Mohikanowie paryscy/Tom XVI/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XVI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
W którym rezultaty bitwy Nawaryjskiej pod inną przedstawiają się postacią.

W czasie, gdy pan de Marande życzliwie tłómaczył Janowi Robertowi powód swych odwiedzin, obaczmy co się działo u pana de Valgeneuse, albo raczej po za jego domem.
Loredan, jak powiedzieliśmy, wymknął się z pałacu pani de Marande; lecz, jak powiedzieliśmy także, był do tyla niezręcznym, że szybko spuszczając się po schodach, potrącił pana de Marande, któremu, jak sobie czytelnik przypomina, zagasił świecę i wytrącił z rąk tekę. Jakkolwiek szybko usiłował umknąć, był jednakowoż prawie pewnym, że bankier poznał go; w każdym razie nie wątpił, że poznanym był przez Jana Roberta; spodziewał się więc z rana odwiedzin jednego z tych dwóch ludzi, a może nawet obydwóch. Liczył wszelakoż, że odwiedziny odbędą się między godziną dziewiątą a dziesiątą z rana. Miał więc czas aż dotąd zasięgnąć pewnych objaśnień, które w położeniu, w jakiem się znajdował, nieodbicie wydawały się mu potrzebne.
Objaśnienia te miał otrzymać od panny Natalii.
Około siódmej z rana wyszedł pieszo, wskoczył do kabrjoletu i kazał się zawieźć na ulicę Lafitte, gdzie sądził, że państwo nie wstali jeszcze. Tym sposobem łatwiej będzie mógł porozumieć się z panną służącą.
Przypadek usłużył panu de Valgeneuse po nad życzenie: w chwili, gdy podjechał pod pałac, panna Natalia wynosiła się ztamtąd ze swemi kuframi.
Pan de Valgeneuse dał jej znak z kabrjoletu.
Panna służąca poznała go i przybiegła.
— A! panie, rzekła, jak to dobrze, żem pana spotkała.
— Ja ci to samo powtórzę, odrzekł młody człowiek, ponieważ szukałem ciebie. Więc cóż?
— A cóż; odprawiła mnie, rzekła panna służąca.
— Gdzie się wybierasz?
— Do któregobądź hotelu, aż do południa.
— A w południe dokąd się udasz?
— Pójdę do panienki prosić, żeby się mną zaopiekowała, bo przecież to przez pana i dlatego żem poszła za pańskiemi instrukcjami, wypędzono mnie.
— Niepotrzebujesz czekać południa. Zuzanna wstaje bardzo wcześnie; powiedz jej co ci się przytrafiło a przyjmie cię, ja zaś, z mej strony winien ci jestem pewne wynagrodzenie.
— O! wcalem się o to nie obawiała; wiem przecie, że pan aż nadto jesteś sprawiedliwy, żebyś mnie miał na bruku zostawić.
— Ale powiedz mi, co się stało po mojem odejściu?
— Okropna scena pomiędzy panią de Marande i panem Janem Robertem. Przy końcu sprzeczki pan Jan Robert przysiągł, że nie będzie bić się z panem.
— Więc ty wierzysz przysięgom poety?
— Nie; on musi być u pana o tej godzinie.
— Jadę od siebie, więc go dotąd nie było. Cóż dalej?
— Potem pani de Marande poszła do swego pokoju i tam to właśnie odprawiła mnie.
— A potem?
— Potem, zaledwie się położyła, gdy pan de Marande wszedł.
— Gdzie?
— Do pokoju pani.
— Do pokoju pani! A to po co?
— Żeby uspokoić panią.
— Co przez to rozumiesz? Gadaj, wytłumacz się. Musiałaś przytem troszkę podsłuchać podedrzwiami, jakeś to przedtem już robiła.
— Jeślim tak zrobiła, to jedynie żeby panu przysłużyć się, przysięgam.
— Cóż mówili?
— Otóż, zdawało mi się, że pan de Marande jakoby brał w obronę pana Jana Roberta.
— Prawdziwie, ten człowiek jest drogocenną perłą. Więc, gdy uspokoiwszy żonę, stanął w obronie pana Jana Roberta, cóż dalej zrobił?
