Mohikanowie paryscy/Tom XVI/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XVI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
W którym autor przedstawia pana de Marande jako wzór, jeżeli nie fizyczny, to przynajmniej moralny, wszystkim przeszłym, teraźniejszym i przyszłym mężom.

Jak tylko Jan Robert oddalił się, pani de Marande przeszła prędko do swej sypialni, gdzie Natalia czekała już, żeby ją rozebrać. Ale przechodząc koło niej:
— Nie potrzebuję, twoich usług, moja panno, powiedziała.
— Czy nieszczęściem, nie sprawiłam jakiej nieprzyjemności pani? spytała czelnie panna służąca.
— Ty! odparła pani de Marande ze wzgardą.
— Ponieważ, ciągnęła panna Natalia, pani co tak dobrą jest zazwyczaj, takim ostrym tonem przemawia teraz, wnoszę ztąd...
— Dosyć! rzekła pani de Marande, wychodź i nie ukazuj się nigdy więcej! Oto masz dwadzieścia pięć luidorów, dodała, wyjmując z szufladki rulon złota, ale jutro z rana opuścisz ten dom.
— Ależ proszę pani, powiedziała panna służebna, wzruszając ramionami, gdy kto odprawia ludzi, powiada im przynajmniej dlaczego.
— Nie podoba mi się tłómaczyć przed tobą. Bierz panna te pieniądze i wychodź.
— Dobrze, proszę pani, rzekła pokojowa, biorąc rulon i spoglądając na panią de Marande okiem pełnem nienawiści, a więc udam się do pana de Marande.
— Pan de Marande, odparła surowo młoda kobieta, powtórzy to, com ja wyrzekła. Tymczasem wychodź.
Ton, jakim pani de Marande powiedziała te wyrazy, giest, jaki im towarzyszył, czynił wszelką odpowiedź niemożliwą, panna Natalia wyszła więc gwałtownie zamykając drzwi za sobą.
Gdy została samą, pani de Marande rozebrała się i szybko położyła, będąc pod wpływem tysiąca wzruszeń, które równie jest łatwo zrozumieć, jak ciężko opisać. Leżała zaledwie pięć minut, gdy usłyszała jak ktoś delikatnie zapukał do drzwi. Mimowoli zadrżała. Instynktowym ruchem zagasiła świecę, a piękny pokój, opisany już przez nas, oświetlony był tylko opalowem światłem lampy.
Kto pukał o tej godzinie?
Nie panna służąca: niemiałaby takiej czelności.
Nie Jan Robert: nigdyby się nie poważył, nocną porą zwłaszcza, przestąpić próg tego pokoju.
I nie pan de Marande: pod tym względom był na równi dyskretnym i nigdy nie wszedł po dziesiątej wieczorem do tego pokoju od owego czasu, gdy przyszedł udzielić żonie rady, by się strzegła monsignora Coletti i pana de Valgeneuse.
Bylżeby to pan de Valgeneuse?
Na tę myśl młoda kobieta zadrżała; nie była w stanie odpowiedzieć.
Na szczęście głos tego, co pukał, wkrótce ją uspokoił.
— To ja.
Pani de Marande poznała męża.
— Proszę wejść, powiedziała zupełnie uspokojona i prawie wesoła.
Pan de Marande wszedł ze zgaszoną świecą i zbliżył się do żony. A biorąc ją za rękę i całując:
— Przebacz mi, że o takiej porze wchodzę do ciebie, rzekł, ale jednocześnie z twoim powrotem dowiedziałem się o bolesnej stracie z powodu śmierci ciotki i przyszedłem wyrazić moje ubolewanie.
— Dziękuję panu, odpowiedziała młoda kobieta nieco zdziwiona tą nocną wizytą, usiłując odgadnąć jej cel. Ale, dodała, czy tylko dla wyrażenia mi swego ubolewania trudziłeś się i czy nie masz mi nic innego powiedzieć?
— Przeciwnie, droga Lidjo, mam ci wiele do powiedzenia.
Pani de Marande patrzyła na męża z pewnym niepokojem.
Niepokój ten nie uszedł oczu bankiera; próbował on najprzód uśmiechem uspokoić żonę.
