Mohikanowie paryscy/Tom XIV/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XIV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
Z którego się pokazuje, iż nie jest niebezpiecznie brać, ale dawać kwity.

Zaledwie panna Fifina zniknęła, zaledwie Salvator włożył w pugilares dziesięć tysięcy franków, a do kieszeni dziewięć paczek i jedną napoczętą, drzwi Gibassiera otworzyły się i ten czcigodny przemysłowiec ukazał się na progu, ubrany jedynie w spodnie i haftowane pantofle, z głową obwiązaną fularem.
Uderzenie we drzwi dziewczyny i towarzyszące im czuło wzywania, okrzyk przerażenia, który wydała poznając Salvatora, rodzaj walki będącej następstwem tego spotkania, zakłóciły, jakeśmy powiedzieli, sen uczciwego Gibassiera tak dalece, iż chcąc sobie zdać sprawę z tego, co się dzieje w sieni, wyrwał się słodyczom snu, wyskoczył z łóżka, nasunął spodnie i pantofle i zcicha drzwi uchylił.
Niesłysząc już żadnego hałasu, spodziewał się znaleźć sień pustą. Dosyć był więc zdziwiony widokiem Salvatora, musimy nawet dodać na pochwałę przezorności pana Gibassier, iż spostrzegając przed drzwiami nieznajomego, zrobił poruszenie, aby je zamknąć czemprędzej.
Lecz Salvator, który znał wypuszczonego z więzienia złoczyńcę, tak z fizjognomii, jakoteż z opinji, który wiedział, jaki udział miał w porwaniu Miny, i pilnie śledził go od tego czasu, bądź wprost, bądź ubocznie, nie dlatego tyle starań dołożył dla wynalezienia go, ażeby teraz dać mu się ukazać i zniknąć. Wyciągnął więc rękę, oparł się zamiarowi zamknięcia drzwi, i zaczepiając go z całą uprzejmością, na jaką tylko mógł się zdobyć.
— Wszak z panem Gibassier mam honor mówić? zapytał.
— Tak jest, panie, odpowiedział Gibassier, patrząc o tyle podejrzliwie, o ile dozwalały mu oczy jeszcze nabrzmiałe. Z kimże mam honor rozmawiać?
— Pan mnie nie znasz? zapytał Salvator, popychając zlekka drzwi.
— Nie, odparł galernik, chociaż zapewne widziałem gdzieś twarz pańską, ale licho wie gdzie.
— Moje ubranie wskazuje panu czem jestem, rzekł Salvator.
— Posłańcem, widzę to, lecz jakże pana nazywają?
— Salvator.
— A! a! czy nie stoisz pan zazwyczaj na rogu ulicy Żelaznej? zapytał Gibassier z rodzajem przerażenia.
— Tak właśnie.
— Czego pan chce odemnie?
— Będę miał honor oświadczyć, skoro mi wejść pozwolisz.
— Hm! odpowiedział Gibassier, wahając się.
— Czybyś mi pan nie ufał? zapytał Salvator, wsuwając się pomiędzy drzwi.
— Ja! zawołał Gibassier. Dlaczego miałbym panu nie ufać? Nigdy nie uczyniłem ci nic złego, dlaczegóż miałbyś pan źle mi życzyć.
— To też ja chcę jedynie pańskiego dobra, odparł Salvator, i dlatego przychodzę.
Gibassier westchnął, nie wierzył, aby mu drudzy dobrze czynić mieli, lecz tylko tak, jak on im.
— Powątpiewasz pan? rzekł Salvator.
— Przyznaję, odpowiedział galernik.
— Osądzisz zaraz.
— A zatem racz pan usiąść.
— Niepotrzeba. Spieszę się bardzo, i jeśli pan się zgodzisz na moje przełożenie, w dwóch słowach układ może być zawarty.
— Jak pan chcesz, lecz ja siadam, powiedział Gibassier, który czuł jeszcze znużenie wszystkich członków po nocnych niepowodzeniach. Tak, dodał, zasiadając wygodnie w krześle, teraz jeśli pan chcesz dać mi poznać powód, dla którego mam honor widzieć cię, proszę mówić, słucham.