— Z szacunkiem pocałował ją w rękę i poszedł do siebie na paluszkach.
— A! a! to tedy z nim będę się rozprawiał.
— Mogłabym przysiądz.
— Kiedy tak, to nie mogę mu kazać na siebie czekać. Gdybym miał powóz kryty, zabrałbym cię z sobą, moje dziecko, lecz pojmujesz, w kabrjolecie niepodobna! Wsiądź, do dorożki i jedź za mną.
— Więc pan już wiesz przecie czego się trzymać?
— Tak, Nataljo, a człowiek wiedzący, jak stoi, stanie za dwóch.
Pan de Valgeneuse dał woźnicy swój adres, kabrjolet skierował się napowrót do pałacu.
Oto znów co zaszło podczas wycieczki pana de Valgeneuse.
Panna Zuzanna, której nie mieliśmy przyjemność widzieć od owego wieczoru w pałacu Marande, gdzie zalotną była już trochą względem Kamila de Rozan, nie traciła czasu nadaremnie, podczas gdy Karmelita zemdlała, zobaczywszy jak wesoły, wymuskany, lekkomyślny i umizgający się na prawo i lewo jest człowiek, który był przyczyną śmierci Kolombana.
Od owego wieczora, mimo czarnych oczu pani Kamilowej de Rozan, które patrzyły w nią pełne gróźb hiszpańskich, panna Zuzanna de Valgeneuse zarzuciła wędkę na Amerykanina.
Nie było dnia, w którymby Kamil nie spotkał, niby przypadkiem, panny Zuzanny w Operze, w Rozmaitości, na wyścigach, w Tuilleries, w dwudziestu salonach, do których i jedno i drugie wstęp miało. Potrosze, z razu niby przypadkowe spotkania te, stały się prawdziwemi schadzkami.
Kamil uczynił jawną miłość swoją, a panna de Valgeneuse nie bardzo się o ujawnienie to gniewała.
Pewnego poranku uczyniła więcej jeszcze, wyznała, że podziela miłość młodego kreola.
Odtąd Kamil de Rozan bywał w pałacu de Valgeneuse w godzinach wolnych od zazdrości żony. Przychodził zazwyczaj z rana, gdy hiszpanka spała jeszcze.
Ztąd też pan de Marande wychodząc od Jana Roberta, ażeby udać się do Tuilleries, spotkał Kamila de Rozan przy skręcie ulicy Bac.
Kreol z właściwą sobie dyskrecją, mało się troszczył o to, że był widzianym i ukłonił się.
— Zkąd pan u licha idziesz o tej godzinie? zapytał bankier.
— Od pana de Valgeneuse, odpowiedział.
— Znacie się więc?
— Przecie to pan poznałeś nas z sobą.
— Prawda, zapomniałem.
Kreol i bankier po zamianie ukłonów udali się każdy w swoją stronę.
Wróciwszy do siebie, Loredan bardzo był zdziwiony, że nie zastał wieści od Jana Roberta, ani od pana de Marande.
Wiadomą jest tego przyczyna.
Przyjaciele, albo raczej świadkowie Jana Roberta przyrzekli bankierowi czekać na świeże instrukcje, tymczasem siedzieli w kawiarni Desmares, podczas gdy pan de Marande nie chciał pójść do pana de Valgeneuse, zanim się zobaczy z Janem Robertem.
O wpół do dwunastej, gdy pan de Valgeneuse kończył jeść śniadanie, oznajmiono mu pana de Marande.
Kazał wprowadzić go do salonu, a chcąc dotrzymać obietnicy uczynionej Natalji, żeby nie kazał długo czekać, wyszedł wkrótce do niego.
Po zwyczajnych ukłonach pan de Valgeneuse pierwszy głos zabrał.
— Wczoraj dopiero wieczorem dowiedziałem się o nominacji pańskiej w ministerjum i miałem zamiar dziś pójść panu powinszować.
