Mohikanowie paryscy/Tom XVI/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XVI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Gdzie pan de Marande jest konsekwentny sam z sobą.

Humboldt, ten wielki filozof i wielki geolog, wypowiada gdzieś słowa stosujące się do wrażenia, jakie wywiera trzęsienie ziemi.
„Wrażenie to nie pochodzi ztąd, iż obrazy katastrof, których pamięć zachowała historja, przedstawiają się wtedy tłumnie naszej imaginacji. Nas przejmuje głównie to, że nagle tracimy wrodzoną ufność w trwałość gruntu pod naszemi nogami, od samego dzieciństwa bowiem przyzwyczajeni byliśmy do kontrastu, jaki istnieje między ruchliwością oceanu i nieruchomością ziemi. Wszystkie świadectwa zmysłów naszych wzmocniły w nas tę pewność; gdy jednak ziemia poczyna się poruszać, chwila ta dostateczną jest do zburzenia doświadczenia całego życia naszego. Jest to potęga nieznana, która się nagle objawia, spokój natury był tylko ułudą, a my czujemy się gwałtownie rzuceni w chaos niszczącej siły.“
Otóż, wrażenie to fizyczne równa się wrażeniu moralnemu, jakie musi okazać się po kilku latach życia małżeńskiego, gdy, uwielbiając żonę, pokładając całą ufność w niej, człowiek spostrzega nagle przepaść zwątpienia roztwierającą się przed nim.
W samej rzeczy, czy znacie położenie głębiej dojmujące, niż człowieka, ściśle i nierozerwalnie złączonego z żoną, a który po przeżyciu z nią długich lat w najzupełniejszej pewności, czuje się jednym razem w swej wierze zachwianym? Zwątpienie, które poczęło się od kobiety ukochanej, owłada istotą całą. Wątpi on o sobie, o innych, o łasce Bożej, podobien jest nakoniec do tego, o którym mówi Humboldt, iż przeżywszy trzydzieści lat na twardym gruncie, czuje jak raptem zaczyna mu on drżeć pod nogami i widzi jak otwiera się u stóp jego przepaść.
Na szczęście, nie takiem było położenie pana de Marande, położenie zresztą trudne do odmalowania. Jak to był powiedział do żony „poznanie samego siebie,“ popchnęło go do głębi pobłażliwości dla pięknej grzesznicy, która skutkiem opowiedzianych przez nas okoliczności widziała swój los złączony z jego losem; a z powodu tej pobłażliwości, mocą której dał pani de Marande całą swobodę działania, tem większa wdzięczność mu się należy, iż widocznem było, że kocha swą żonę i że żadna inna kobieta na świecie nie zdawała mu się godniejszą kochania i uwielbienia. Zatem, ponieważ nie ma miłości bez zazdrości, więc pan de Marande wewnętrznie musiał być zazdrosnym względem Jana Roberta.
I w samej rzeczy był on zazdrosnym niezmiernie, głęboko, nad wszelki wyraz.
Lecz czy opłaciłoby się być człowiekiem rozumnym, gdyby rozum nie miał służyć jako maska do pokrycia cierpień naszych, które społeczeństwo zamiast łagodzić litością, śmiesznością okrywa? Pan de Marande postępował więc nietylko jako filozof, lecz jak człowiek z sercem, mając żonę, od której nie mógł, kierując się rozsądkiem, wymagać tego uczucia idealnego i zarazem zmysłowego, które nazywają miłością, ułożył więc rzeczy w ten sposób, żeby ona zmuszoną była dać mu to uczucie moralne, które się wdzięcznością zowie.
Tak więc pan de Marande był może najzazdrośniejszym człowiekiem, jaki istnieje na świecie, nie zdając się być najzupełniej takim.
Nie trzeba się tedy dziwić, jeżeli zdecydowawszy się być przyjacielem Jana Roberta, tak natarczywie pragnął stać się nieprzyjacielem pana de Valgeneuse; jego nienawiść dla tego ostatniego, był to rodzaj hamulca, niedającego wymknąć się zazdrości względem pierwszego, zazdrości, która bez tego opatrznościowego mechanizmu lada dzień mogłaby rozbić całą machinę.
