Mohikanowie paryscy/Tom XIV/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XIV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Rzym.

Czytelnicy nasi zechcą zapewne odłożyć na kilka chwil wyjaśnienie, jakie będzie mieć miejsce pomiędzy Petrusem i Reginą, aby towarzyszyć w pielgrzymce jednemu z bohaterów tej powieści, opuszczonemu oddawna, a który, jak nam się zdaje, wzbudzał w nich pewne zajęcie.
Ponieważ niepodobna nam iść za nim w jego długiej podróży przez Alpy i wzdłuż Apeninów, więc przypuśćmy, że upłynęło sześć tygodni od czasu, jak ksiądz Dominik pożegnał Salvatora na drodze do Fontainebleau; że od tygodnia jest w Rzymie i czy to trafem, czy z powodu przedsięwziętych zawczasu ostrożności, napróżno usiłował dostać się do Watykanu, a zrozpaczony postanowił uciec się do listu, danego mu przez Salvatora.
Czytelnik wejdzie więc z nami na dziedziniec pałacu Colonna, przy Via dei Santi Apostoli i dostawszy się al piano nobile, czyli na pierwsze piętro, dzięki przywilejom romansopisarza, któremu wolno przeniknąć wszystko, wśliźnie się w na wpół otwarte podwoje gabinetu ambasadora francuskiego.
Gabinet jest skromny, wybity zielonym papierem; zdobią go adamaszkowe firanki i meble pokryte tegoż koloru materją. Jedyną ozdobą gabinetu, który niegdyś bogatym był w piękne obrazy, jest portret króla Francji, Karola X.
W około pokoju wsparte o ściany stoją odłamki kolumn, ręka kobieca, kadłub mężczyzny, wyrwane ziemie świeżem poszukiwaniem, obok tego olbrzymia bryła marmuru greckiego, a naprzeciw biurka model grobowca.
Płaskorzeźba przedstawia pasterzy Arkadyjskich. Pod płaskorzeźbą czytamy napis: „Mikołajowi Poussin, Na chwałę sztukom, I na honor Francji. F... R. de Ch.“
Przy biurku siedzi mężczyzna i pisze depeszę charakterem podłużnym i czytelnym.
Mężczyzna ten ma mniej więcej sześćdziesiąt lat wieku, czoło jego szerokie i wydatne ocienia kilka zaledwie siwych włosów; brwi czarne osłaniają wzrok, rzucający wejrzenia podobne do błyskawic; nos szczupły i długi, wązkie, podbródek dobrze zarysowany; policzki opalone w długich podróżach, noszą na sobie ślady przebytej ospy; całość fizjognomji jest dumną i łagodną zarazem, a wszystko oznacza człowieka wysokiej inteligencji, z umysłem jasnym i szybkim w postanowieniach; poeta lub żołnierz, należy on do starej rasy francuskiej, do rasy wojującej.
W istocie człowiek ten, to poeta, który napisał: „Rene, Atala, les Martyrs:“ to mąż stanu, który wydał pamflet pod tytułem „Bonaparte i Bourboni“ i który skrytykował sławne rozporządzenie z 5. września, w broszurze „O monarchji konstytucyjnej.“ To nakoniec minister, który w roku 1823 wydał wojnę Hiszpanji, dyplomata kolejno przedstawiający Francję w Berlinie i Londynie: to wice hrabia Franciszek Rene de Chateaubriand, ambasador w Rzymie.
Szlachectwo jego jest stare, jak Francja. Do XIIIgo wieku przodkowie jego mieli za herb pawie pióro, ale od bitwy pod Man urah, Geoffroy, czwarty tego nazwiska, który niósł chorągiew Francji przed Ludwikiem Świętym, owinąwszy się nią z obawy, aby nie dostała się w ręce Saracenów, otrzymał kilka ran, które rozdarło zarazem i ciało jego, za co król Ludwik obdarzył go przywilejem dodania do herbu tarczy ozdobionej złotemi liljami z tą dewizą: „Krew moja zbroczyła sztandary Francji.“
Człowiek ten jest to pan możny, a przedewszystkiem poeta; Opatrzność postawiła go na drodze monarchji, jak owego proroka, o którym wspomina historyk Józef, co przez ciąg tygodnia obiegał mury Jerozolimy, wołając:
— „Jeruzalem! biada tobie;“ a ostatniego dnia wołał: „Biada mnie!“ i którego kamień, spadający z murów tego miasta, przeciął na dwoje.
