Mohikanowie paryscy/Tom XIV/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XIV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
W którym panna Fifina oddaje niechcący wielka przysługę Salvatorowi.

Nazajutrz po tym wypadku, około godziny szóstej zrana, Salvator wstępował w progi małego domu przy ulicy Bourbe, w którym mieszkał Jan Byk i jego ruda towarzyszka, panna Fifina.
Zanim doszedł do czwartego piętra, gdzie było mieszkanie cieśli, doleciała go dziwna muzyka, którą już, jak sobie przypominamy, słyszał nieraz, a szczególniej tego dnia, w którym przyszedł prosić Bartłomieja Belong, aby się z nim udał do pałacu Viry.
Panna Fifina zasypywała cieślę całym słownikiem najostrzejszych złorzeczeń, olbrzym mruczał, jak Polifem schodzący Acisa i Galateję, a jednakże, jak zobaczymy, tym razem nie szło o miłość.
Salvator ostro zapukał do drzwi.
Panna Fifina z wytrzeszczonemi oczyma, z włosami w nieładzie i obnażonemi ramiony, otworzyła drzwi zadyszana i czerwona z gniewu.
— Ile razy tu przychodzę, muszę być zawsze świadkiem waszych sprzeczek, rzekł Salvator, patrząc ostro na kochankę cieśli.
— To on winien, odpowiedziała dziewczyna.
— To ona jest gałgan! zawołał Jan Byk, rzucając się ku pannie Fifinie i wznosząc pięść nad jej głową w zamiarze uderzenia.
— No, no, Janie Byku, mówił Salvator pół żartem, pół serjo, jeszcze za rano, aby bić kobietę, jeszcze się o tej porze nie można wymówić nietrzeźwością.
— Na ten raz, panie Salvatorze, ryknął cieśla, nie mogę być panu posłusznym, od godziny ręka mnie swędzi, muszę ją nareszcie wypędzić.
Jan Byk strasznie wyglądał w tej chwili, oddech jego podobny był do miecha kowalskiego, usta mu drgały, blade i zaciśnięte oczy, krwią zaszły i płomienie rzucały.
Panna Fifina przyzwyczajona oddawna widywać rozgniewanego olbrzyma, uczuła jednak krew stygnącą w żyłach, odgadła, iż już po niej, jeśli posłaniec nie będzie pośredniczyć energicznie i prędko zwłaszcza; podbiegła więc ku niemu chwytając go za szyję długiemi rękoma, a patrząc wzrokiem pełnym przerażenia, rzekła:
— Ratuj mnie, na miłość Boską, panie Salvatorze, ratuj!
Salvator oswobodził się z tego objęcia z wyraźnem obrzydzeniem, potem popychając za siebie dziewczynę i zbliżając się do Jana, uchwycił go za obie ręce:
— A więc, cóż to znaczy? zapytał.
— Jestto, odpowiedział herkules, którego wzrok Salvatora zdawał się przykuwać do miejsca, jest to nędznica; stworzenie godne więzienia i szubienicy; to też, aby jej oszczędzić hańby dostania się na plac Greve, chcę ją zabić tutaj!
— Cóż ci takiego uczyniła? zapytał Salvator.
— Najpierw jest to latawiec, zrobiła nie wiem już jaką nową znajomość w tej dzielnicy, dosyć, że nie można jej w domu utrzymać.
— Stara piosnka, mój biedny Bartłomieju i jeśli ci nie więcej nie zrobiła, to powinieneś być przyzwyczajonym.
— O! przeciwnie, zrobiła mi coś nowego, odpowiedział cieśla zgrzytając zębami.
— Cóż takiego? mów!
— Okradła mnie! ryknął Jan Byk.
— Jakto okradła cię? zapytał młody człowiek.
— Tak, panie.
— Cóż ci więc ukradła?
— Wszystkie wczorajsze pieniądze.
— Twój dzienny zarobek?
— Moje nocne pieniądze, owe pięć kroć sto tysięcy franków.
— Pięć kroć! zawołał Salvator, obracając się dla wybadania panny Fifiny i myśląc, iż ta za nim stoi.
— Ma je przy sobie, chciałem jej właśnie odebrać skoroś pan nadszedł; oto powód naszej kłótni, wołał Jan Byk w chwili, gdy Salvator się obrócił.
Lecz wtedy obydwaj wydali krzyk jednocześnie, gdyż spostrzegli, że znikła.
Nie było minuty do stracenia. To też nie wymieniając ani słowa, wypadli na schody. Jan Byk zsunął się raczej, niż zszedł na ostatni stopień.
— Biegnij w prawo, rzekł Salvator, ja idę w lewo.