— Przedewszystkiem, rzekł, prosiłbym cię o światło.
— Jakto, o światło? odpowiedziała kobieta zdziwiona.
— Wszak widzisz, że świeca moja zagasła?
— A pocóż ma się palić? Czy światło mojej lampy nie wystarcza do rozmowy?
— Zapewne, ale przed rozmową radbym tu odbyć pewne poszukiwania, dosyć ważne.
— Dosyć ważne? powtórzyła pani de Marande.
— Słyszałaś zapewne, kochana Lidjo, że zostałem mianowany ministrem skarbu?
— Słyszałam i winszuję ci z całego serca.
— Otóż, szczerze ci powiadam, droga przyjaciółko, że nie ma czego; ale to nie dla tej wiadomości, przeszkadzam ci spać. Jestem więc ministrem skarbu. Owóż, minister bez teki równa się prawie ministrowi skarbu bez skarbu. A ja, kochana przyjaciółko, zgubiłem moją tekę.
— Nie rozumiem, oświadczyła pani de Marande, która istotnie nie pojmowała do czego mąż zmierza.
— Rzecz to jednak bardzo prosta, odparł. Obciąłem pójść do ciebie, ażeby kilka chwil porozmawiać, jak miałem zaszczyt powiedzieć, szedłem spokojnie ze świecą w ręku i z teką pod pachą, kiedy człowiek jakiś prędko zbiegający z twoich schodów trącił mnie gwałtownie, tak, że jednocześnie świeca mi zgasła, a teka upadła na ziemię. Proszę cię więc o pozwolenie zapalenia świecy i poszukania teki.
— Lecz, zapytała z pewnem wahaniem pani de Marande, któż to był ten człowiek?
— Nie wiem. W każdym razie byłbym go nieszczególnie przywitał, odrzekł bankier, bo myślałem zrazu, że to jest złodziej, który czyha na moją kasę. Ale zmieniłem zamiar, sądząc, że może na ciebie zasadzka, i przyszedłem naradzić się nad tem, co począć.
— I poznałeś tego człowieka? zapytała, jąkając się.
— Tak mi się przynajmniej zdaje?
— I... i... czy mogę pana zapytać?
Głos zamarł na ustach młodej kobiety. Obawiała się, czy to nie Jana Roberta spotkał.
— Oczywiście, że możesz mnie zapytać kto to był, odrzekł pan de Marande, bo o to, zdaje się, chcesz mnie za; pytać. Był to poprostu pan de Valgeneuse.
— Pan de Valgeneuse! powtórzyła młoda kobieta.
— On sam, rzeki pan de Marande. A teraz, kochana Lidjo, czy pozwolisz mi zapalić świecę?
Pan de Marande zapalił świecę u lampy; potem podniósłszy portjerę, znikł, mówiąc:
— Wracam za chwilę.
— Wracam... powtórzyła machinalnie Lidja.
Bo i cóż to nastąpić miało? Jaki będzie przedmiot rozmowy między nią i mężem?
Oblicze bankiera nie było wprawdzie bardzo groźne, ale któż może polegać na obliczu bankiera?
O cóż mu więc chodzi? Zapewne, to zakradnięcie się Loredana mogło bardzo niepodobać się panu de Marande. Zostawiał on całą wolność, pod warunkiem unikania skandalu.
Ale czyż ona, biedna kobieta, była powodem tego skandalu? A jeżeli nie ona, to czyż człowiek tak wyrozumiały, powiedzmy więcej, tak pobłażający, jak pan de Marande, mógłby ją czynić odpowiedzialną?
Pomimo jednak tych uspokajających refleksyj, pomimo poprzednich danych nie pozwalających jej bynajmniej obawiać się, Lidja poczuła dreszcz w żyłach i głosem zgasłym, usłyszawszy powtórnie męża, odpowiedziała:
— Proszę!
Pan de Marande wszedł, postawił lichtarz, położył tekę na konsoli, a wziąwszy krzesło, usiadł przy łóżku żony.
— Przebacz mi, kochana Lidjo, że cię teraz nachodzę, rzekł do niej najłagodniejszym głosem, ale król czeka na mnie jutro o dziewiątej z rana i może nie będę mógł znaleźć w całym dniu ani chwilki, na spokojną rozmowę z tobą.
