Mohikanowie paryscy/Tom XVI/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XVI Cały tekst |
Indeks stron |
Przerażające słowo: „ognia!“ wywołało straszny huk; ale okrzyk zgrozy i boleści, jaki wydało pospólstwo, był jeszcze straszniejszy. Okrutne przekleństwo, obejmujące księży, żołnierzy, ministrów i koronę.
— Ognia powtórzył pan Rappt w chwili, gdy przekleństwo gasło w tłumie.
Żołnierze na nowo broń nabiwszy, spełnili rozkaz.
Plutonowy ogień zagrzmiał po raz wtóry. Ozwał się powtórny krzyk zgrozy, lecz tym razem nie wołano już: „Precz z ministrami! precz z królem!“ krzyczano: „Na śmierć.“
Słowo to, być może, straszniejsze od podwójnego ognia z ręcznej broni, sprawiło wybuch od góry do dołu w całej ulicy, z szybkością, błyskiem i odgłosem piorunu.
Barykada na przecznicy Jelenia została opuszczoną przez wichrzycieli, a zajętą przez żołnierzy pana Rappta.
Na czele swych ludzi Rappt rzucał spojrzeniem pełnem żółci na owo pospólstwo, od którego tylko co doznał tak ciężkiego zawodu.
Byłby dał wiele, żeby mieć przed sobą wszystkich tych wyborców, których od trzech dni przyjmował, nie mówiąc o aptekarzu i piwowarze, o dwóch Bouquemontach i monsignorze Coletti; z jakąż radością byłby ich schwytał na gorącym uczynku buntu i pomścił się nad nimi za swój upadek!
Lecz żaden z tych, których pan Rappt życzył sobie widzieć, nie znajdował się tam; aptekarz po przyjacielsku gawędził ze swym kolegą piwowarem, dwaj bracia Bouquemont wygrzewali pobożnie kolana przy dobrym ogniu, a monsignor Coletti w ciepłych puchach leżał w łóżku,? marząc na jawie, że monsignor Quelen umarł, a on zamianowany został arcybiskupem Paryża.
Pan Rappt tedy daremnie odbywał przegląd, ale w braku znajomych nieprzyjaciół spoglądał gniewnie na wszystkich zwykłych nieprzyjaciół ludzi ambitnych, na robotników i mieszczan. Możnaby rzec, iż chciał spiorunować wszystkich naraz jednem spojrzeniem, a dając rozkaz do uderzenia na tłum, rzucił się na czele jednego oddziału kawalerji, ażeby, o ile możliwem, wykonać rozkaz, wydany przez siebie samego.
Galopował więc goniąc uciekających, przewracając wszystko co tylko napotkał na drodze, tratując kopytami nieszczęsnych upadłych, siekąc i tnąc tych, których potrącił. Z rozpromienionem okiem, z mieczem w dłoni, kłując do krwi ostrogą konia, podobny był nie do anioła niszczyciela, brakowało mu boskiego spokoju, ale do szatana zemsty. Naraz uniesiony biegiem, potknął się o barykadę, a ponieważ zdawała się niezajętą, ściągnął uzdę koniowi i chciał go zmusić do przeskoczenia niespodzianej przeszkody.
— Stój! pułkowniku! zawołał raptownie jakiś głos, który zdawał się wychodzić z pod ziemi.
Pułkownik pochylił się na szyję konia, usiłując rozpoznać kto odzywa się do niego, gdy niewytłómaczonem dlań zdarzeniem, koń jego, porwany w górę, powalił się na bruk, pociągając go za sobą.
Jakim sposobem się to stało i jakie okoliczności sprowadziły wypadek, który pan Rappt mógł przed chwilą wziąć za trzęsienie ziemi, zaraz opowiemy.
Jakkolwiek gorąco pragnęła konnica zdążyć za panem Rappt, lecz pułkownik żarliwszy, a przytem o wiele lepszego mając konia, skoro tylko barykada została zniszczoną, przeskoczył ją z taką szybkością, że oddzielił się od swych żołnierzy o więcej, niż kroków trzydzieści.