— Czy możesz pan rozporządzać tygodniem swego czasu? zapytał Salvator.
— To zależy od użytku, jaki mam zrobić z tego tygodnia, jest to jedna tysiączna siedmsetna szesnasta część życia człowieka, przyjmując za zasadę ostatnie statystyczne obliczenia, ograniczające przecięciowo życie ludzkie na trzydzieści trzy lat.
— Mój drogi panie Gibassier, mówił Salvator uśmiechając się słodko przyjmując tę średnią zasadę dla reszty ludzkości, widzę z radością, iż pan stanowisz wyjątek od reguły, i jakkolwiek nie wydajesz się starszym nad trzydzieści trzy lat, nie mniej przeto musiałeś pan bez zaprzeczenia dawno już ten wiek przekroczyć.
— Czy mam się z tego szczycić? odparł filozoficznie i melancholijnie czcigodny Gibassier.
— Pytanie nie w tem leży.
— Gdzież więc się znajduje?
— Znajduje się w tem, że skoroś pan przeszedł fatalną liczbę, prawdopodobnie podwoisz wiek średni i dojdziesz do sześćdziesiątego szóstego roku, przez co jeden tydzień dla pana, jest tylko trzytysiączną czterechsetną częścią życia; wierz mi pan, iż nie mówię ci tego dla targowania się o wartość twojego tygodnia, lecz dla sprostowania pańskiego sądu co do długości własnego jego życia.
— Tak, odpowiedział Gibassier, zdając się być przekonanym na tym punkcie, lecz użytek tego tygodnia, czy będzie dla mnie przyjemnym?
— Przyjemnym i korzystnym; połączysz pan w sobie, co jest rzeczą rzadką na tej ziemi, przepis Horacego, o który tak trudno, a niepodobna, ażeby taki uczony jak pan, nie znał dzieł poety-filozofa, zalecającego Utile-dulci.
— O co idzie? zapytał Gibassier, który, artysta w swoim rodzaju, dał się pociągać wszelkiej malowniczej rozmowie.
— Idzie o podróż.
— A! brawo!
— Pan lubi podróże?
— Ubóstwiam.
— Widzi pan, składa się wybornie! Jakież kraje mam zwiedzić?
— Niemcy.
— Germania mater... Coraz lepiej! zawołał Gibassier. Tem większe mogę oddać w Niemczech usługi, iż znam ten kraj doskonale, i że moje w nim podróże były zawsze szczęśliwe.
— Jest to wiadomem i dlatego też udaję się z tą propozycją do pana; powodzenie sprawy oddane jest zupełnie pod opiekę pańskiego szczęścia.
— Przepraszam, jak pan mówi? zapytał Gibassier, który mając jeszcze nieco zawrotu głowy, myślał iż Salvator wyrzekł honoru.
— Szczęścia, powtórzył głośniej młody człowiek.
— Bardzo dobrze, odparł Gibassier. A więc wszystko staje się możliwem; będę zachwycony mając sposobność opuszczenia na kilka dni Francję.
— Widzi pan, jak to szczęśliwie wypada.
— Moje zdrowie nadwątla się w Paryżu.
— W istocie, masz pan oczy nabrzękłe, szyję siną; krew uderza panu do głowy.
— Do tego stopnia, drogi panie Salvatorze, iż tej nocy, jak mnie pan widzi, o mało nie umarłem z apopleksji.
— Na szczęście, zapytał naiwnie Salvator, puszczono panu krew na czas?
— Tak, odparł Gibassier i to obficie.
— Szczęśliwe położenie do rozpoczęcia podróży, człowiek jest lekkim.
— O! bardzo lekkim!
— Mogę więc przystąpić do rzeczy?
— Zaczynaj, drogi panie, zaczynaj, o co idzie?
— O rzecz bardzo prostą: o oddanie listu, nic więcej.
— Hm, hm! mruknął przez zęby Gibassier, w którego umyśle odżyły znów różne podejrzenia. Posyłać człowieka do Niemiec jedynie dla listu, przy tak wybornej organizacji pocztowej. Do djabła!
