Mohikanowie paryscy/Tom XVI/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XVI Cały tekst |
Indeks stron |
GeneraŁ Lebastard de Prémont tolerowany był w Paryżu na słowo Salwatora, dane panu Jackalowi, że po ocaleniu pana Sarranti pobyt generała w Paryżu nie ma nic nieprzyjaznego dla rządu.
W kilka dni więc po wypadkach, któreśmy opisali, przybył generał Lebastard de Prémont z panem Sarranti pożegnać się z tym, którego teraz coraz raniej nazywać będziemy posłańcem, a coraz więcej Konradem de Valgeneuse.
Siedział on w saloniku Salwatora, po prawej ręce mając starego, po lewej młodego przyjaciela.
Po półgodzinnej dobrej i serdecznej pogadance generał powstał, podając rękę Salwatorowi na znak pożegnania, ale ten, który od chwili jego przybycia zdawał się zaprzątnięty jakąś myślą, zatrzymał go, prosząc ze swym miłym i spokojnym uśmiechem, ażeby mu darował jeszcze kilka minut dla sprawy dotąd odłożonej, ale na którą, jak mówił, przyszła obecnie kolej.
Pan Sarranti uczynił ruch jakby chciał się oddalić i pozostawić generała samego z Salvatorem.
— O! nie, rzekł młodzieniec, pan dzieliłeś wszystkie troski i niebezpieczeństwa generała, sprawiedliwą jest, ażebyś dzielił jego radość, kiedy dzień tej radości nadszedł.
— Co mówisz, Salwatorze? żywo zapytał generał, jakaż radość inna spotkać mnie może, jeśli nie ta, żeby zobaczyć Napoleona II-go na tronie swego ojca?
— Są jednak, generale, i inne szczęścia dla ciebie, odrzekł Salvator.
— Przebóg! nie znam żadnego, odparł tenże smutno potrząsając głową.
— Więc przelicz naprzód, generale, swoje smutki, następnie przelicz radości.
— Miałem trzy tylko wielkie smutki na tym świecie, rzekł generał, pierwszym i największym była śmierć mojego pana; drugim, dodał, zwracając się do pana Sarrantego i podając mu rękę, skazanie mojego przyjaciela; trzecim...
Tu generał energicznie ściągnął brew i zatrzymał się.
— Trzecim? zapytał Salvator.
— Trzecim jest utrata dziecka, które byłbym kochał tak, jak kochałem jego matkę.
— Owóż, generale, rzekł Salvator, skoro wiesz liczbę swych smutków, dowiesz się o liczbie swych radości. Pierwszą jest nadzieja powrotu syna twojego pana, jak go nazywasz; drugą, ocalenie i oczyszczenie imienia twojego przyjaciela; trzecią nareszcie radością jest odzyskanie twej ukochanej córki.
— Co mówisz, Salvatorze! zawołał generał.
— Kto wie! odrzekł Salvator, może ja ci, generale, będę mógł sprawić tę niewypowiedzianą radość.
— Ty?
— Tak, ja.
— O! mówże, mów, mój przyjacielu.
— Mów pan prędzej, rzekł Sarranti.
— Wszystko zależy, odrzekł Salvator, od odpowiedzi, jakie pan generał da na moje zapytanie. Czy byłeś kiedy w Rouen?
— Byłem, odrzekł generał, drgnąwszy.
— Czy kilka razy?
— Raz.
— A dawno?
— Przed piętnastu laty.
— Tak właśnie, rzekł Salvator, w roku 1812?
— Tak jest, w roku 1812.
— W nocy czy w dzień?
— W nocy.
— Pocztą?
— Tak.
— Chwilę tylko zatrzymałeś się w Rouen, generale.
— Prawda, odparł generał coraz bardziej zdziwiony, dla wytchnienia koniom i zapytania się o drogę do miasteczka.
— Miasteczko to, rzekł Salvator, nazywało się Bouille.
— Jakto krzyknął generał, pan wiesz...