Po za tą barykadą plątał się Jan Byk, poszukując Murzyna i Szkopka, których strzały żołnierzy pana Rappta, rozumie się, rozpędziły.
Salvator rozkazał mu połączyć się z nimi i poprowadzić do domu, więc Jan Byk szukał ich, żeby wykonać dobrowolnie lub przemocą rozkaz jaki otrzymał.
Otóż po starannem, jeśli nie korzystnem swych przyjaciół poszukiwaniu, uczciwy cieśla, nie odszukawszy nikogo, już się miał oddalić, gdy usłyszał pierwsze strzały i ogień plutonowy, z rozkazu pana Rappta.
— Zdaje się, że pan Salvator miał słuszność, mruknął, i że mają ochotę trochę sobie „poszlachtować“ przechodzących.
Przepraszamy czytelników naszych za to wyrażenie „poszlachtować,“ które może się zdawać należące do języka więcej niż poufałego, lecz dan Byk nie pochodził ze szkoły Delilla, a wyraz ten tak dobrze wyrażał myśl jego, a ściśle rzecz biorąc tak dobrze tłómaczy myśl naszą, że czytelnik wybaczy nam formę ze względu na treść.
— Wskutek czego, ciągnął dalej, rozmawiając sam z sobą, sądzę, że roztropnie byłoby uczynić to, co zdaje mi się zrobili moi przyjaciele, to jest pójść sobie precz.
Na nieszczęście było to postanowienie łatwiejsze do powzięcia, niż do wykonania.
— Do licha! do licha! mówił dalej, rzucając wzrokiem koło siebie, co teraz począć?
Przed nim uciekał tłum gęsty i trudny do przebicia; cieśla wreszcie nie chciał uciekać ani mieć miny uciekającego.
Za nim pędzili cwałem z pałaszami w rękach.
Nareszcie na prawo i na lewo, w małych uliczkach bocznych, przejścia były wstrzymane, a każdy z tych wąwozów strzeżony przez pikietę z bagnetem.
Wiemy zkądinąd, że nasz przyjaciel Jan Byk niekoniecznie był wcieloną przytomnością umysłu, rzucał więc na prawo i na lewo błędnemi oczyma, kiedy spostrzegł drugą barykadę, rozprutą przez środek, po za którą uznał za rzecz roztropną schronić się.
Kilku ludzi ukrytych w tej barykadzie zdawało się mieć tęż samą myśl.
Ale w tej chwili Jan Byk nie poszukiwał swych bliźnich; szukał on belki, bala lub jakiegokolwiek drąga dla zamknięcia otworu rzeczonej barykady, zatrzymania jezdnych i dania sobie czasu do wycofania się w całości.
Spostrzegł mały wózek i jął nie ciągnąć go, byłoby to za długo z powodu odłamów zawalających ulicę, ale nieść ku otworowi. Już miał go zamykać jak można było najartystyczniej, kiedy niespodziane natarcie zmusiło go zmienić przeznaczenie wózka, i zamiast odpornej, zrobić zeń broń zaczepną.
Powiedzmy co to byli za ludzie, dostrzeżeni przez Jana Byka, co tam robili i o czem rozprawiali.
Rozprawiali oni o tożsamości Jana Byka.
— To on, wyrzekła najsamprzód osobistość o długiej i bladej twarzy.
— Co za on? zapytał drugi akcentem wyraziście prowensalskim.
— Cieśla.
— Aha! lecz cieśli jest sześć tysięcy w Paryżu.
— Jan Byk. mówię ci!
— Tak sądzisz?
— Jestem pewien.
— Hm!
— O! nie ma żadnego „hm!“
— Wreszcie, wyrzekł jeden z ludzi, jest prosty sposób przekonania się o prawdzie.
— Jest ich kilka, o którym więc mówisz?
— Kiedy mówię o najprostszym, więc o najlepszym.
— A więc gadaj, ale mów cicho i prędko, hultaj mógłby nam się wymknąć.