— Pan mówi, że...? pytał Salvator przypatrując mu się uważnie.
— Mówię, rzekł Gibassier wstrząsając głową, iż to jakiś djabelski list masz pan do wysłania; ponieważ gdyby był taki, jak inne, nie ekspedjowałbyś go tak wielkim kosztem.
— Masz pan słuszność, odrzekł Salvator, jest to list najwyższego znaczenia.
— Politycznego sądzę?
— Tak jest.
— Misja nader drażliwa?
— Drażliwości szczególniejszej.
— Niebezpieczna zatem?
— Niebezpieczna, gdyby wszystkie ostrożności nie były zachowane.
— W jaki sposób pojmujesz pan te ostrożności?
— W sposób, iż list ten będzie poprostu czystym, otwartym arkuszem papieru.
— Lecz adres?
— Powiedzą panu ustnie.
— A więc list ten jest pisany niewidzialnym atramentem?
— Wynalazku osoby piszącej, a wynalazku zdumiewającego pp. Thénard i Orfila.
— Lecz policja jest wcale innym chemikiem niż panowie Thénard i Orfila.
— Ten atrament nieprzystępnym jest i dla policji nawet, a rad jestem, iż to panu mówię, drogi panie Gibassier, ażeby cię nie wzięła ochota iść sprzedać go panu Jackalowi za podwójną cenę, jaką weźmiesz za odwiezienie.
— Panie! zawołał Gibassier prostując się, uważasz mnie więc zdolnym?
— Ciało jest słabe, odpowiedział Salvator.
— To prawda, szepnął galernik z westchnieniem.
— Widzisz pan więc, ciągnął dalej Salvator, iż nie ryzykujesz nic.
— Lecz czy mi to pan mówisz dla otrzymania obniżenia ceny wynagrodzenia, jakie mam dostać?
— Bynajmniej; wynagrodzenie będzie odpowiadać ważności zlecenia.
— A któż oznaczy cenę jego?
— Pan sam.
— Muszę najprzód wiedzieć, dokąd jadę.
— Do Hejdelberga.
— Bardzo dobrze. Kiedy mam wyjechać?
— Jak można najwcześniej.
— Czy jutro zapóźno?
— Byłoby lepiej dziś wieczór.
— Jestem bardzo zmęczony, aby wyjechać tego jeszcze wieczora, miałem złą noc.
— Niespokojną?
— Bardzo!
— A więc niech będzie jutro. Teraz, drogi panie Gibassier, ile żądasz?
— Aby pojechać do Hejdelberga?
— Tak jest.
— I zabawić tam?
— Tyle tylko czasu, ile potrzeba będzie na odbiór odpowiedzi i na powrót.
— A więc tysiąc franków, czy zawiele?
— Przeciwnie, zapytałbym pana, czy wystarczy.
— Jestem oszczędny.
— O! to tak się mówi: tysiąc franków za zawiezienie listu, a za odpowiedź?
— Za odpowiedź tyleż.
— Zatem dwa tysiące: jeden za jazdę tam, drugi z powrotem.
— Tysiąc franków za podróż w tamtą stronę, tysiąc za powrót, tak jest.
— Już więc ułożyliśmy się co do wydatków materjalnych wyjazdu; pozostaje do załatwienia strona zaufania, cena samego zlecenia.
— A! cena samego zlecenia nie jest objętą w tych dwóch tysiącach franków? zapytał Gibassier.
— Podróżujesz pan w interesie rodziny niezmiernie bogatej, drogi panie Gibassier, więc tysiąc franków mniej lub więcej...
— Czy zawiele będzie żądać dwa tysiące?
— Jesteś pan nader wstrzemięźliwy.
— A więc dwa tysiące na koszta podróży, dwa drugie za załatwienie interesu. Ogółem cztery tysiące.
I wymawiając te słowa, Gibassier westchnął.
— Czy uważasz pan, iż to zamało? spytał Salvator.
— Nie, myślę...
— O czem?
— O niczem.
Gibassier kłamał: myślał, z jaką trudnością zarobi cztery tysiące franków, kiedy przed kilkoma godzinami tak łatwo i bez niebezpieczeństwa, zdobył ich pięć kroć sto tysięcy.
