Mohikanowie paryscy/Tom XVI/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XVI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Gdzie się pokazuje, że słuch nie jest najmniej czynnym zmysłem.

Czy przypominacie sobie, kochani czytelnicy, ten śliczny pokoik wybiły perską materją, gdzie w pewnych godzinach przebywała pani de Marande i dokąd już raz niedyskretnie was wprowadziliśmy? Otóż do tego pokoju, do tego gniazdka miłości wprowadzimy was znowu.
Jest to właśnie wieczorem tego dnia, w którym pani de Marande wróciła do Paryża.
Pani de Marande korzystając z prawa, jakie mąż jej udzielił i którego wcale jej nie cofnął od czasu, gdy w świeżej kombinacji ministerjalnej przypadł mu wydział skarbowy, rozmawia serdecznie z naszym przyjacielem Janem Robertem, który siedząc obok bogini tego przybytku, opowiada jej jednę z owych długich i czułych historyj, jakie wszyscy zakochani tak opowiadają, że kochająca kobieta nigdy się nie nuży.
W chwili gdy was wprowadzamy, Jan Robert z okiem wlepionem w oblicze młodej kobiety, jakby chciał przeniknąć do głębi jej serca, pyta się:
— Który, według pani zdania, zmysł jest najmniej szacowny, królowo moja?
— Wszystkie zmysły wydają mi się szacownemi gdy jesteśmy razem, mój przyjacielu.
— Dziękuję. Lecz, czyliż nie wydaje ci się szacowniejszym ten niż ów?
— Zapewne, jest jeden stojący po za obrębem zmysłów, lecz który odkrytym został przezemnie.
— Jakiż to, drogi Krzysztofie Kolumbie?
— Ten, który sprawia, że gdy oczekuję na ciebie, mój najdroższy, to nie widzę, nie słyszę, nie oddycham, nie czuję — zmysł oczekiwania, jednem słowem, i właśnie ten wydaje mi się mniej szacownym od drugich.
— Więc oczekiwałaś mnie, doprawdy?
— Niewdzięczny! czyliż nie oczekuję cię zawsze?
— Droga Lidjo, gdyby to prawdą było!
— Miłosierny Boże! On jeszcze wątpi!
— Nie, ukochana moja, nie wątpię, tylko się obawiam...
— Czego się możesz obawiać?
— Tego, czego obawia się człowiek zupełnie szczęśliwy, człowiek, który niczego już nie pragnie, o nic nie prosi, nawet o niebo, wszystkiego!
— Poeta, wyrzekła pani de Marande, przypomniałeś mi swego przodka, Jana Rassyna: „Boję się Boga Abnerze, innej nie mam obawy.“
— A więc niech i tak będzie, boję się Boga a innej nie mam obawy. Tylko, że twoim Bogiem, kochana Lidjo, jest świat, a ponieważ Bogowi twemu poświęcasz połowę życia, ztąd wynika, że ja jestem jedną z twych ofiar.
— Wiarołomco! renegacie! bluźnierco! zawołała młoda kobieta, w tył się cofając. Co znaczy świat dla mnie bez ciebie!
— Chcesz powiedzieć, piękna przyjaciółko: „Czemże jestem dla ciebie bez świata?“
— Uparty! wyrzekła pani de Marande, jeszcze dalej się cofając.
— Tak, droga moja, jestem uparty; tak, wierzę, że jesteś ultra-światową i że w kadrylu, walcu, olśniona, zachwycona, upojona, tak dobrze myślisz o mnie, jak o źdźble kurzu, poruszonym twoim atłasowym trzewiczkiem. Lubisz walca. Ale nie jestże to dla mnie męka prawdziwa widzieć cię w objęciach drugiego?
— O! mów, mów dalej, rzekła pani de Marande, spoglądając z uczuciem, gdyż zazdrość młodzieńca zachwycała ją.
— Masz mnie za niesprawiedliwego, samoluba może, ciągnął dalej Jan Robert. Powiadasz sobie, że moje powodzenia sceniczne lub powieściowe warte są, jak dystrakcja, tyleż co twoje wieczory...
— Kocham cię, rzekła pani de Marande, ściskając mu rękę, oto moja odpowiedź.
— W tej chwili, Lidjo, odpowiedział Jan Robert, ze wszystkich zmysłów, słuch najszacowniejszym mi się wydaje, skoro pozwala mi słyszeć te drogie twoje wyrazy.
Miał słuszność tak mówić, że słuch był w tej chwili najszacowniejszym zmysłem; zajęci sobą kochankowie nie uważali, że od niejakiego czasu firanki alkowy drgały jakby podmuchem wiatru z uchylonych drzwi poruszane.