— Wiem, odrzekł śmiejąc się Salvator, tak, wiem o tem, generale, i o innych rzeczach jeszcze, ale pozwól mi mówić. Przybywszy do Bouille, pojazd pocztowy zatrzymał się przed domkiem lichej powierzchowności; wyszedł zeń człowiek niosący na ręku ciężar bezkształtny i dosyć dużej objętości; nie potrzebuję dodawać, że tym człowiekiem byłeś ty, generale.
— Rzeczywiście!
— Stanąwszy przed domem, bacznie zbadałeś mur i drzwi dobyłeś z kieszeni klucz, otworzyłeś i znalazłeś łóżko na którem złożyłeś ciężar trzymany na ręku.
— To prawda, rzekł generał.
— Po złożeniu ciężaru, mówił dalej Salvator, dobyłeś z kieszeni sakiewkę i list, które położyłeś na pierwszym lepszym sprzęcie, jaki miałeś pod ręką. Potem cichutko zamknąwszy drzwi, wszedłeś napowrót do powozu, a konie ruszyły drogą do Havru. Czy wszystkie te objaśnienia są dokładne?
— Tak, rzekł generał, że jeżeliś nie był przy tem, to nie pojmuję, jak możesz wiedzieć, Salvatorze.
— Nic jednak prostszego, i zaraz to zrozumiesz, generale. Idę więc dalej; oto są fakty, które pan znasz i które świadczą, że otrzymałem wiadomości dobre i że nadzieje moje nie są płonne. Teraz idą fakty, których pan nie znasz.
Generał podwoił uwagi.
— W godzinę może po twoim odjeździe, dobra kobiecina wracając z jarmarku z Rouen, zatrzymała się przed tym samym domem, dobyła tak samo klucz z kieszeni, otworzyła drzwi i krzyknęła ze zdziwienia, usłyszawszy na samym wstępie kwilenie dziecka.
— Biedna Mina! szepnął generał.
Jakby nie zważając na przerwę, Salvator ciągnął dalej:
— Poczciwa kobieta śpiesznie zapaliła lampę, a idąc za kierunkiem krzyku, spostrzegła coś białego, poruszającego się na łóżku; podniosła długą muślinową zasłonę i zobaczyła świeżą, różową, całą we łzach twarzyczkę zachwycającej dziewczynki około roku mającej.
Generał przesunął ręką po oczach i obtarł dwie duże łzy.
— Zdziwiła się poczciwa kobieta, iż zastała zamieszkały pokój, który zostawiła próżny. Wzięła dziecko na ręce, przypatrzyła mu się i obracała na wszystkie strony. Szukała w jego ubraniu jakiegobądź znaku pochodzenia, lecz nie odkryła nic, prócz, że pieluszki dziewczynki były z prawdziwego batystu, a okrywająca ją zasłona z prześlicznych koronek alensońskich, wszystko zaś owinięte wielkim kawałem indyjskiego muślinu. Były to wskazówki bardzo niejasne. Lecz poczciwa kobieta miała wkrótce pewniejsze, gdy spostrzegła na stole list i sakiewkę przez pana położone. W sakiewce znajdowało się tysiąc dwieście franków. List zawierał mniej więcej te słowa:
„Od dziś za rok, to jest od dnia 28. października roku przyszłego, odbierać pani będziesz przez pośrednictwo proboszcza w Bouille, po sto franków co miesiąc.
„Wychowuj dziecię jaknajstaranniej, zwłaszcza zrób z niej dobrą gospodynię. Bóg tylko wie na jakie próby wystawione będzie!
„Imię jej Mina, nie będzie nosić innego póki nie dam tego, które jej się należy“.
— Było to imię jej matki, szepnął generał pod wpływem najwyższego wzruszenia.
— List ten, mówił dalej Salvator, datowany był 28. października 1812 roku, czy masz pan co przeciwko niemu?
— Data jest dokładną, wyrazy też same.