Restauracja go nienawidziła, jak wszystko, co sprawiedliwe i mówiące prawdę; to też wydaliła go pod pozorem wynagrodzenia zasług. Liczono tu na artystę, ofiarując mu ambasadę w Rzymie; nie mógł on istotnie oprzeć się miłości ruin starożytnych i widzimy go posłem.
Co robi tutaj?
Ściga wzrokiem życie Leona XII., które gaśnie. Pisuje do pani Récamier, Beatriczy tego drugiego Danta, Leonory tego drugiego Tassa. Przysposabia pomnik Poussina, którego płaskorzeźbę wykona Duprez, a popiersie Lamoyne; a nakoniec w chwilach wolnych zajmuje się odkopywaniem pamiątek w Torre Vergata, ma się rozumieć nie kosztem rządu, ale swemi własnemi pieniędzmi, a starożytne szczątki, które widzimy w gabinecie, są owocem jego poszukiwań.
Dzisiaj szczęśliwy jest, jak dziecko: w przeddzień wygrał na tej loterji umarłych, jak ją nazywa, bryłę marmuru greckiego, dość dużą, by z niej mieć popiersie Poussina. I właśnie w chwili tego uradowania, otwierają się drzwi, poseł podnosi głowę i zapytuje odźwiernego:
— Co powiesz, Gaetano?
— Ekscelencjo, odpowiada odźwierny, jest tu zakonnik francuz, który pieszo odbył drogę z Paryża do Rzymu i pragnie mówić z tobą w sprawie, jak powiada, bardzo ważnej.
— Zakonnik! powtórzył ambasador zdziwiony, jakiej reguły?
— Dominikanin.
— Niech wejdzie.
I podniósł się natychmiast. Miał on jak wszystkie wielkie dusze i wielcy poeci, głębokie poszanowanie dla wszystkiego co święte, oraz dla duchownych.
Teraz dopiero spostrzedz można było, że jest niskiego wzrostu, że głowa jego trochę jest za duża w stosunku do całego ciała i że, jak wszyscy potomkowie wojowników, których przodkowie za często nosili ciężki hełm, szyję cokolwiek zanadto wsuniętą ma pomiędzy ramiona.
Stanąwszy na progu, zakonnik zastał go oczekującego.
Ci dwaj ludzie zamienili między sobą jedno tylko spojrzenie i to wystarczyło im do dokładnego poznania. Niektóre serca i umysły są sobie pokrewne; gdziekolwiek się spotkają, porozumieją się z sobą: nie widziały się nigdy, to prawda, ale czyż dusze, które się nie widziały nigdy, nie rozpoznają się w niebie?
Starszy z nich wyciągnął rękę. Młodszy się ukłonił. Po czem starszy powiedział z uczuciem głębokiego szacunku:
— Wejdź, ojcze.
Ksiądz Dominik wszedł.
Ambasador wzrokiem dał znać odźwiernemu, aby drzwi zamknął i nie wpuszczał nikogo.
Zakonnik wyciągnął list z za sukni i podał go panu de Chateaubriand, który zaledwie rzuciwszy nań okiem, poznał własne swoje pismo.
— List odemnie! powiedział.
— Nie mogłem znaleźć lepszego przewodnika; Ekscelencjo, odrzekł zakonnik.
— Do mego przyjaciela de Valgeneuse!... Jakim sposobem list ten znajduje się w twoich rękach, ojcze?
— Otrzymałem go od jego syna, Ekscelencjo.
— Od jego syna? krzyknął ambasador, od Konrada?
Zakonnik zrobił potwierdzający znak głową.
— Biedny młodzieniec! odpowiedział machinalnie starzec, znałem go pięknym, młodym, pełnym nadziei; umarł w najnieszczęśliwszy i fatalny sposób!
— Sądzisz, Ekscelencjo, tak jak inni, że umarł: Ale tobie, jako przyjacielowi jego ojca, mogę powiedzieć: Żyje i składa wyrazy głębokiego szacunku u stóp twoich.
Ambasador spojrzał ze zdziwieniem na księdza. Zaczął powątpiewać, czy ten ostatni jest przy zdrowych zmysłach.
Zakonnik zrozumiał wątpliwość. Uśmiechnął się smutnie.
— Nie jestem szalony, powiedział, nie obawiaj się niczego, a szczególniej nie powątpiewaj, Ekscelencjo. Ty, jako człowiek przypuszczony do wszystkich tajemnic, musisz wiedzieć, że nieraz rzeczywistość przewyższa wszelkie przypuszczenia.
— Konrad żyje?
— Tak.
— Co on robi?
— Jestto nie moją, lecz jego tajemnicą, Ekscelencjo.