— Jednakże, mówił Salvator, serce, które wzdycha, za wsze czegoś żąda.
— Żądza ludzka jest nienasycona, odpowiedział Gibassier sentencją na przysłowie.
— Nasz wielki moralista La Fontaine napisał bajkę na ten temat; lecz powracajmy do rzeczy, rzekł Salvator i włożył rękę do kieszeni.
— Czy masz pan list? zapytał Gibassier.
— Nie, miał być napisany, dopiero jak pan podejmiesz się polecenia.
— To też podejmuję się.
— Namyśl się pan jeszcze dobrze.
— Już się namyśliłem.
— Pojedziesz pan?
— Jutro o świcie.
Salvator wyjął pugilares z kieszeni, otworzył go i ukazał Gibassierowi całe gniazdo biletów bankowych.
— A? westchnął Gibassier, jakby na ten widok sztylet przeszył mu serce.
Salvator zdawał się niespostrzegać tego; odłączył dwa papierki i zwracając się do Gibassiera:
— Nie ma targu bez zadatku, powiedział. Oto są koszta podróży; za powrotem, jak pan przywieziesz odpowiedź dostaniesz drugie dwa tysiące.
Gibassier wahał się wyciągnąć rękę, Salvator upuścił na stół papiery.
Były galernik wziął je, obejrzał z uwagą, macając grubość w palcach i przeglądając je pod światło.
— Doskonale, rzekł.
— Czy sądzisz mnie pan zdolnym dać ci fałszywe papiery?
— Nie, lecz pan mogłeś być sam oszukany, od jakiegoś czasu jest taki postęp w przemyśle.
— Komu to pan mówisz!
— Zatem ujrzę pana znowu?
— Dziś wieczór; o której godzinie będziesz pan w domu?
— Nie wyjdę wcale.
— A tak, ból w członkach...
— Właśnie.
— Więc o dziewiątej, jeśli pan chcesz.
— Niech będzie o dziewiątej.
I Salvator zabierał się do wyjścia. Trzymał już rękę na klamce, gdy nagle zawołał:
— Dobrze! byłbym musiał powracać z drugiego końca Paryża.
— Jakto?
— Zapomniałem maleńkiej rzeczy.
— Czego?
— Żądać od pana pokwitowania, pojmujesz pan, iż te pieniądze nie są moje: biedny posłaniec nie ma dziesiątek franków w pugilaresie i nie płaci swoich posłańców po cztery tysiące.
— To mnie też dziwiło.
— Czyli raczej nierozumiem, jakim sposobem nie natchnęło to pana nieufnością.
— Zaczynałem ją mieć, rzekł Gibassier.
— Dalej, dawaj mi pan mały kwitek na dwa tysiące franków i wszystko będzie skończone.
— Nic słuszniejszego odparł Gibassier, przysuwając kałamarz, pióro i papier. Potem zwracając się do Salvatora:
— Zwyczajny kwit, nieprawdaż? zapytał.
— O tak! jak najzwyczajniejszy.
— Bez oznaczenia? zapytał Gibassier.
— Wysokość sumy danej, jako zaliczenie w wiadomym interesie, oto wszystko, czego potrzeba, odpowiedział Salvator.
Gibassier, bądź machinalnie, lub też wiedząc, iż bilety z łatwością mogą ulecieć, przycisnął je łokciem do stołu i zaczął przygotowywać kwit najpiękniejszem swojem pismem. Potem podał go Salvatorowi, który przeczytawszy z uwagą i zadowoleniem, złożył kartkę i schował do kieszeni.