— Słuchajno, podjął ten, którego mowa zdradzała południowca. Co czynisz Avoine, gdy chcesz wiedzieć która godzina?
— Odzwyczaj się nasamprzód raz na zawsze nazywać ludzi po imieniu.
— Czy byłbyś tak głupi by uważać imię swe za popularne?
— Nie; ale mniejsza z tem! pytałeś się, co czynię gdy chcę wiedzieć, która godzina?
— Tak.
— Zapytuję o nią głupców, którzy mają zegarki.
— A zatem, żeby się upewnić o tożsamości jakiej osoby, dostatecznem jest...
— Zapytać się go... o nazwisko.
— Urwisie jeden! wymyśliłeś właśnie jedyny środek jaki istnieje, żeby się nic nie dowiedzieć.
— Cóż więc trzeba zrobić?
— Nie trzeba go się pytać o nazwisko, tylko trzeba mu je powiedzieć.
— Nie rozumiem.
— Ponieważ nie jesteś Krzysztofem Kolumbem i ponieważ, mój przyjacielu, nie wymyślisz prochu, posłuchaj mnie zatem uważnie. Spostrzegam cię w tłumie i zdaje mi się, że cię poznaję, a jednakże niedowierzam.
— Cóż czynisz?
— Zbliżam się cichuteńko, zdejmuję kapelusz z głowy i odzywam się głosem niewymownej słodyczy: „Dzień dobry, kochany panie Avoine?“
— To prawda, lecz ja odpowiadam ci również głosem niemniej słodkim: „Mylisz się, kochany panie, ja nazywam się Bonawentura albo Chryzostom?“ Cóż ty na to?
— Mylisz się, kochany przyjacielu, nie odpowiedziałbyś tak, dla tej przyczyny, niech to będzie bez obrazy, iż potrzeba mieć dużo rozumu, żeby przewidywać niespodzianki.
Przeciwnie, czynisz jakiebądź poruszenie, słysząc swoje nazwisko, gdy ci chodzi o to, żeby nie być poznanym. Wskutek tego ruchu oblicze twoje wyraża osłupienie, drżysz, ty zwłaszcza, Avoine, ponieważ jesteś nerwowy jak sam djabeł. Otóż, zważ, przyszły skarbniku serca mojego, że olbrzym tu obecny jest prawie tyle wrażliwy, jak mógł niegdyś być kolos rodyjski, albo inny jaki kolos. Dostatecznem będzie zbliżyć się do niego i powiedzieć z namaszczeniem tobie właściwem: „Dzień dobry kochany panie Byku?“
— Tak, odparł Avoine, tylko obawiam się, żeby nasz cieśla nie nacechował swojej odpowiedzi równą grzecznością.
— Krótko mówiąc: boisz się, żeby ci nie dał kuksańca.
— Nazwij jak chcesz uczucie, jakiego doznaję: bojaźnią czy nieufnością, wszystko mi jedno, tylko...
— Tylko się wahasz.
— Przyznaję.
Trzej towarzysze stanęli na tem, gdy czwarta osoba, prawie tak wysoka jak Avoine, lecz trzy razy grubsza od niego, wpadła wpośród rozmawiających, zapytując:
— Czy można się wścibić w waszą rozmowę, drodzy przyjaciele?
— Gibassier! wykrzyknęli trzej agenci.
— Sza! wyrzekł Gibassier.
— Mówimy właśnie o twojej przygodzie z bulwaru Inwalidów, rzeki Carmagnole, o człowieku, który ścisnąwszy twoją szyję, dał ci przedsmak rozkoszy, jakie podobno towarzyszą atakowi powieszenia.
— A! ten, rzekł Gibassier, jeżeli spotkam go kiedy...
— Właśnie, przerwał Carmagnole, on znalazł się...
— Jakto, znalazł się?
— Patrz, mówił dalej Carmagnole, wskazując tego, który od pięciu minut był przedmiotem dyskusji, czy to on?