— Gdybyśmy wreszcie powątpiewali, mówił dalej Salvator, dosyć byłoby sprawdzić, czy pismo to jest istotnie pańskiem.
Salvator wydobył z kieszeni list i podał generałowi.
Generał otworzył go prędko, przy czytaniu łzy puściły mu się z oczu.
Pan Sarranti i Salvator spoglądali na to w milczeniu.
W kilka chwil Salvator mówił dalej:
— Teraz kiedy pewien jestem, że nie ma omyłki, mogę panu powiedzieć całą prawdę; córka twoja żyje, generale.
Generał wydał okrzyk zdziwienia.
— Żyje! rzekł, pewien jesteś?
— Przed trzema dniami miałem o niej wiadomość.
— Ona żyje! zawołał generał, gdzież jest?
— Poczekaj pan chwilę, odezwał się Salvator z uśmiechem, kładąc rękę na ramieniu generała, nim panu powiem, gdzie jest, pozwól, że ci przytoczę, a raczej przypomnę jedno zdarzenie.
— O! mów, rzekł generał, tylko niech nie czekam długo.
— Nie powiem ani jednego słowa napróżno, odrzekł Salvator. Czy przypominasz pan sobie noc z 21 maja?
— Czy przypominam! zawołał generał, podając rękę Salvatorowi. Jakżebym mógł o niej zapomnieć! Tej to nocy byłem tyle szczęśliwy, żem poznał ciebie, mój przyjacielu.
— Czy pamiętasz, generale, że udawszy się na wyszukanie dowodów niewinności pana Sarrantego w parku Viry, uratowaliśmy z rąk nędznika dziewicę i oddaliśmy ją w ręce narzeczonego.
— O! i to pamiętam doskonale! Nędznik ten nazywał się Loredan de Valgeneuse. Dziewica miała imię Mina, jak moja córka; młodzieniec wreszcie zwał się Justyn. Widzisz więc, żem nic nie zapomniał.
— Przypomnij sobie generale, ostatni szczegół, jeden może z najważniejszych w tej historji, a już nie będę miał do zrobienia żadnych zapytań.
— Przypominam, rzekł generał, że ją przyjął w dom i wychował jakiś nauczyciel, a z zakładu porwał ją pan de Valgeneuse. Zakład ten mieścił się w Wersalu. Czy to miałem sobie przypomnieć?
— Nie, generale, to jest fakt, historja, a ja proszę, żebyś sobie przypomniał szczegół, który stanowi sens moralny wypadku. Zechciej więc, generale, przyzwać pamięć na pomoc.
— Nie wiem o co chodzi, przyjacielu.
— Co się stało z narzeczonymi?
— Wyjechali zagranicę.
— Bardzo dobrze, wyjechali istotnie, a pieniądze na drogę i utrzymanie się za granicą dałeś ty, generale.
— Nie mówmy o tem, mój przyjacielu.
— Nie mówmy, jeżeli chcesz, generale. „Mam tylko jeden skrupuł, mówiłem ci w chwili odjazdu narzeczonych, że kiedyś dadzą się poznać rodzice panny; jeżeli ci rodzice są bogaci, możni, szlacheckiego rodu, to czy nie będą mieć co przeciw Justynowi?“ A pan odpowiedziałeś mi...
— Odpowiedziałem, przerwał żywo generał, że rodzice nie mogą mieć nic przeciw młodzieńcowi, który podjął ich dziecko opuszczone, który je wychował jak córkę własnej matki, który ocalił je najprzód przed nędzą, a potem przed hańbą.
— A ja dodałem: „A gdybyś pan był ojcem tej dziewicy?w General drgnął.
— Dokończ, rzekł.
— Gdyby więc, mówił dalej Salvator, w nieobecności twej, generale, córka twoja narażoną była na takie niebezpieczeństwa, jak narzeczona Justyna, przebaczyłbyś człowiekowi, który, zdala od ciebie, rozporządził losem twej córki?