Gibassier patrzał na niego z rodzajem obawy. Uśmiech Salvatora niepodobał mu się. Lecz była to rzecz inna, skoro Salvator skrzyżowawszy ręce na piersiach i patrząc się prosto w oczy Gibassiera, rzekł do niego z uśmiechem szyderskim:
— Trzeba przyznać, panie oszuście, iż jesteś zarazem bezczelny i głupi. Jakto! jesteś takim błaznem, ażeby dawać wiarę podobnym baśniom, jak te, któreś odemnie słyszał? Jesteś tyle niedołężnym, ażeby wpadać w taką dziecinną łapkę? To nie do uwierzenia. Nieobawiałeś się po dzisiejszej nocnej awanturze poszukiwań? Nie pomyślałeś, iż gdyby tylko małe podejrzenie miano przeciwko tobie, nie byłoby nic łatwiejszego, jak zażądać jednego wiersza twego pisma? Czy jesteś tak głupi i czy kradniesz bezwstydnie pieniądze, które ci płaci pan Jackal! Otóż panie hrabio Ercolano, siadaj i słuchaj mnie.
Gibassier słuchał początku tej przemowy z wzrastającem zajęciem.
Widząc jaką niedorzeczność popełnił, dając Salvatorowi kwitek napisany swoją ręką, uczynił ruch, aby się rzucić na niego; lecz zapewne Salvator przewidując wszystko, przewidział i tę napaść, gdyż wyciągnął z kieszeni nabity pistolet, który przyłożył do piersi złoczyńcy, mówiąc mu zarazem:
— Porzuć to, panie hrabio Ercolano, usiądź i słuchaj.
Wynikło ztąd, iż Gibassier rozbrojony w swej nocnej walce z Janem Bykiem, a zresztą człowiek bardziej podstępny niżeli, gwałtowny, osądził, iż nie było innej rady tylko usłuchać rozkazu Salvatora i upadł raczej niż usiadł, z twarzą zielonkawą i pokrytą kroplami potu.
Gibassier pojmował, iż podobnie, jak marszałek de Vileroy, doszedł do epoki życia, w której szczęście człowieka odstępuje, i w której można się tylko spodziewać porażki.
Salvator przeszedł na drugą stronę stołu, usiadł wprost Gibassiera i zawiązał znów rozmowę w tych słowach, nieprzestając bawić się pistoletem:
— Byłeś skazany do ciężkich robót za dowiedzioną kradzież i przywłaszczenie sobie cudzego mienia, i o mało nie zostałeś skazany na śmierć za morderstwo; tylko, ponieważ nie można było dowieść ci tegoż, uszedłeś śmierci. Morderstwo miało miejsce w bezecnym domu przy ulicy Froidmanteau, na przybyłym z prowincji tak zwanym Klaudjuszu Wincentym, przy współudziale karlicy Bébé i panny Fifiny; mogę dowieść, iż to ty pierwszy cios zadałeś uderzając kuchennym wilkiem, który to cios powalił i przyprawił o zemdlenie nieszczęśliwego. A ponieważ został dobitym przez dwie nędznice, z których jedna jest już z innej przyczyny w rękach sprawiedliwości, a druga niosła ci dziś rano pięć kroć sto tysięcy, które skradłeś hrabinie Rappt, i które kazałem ci odebrać, mogę więc oddać was jutro, ciebie i Fifinę w takie ręce, z których i pan Jackal, jakkolwiek potężny, będzie się strzegł was wydobyć... Czy wierzysz, iż mam władzę to uczynić, i że narażałbyś się nie będąc we wszystkiem posłusznym mojej woli?
— Wierzę temu, wyjąkał ze smutkiem Gibassier.
— Czekaj, jeszcze nie koniec. W kilka dni po ucieczce z robót, wykradłeś z rozkazu pana Loredana de Valgeneuse młodą dziewicę z pensji w Wersalu. Twoi wspólnicy, po wykradzeniu ci części pieniędzy, należącej się po tej pięknej wyprawie, wrzucili cię w studnię, z której wydobył cię pan Jackal. Od tej chwili jesteś mu oddanym, lecz ani on, ani ty, nie mogliście zapobiedz, ażebym ja nie odebrał Miny panu de Valgeneuse i nie umieścił w pewnem miejscu. Widzisz zatem, łotrze, iż mogę walczyć z wami i dojść do celu. Dziś idzie o rzecz jeszcze większej wagi, oświadczam ci, niżeli porwanie dziewczyny; o rzecz dla której poświęcę, jeśli trzeba, nietylko owe pięć kroć sto tysięcy franków, które ci kazałem odebrać tej nocy, lecz podwójną taką, potrójną lub poczwórną sumę. To też biada tym, którzy się znajdą pomiędzy mną a moim celem, gdyż zdruzgoczę ich jak szkło. Słuchaj mnie więc dobrze.