— Czy on! zawołał ex-galernik rozwścieczony, rzucając się ku Janowi Bykowi, przez świętego Gibassiera, zobaczycie czy to on.
I z pistoletem w ręku stanął przed cieślą.
Carmagnole widząc Gibassiera, nacierającego na Jana Byka, posunął się za nim, dając znak Avoinowi by także podszedł.
Avoine dał znak czwartemu.
Jan Byk właśnie tylko co podniósł wózek i niósł, go z wyciągniętemi rękami, gdy rzucił się nań Gibassier w towarzystwie swoich trzech przyjaciół.
Galernik skierował broń ku cieśli i wypalił.
Strzał padł; ale kula utkwiła w desce od wózka, który ciężko padając na Gibassiera, uchwycił jego głowę w jednę z drabinek, oparł się na ramionach i powalił galernika, czyniąc go podobnym do człowieka wziętego na stryczek, a zamiast sznura, mającego około szyi wóz tak ciężki, że aerolit z bulwaru Inwalidów zdał mu się w porównaniu wełnianą piłką.
Widok ten przeraził Avoina, zatrwożył Carmagnola, a z nóg ściął ich trzeciego towarzysza. Wszyscy trzej więc uciekli, zostawiając Gibassiera własnemu przemysłowi.
Ale Jan Byk nie był człowiekiem, któremuby się można tak łatwo wymknąć. Nie troszcząc się już o jeńca leżącego pod ciężarem woza, przeskoczył przezeń i w kilku susach dognał jednego ze zbiegów.
Był to Avoine.
Avoinem, którego chwycił za nogi nakształt miotły, zwalił z nóg Carmagnola. Potem, ciągnąc obu zemdlonych, rzucił ich do wózka, i nie troszcząc się o nieprzyjemność, jaką ten ruch sprawił Gibassierowi, pociągnął wózek w wyłom barykady, która tym sposobem została naprawioną pod ogniem plutonowym pułkownika Rappta; ten zaś, nacierając ze swemi ludźmi na tę fortyfikację, ani się domyślał, że została przejrzaną, powiększoną i wzmocnioną przez jednego tylko człowieka.
Przez ten czas Gibassier wił się pod wozem, jak Encelades pod górą Etną. I to go zgubiło.
Jan Byk podstąpił pod wózek by zobaczyć dlaczego się trzęsie. Spostrzegł głowę wystającą po nad kwadrat drabiny. Wtedy to całkowicie poznał Gibassiera.
— A! nędzniku, zawołał, więc to ty?
— Jakto, ja? rzekł galernik.
— Tak, ty... ty, co się kochasz w Fifinie!
— Przysięgam, że nie wiem co mówicie.
— To ja ci wytłumaczę, ryknął Jan Byk.
I bez względu na to co działo się koło niego, pięść jego podniosła się jak masa i z głuchym łoskotem spadła na głowę Gibassiera.
W tejże samej chwili Jan Byk doznał gwałtownego wstrząśnienia i znalazł się pod brzuchem końskim.
Pułkownik Rąppt przeskakiwał przez barykadę.
Tylne nogi konia zawadziły o drzewo i kamienie, a przednie opadły na wózek.
Cieśli dosyć było zrobić jedno wysilenie potężnych lędźwi, by przewrócić konia, który stracił równowagę na ruchomym gruncie. Zrobił to, mówiąc:
— Stój, pułkowniku!
A ponieważ wysilenie to uczynił sumiennie, przeto i koń i jeździec runęli na bruk.
Jan Byk miał już wpaść na pułkownika Rappta i według wszelkiego prawdopodobieństwa sprawić się z nim tak jak z Gibassierem, ale w tem kawalerja postępująca za pułkownikiem, a pozostająca w pewnem oddaleniu z jego rozkazu, zjawiła się o parę sążni od barykady...
— Tutaj, tutaj, stary! krzyknął ochrypły głos, który Jan Byk poznał jako niezupełnie mu obcy.
I jednocześnie cieśla poczuł jak go ktoś ciągnie za połę.