— Nietylko, mój przyjacielu, otworzyłbym mu ramiona, jako mężowi mojej córki, ale błogosławiłbym go, jako jej zbawcę.
— Rzeczywiście, powiedziałeś mi to dosłownie, generale, ale czy powtórzyłbyś te słowa dziś, gdybym ci powiedział: Generale, tu chodzi o twoją własną córkę?
— Mój przyjacielu, rzeki uroczyście generał, poprzysiągłem wierność cesarzowi, to jest przysiągłem żyć i umierać dla niego. Nie mogłem umrzeć dla ojca; żyję dla jego syna.
— A więc, generale, rzekł Salvator, żyj, także dla swojej córki, ją to bowiem ocalił Justyn.
— Jakto! ta piękna dzieweczka, którą widziałem w nocy z 21 maja, wykrzyknął generał, to...
— To twoja córka, generale, rzekł Salvator.
— Moja córka! moja córka! wołał generał pijany radością.
— O! mój przyjacielu, odezwał się pan Sarranti, biorąc za rękę generała i uściśnieniem tem świadcząc o udziale, jaki przyjmuje w jego radości.
— Ale, rzekł generał, powątpiewając jeszcze, upewnij mnie. Nie tak to łatwo człowiek oswaja się ze szczęściem. Jakim sposobem przyszedłeś nie już do wiadomości, ale do pewności tych faktów?
— Tak, rzekł Salvator z uśmiechem, rozumiem, pan potrzebujesz być przekonanym.
— Lecz jeżeli sam byłeś przekonanym, dlaczego czekałeś aż dotąd?
— Bo chciałem się upewnić, ażeby nie mieć najmniejszej wątpliwości. Czyż nie lepiej było poczekać niż rozdzierać ci serce fałszywą radością? Skoro tylko miałem możność, udałem się do Rouen. Chciałem widzieć się z proboszczem w Bouille. Już nie żył. Powiedziała mi wtedy służąca, że kilka dni przedtem, jakiś pan z Paryża, który wyglądał na wojskowego, pomimo, że był ubrany po cywilnemu, przybył i pytał się o proboszcza. Nie zastawszy go, chciał się widzieć z kimkolwiek, coby mu dał wiadomość o dziewczynce, która wychowywała się w miasteczku, ale od pięciu czy sześciu lat znikła. Łatwom się domyślił, że tym panem byłeś ty, generale, i że poszukiwania twoje były daremne.
— Rzeczywiście, rzekł generał, nie mylisz się.
— Udałem się więc do mera parafji, ażeby go zapytać, czy nie ma w okolicy ludzi nazwiskiem Boivin: wskazano mi czterech czy pięciu Boivinów. Chodziłem od jednego do drugiego i odkryłem nareszcie starą pannę tegoż nazwiska, która odziedziczyła drobne oszczędności, sprzęty i papiery po swojej ciotce. Ta stara panna zajmowała się Miną w ciągu owych pięciu lat; znała więc ją doskonale, a gdybym jeszcze miał jaką wątpliwość, rozproszyłby ją list, który wynalazła i który przedstawiłem ci, generale.
— Gdzież jest moje dziecko? zawołał generał.
— Ona jest, a raczej, bo odtąd powinieneś, generale, mówić w liczbie mnogiej, oni są w Hollandji, gdzie każde żyje w osobnej klatce, naprzeciwko siebie.
— Wyjeżdżam do Hagi, rzeki generał, wstając.
— Chcesz powiedzieć, wyjeżdżamy, nieprawdaż, kochany generale? odezwał się pan Sarranti.
— Żałuję, że nie mogę pojechać z wami, mówił Salvator, na nieszczęście położenie polityczne jest w tej chwili tak skomplikowane, że nie mogę opuszczać Paryża.
— Do zobaczenia więc kochany Salvatorze, bo pojmujesz, że nie żegnam się z tobą nazawsze. Ale, dodał generał, marszcząc czoło, muszę jeszcze oddać jednę wizytę przed wyjazdem, choćby mnie ona miała opóźnić o dwadzieścia, cztery godzin.