Otóż, nadeszła sposobność do dania ujścia temu uczuciu.
Nazajutrz po scenie nocnej, którą opowiedzieliśmy, pan de Marande, zamiast pojechać o dziewiątej z rana powodem własnym do Tuilleries, wyszedł o siódmej pieszo, wsiadł do kabrjoletu na bulwarach i kazał się zawieźć na ulicę Uniwersytecką, gdzie mieszkał Jan Robert.
Przeszedł trzy piętra i zadzwonił u drzwi poety.
Służący otworzył.
Rozpytując, czy pan Jan Robert przyjmuje, pan de Marande rzucił okiem do przedpokoju. Na stole stała szkatułka z pistoletami; w rogu para szpad pojedynkowych. Wiedział już czego się trzymać.
Służący powiedział, że pan jego nie przyjmuje.
Na nieszczęście pan de Marande, który miał słuch równie delikatny, jak wzrok bystry, usłyszał wyraźnie kilka głosów w sypialnym pokoju Jana Roberta.
Wręczył kartę swoją służącemu i kazał oddać panu skoro będzie sam, oraz dodać, że przybędzie tu znów około dziesiątej, to jest, gdy będzie wracał od króla.
Słowa te, gdy będzie wracał od króla, uczyniły największe wrażenie na służącym i upewniły pana de Marande, że zlecenie jego wiernie wykonanem będzie.
Bankier oddalił się.
Ale o cztery kroki od drzwi Jana Roberta kazał zatrzymać się i zawrócić kabrjoletowi w ten sposób, żeby mógł widzieć tych, którzy będą wychodzić od naszego poety, albo raczej z domu, w którym mieszkał.
Spostrzegł niezadługo wychodzących dwóch młodzieńców, których poznał, bo byli to, Ludowik i Petrus.
Szli w jego stronę, tak, że pan de Marande potrzebował tylko wysiąść z dorożki, ażeby stanąć przed nimi.
Dwaj młodzieńcy zeszli na bok grzecznie, kłaniając się bankierowi, dla którego żywili zarazem wielką sympatję moralną, oraz poważanie polityczne. Nie myśleli wcale, iżby pan de Marande miał mieć jakikolwiek interes do nich; lecz on zatrzymał ich, uśmiechając się.
— Przepraszam, powiedział, ale to właśnie na panów oczekuję.
— Na nas? odparli jednogłośnie dwaj przyjaciele, spoglądając po sobie z podziwieniem.
— Tak, na panów, domyślałem się, że przyjaciel panów poślę dziś po nich z rana i chciałem powiedzieć dwa słowa tyczące się poselstwa, które na was włożył.
Dwaj młodzieńcy spoglądali na siebie ze wzrastającem podziwieniem.
— Znacie mnie, panowie, mówił dalej pan de Marande, uśmiechając się po swojemu, jestem człowiekiem poważnym, przyzwyczajonym szanować wszystko co dotyczy honoru, nie będziecie więc mogli posądzać mnie, żebym mógł mieć najmniejszy cień zamiaru godzenia na honor naszego przyjaciela.
Dwaj młodzi ludzie skłonili się.
— Otóż, ciągnął dalej pan de Marande, zróbcie mi jednę łaskę.
— Jaką?
— Będziecie szczerze odpowiadali na zapytania?
— Będziemy się starali, panie, wyrzekł Petrus, uśmiechając się.
— Idziecie panowie do pana de Valgeneuse.
— Tak, panie, odpowiedzieli coraz więcej zdziwieni.
— Idziecie, żeby ułożyć z nim lub z jego świadkami warunki pojedynku.
— Panie...
— O! odpowiadajcie śmiało. Jestem przecie ministrem skarbu, a nie prefektem policji. Chodzi o pojedynek?
— Prawda, panie.
— O pojedynek, którego powód jest wam niewiadomy?
Czyniąc to zapytanie, pan de Marande patrzał na nich uważnie.
— To także prawda, odpowiedzieli.
— Tak, szepnął, uśmiechając się pan de Marande, wiedziałem, że pan Jan Robert jest prawdziwie szlachetnym człowiekiem.