Podniósł się szybko i jednym skokiem rzucił na drogę, nie zważając bynajmniej na tego, który mu dał tak miłosierne napomnienie, zostawiając ciała zmartwiałe Carmagnola i Avoina, jako przyczynek do barykady, na którą kawalerja pułkownika Rappta poczynała się wdzierać.
Nie więcej troszczył się o Gibassiera, uwikłanego pod wozem. Rozumiał jak przez mgłę, że powinien myśleć o sobie. Przez takie to uczucie instynktu zachowawczego wyskoczył na drogę. Tu posłyszał znów ten sam ochrypły głos wołający:
— Trzymaj się domów, bliżej, bo cię zabiją!
Odwrócił się i spostrzegł pajaca Fafiou.
Dobra rada, nawet gdy pochodzi od nieprzyjaciela, nieprzestaje być dobrą; lecz Jan Byk zanadto był gwałtownym, iżby miał uznać prawdę zawierającą się w tej sentencji; on widział tylko w Fafiusie dawnego przyjaciela panny Fifiny, przez którą tyle miał gorzkich chwil w życiu z powodu zazdrości. Podszedł wprost do biednego pajaca, zgrzytając zębami, ze ściśniętą pięścią, a patrząc nań groźnem okiem.
— To ty, nędzny pajacu, odezwał się, któż ci to pozwolił mówić do mnie: „Tutaj, mój stary?“
— Dalibóg, to ja, panie Bartłomieju, powiedział Fafiou, bo wcale sobie nie życzę, żeby ci się przytrafiło nieszczęście.
— A dlaczego nie życzysz sobie, żeby mi się przytrafiło nieszczęście?
— Bo jesteś uczciwym człowiekiem.
— Więc twoje zawołanie: „Tutaj, stary“, nie było wyrzeczone z myślą wyzywania mnie? zapytał Jan Byk.
— Wyzywać ciebie? zawołał pajac, drżąc cały. Nie; ja chciałem cię tylko ostrzedz. Patrzaj, patrzaj, żołnierze dają ognia! Chodź prędko w tę sień; mam znajomych w tym domu i będziemy mogli przeczekać cały ten ruch.
— Dobrze, już dobrze, wyrzekł Jan Byk, nie potrzebuję ani twych rad, ani twojej protekcji.
— Ustąp się, przynajmniej ustąp! zawołał Fafiou, próbując pociągnąć ku sobie olbrzyma.
Ale, w chwili, gdy pajac wymawiał te słowa, Jana Byka otoczył obłok dymu; straszliwy huk rozległ się, kule zaświstały i Fafiou runął u jego nóg.
— Tysiąc piorunów! wyrzekł Jan Byk, pokazując pięść żołnierzom, to więc, tu mordują?
— Do mnie, panie Bartłomieju, do mnie! szepnął pajac tak słabym głosem, że możnaby mniemać iż umiera.
Wołanie to odbiło się aż w głębi duszy zacnego cieśli; schylił się żywo, wziął Fafiusa na ręce, i wywalił jednem pchnięciem nogi drzwi od sieni, które mu pajac wskazał i które roztropnie zamknęły się podczas tej rozmowy.
Znikali w sieni właśnie w chwili, gdy pan Rappt, który pomógł koniowi podnieść się na nogi i wskoczył na siodło, zawołał wściekłym głosem:
— Płatać i wystrzelać mi wszystkich tych zbrodniarzy!
Gromada przeskoczyła barykadę.
Ośmdziesiąt koni puszczonych w galopie, przebiegło po ciałach Carmagnola i Avoina.
Módlcie się za ich dusze.
Co się tycze Gibassiera, ten zdoławszy wydostać się z samotrzasku, prześlizgnął się, czołgając po powierzchni bruku i dobrał z wielkim trudem do chodnika przeciwległego temu, z którego znikł Jan Byk, uprowadzający Fafia.
— No i cóż, wyrzekł Jan Byk, otóż jesteśmy w sieni; cóż teraz będzie?