— Słucham pana.
— Kiedy kończy się termin dany księdzu Dominikowi dla udania się do Rzymu?
— Dzisiejszego dnia już wyszedł.
— Kiedy pan Sarranti ma być stracony?
— Jutro o czwartej popołudniu.
Salvator zbladł i zadrżał mimowolnie na zapewnienie dane przez łotra, z którym miał do czynienia, lecz zebrał przytomność, jak człowiek, któremu zostaje nadziemska nadzieja, i zmieniając nagle przedmiot rozmowy.
— Znasz uczciwego pana Gerard z Vanvres? zapytał.
— Jest on moim kolegą i przyjacielem, odpowiedział Gibassier.
— Wiem o tem, lecz czy zapraszał cię już, abyś go odwiedził na wsi?
— Nigdy!
— Niewdzięcznik! Jakto, w piękne dni letnie nigdy nie przyszła mu myśl do głowy, aby zaprosić przyjaciela na wiejskie śniadanie, w zamku swym, w Vanvres?
— Nie.
— Dosyć, że gdyby się zdarzyła sposobność ukarania go trochę za niewdzięczność, nie byłbyś od tego?
— Rzeczywiście, jestem zbyt drażliwym.
— A więc zdaje mi się, iż się dziś sposobność nadarza.
— Naprawdę?
— Pan Gerard został wybrany na mera w Vanvres.
— Są ludzie szczęśliwi, szepnął Gibassier, wzdychając.
— Dobryś! rzekł Salvator, przy cierpliwości takie samo szczęście może i ciebie spotkać; tyś tylko usiłował zabić, pan Gerard zaś zabił; byłeś u robót ciężkich; on jest na nie przeznaczony, jeśli jeszcze nie dalej. Potem, jeżeli jako ofiara przyjaźni, chcesz dać współczesnym jeden z tych wielkich przykładów braterstwa, jakie przekazuje nam starożytność, i jak Nizus, umierać ze swoim Eurjalem...
— Nie.
— Ja sądzę, że to roztropniej. A więc trzeba wypełnić co do joty to, co ci powiem.
— A wypełniając?
— Nie narażasz się na żadne niebezpieczeństwo, tylko to, iż pomagasz uczciwemu człowiekowi do wypełnienia dobrego uczynku. To nie dosyć, wiem o tem, dla umysłu tak wyrachowanego, lecz pomagając uczciwemu człowiekowi do wypełnienia dobrego uczynku, wejdziesz w posiadanie dziesięciu tysięcy franków, które miałeś za stracone.
— A! dziesięć tysięcy, które pożyczyłem memu chrzestnemu synowi?
— Te same.
— A, masz pan słuszność! miałem je za stracone.
— Odzyskujesz je, a jako dowód oto są dwa, które możesz już włożyć do swej kieszeni. Salvator podał Gibassierowi dwa tysiące franków położone na stole i jeszcze trzy które dołączył do pierwszych.
— A na to nie potrzeba panu kwitu?
— Patrzcie, rzekł Salvator, jesteś dowcipny.
— lak, i to mnie gubi! Zbyt wiele imaginacji panie, zbyt wiele! Lecz ciągnij pan dalej, co trzeba czynić? gdzie iść?
— Potrzeba jechać do Vanvres.
— To niezbyt daleko.
— Miałeś jechać do Hejdelberga dla czterech tysięcy, pojedziesz chętnie do Vanvres dla dziesięciu.
— Dla pięciu.
— Dla dziesięciu, gdyż będziesz miał drugie pięć za powrotem.
— Jestem gotów udać się do Vanvres; lecz co mam tam robić?
— Powiem ci. Dla uczczenia swojej nominacji, pan Gerard wydaje dziś obiad na dwanaście osób; nie zaprosił cię z obawy, ażebyś nie był trzynastym i żeby mu to nie przyniosło nieszczęścia.