A gdy Petrus i Ludowik czekali.
— A więc, dodał, ja znam ten powód i chciałbym rozmówić się z panem Janem Robertem, z którym będę miał zaszczyt widzieć się za godzinę, o takich rzeczach, że te zdaje się zmienią jego postanowienie.
— Nie sądzę, panie, nasz przyjaciel zdawał się mocno zdecydowanym.
— Zróbcie mi jedną łaskę, panowie.
— Bardzo chętnie, odrzekli razem obaj młodzieńcy.
— Nie chodźcie do pana de Valgeneuse, aż póki ja nie zobaczę się z panem Janem Robertem, i wtedy dopiero, gdy po widzeniu się zemną rozmówi się z wami.
— Panie, tym sposobem tak byśmy się oddalili od instrukcyj danych nam przez naszego przyjaciela, że doprawdy nie wiemy...
— Jest to rzecz dwóch godzin.
— W niektórych razach dwie godziny mieszczą rzecz ważną... bo inicjatywę.
— Zaręczam, panowie, że przyjaciel wasz, zamiast mieć żal, wdzięcznym wam będzie za opóźnienie.
— Pan nam zaręcza?
— Daję wam na to słowo honoru.
Młodzi ludzie spojrzeli po sobie.
Następnie Petrus:
— Lecz dlaczegóż pan nie idziesz natychmiast do pana Jana Roberta?
Pan de Marande wyjął zegarek.
— Ponieważ brakuje dziesięciu minut do dziewiątej, a mam być w Tuilleries punkt o dziesiątej i że nie dość jeszcze dawno jestem ministrem, żebym mógł dać królowi na siebie czekać.
— Czy pozwolisz nam pan przynajmniej pójść na górę i uprzedzić przyjaciela naszego o zmianie?
— Nie, nie, błagam was, zamiary pana Jana Roberta winny być zmodyfikowane według tego co ja mu powiem, lecz o jedenastej bądźcie u niego.
— Jednakowoż, nalegał Ludowik.
— Przypuśćcie, wyrzekł pan de Marande, że nie zastaniecie pana de Valgeneuse, wszak w takim wypadku i tak musielibyście zaczekać.
— Przyjacielu, powiedział Petrus, kiedy człowiek taki, jak pan de Marande zabezpiecza nas od nagany, to możemy spuścić się na jego słowo. Potem skłoniwszy się bankierowi-ministrowi: Będziemy o jedenastej u naszego przyjaciela, ciągnął dalej, a do tego czasu żadnego kroku, który mógłby szkodzić zamiarom pańskim, nie przedsięweźmiemy.
I kłaniając się po raz wtóry, dwaj młodzi ludzi dali poznać panu de Marande, że nie chcą dłużej zatrzymywać go na ulicy.
Pan de Marande wsiadł w samej rzeczy napowrót do kabrjoletu, który szybko popędził w stronę Tuilleries.
Dwaj młodzieńcy weszli do kawiarni Desmares i kajali podać sobie śniadanie dla zabicia czasu.
Podczas tego służący Jana Roberta oddał swemu panu kartę ministra, nieomieszkawszy, rozumie się powiedzieć, że ten ostatni będzie u Jana Roberta z powrotem od króla.
Jan Robert kazał sobie powtórzyć dwa razy to samo, wziął kartę, odczytał, zmarszczył mimowoli brwi, nie dlatego, żeby obawiał się, nie, młody ten człowiek był odważnym, jak jego pióro i szpada, tylko niewiadomość niepokoiła go.
Czego mógł chcieć od niego pan de Marande o godzinie ósmej z rana, o takiej godzinie, o której ministrowie już nie śpią, to prawda, ale o której za to poeci śpią?
Na szczęście nie potrzebował długo czekać. Punkt o dziesiątej zadzwoniono u drzwi, a we dwie sekundy potem służący wprowadził pana de Marande.
Jan Robert powstał.
— Przepraszam bardzo, powiedział, ale pan byłeś łaskaw być u mnie o wpół do dziewiątej z rana.