— Na piąte piętro, powiedział słabym głosem pajac.
I zemdlał.
Olbrzym przemierzył pięć pięter bez wytchnieniu; pajac nie więcej zaciężył na żylastych jego rękach, niż dziecko zwyczajnemu człowiekowi.
Gdy wszedł na piętro, które górowało nad schodami, Jan Byk stanął nie wiedząc gdzie się skierować, zapytał się Fafia, ale nieszczęśliwy pajac, z bladem obliczem, sinemi wargami, zamkniętemi oczyma, nie dawał znaku życia.
— Hej! chłopcze! zawołał Jan Byk wzruszony, hej! chłopcze!
Fafiou był nieruchomy. Bladość i nieruchomość głęboko rozczuliły cieślę, który dla powstrzymania w pewnej mierze swego wzruszenia, szepnął:
— Chłopcze! do licha! chłopcze! przyjdź-że do siebie; przecieżeś do djabła nie umarł! Jakie to głupstwo robić podobne żarty!
Ale pajac ani myślał żartować; dostał on kulą, która przeszła mu przez łopatkę, i był rzeczywiście zemdlonym skutkiem bólu i utraty krwi.
Fafiou tedy zachowywał bezwarunkowe milczenie.
— Do wszystkich djabłów! pomruknął Jan Byk.
Przekleństwo to mogło się tłómaczyć zapytaniem: „Co tu robić?“
Zbliżył się do najpierwszych drzwi i stuknął łokciem, mówiąc:
— Hej! jest tam kto!
Klucz obrócił się w zamku, a mieszkaniec wystraszony, w koszuli i szlafmycy, ukazał się we drzwiach. Trzymał świecę w chwiejących się palcach.
— Oświetliłem, panowie, oświetliłem, rzekł, sądząc, że go wzywają, ażeby zaznaczył swą sympatję dla wyborców.
— Nie o to chodzi, przerwał Jan Byk. Oto towarzysz (i wskazał na Fafia) dosyć ciężko ranny; on zdaje się ma tu jakąś znajomą na waszem piętrze i chciałem złożyć go u niej. Pan, jako tutejszy, będziesz mi mógł zapewne wskazać do których drzwi zastukać.
Mieszkaniec odważył się rzucić okiem na pajaca.
— A to pan Fafiou, rzekł.
— A więc? zapytał Jan Byk.
— Więc to zapewne tu, odrzekł.
I wskazał drzwi naprzeciwko swoich.
— Dziękuję, rzekł Jan Byk.
I zastukał.
Upłynęło kilka sekund, usłyszano lekkie i nieśmiałe kroki zbliżające się do sieni. Zastukał powtórnie.
— Kto tam? zapytał głos kobiecy.
— Fafiou, odparł Jan Byk, któremu wydało się bardzo naturalnem wymówić imię pajaca zamiast swego.
Ale omylił się w rachubie; znajoma Fafia znała nietylko Fafia, ale i jego głos, tak, że odparła:
— To nie prawda! ja nie poznaję jego głosu.
— Jużcić, do licha, ma ona słuszność; nie może poznać głosu Fafia, kiedy to mój.
Pomyślał chwilę, ale powiedzieliśmy już, że natychmiastowość pomysłów nie była jego przymiotem.
Na szczęście sąsiad przyszedł mu w pomoc.
— Panienko, rzekł, jeśli nie poznajesz głosu Fafia, może poznajesz mój.
— Poznaję, odpowiedziała wezwana, pan jesteś pan Guyomard, mój sąsiad.
— Czy polegasz na mnie? zapytał pan Guyomard.
— Czemu nie? Nie mam żadnego powodu nieufać panu.
— Więc otwórz drzwi, na miłość Boską; pan Fafiou, twój przyjaciel, raniony jest i potrzebuje pomocy.
Drzwi otworzyły się z szybkością nie zostawiającą żadnej wątpliwości, co do wysokości zajęcia jakie dziewczyna miała dla pajaca.