Drgania tego przyczyny nie było żadnej, gdyż drzwi były hermetycznie zamknięte.
Tylko, wezwawszy na pomoc zmysł wzroku i spojrzawszy za te firanki, nasi zakochani spostrzegliby człowieka, który za niemi przykucnął i czynił wszelkie wysilenia, ażeby pokonać kurcze, jakie mu sprawiało to dokuczliwe położenie. Kiedy nareszcie położenie to stało się nadmiernie przykrem, człowiek ten zaryzykował ruch, na który drgnęła pani de Marande.
— Co ci jest moja najdroższa? zapytał Jan Robert.
— Czy nie słyszałeś? rzekła z dreszczem.
— Nie.
— Posłuchaj, mówiła dalej, nadstawiając ucho w stronę łóżka.
Jan Robert nadstawił uszu; ale nie słysząc nic, ujął ręce kobiety i zaczął je całować.
Szelest, który zestraszył Lidję, znowu doszedł jej uszu, i na ten raz krzyknęła.
Jan Robert także go usłyszał i wstawszy, poszedł prosto do alkowy.
W chwili, gdy wstawał, firanka poruszyła się żywiej. Jan Robert uchyliwszy jej, spostrzegł za łóżkiem kryjącego się Loredana de Valgeneuse.
— Pan tu? zawołał.
Pani de Marande wstała ze drżeniem. Ku niesłychanemu swemu zdziwieniu poznała młodzieńca.
Przypominamy sobie ojcowskie napomnienia, jakie pan de Marande dawał swej żonie co do monsignora Coletti i Loredana de Valgeneuse. O ile młody poeta wydawał mu się uczciwym nawet w miłości, o tyle obłudnik duchowny i młody rozpustnik wydawali mu się kompromitującymi.
Ostrzegał panią de Marande, aż na jego zapytanie, czy się jej Loredan podoba, odpowiedziała: „Jest mi całkiem obojętny Dodał także, mówiąc o tym młodzieńcu, jeśli sobie przypominamy: „Co do jego powodzeń, te zdają się ograniczać na kobietach światowych; jeżeli zaś skłania się do tych, które nazywają kobietami z ludu, to pomimo szlachetnego poparcia, jakie udziela mu w tych okolicznościach siostra jego Zuzanna, brat czasami udać się musi do środków gwałtownych“.
Zaraz zobaczymy, że uprzejma siostra nie ograniczała swego udziału tylko na kobietach z ludu.
Miała ona pokojówkę tęgą i przystojną dziewczynę, która już raz, jak widzieliśmy, otwierała Janowi Robertowi drzwi od gołębnika pani de Marande. Dziewczyna ta, imieniem Natalia, była jej całkiem oddaną.
Pewnego wieczora, kiedy Loredan wyznał miłość jaką czuł dla pani de Marande, panna Zuzanna szukała sposobności ażeby umieścić przy żonie bankiera jaką istotę, któraby w danym przypadku mogła wprowadzić jej brata na miejsce przezeń wskazane.
Sposobność ta nadarzyła się. Raz po powrocie z wód pani de Marande starała się na wszystkie strony o pokojówkę, a panna de Valgeneuse wspaniałomyślnie ofiarowała jej swoją.
Była to Natalia.
Nieznaną jest powszechnie władza, jaką rozciągają pokojowe nad umysłami swych pań. Natalia przy każdem poruszeniu grzebienia, czesząc panią de Marande, nieomieszkała opowiadać czynów pana de Valgeneuse. Ponieważ pani de Marande otrzymała dziewczynę tę z rąk siostry bohatera tylu świetnych przygód miłosnych, nie dziwiła się, słysząc o nim tyle dobrego i widziała wdzięczność tam, gdzie był rozmysł i podżeganie.
Lecz z toku scen poprzedzających, a nadewszystko tej, którąśmy przedstawili oczom czytelnika, wiadomo, jak prawdziwą miłość żywiła pani de Marande dla Jana Roberta i nie potrzebujemy mówić, że pełne uwielbienia pochwały panny Natalii nie miały na nią żadnego wpływu.
Tego wieczora pan de Valgeneuse, przyprowadzony do ostateczności, pokusił się na jeden z tych kroków zuchwałych, które udają się niekiedy. Natalia ukryła go w alkowie, gdzie siedział od dwóch godzin i obecny był zwierzeniom Jana Roberta i pani de Marande, gdy naraz usłyszała szelest.
Bez wątpienia, jeżeli męką jest nie być kochanym, to większą jeszcze przeświadczenie, że serce, obojętne dla nas, otwarte jest dla drugich. Męka staje się torturą, gdy się słyszy do innego zwrócone następujące słowa: „Kocham cię“.