Jan pędził cwałem w stronę placu Obserwatorjum. Salvator w dwóch skokach znalazł się na rogu ulicy Boubre mając na raz trzy drogi przed sobą: prosto ulicę św. Jakóba, przedmieście w tyle, a przejście Kapucynów na prawo.
Spojrzał jak mógł najdalej sięgnąć okiem, lecz o tak rannej godzinie ulica była pusta, sklepy pozamykane; panna Fifina uciekła z nadzwyczajną szybkością, lub też schroniła się do którego z sąsiednich domów.
— Co zrobić, gdzie iść?
Salvator zawahał się właśnie, gdy mleczarka siedząca przed winiarnią na rogu ulicy św. Jakóba i ulicy Boubre zawołała na niego:
— Panie Salvatorze!
Salvator obejrzał się.
— Co chcecie? zapytał.
— Nie poznajesz mnie pan, drogi panie Salvatorze? zapytała mleczarka.
— Nie, odparł, nie przestając się rozglądać na wszystkie strony.
— Jestem Magdalenka z ulicy Żelaznej, rzekła mleczarka, handel z kwiatami nie szedł jakoś, sprzedaję więc mleko.
— Teraz poznaję cię, mówił Salvator, lecz w tej chwili nie mam czasu do odnowienia znajomości. Czy nie widziałaś przechodzącej tędy wysokiej blondynki?
— Biegnącej jak szalona, tak jest.
— Kiedy?
— Przed chwilą.
— W którą udała się stronę?
— W ulicę św. Jakóba.
— Dziękuję! rzekł Salvator, zaczynając biedź w wskazaną stronę.
— Panie Salvatorze! panie Salvatorze! wołała mleczarka wstając i dążąc za nim. Czekaj pan chwilę. Co pan chcesz od niej?
— Chcę ją dogonić.
— Gdzie pan idzie jej szukać? Nie potrzebuje pan iść daleko w takim razie.
— Wiesz zatem gdzie weszła? zapytał Salvator.
— Tak jest, odparła mleczarka.
— A więc mów prędko!
— Tam, gdzie chodzi codziennie bez wiedzy swego człowieka, mówiła mleczarka, wskazując palcem rząd budynków oznaczonych numerami 297 i 299, nazwany w tej dzielnicy Małem Bicetre.
— Jesteś tego pewną?
— Tak.
— Znasz ją więc?
— Kupuje odemnie.
— Po co tam chodzi?
— Nie pytaj się pan o to uczciwej dziewczyny, panie Salvatorze.
— Lecz nareszcie chodzi do kogoś?
— Tak jest, do człowieka z policji.
— Którego nazywają?...
— Jambassier, Jubassier.
— Gibassier! zawołał Salvator.
— Tak właśnie, odrzekła mleczarka.
— A na honor! to zrządzenie Opatrzności, szepnął Salvator, szukałem właśnie jego adresu, a panna Fifina mi go udziela. A! panie Jackal, masz słuszność mówiąc: szukaj kobiety! Dziękuję Magdalenko, twoja matka ma się dobrze?
— Tak jest, panie Salvatorze, dziękuję, dziękuję, jestem panu bardzo wdzięczna, żeś się wystarał o przyjęcie jej do nieuleczalnych, biedne kobiecisko.
— Dobrze, dobrze! zawołał Salvator.
I zwrócił się do Małego Bicetre.
Trzeba było żyć w dzielnicy św. Jakóba i zwiedzać ją szczegółowo, ażeby znać ciemny i cuchnący labirynt, który wówczas nazywano Małem Bicetre. Było to coś w rodzaju ponurych i wilgotnych piwnic w Lille, położonych jedna nad drugą.
Salvator znał to miejsce, zwiedzał go nieraz w swoich filantropijnych badaniach, było mu więc łatwo zmiarkować się w tym labiryncie. Skierował się najpierw do korpusu budynków z lewej strony i przebiegł szybko pięć pięter. Doszedłszy do piątego, to jest pod dach, ujrzał siedm czy ośm drzwi wybitych w brudnym korytarzu. Przykładał ucho do każdych drzwi z kolei i słuchał. Niesłysząc nic, miał właśnie schodzić na czwarte piętro, gdy przez otwór, w którym okno było wybite i niewprawione, ujrzał w korytarzu piątego piętra z prawej strony sylwetkę panny Fifiny. Zbiegł więc pospiesznie owe pięć piętr, a wilczym krokiem wchodząc na schody przeciwnej strony, doszedł tak cicho aż do ostatniego stopnia, iż panna Fifina, podwajająca właśnie stukanie do drzwi z wzrastającą niecierpliwością, wcale jego kroków nie słyszała.
— Otwórz! wołała pukając, ale otwórz przecie, Giba! to ja.
— Lecz Gibassier nie otwierał, mimo przyjemności, jaką mógł mieć, słysząc swe nazwisko z włoska wymówione.