Jakoż, dziewczyną tą nie kto inny był tylko Kolombina z teatru mistrza Galileusza Kopernika. Wydała okrzyk zdziwienia na widok towarzysza omdlałego i oblanego krwią, i rzuciła się na Fafia, bez względu na Jana Byka, który niósł to biedne ciało bezwładne, ani na sąsiada, który ręką pewniejszą już od czasu jak wiedział, że mu nie grozi osobiste niebezpieczeństwo, oświecał tę scenę.
— A więc, zapytał cieśla, panienka chce przyjąć do siebie tego biedaka?
— O! mój Boże! natychmiast, zawołała Kolombina.
Sąsiad ze świecą w ręku poprzedził ich do pokoju.
Jan Byk złożył Fafia na łóżku, nie pytając nawet o pozwolenie gospodyni.
— Teraz, rzekł, trzeba go powoli rozebrać a ja pójdę po lekarza. Gdyby nie zaraz nadszedł, nie turbuj się pani, bo dziś nie tak łatwo chodzić po ulicach.
Poczciwy cieśla zbiegł ze schodów i udał się do Ludowika.
Nie zastał go w domu; ale od dwóch dni wiedziano gdzie go szukać w razie nieobecności.
Jak Brocanta zastała pewnego rana klateczkę Róży osamotnioną po miłym ptaszku, który ją rozweselał, tak samo innego rana, według przewidywań Salvatora, znaleziono dziewczynkę spokojniejszą śpiącą w łóżeczku.
Po śmierci pana Gerarda nasz przyjaciel pan Jackal nie miał już żadnego powodu odosabniać dziecko, które mogło jeżeli nie całe to przynajmniej półświatło rzucić na sprawę Sarrantego.
Zapytana po przebudzeniu się Róża, odpowiedziała, że ją przeniesiono do domu, gdzie dobre zakonnice miały o niej jak największe staranie, gdzie opychano ją cukierkami i konfiturami i gdzie nic nie było jej przykrem, prócz rozłąki ze swym dobrym przyjacielem Ludowikiem.
Potem, ponieważ lękała się by znowu kiedy coś podobnego nie zaszło, upewnił ją Salvator, że nie ma się czego obawiać, ale że pójdzie do pięknego zakładu, gdzie się nauczy wszystkiego czego jeszcze nie umie i że Ludowik będzie ją mógł odwiedzać dwa razy na tydzień, dopóki nie nastąpi dzień, w którym zostanie jego żoną.
Wszystko to nie było bardzo przerażające. To też Róża z chęcią przystała, tembardziej, że Ludowik oznajmił jej, iż zgadza się z całem rozporządzeniem Salvatora.
Oboje tylko zażądali tygodnia wakacyj, na co zgodził się znowu ich przyjaciel.
Takim to sposobem Ludowik znajdował się nie w domu, ale na ulicy Ulm.
Ludowik w jednej chwili przebiegł przestrzeń pomiędzy ulicą Ulm i ulicą św. Dyonizego, i znalazł się przy Fafiou.
Niech nam wolno będzie wrócić do burzy ulicznej, która wreszcie zmierzała do końca.
Od opuszczenia barykady przez Jana Byka, stała się ona polem bitwy, jeżeli można mianem tem nazwać miejsce, na którem odbywa się scena mordercza pomiędzy siłą zbrojną a bezbronnymi.
Żadnego oporu nie stawiano. Szpitale przyjęły rannych. Trupiarnia przyjęła umarłych.
Dzienniki dnia następnego opisały część tylko wypadków; głos publiczny domówił reszty.
Szarże kawalerji, wykonywane przez pułkownika Rappta, dostały nazwę dragonad z ulicy św. Dyonizego.
Ministerstwo Villele, które sądziło, że się utwierdzi mocą terroryzmu, ześliznęło się po krwi i upadło, ustępując miejsca umiarkowanemu, w którem przyjął udział pan de Marande jako minister wojny.
Hrabia Rappt, za dobre i wierne usługi na ulicy św. Dyonizego, mianowany został marszałkiem polowym i paleni Francji.