— Cokolwiek robi, musi o być coś dobrego, znałem go, było to wielkie serce... A teraz, jakim sposobem i dlaczego dał ci to pismo? Czego sobie życzysz? Rozporządzaj mną, mój ojcze.
— Wasza Ekscelencja oddaje się do mojej dyspozycji, nie wiedząc z kim mówi i nie pytając, kto jestem? Jesteś człowiekiem, a zatem moim bratem; jesteś księdzem, więc przychodzisz od Boga; nie potrzebuję wiedzieć więcej.
— Tak, lecz ja powinienem wszystko powiedzieć. Być może, że zetknięcie ze mną będzie zgubne dla tych, którzy mnie dotkną.
— Mój ojcze, przypomnij sobie Cyda... Święty Marcin, ukryty pod łachmanami biednego trędowatego, przywołał go na pomoc i z głębi rowu mówiąc: Przemożny rycerzu, ulituj się nad biednym trędowatym, który wpadłszy w rów nie może się wydobyć; podaj mi rękę; ta ręka nie naraża się na niebezpieczeństwo, gdyż odziana jest w rękawicę żelazną. Cyd zsiadł z konia, przybliżył się do rowu i ściągając rękawicę: Z pomocą Bożą, powiedział, podam ci z chęcią gołą rękę. I dał mu gołą rękę, a biedny trędowaty przemienił się w świętego, który przewodniczył mu do życia wiecznego. Otóż podaję ci rękę, ojcze; niechcąc, abym się narażał, nie trzeba mi było mówić, że niebezpieczeństwo grozi.
Zakonnik ukrył rękę w długim rękawie.
— Ekscelencjo, powiedział, jestem synem człowieka, którego nazwisko doszło zapewne uszu twoich.
— Powiedz to nazwisko.
— Jestem synem... Sarrantego, skazanego na śmierć dwa miesiące temu przez sądy przysięgłych.
Ambasador mimowolnie w tył się cofnął.
— Można być skazanym na śmierć niewinnie.
— Za kradzież i zabójstwo, pomruknął ambasador.
— Przypomnij sobie Callasa, Ekscelencjo, przypomnij Lesurguea, nie bądź surowym, czyli raczej bardziej niedowierzającym, od króla Karola X-go.
— Od Karola X-go?
— Tak; gdy udawszy się do niego, rzuciłem mu się do nóg i powiedziałem: Najjaśniejszy panie, potrzeba mi trzech miesięcy czasu, aby dowieść niewinności mego ojca; odpowiedział: Daję ci te trzy miesiące, przed tym czasem włos nie spadnie z głowy twego ojca. A ja wyruszyłem w drogę, stanąłem przed waszą ekscelencją i mówię: Na godność przysięgi, na świętość mej sukni, na śmierć naszego Zbawiciela Jezusa Chrystusa, który wylał krew swoję za nas, przysięgam, że ojciec mój jest niewinny i że dowód jego niewinności jest tutaj. I wskazał na piersi.
— Masz więc przy sobie, na sercu dowód niewinności ojca i nie robisz z niego użytku! zawołał poeta.
Zakonnik potrząsnął głową.
— Nie mogę tego uczynić, powiedział.
— Któż ci zabrania?
— Obowiązek, suknia, którą noszę, pieczęć żelazna spowiedzi spoczywa na moich ustach.
— A zatem, trzeba się udać do Watykanu.
— A! zawołał ksiądz z rozjaśnionem radością czołem, po to właśnie przybyłem do Rzymu, dlatego jestem u ciebie, w twym pałacu, ekscelencjo, aby powiedzieć, że od tygodnia pomnażają mi przeszkody na każdym kroku; odmawiają posłuchania w Watykanie, a jednakże czas ucieka, nóż wisi nad głową mego ojca, każda minuta go przybliża: nieprzyjaciele potężni chcą jego śmierci! Postanowiłem udać się do waszej ekscelencji w ostateczności dopiero, ale ta ostateczność już nastąpiła, widzisz więc mnie u nóg swoich, jak leżałem u nóg króla, którego przedstawiasz, muszę być w Watykanie, jak można najprędzej, bo jakkolwiekbym pospieszył z powrotem, mógłbym przybyć zapóźno!
— Za pół godziny, mój bracie, będziesz w Watykanie.
Ambasador zadzwonił. Odźwierny się ukazał.
— Każ założyć konie do powozu i niech kto przyjdzie pomódz mi się ubrać. Poczem zwracając się do księdza:
— Muszę włożyć mundur ambasadora, powiedział. Czekaj mnie, ojcze.
W dziesięć minut zakonnik i ambasador jechali przez Via del Passegio i minąwszy most św. Anioła, zbliżali się do placu św. Piotra.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.