Powróciwszy do siebie o czwartej rano, zapewne marzył jeszcze o niebezpieczeństwie, z którego się wydobył za pomocą swego opiekuńczego ducha i cieszył się we śnie, iż tak szczęśliwie uszedł pewnej równie jak niespodziewanej zguby, gdy usłyszał pukanie do drzwi swoich.
Gibassier sądził, iż marzy jeszcze, pewny, że nikt tak czule go nie kocha, aby go odwiedzać o rannej porze, chyba sam strach w swojej własnej osobie. Odwrócił się więc do muru, ze stanowczym zamiarem zaśnięcia jeszcze pomimo hałasu, mrucząc pod nosem:
— Stukajcie sobie, stukajcie!
Lecz panna Fifina nieustępowała tak łatwo. Zaczęła wybijać drzwi z podwójną siłą i najczulszemi imiony nazywać złoczyńcę. Była właśnie w trakcie słodkich wezwań, gdy uczuła na ramieniu rękę położoną zwolna lecz silnie. Obróciła się i ujrzała Salvatora. Zrozumiała wszystko i otworzyła usta dla przywołania pomocy.
— Milcz, nędznico! rzekł Salvator, jeśli nie chcesz, ażebym cię kazał w tej chwili aresztować i odprowadzić do więzienia.
— Aresztować?...
— Jak złodziejkę najpierw.
— Nie jestem złodziejką, jestem uczciwą dziewczyną, krzyknęła hultajka.
— Nie tylko złodziejką jesteś i masz przy sobie pięć kroć sto tysięcy franków, które do mnie należą, lecz jeszcze...
Powiedział jej kilka słów pocichu.
Dziewczyna okropnie zbladła.
— To nie ja zabiłam, to kochanka Haczyka, to Ruda Bebe.
— Co znaczy, że ty lampę trzymałaś, gdy tymczasem ona zabijała wielkiem kuchennym nożem, jest to zresztą rzecz, którą wyjaśnicie razem, skoro będziecie w jednej klatce. A teraz czy ty krzyczeć będziesz, czy ja?
Dziewczyna wydała jęk.
— Dalej, nie traćmy czasu, spiesz się.
Cała drżąc ze złości, panna Fifina wsunęła rękę pod chustkę i wyciągnęła z zanadrza pęk biletów bankowych.
Salvator przeliczył. Było sześć paczek.
— Dobrze, rzekł, jeszcze cztery a wszystko będzie skończone.
Na szczęście dla Salvatora a może także dla niej samej, gdyż Salvator nie był człowiekiem dającym się podejść znienacka, panna Fifina nie miała żadnej broni przy sobie.
— Dalej, spiesz się, cztery ostatnie paczki, wołał Salvator. Fifina zgrzytając zębami, wpakowała po raz drugi rękę za gors i wyciągnęła dwie paczki.
— Jeszcze dwie, mówił Salvator.
Dziewczyna szukała po raz trzeci i wyjęła jednę.
— Dalej, jeszcze jedna, mówił młody człowiek uderzając nogą z niecierpliwości.
— Już wszystko, odpowiedziała.
— Było dziesięć paczek, ciągnął Salvator, dawaj prędzej ostatnią, czekam!
— Jeśli była dziesiąta, musiałam ją zgubić.
— Panno Józefo Dumont, powiedział Salvator, ostrożnie!
Dziewczyna zadrżała słysząc wymówione swoje nazwisko.
— Kiedy panu przysięgam, że jej tu nie ma.
— Kłamiesz.
— A zatem, rzekła bezwstydnie, szukaj pan sam.
— Wołałbym stracić te pięćdziesiąt tysięcy franków, niźli dotknąć się takiej jak ty żmiji, odpowiedział młody człowiek z wyrazem nieopisanego wstrętu, lecz chodź, na pierwszem odwachu każę cię zrewidować.
I popchnął ją łokciem ku schodom, jakby obawiając się dotknąć ręką.
— O! zawołała, masz pan więc, odbierz swoje pieniądze i idź do piekła razem z niemi.
Wyjmując wtedy ostatnią paczkę, rzuciła ją z wściekłością na korytarz.
— Dobrze, rzekł Salvator. A teraz idź, przeproś Bartłomieja i niezapominaj, że na pierwszą jego skargę oddam cię w ręce sprawiedliwości.
Panna Fifina zstąpiła ze schodów, pokazując pięść Salvatorowi.
Ten ostatni wiódł za nią wzrokiem, dopóki nie zniknęła w ciemnych zakrętach olbrzymiego ślimaka; potem straciwszy ją z oczu, schylił się, podniósł paczkę, odłączył od niej dziesięć biletów, które włożył w swój pugilares, a dziewięć nienaruszonych paczek i dziesiątą napoczętą wsunął do kieszeni.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.