Przez chwilę pan de Valgeneuse miał zamiar ukazać się nagle jak głowa Meduzy. Lecz do czego to mogło doprowadzić? Do pojedynku. A przypuściwszy najlepszy wynik tej sprawy, to jest, że poeta byłby zabity, to i tak śmierć Jana Roberta nie byłaby żadnym środkiem otrzymania miłości pani de Marande. Gdy przeciwnie przyjść nazajutrz do młodej kobiety i powiedzieć: „Cały wieczór byłem ukryty za oponami twego łóżka, widziałem wszystko i wszystko słyszałem, kup moje milczenie za taką to cenę“, pozostawiało to nadzieję, że pani de Marande, przestraszona ze względu na kochanka lub męża, zezwoliłaby wskutek groźby na to, czego tak uparcie odmawiała najczulszym prośbom.
I to właśnie skłoniło pana de Valgeneuse. Myślał już tylko, żeby się wymknąć, zobaczywszy i usłyszawszy wszystko co chciał, ale nie tak to łatwo wymknąć się z za łóżka, choćby kto chodził jak kot cicho.
Tak się też stało: pan de Valgeneuse chcąc się wymknąć, skrzypnął butami i poruszył firanką.
Jan Robert rzucił się i poznając go, zawołał: „Pan tu?“
— Tak, to ja! odrzekł de Valgeneuse, który postawiony wobec mężczyzny, a tem samem wobec niebezpieczeństwa, wyprostował się dumnie.
— Nędzniku! zawołał Jan Robert, chwytając go za kołnierz.
— Ciszej, mości poeto, powiedział de Valgeneuse, jest w tym domu, o kilka może kroków oddalony od nas, ktoś trzeci interesowany, który mógłby posłyszeć naszą kłótnię, co według wszelkiego prawdopodobieństwa zmartwiłoby panią.
— Nikczemny! wyrzekł cicho Jan Robert.
— Ciszej, powtórzył pan de Valgeneuse.
— O! czy po cichu, czy głośno, wyrzekł Jan Robert, zabić cię muszę.
— Jesteśmy w pokoju kobiety.
— A więc, wyjdźmy.
— Niepotrzeba! bez hałasu. Pan wiesz gdzie mieszkam. Gdybyś zapomniał, przyjdę sam przypomnieć, jestem na pańskie usługi.
— Dlaczego nie zaraz?
— O! noc jest ciemna, czy pan tego nie rozumiesz. Potrzeba światła, żeby dobrze zrobić to, co się robi, a przytem, patrz pan, pani de Marande mdleje.
W samej rzeczy, młoda kobieta padła na fotel.
— Niech i tak będzie, do jutra! powiedział Robert.
— Do jutra, panie i z wielką przyjemnością.
Jan Robert pospieszył na pomoc pani de Marande.
Loredan de Valgeneuse rzucił się przez drzwi alkowy i zamknął je za sobą.
— Przebacz mi, przebacz, Lidjo najdroższa! wyrzekł, klęcząc Jan Robert.
— Co ci mam przebaczyć, spytała, jaką zbrodnię popełniłeś? O! ten człowiek, jakim sposobem on się tu dostał?
— Bądź spokojną, nie ujrzysz go więcej! zawołał z siłą Jan Robert.
— O! najmilszy, rzekła biedna kobieta, przyciskając z uczuciem rękę poety do serca, nie narażaj drogiego życia twego...
— Nie obawiaj się, Bóg będzie z nami!
— Ja nie chcę; musisz mi przysiądz, że nie będziesz się bił z tym człowiekiem.
— Jakże chcesz, żebym ci to przysiągł?
— Jeżeli mnie kochasz, przysięgnij.
— Niepodobieństwo, powinnaś to zrozumieć! wyrzekł Jan Robert.
— Więc mnie nie kochasz?
— Ja ciebie nie kocham? O! mój Boże!
— Mój przyjacielu, podjęła pani de Marande, zdaje mi się, że umrę.
I w samej rzeczy, życie tej pięknej, młodej kobiety zdawało się być zawieszone; była bardzo bladą i nieruchomą. Ten stan zatrwożył Jana Roberta.
— A więc, wszystko co chcesz, powiedział.
— Zrobisz, co zechcę?
— Tak.
— Przysięgasz?
— Na moje życie! wyrzekł Jan Robert.
— O! wołałabym, żebyś przysiągł na moje, powiedziała pani de Marande, miałabym przynajmniej nadzieję, że umrę, gdybyś złamał słowo.
I mówiąc to, młoda kobieta złożyła serdeczny pocałunek na czoło Roberta.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.