— A pan nie mogłeś mnie przyjąć, odparł pan de Marande, rzecz bardzo prosta, rozmawiałeś z dwoma swoimi przyjaciółmi, Petrusem i Ludowikiem, o interesie, a do nas to finansistów stosuje się przysłowie: „Interesy przed przyjemnościami. “ Opóźniłeś pan przyjemność, jakiej doznaję widząc go.
Słowa te mogły tak dobrze być drwinami, jako też grzecznością. Nie wiedząc dobrze czego się trzymać, Jan Robert przysunął fotel panu de Marande. Bankier usiadł, dając znak Janowi Robertowi, żeby zajął miejsce obok.
— Odwiedziny moje zdają się dziwić pana, wyrzekł.
— Panie, powiedział Jan Robert, są one dla mnie takim zaszczytem...
Bankier przerwał.
— Dziwi mnie, iż nie uczyniłem tego wcześniej. Lecz my finansiści jesteśmy uosobioną niewdzięcznością i zapominamy pośród prac naszych o ludziach, którzy uprzyjemniają nam chwile. Dość panu powiedzieć, iż od czasu, jak zaszczycasz dom mój przy ulicy Lafitte swemi odwiedzinami, wstyd mi pójść do ciebie z pierwszą wizytą.
— Panie, jąkał Jan Robert niezmiernie zmieszany ugrzecznieniem bankiera i napróżno szukając do czego zmierza.
— Zkąd panu przychodzi dziękować, zamiast obarczyć mnie wymówkami, na jakie zasługuję? Pan postępujesz zemną, wybacz, że użyję finansowego wyrażenia, jak z wierzycielem, zamiast traktować mnie jak dłużnika. Winien ci jestem szereg wizyt nieprzeliczonych i mówiłem to wczoraj wieczorem do pani de Marande, w czasie, gdyś pan wyszedł od niej.
— A! otóż jestem! pomyślał Jan Robert, widział jak wychodziłem z pałacu o godzinie niewłaściwej i przychodzi abym mu zdał z tego sprawę.
— Pani de Marande, mówił dalej bankier, który nie mógł w rzeczy samej zatrzymywać się gdy Jan Robert czynił swe uwagi, pani de Marande ma głębokie uczucie dla ciebie.
— Panie...
— Kocha cię jak brata. I pan de Marande nacisnął na trzy ostatnie wyrazy. A to co mnie dziwi i martwi zarazem, ciągnął dalej, że nie zdołała natchnąć pana dla mnie choć odrobiną tego uczucia, jakie ma dla ciebie.
— Panie, pospieszył wyrzec Jan Robert, osłupiały tonem, jaki przybierała rozmowa, o sto mil od odgadnienia celu, różnica naszych zajęć przeszkadza mi zapewne.
— Do wzbudzenia w sobie przyjaźni dla mnie? przerwał pan de Marande. Czy sądzisz, młody poeto, że inteligencja jest całkiem obcą sprawom bankowym? Czy sądzisz, jak ci, co z gry finansowej wiedzą tylko o stratach, że wszyscy bankierowie są głupcami lub...
— O! panie, zawołał poeta, nigdy mi myśl taka nie postała w głowie!
— Z góry byłem tego pewien, mówił dalej bunkier, i dlatego też mówię panu: „Nasze“ prace, choć się to nie wydaje, mają pewną analogię, pewną wspólność. Finanse dają, że tak powiem, życie; poezja uczy nas go używać. Jesteśmy dwoma biegunami, a tem samem obaj potrzebnemi do ruchu świata.
— Ależ, odezwał się Jan Robert, temi kilku słowami dajesz mi pan dowód, że jesteś tyleż przynajmniej poetą co ja.
— Pochlebiasz mi pan, odparł pan de Marande, nie zasługuję na ten tytuł, lubo próbowałem go zdobyć.
— Pan?
— Ja; to cię dziwi?
— Bynajmniej; ale...
— Tak; bank zdaje ci się być nie do pogodzenia z poezją?
— Tego nie mówię, panie.
— Ale myślisz, co wychodzi na jedno.
— Nie; powiadam tylko, że nic pańskiego nie znam...