— Jestem na twoje rozkazy, panie, rzekła takim samym tonem Lidja.
— O! na moje rozkazy! mruknął jakby gniewnym głosem, biorąc powtórnie żonę za rękę i całując ją z niemniejszym szacunkiem, jak poprzednio, na moje rozkazy! brzydki wyraz na moje prośby, co najwięcej. Jeżeli kto może tu wydawać rozkazy, kochana przyjaciółko, to ty, a nie ja. Błagam cię, ażebyś o tem pamiętała.
— Wstydź? mnie twoja dobroć, panie, jęknęła młoda kobieta.
— Doprawdy, wprawiasz mnie w pomieszanie: to co nazywasz moją dobrocią, jest tylko sprawiedliwością, upewniam, lecz nie będę zabierał ci czasu. Przystępuję więc do głównego przedmiotu, mającego stanowić oś naszej rozmowy. Tylko pozwolisz, że zadam pytanie, które zdaje mi się już raz ci postawiłem. Czy kochasz pana de Valgeneuse?
— W istocie panie, już raz mi to pytanie zadałeś i już raz odpowiedziałam, że nie. Co znaczy to naleganie?
— Ponieważ będzie niedługo pół roku, jak cię o to pytałem, a pół roku niekiedy sprowadza wielkie zmiany w umyśle kobiety...
— A więc, tak samo niekochani go dziś, jak wtedy.
— Nie masz pani żadnego uczucia dla niego?
— Nie, powtórzyła pani de Marande.
— Jesteś tego pewna?
— Upewniam pana, przysięgam, że tak jest. A nawet czuję raczej dla niego pewnego rodzaju...
— Nienawiść?
— Więcej jeszcze, pogardę.
— Dziwna rzecz, jak my zgodnie kochamy lub nienawidzimy też same rzeczy, a powiem więcej, tych samych ludzi, droga Lidjo! Oto pierwszy punkt, na którym zgadzamy się; nieomieszkamy, bądź pewną, zgodzić się i na inne. Ale kiedy oboje nienawidzimy tak bardzo pana de Valgeneuse i pogardzamy nim, to jakimże sposobem spotykamy go na naszych schodach o tak późnej godzinie w nocy? Gdy mówię, my, przypuszczam, że tak samo jak ja spotkać byś go mogła, bo przecie nie z twojej woli, ani na twe zaproszenie zjawił się w pałacu, nieprawdaż?
— Nie, panie, za to ci zaręczam.
— Zatem, kiedy nie ja upoważniłem go, żeby przyszedł, ciągnął dalej bankier, czy zechcesz dopomódz mi w wyszukaniu powodu lub pozoru pod jakim znalazł się bez zaproszenia, mimo twej woli i o tej godzinie?
— Panie, wyrzekła młoda kobieta bardzo zmieszana, jakkolwiek wszelką jest twoja dobroć, przykro mi wszelakoż bardzo i wstyd odpowiedzieć.
— Nie mów o mojej dobroci, kochana Lidjo, i bądź pewną, że zapytanie jakie czynię, ma za cel uspokoić cię raczej. Wiem ja wiele rzeczy, o których nie zdaję się wiedzieć, znam mnóstwo twoich tajemnic głębokich, o których zdaje się, jakbym nie wiedział; jeżeli przykrość, jakiej doznajesz, sięga do źródła jednej z nich, pozwól mi dopomódz sobie; wsparta na mem ramieniu, łatwiej przejdziesz tę przykrą drogę.
— O! panie, zawołała młoda kobieta, jesteś wzniosłym w pobłażaniu swojem.
— Nie, Lidjo, odpowiedział pan de Marande, smutno się uśmiechając, tylko widzisz, studjowałem naukę mędrca: „Znaj siebie samego“, i to uczyniło mnie nietylko pobłażającym, ale nawet filozofem.
— A więc panie, podjęła pani de Marande, zachęcona ojcowską dobrotliwością męża, przed pół godziną nie byłam tu samą.
— Wiem o tem, Lidjo. Jan Robert, który więcej niż ty dzień nie widział się z tobą, przyszedł cię odwiedzić. Byłaś tedy z panem Janem Robertem, to chciałaś powiedzieć, nieprawdaż?