— Uważałem w istocie, iż bardzo jest przesądny, rzekł Gibassier.
— A zatem myślę, iż to będzie najstosowniejsza pora dla dania mu lekcji grzeczności: jak sądzisz?
— Lecz... ja nic nie wiem, nie rozumiem pana.
— Zaraz będę się starał być jasnym. Mówiłem ci więc, że pan Gerard, twój kolega, ma dzisiaj dwanaście osób na obiedzie, a między innymi swego pomocnika, sędziego pokoju, radców m unicypalnych; otóż dla powodu, którego wyjawić nie mogę, potrzeba, aby pan Gerard był nieobecnym u siebie w samym środku tego obiadu, i... i... kochany panie Gibassier, rachowałem na ciebie w spełnieniu tego zamiaru!
— W jaki sposób mogę ci w tem dopomódz panie Salvatorze?
— W sposób bardzo prosty. Pan Gerard nie może w stosunkach swoich z policją odmówić rozkazowi pana Jackala.
— To jest materjalnie niemożebne.
— A zatem przypuśćmy, iż pan Jackal rozkazuje panu Gerardowi, ażeby udał się niezwłocznie, przerywając wszelkie zajęcia, do pałacu Tete-Noire w Saint-Cloud. Pan Gerard powinien się udać w tej chwili na miejsce, gdzie pan Jackal każe mu powiedzieć, że czeka na niego.
— Takie jest moje zdanie.
— A zatem rozumiesz zupełnie rzecz całą. Udasz się do Vanvres, do pana Gerarda, właśnie w chwili obiadu, o wpół do siódmej. Ażeby skorzystać z ostatnich pięknych dni, siadają tam do stołu o wpół do szóstej i to w ogrodzie. Przybywasz tam między pieczystem a wetami mniej więcej, przysuniesz się ze spojrzeniem przyjacielskiem, uśmiechając się, i powiesz:
„Kochany kolego, pan Jackal, nasz wspólny pan, prosi cię, abyś udał się w tej chwili, w ważnym interesie, do pałacu Tete-Noire w Saint-Cloud“.
— I to już wszystko, czego pan żąda odemnie?
— Najzupełniej wszystko.
— To mi się dosyć łatwem wydaje, powiadam dosyć, a jednak mylę się.
— Jakto?
— Tak, bo ściągam na siebie gniew pana Jackala. Pomyślmy, czyby nie było korzystniejszego sposobu wyprowadzenia pana Gerarda od siebie?
— Wierzaj mi, drogi panie Gibasier, powiedział Salvator, że gdybym znał sposób korzystniejszy, jak pan nazywasz, pośpieszyłbym zaproponować ci, ale nie ma lepszego, jak ten, który ci ofiaruję, bo uważaj, że tu nie chodzi tylko o to, żeby wyprowadzić z domu pana Gerarda, ale żeby go zatrzymać po za domem przez dwie godziny. Otóż trzy kwadranse potrzeba na zrobienie drogi z Vanvres do Saint-Cloud, pół godziny na czekanie napróżno na pana Jackala, trzy kwadranse powrót, co razem uczyni dwie godziny, których mi potrzeba.
— Nie mówmy o tem panie Salvatorze, wszystko będzie spełnione jak sobie życzysz, chociaż prawdę mówiąc, nie bardzo lubię narażać się na gniew przełożonego.
— Możesz go uniknąć.
— W jaki sposób?
— Nic łatwiejszego. Nieodstępujesz pana Gerarda, jedziesz z nim do Saint Cloud, zdajesz się nudzić wraz z nim spóźnieniem pana Jackala, poczem, po upływie pół godziny, wybuchasz śmiechem i mówisz:
— „Dobrze, kochany panie Gerard, cóż myślisz o figlu, który ci wypłatałem? ha! ha! ha!
— „Jakiego figla? spyta się.
— „Ależ, powiesz mu na to, rzecz bardzo prosta.