— Coby ci dowiodło, że miałem powołanie? Ostrożnie! bo kiedyś, jak będę miał do pana jaką urazę, to przyjdę tu z rękopisem w ręku.. Ale dziś bynajmniej, ponieważ właśnie przychodzę z wytłumaczeniem się... A co! czy jeszcze wątpisz młodzieńcze! Dziwisz się że i ja zrobiłem tragedję tak jak i drudzy: „Korjolan;“ potem napisałem pierwsze sześć pieśni poematu pod tytułem „Ludzkość następnie tom poezyj lirycznych; potem... potem... albo ja wiem? Ale ponieważ poezja jest kultem, który nie żywi swych kapłanów, musiałem pracować, i tym oto sposobem zostałem poprostu bankierem, kiedy, pozwól mi to powiedzieć sobie tylko jednemu, by mnie nie posądzono o pychę, mógłbym był zostać twoim kolegą.
Jan Robert skłonił się głęboko, zdumiony coraz bardziej obrotem rozmowy.
— Z tego więc tytułu, mówił pan de Marande, ośmielam się odezwać do twej przyjaźni, a co większa, żądać jej dowodu.
— Odemnie!... Słucham, słucham panie, zawołał Jan Robert.
— Jeżeli jest jeszcze na tym świecie, podjął pan de Marande, garstka ludzi, którzy tak jak my uprawiają, albo też oddają cześć poezji, to są także tacy, którzy pomiatając ideałem, pragną od świata jedynie grubych przyjemności, fizycznych rozkoszy, zadowoleń materjalnych. Ten rodzaj ludzi największe pęta nakłada naturalnemu postępowi cywilizacji. Zniżyć się i być zwierzęciem, zadawalniać jedynie popęd zwierzęcy, jest to według mego zdania, jedną z ran naszego społeczeństwa. Czy podzielasz moje przekonanie, kochany poeto?.
— Najzupełniej, odpowiedział Jan Robert.
— Otóż istnieje człowiek, w którym zdają się być wcielone wszystkie błędy ludzkiego rodzaju; ten człowiek, ten rozpustnik, ten głupiec, znasz go pan, jest to pan Loredan de Valgeneuse.
— Pan de Valgeneuse! zawołał Jan Robert, o! tak, znam go.
I płomień nienawiści błysnął mu w oczach.
— A więc, kochany poeto, wyobraź sobie, iż wczoraj wieczorem pani de Marande opowiedziała mi słowo w słowo scenę, jaka zaszła u niej pomiędzy tobą i nim.
Jan Robert zadrżał, ale bankier ciągnął dalej tym samym tonem:
— Wiedziałem oddawna od samej pani de Marande, że ten ladaco zaleca się do niej. Czekałem więc tylko sposobności, w charakterze legalnego opiekuna pani de Marande, żeby dać mu nauczkę, na jaką zasługuje, chociaż sądzę, że z nauczki tej niewiele skorzysta; aż tu sposobność nadarza nam się w tak niespodziewany sposób.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć? zapytał Jan Robert, który poczynał niewyraźnie dorozumiewać się zamiarów swojego gościa.
— Chcę poprostu powiedzieć, iż, ponieważ pan de Valgeneuse znieważył panią de Marande, ja zabiję pana de Valgeneuse, rzecz prosta.
— Ależ panie, zawołał Jan Robert, zdaje mi się, iż ponieważ to ja byłem świadkiem zniewagi wyrządzonej pani de Marande, do mnie należy zmazać tę zniewagę.
— Pozwól, kochany poeto, wyrzekł uśmiechając się pan de Marande, ja pragnę twojej przyjaźni, ale nie poświęcenia. Lecz idźmy dalej i pomówmy poważnie. Zniewaga miała miejsce, lecz o której godzinie? O północy. Gdzie? W pokoju pani de Marande. Gdzie pan de Valgeneuse był ukryty? Za firanką. W tem wszystkiem zachodzi poufałość... najpoufalsza. I nie ja to byłem o tej godzinie z panią de Marande, nie ja odkryłem pana de Valgeneuse za portjerą; ale ja powinienem był tam się znajdować, ja to powinienem był odkryć go. Pan znasz nasze dzienniki, a zwłaszcza naszych dziennikarzy; jakie osobliwe komentarze układaliby oni z pojedynku twojego z panem de Yalgeneuse! Czy sądzisz, że imię pani de Marande to jest imię niesplamione, które powinno takiem pozostać, jakkolwiek nieznacznie wskazane przez prasę, niebyłoby poznane przez nieżyczliwych? Namyśl się, nim mi odpowiesz.