— Tak, odrzekła młoda kobieta, rumieniąc się lekko.
— Rzecz bardzo prosta. Następnie?...
— Następnie, mówiła dalej pani de Marande, nagle za nami podłoga skrzypnęła; odwróciliśmy się i zobaczyli poruszającą się portjerę.
— Więc, zapytał pan de Marande, był ktoś trzeci w twoim pokoju?
— Tak, panie, rzekła młoda kobieta, był pan de Valgeneuse.
— Ph! wyrzucił z siebie bankier z najwyższym niesmakiem, ten pan was szpiegował?
Pani de Marande spuściła głowę i nic nie odpowiedziała.
Nastąpiła chwila milczenia. Bankier pierwszy je przerwał.
— A co uczynił pan Jan Robert, spostrzegłszy tego nędznika? zapytał.
— Rzucił się na niego, powiedziała żywo pani de Marande. Następnie, widząc chmurę, która zasępiła czoło męża: I, jak to pan sam uczyniłeś w tej chwili; nazwał go nędznikiem.
— Ależ to przykra scena, wyrzekł bankier.
— O! tak, panie, zawołała młoda kobieta, która wcale nie zrozumiała myśli swego męża, bardzo przykra w samej rzeczy, ponieważ mogła zakończyć się skandalem, którego zresztą ja pierwszą byłam przyczyną i który mógł spaść na ciebie.
— Kto ci to mówi, droga Lidjo? podjął ze słodyczą pan de Marande. Jeżeli mówię: „Jest to przykra scena“, wierzaj mi że o sobie wcale nie myślę.
— Jakto! panie, zawołała pani de Marande, więc to o mnie jedynie myślałeś w tej chwili?
— Ależ naturalnie, widzę cię pomiędzy dwoma ludźmi, jednym, którego kochasz, i drugim, którym oboje pogardzamy. Widzę, jak ci dwaj ludzie prawie chcą rzucić się w obecności twojej na siebie i mówię sobie: „Oto kobieta prawdziwie godna pożałowania, zmuszona jest bowiem być przytomną podobnej scenie!“ gdyż przypuszczam, że pomimo szacunku, jaki pan Jan Robert ma dla ciebie, musiało nastąpić wyzwanie, wymiana biletów.
— Niestety! tak, panie, sądzę, że najpierw miało miejsce coś podobnego.
— Najpierw? A co potem nastąpiło?
— Pan de Valgeneuse ustąpił i wymknął się przez moją gotowalnię.
— A więc teraz, rozumiem, jakim sposobem spotkałem pana de Valgeneuse, ponieważ z gotowalni twojej jest wyjście na moje schody. Lecz pozwól sobie powiedzieć, że musi on potrosze znać wnętrze domu, raz, że wszedł bez twojego pozwolenia, następnie że wyszedł bez mego. Inaczej mówiąc, jak tylko świeca zgasła, on zniknął tak, żem nie mógł pochwycić go. Ten ladaco zna widać dom mój lepiej odemnie.
— To Natalia, moja panna służąca wprowadziła go.
— A od kogo przyjęłaś tę istotę, droga przyjaciółko?
— Od panny Zuzanny de Valgeneuse.
— I ta źle skończy, szepnął bankier, zsuwając brwi, obawiam się, albo raczej mam nadzieję. Lecz, jaki według twego zdania będzie koniec tej awantury? Pan Jan Robert nieomieszka bić się z panom de Valgeneuse.
— O! nie, panie, powiedziała młoda kobieta.
— Jakto nie? podjął pan de Marande głosem powątpiewania, wyznajesz, że było wyzwanie, wymiana kart, a mówisz, że bić się nie będą?
— Nie, ponieważ Jan Robert obiecał mi, przysiągł...
— To niepodobna, kochana Lidjo.
— Powtarzam panu, że mi zaprzysiągł.
— A ja powtarzam ci, że to niepodobna.
— Ależ panie, nalegała pani de Marande, wykonał przysięgę, a przecie sam mi to pan ze sto razy mówiłeś, że Jan Robert jest człowiekiem honorowym.