„Dowiedziałem się, że wyprawiasz uroczystość wiejską w swej willi w Vanvres; nie byłeś tak uprzejmy, ażeby mnie zaprosić; to zapomnienie twe wydało mi się nie do wybaczenia i zemściłem się, wyprowadzając cię w pole. Pan Jackal nie miał najmniejszego interesu do ciebie i ja nie miałem innego zlecenia, jak tylko złożyć ci od niego uszanowanie.
Poczem skłonisz mu się i zostawisz wolność powrotu do swoich gości. Z czego wyniknie, że nie narazisz się na gniew, chyba na gniew pana Gerarda, a to sądzę, mało cię obchodzi.
Gibassier patrzał na Salvatora z uwielbieniem.
— W istocie, mówił, jesteś pan wielkim człowiekiem, panie Salvatorze, i gdyby to nie było za wielką śmiałością, prosiłbym o zaszczyt dotknięcia twej ręki.
— Tak, powiedział Salvator, chcesz się przekonać, nieprawdaż, jakiej też siły jest ręka, której dotkniesz? Widząc, że jest drobną i białą, sądzisz, że łatwo ją zgnieciesz w swej dłoni? Ale i tu jeszcze pomyłka, z której dobrze cię wywieść, kochany panie Gibssier, pozwól mi tylko włożyć rękawiczkę.
Salvator wyjął nabój z pistoletu, schował go do kieszeni, wyciągnął ciemną rękawiczkę i podał Gibassierowi rękę tak delikatną, że pozazdrościłaby jej kobieta.
Gibassier pełen ufności opuścił swą ciężką łapę w podaną sobie dłoń Salvatora i spróbował otoczyć ją pałkowatemi palcami. Lecz zaledwie obie ręce się zetknęły, gdy oblicze Gibassiera kolejno wyrażać zaczęło, najpierw zdziwienie, potem zaś coraz żywszą boleść, nakoniec udręczenie w najwyższym stopniu.
— A! do tysiąca piorunów! zgruchoczesz mi pan rękę, krzyknął. Łaski, łaski, łaski!
I padł na kolana przed Salvatorem, którego rękawiczka trzasła przy tem wysileniu, ale oblicze pozostało spokojnem i uśmiechniętem jak zwykle.
Salvator puścił rękę, którą miażdżył w swej dłoni, w chwili, gdy krew zaczęła się wydobywać z za paznokci.
— Tak, mówił dalej, dla twego własnego dobra, panie Gibassier, i aby uprzedzić cię o niebezpieczeństwie, na które twoja nie wiadomość mogła cię wystawić, chciałem ci dowieść, że jeżeli użyłem przeciwko tobie jakiejkolwiek broni, nie było wcale moim zamiarem dotknąć się ciebie, chyba w ostateczności. Życzyłeś, abym cię zaszczycił uściśnieniem ręki, staraj się więc długo pamiętać o zaszczycie, który cię spotkał.
— O! do pioruna, będę o nim pamiętał niezawodnie, powiedział galernik rozrywając lewą ręką palce prawej, przyrośnięte jedne do drugich. Dziękuję za naukę, panie Salvatorze, skorzystam z niej i nie będziesz pan żałował; człowiek, tak dobrze jak ja uprzedzony, stanie za dwóch ludzi.
— Skończmy, odezwał się Salvator.
— Ostatnie twoje rozkazy...
— O wpół do siódmej będziesz u pana Gerarda i nie wypuścisz go z swej opieki aż do ósmej, jutro zaś rano przyjdziesz po pozostałe pięć tysięcy franków na ulicę Macon Nr. 4, co gdy nastąpi, pan Petrus, mniemany twój syn chrzestny, nie będzie ci już nic dłużny z pożyczki którą mu zrobiłeś.
— Rozumiem.
— Wbij sobie tylko dobrze w głowę, że pierwszą sztuczkę, jaką chciałbyś mi wypłatać, przepłacisz życiem, czy to z mej ręki, czy też z ręki sprawiedliwości.
— Przyrzekam panu myśleć tylko o tem, odpowiedział galernik skłoniwszy się pokornie Salvatorowi, który zbiegł prędko ze schodów i poszedł odszukać Jana Byka, błądzącego po placu Obserwatorjum.

Koniec tomu czternastego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.