Po zmarszczeniu brwi Salvator, domyślił się o co chodzi.
— Wiesz zapewne o kim chcę mówić, nieprawdaż? rzekł generał.
— Wiem, generale. Ale ta wizyta nie zajmie ci długiego czasu, pan Loredan de Valgeneuse nie jest obecnym w Paryżu.
— Poczekam na niego, rzekł stanowczo generał.
— To mogłoby cię, generale, opóźnić na czas nieograniczony. Mój luby kuzynek Loredan wyjechał z Paryża onegdaj i nie powróci przed osobą, za którą pogonił. Osobą tą jest pani de Marande, której ogłosił się wielbicielem jest to manifestacja, która kiedykolwiek może być nie w smak Janowi Robertowi lub nawet samemu panu de Marande, który upoważnia wprawdzie żonę do posiadania wielbiciela, lecz nie upoważnia nikogo żeby się z tem afiszował. Czyni to jednak w tej chwili Loredan, który dowiedziawszy się, że pani de Marande pojechała do Pikardji dla odwiedzenia ciężko chorej ciotki, udał się za nią w pogoń. Ponieważ więc powrót pana Loredana de Valgeneuse zawarowany jest powrotem pani de Marande, przeto radzę ci, kochany generale, wyjechać jaknajprędzej, to jest dziś... Za twoim powrotem Loredan prawdopodobnie będzie już w Paryżu, wtedy zajmiesz się nim. Ale nie wiem dlaczego, mam jakieś przeczucie, że nie będziesz potrzebował tego...
— Kochany Salvatorze, rzekł generał, myląc się co do znaczenia słów młodzieńca, nie uważałbym za przyjaciela tego, ktoby mnie wyręczał w podobnej okoliczności.
— Bądź spokojny, generale, uważaj mnie zawsze za przyjaciela, bo jak poświęcenie moje dla swobody społecznej wyrównywa twemu poświęceniu dla cesarza, tak ja nie dotknę jednego włosa z głowy Loredena de Valgeneuse.
— Dziękuję ci, rzekł generał, ściskając mocno rękę Salvatora. Bądź więc zdrów!
— Pozwól mi przynajmniej, generale, odprowadzić cię do rogatki, rzekł Salvator wstając i biorąc kapelusz. Potrzebaż ci wreszcie powozu, sprowadzę ci ten co zawiózł Minę i Justyna do Holandji, a może znajdzie się i człowiek ten sam, będzie ci mógł o nich opowiadać przez całą drogę.
— O! Salvatorze, rzekł melancholijnie generał, dlaczegożem poznał cię tak późno!... We trzech, dodał, podając rękę Sarrantemu, dźwignęlibyśmy świat.
— To jeszcze jest do zrobienia, rzekł Salvator, tylko się straciło nieco czasu.
Trzej przyjaciele ruszyli ku ulicy Piekielnej.
Na równi z domem Podrzutków leżał dom stelmacha, gdzie Salvator wynajął powóz dla Justyna i Miny.
Znaleziono powóz i pocztyljona.
W godzinę potem general Lebastard de Prémont i pan Sarranti ściskali Salvatora, a powóz ruszył szybko ku rogatce św. Dyonizego.
Niechże jadą szczęśliwie gościńcem belgijskim, a my pójdziemy za powozem, który spotkali na równi z kościołem św. Wawrzyńca.
Gdyby ten powóz poznał był generał, mógłby był może opóźnić podróż; bo był to powóz pani de Marande, która przyjechawszy za późno ażeby pożegnać się z ciotką, wracała z całym pospiechem do Paryża, gdzie Jan Robert oczekiwał na nią w gorączkowej niecierpliwości.
Przypominamy sobie co powiedział Salvator o powrocie pani de Marande, po którym miał nastąpić powrót Loredana.
Ale generał nie znał ani pani de Marande, ani jej powozu, dlatego też jechał dalej.