— Powiem ci to zawsze moja droga, aż póki nie będę miał wprost przeciwnego dowodu. Lecz są przysięgi, których honorowy człowiek, nie dotrzymuje, właśnie dlatego, że jest honorowym; a przysięga wykonana, że się nie będzie bił w takiem położeniu, w jakiem znajdował się pan Jan Robert, jest jedną z takich.
— Jakto panie! więc myślisz?...
— Ja myślę, iż pan Jan Robert będzie się bił. I nietylko myślę, lecz zapewniam.
Pani de Marande bezwiednie opuściła głowę na piersi.
— Biedna kobieta, pomyślał pan de Marande, obawia się, żeby nie zabito jej tego, którego kocha! Kochana moja, powiedział, biorąc rękę żony, czy chcesz posłuchać spokojnie? Moje przyjście, przysięgam ci, miało jedynie na celu, żeby cię uspokoić.
— Słucham pana, rzekła Lidja, wzdychając.
— A więc, mówił pan de Marande, cobyś sądziła o Janie Robercie, zważ, że mówię do ciebie jak ojciec, cobyś ty sama o nim sądziła, gdyby nie bronił ciebie przeciwko człowiekowi, co tak strasznie cię znieważył i który może dziś albo jutro ponowić swoją obelgę? Cobyś sądziła o jego ambicji, honorze, odwadze, o miłości jego nawet, gdyby się nie bił na skutek jedynie prośby twojej?
— Nie pytaj mnie, panie, zawołała biedna kobieta, w głowie mi się miesza.
— Powtarzam po raz trzeci, Lidjo, że przyszedłem tu jedynie w celu uspokojenia ciebie. Przypuść wraz zemną, że pan Jan Robert będzie się bił, co jest, biorąc rzeczy ściśle, najmniejszym dowodem uczucia, jaki ci może dać; a w zamian, ja ci przysięgnę, że nie będzie się bił.
— Pan mi to przysięgniesz, pan? zawołała Lidja, patrząc w oczy mężowi.
— Ja, powiedział bankier, a przysięgom moim możesz zawierzyć Lidjo, gdyż na nieszczęście, dodał ze smutkiem, nie są wcale przysięgami kochanka.
Twarz pani de Marande jaśniała szczęściem, bankier zdawał się niezważać na tę samolubną radość.
Mówił dalej:
— Co za znaczenie, pytam się, Lidjo, miałaby w świecie wieść o pojedynku między panem Janem Robertem a panem de Valgeneuse? czemu go przypisać? Zaczęłoby najpierw od najniepodobniejszych przypuszczeń aż do chwili, w której odkryłoby prawdę, gdyż w stosunku między poetą i głupcem nie może być żadnej rywalizacji umysłowej. Zostałbym więc ja, samym biegiem rzeczy, wciągnięty w tę awanturę, a to ani tobie, ani mnie nie przypada do smaku, nieprawdaż? a jestem przekonany, że również i panu Janowi Robertowi. Bądź więc spokojną, droga przyjaciółko, spuść się na mnie i przebacz, że mimowoli zaniepokoiłem cię o tak późnej porze.
— Lecz cóż się stanie? zapytała pani de Marande z przerażeniem, gdyż poczęła niewyraźnie dostrzegać, że to jej mąż w całej tej sprawie myśli zająć miejsce kochanka.
— Stanie się rzecz bardzo prosta, kochana Lidjo, wyrzekł bankier, podejmuję się ułożyć jak najlepiej całą tę sprawę.
— Panie! panie! zawołała pani de Marande, podnosząc się na łóżku, panie, ty bić się będziesz za mnie?
— Kochana Lidjo, przysięgam ci wszelkich dołożyć starań, iżby zachować cię jaknajdłużej mojej czułości i szacunkowi. Potem, wstając i całując ją po raz trzeci w rękę: Śpij spokojnie, powiedział.
Pani de Marande uchwyciła obie jego ręce dla ucałowania ich i głosem pełnym wdzięku:
— O! panie, panie wyrzekła, dlaczegoś mnie nie kochał?
— Sza! powiedział pan de Marande, kładąc palec na listach, sza! nie mówmy o sznurku w domu wisielca!
A biorąc świecę i tekę, pan de Marande opuścił pokój.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.