— Jednakże panie, powiedział Jan Robert, który rozumiał całą doniosłość tego rozumowania, nie mogę pozwolić panu stanąć do pojedynku z człowiekiem, który znieważył kobietę w obec mnie.
— Pozwól, że ci zaprzeczę, mój przyjacielu; wszak dozwalasz tak się nazywać, nieprawdaż? tylko, że kobieta, którą znieważono przy tobie, gościu, zważ dobrze, że jesteś tylko gościem dla mnie, kobieta ta jest żoną moją, nosi moje nazwisko i z tego tytułu, choćbyś sto razy miał słuszność za sobą, ja to przecież powinienem stanąć w jej obronie.
— Ależ panie! jąkał Jan Robert.
— Otóż widzisz, kochany poeto, ty, któremu słowo tak łatwo przychodzi, ty teraz wahasz się co masz powiedzieć.
— Ależ nareszcie, panie...
— Prosiłem cię o dowód przyjaźni, czy chcesz mi go dać?
Jan Robert zamilkł.
— Oto żebyś zachował jaknajgłębsze milczenie o całej lej przygodzie, wyrzekł bankier.
Jan Robert spuścił głowę.
— A jeżeli tego potrzeba, to powiem ci, iż pani de Marande prosi cię o to wraz ze mną.
Bankier powstał.
— Panie, zawołał nagle Jan Robert, to, o co mnie prosisz, jest niepodobieństwem.
— A to dlaczego?
— Do tej godziny dwaj moi przyjaciele już musieli stawić się u pana de Valgeneuse, by zapytać o nazwiska świadków, z którymi mieli ułożyć się co do warunków pojedynku.
— Ci dwaj przyjaciele, czy nie są to panowie Petrus i Ludowik?
— Tak.
— No, to bądź pan spokojny, spotkałem ich gdy wychodzili od ciebie i otrzymałem na moją odpowiedzialność przyrzeczenie, że poczekają do jedenastej i przyjdą tu do pana po nowe rozkazy. Zdaje się, że musieli nastawić swoje zegarki według twego, bo oto zegar bije jedenastą, a oni dzwonią u drzwi.
— Cóż więc mam im powiedzieć? odrzekł Jan Robert.
— Otóż to rozumiem! zawołał pan de Marande, podając rękę poecie. Następnie posuwając się kilka kroków ku drzwiom i zatrzymując się nagle: A! do licha! powiedział, zapomniałem o najgłówniejszym celu odwiedzin moich.
Jan Robert spojrzał na bankiera z wyrazem nowego zdziwienia.
— Przyszedłem prosić cię od pani de Marande, która życzy sobie koniecznie być na pierwszem twojem przedstawieniu, tylko, ponieważ życzy sobie być a nie być widzianą, prosi cię, ażebyś zamienił dla niej lożę wprost sceny na lożę boczną, wszak to możliwe, nieprawdaż?
— Bez wątpienia, panie.
— A teraz, wyrzekł pan de Marande, przepraszam pana, że dla tak zwyczajnej rzeczy, tak długo przeciągnąłem moje odwiedziny.
Następnie, oddając głęboki ukłon Janowi Robertowi, pan de Marande wyszedł z wielkiem zdumieniem poety, który po oddaleniu się jego przejęty dlań został współczuciem i szacunkiem. Jako człowiek wydał mu się wielkim, jako mąż wzniosłym.
Po wyjściu pana de Marande dwaj młodzieńcy ukazali się.
— I cóż? spytali Jana Roberta.
— Przykro mi, wyrzekł tenże, żem was trudził tak rano, ale już nie mam żadnego interesu do pana de Valgeneuse.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.