— Panie de Valgeneuse, odparł sucho bankier, nie przypuszczam, żebyś pan miał nie wiedzieć jaki powód skłania mnie do dzisiejszych odwiedzin. Pomóż mi więc, proszę cię, skrócić je, bo obaj mało mamy czasu na prawienie sobie niepotrzebnych komplementów.
— Jestem cały na usługi pańskie, odrzekł Loredan, chociaż najzupełniej nie wiem co pan masz mi do powiedzenia.
— Wkradłeś się pan wczoraj wieczorem, bez zaproszenia, do mojego pałacu o takiej porze, w której zazwyczaj nie idzie się do nikogo, tylko chyba, gdy kto jest zaproszonym.
Na tak postawioną kwestję pozostawało Loredanowi krótko odpowiedzieć. On uczynił więcej, gdyż odpowiedział bezwstydnie:
— To prawda, wyrzekł, muszę przyznać, że żadnego nie otrzymałem zaproszenia, zwłaszcza od pana.
— Nie otrzymałeś go pan od nikogo.
Pan de Valgeneuse skłonił się nie odpowiadając, jak człowiek, który chce powiedzieć: „Mów pan dalej.“
Pan de Maran de mówił dalej:
— Będąc w pałacu, wkradłeś się pan do pokoju pani de Marande i ukryłeś za portjerą.
— Widzę to z żalem, wyrzekł pan de Valgeneuse głosem drwiącym, żeś pan doskonale zawiadomiony.
— A więc kiedy pan nie zaprzeczasz faktów, sądzę, że również przypuścisz ich następstwa.
— Wymień mi je pan, a zobaczę...
— A więc, skutkiem faktu, panie, jest to, żeś pan z dobrą wolą znieważył żonę moją.
— Zaiste! wyrzekł pan de Valgeneuse z bufonadą, muszę przyznać się do tego, ponieważ byli tam świadkowie.
— A więc, ciągnął dalej bankier, sądzę, że uważasz to za rzecz naturalną, iż żądam zadość uczynienia za wyrządzoną zniewagę?
— Do usług pańskich, nawet natychmiast, jeśli pan sobie tego życzysz. Mam właśnie w końcu ogrodu altanę, jakby umyślnie stworzoną do podobnej rozprawy.
— Żałuję, że nie mogę korzystać z uprzejmej propozycji pańskiej, ale na nieszczęście rzecz ta nie może odbyć się tak szybko.
— A! odezwał się pan de Valgeneuse, możeś pan jeszcze nie jadł śniadania; znam osoby, które nie lubią się bić na czczo, chociaż, co do mnie, wszystko mi jedno.

-Jest ważniejsza przyczyna, dla której poczekać należy, odpowiedział bankier, nie zdając się zważać na płaski dowcip swego przeciwnika. Chodzi o ocalenie imienia i mocno żałuję, że panu to przypominać zmuszony jestem.
— Ba! wyrzekł pan de Valgeneuse, co tam kogo obchodzi imię?
Bankier podjął surowo:
— Wolno jest panu uczynić z nazwiskiem ojca pańskiego co się mu podoba, ale mnie wiele na tem zależy, żebym swoje umiał szanować i nie pozwolił okryć go plamą ani śmiesznością; mam więc zaszczyt uczynić panu jedną propozycję.
— Mów pan, słucham.
— Dawno już, o ile mi się zdaje, nie zabierałeś pan głosu w Izbie parów?
— W samej rzeczy, panie... Lecz jaki związek może mieć Izba parów z przedmiotem, który nas zajmuje?
— Związek bezpośredni, jak to pan zobaczysz. Odebrano temi dniami wiadomość o bitwie pod Nawarynem.
— Zapewne, ale...
— Za pozwoleniem. Mają się zająć jutro w Izbie sprawami Francji i Grecji, na zaniedbanie których wybory oraz wypadki z nich wynikłe, na nieszczęście wpłynęły.
— Zdaje mi się, że przypominam sobie w samej rzeczy, iż ktoś zapytywał w tej kwestji.
— A więc proponuję panu, żebyś pan również rozpatrzył się w niej.
— Do czegóż u djabła pan zmierza? zapytał młody par, wybuchając impertynencko śmiechem.
Bankier nie zauważył tego niestosownego znalezienia się i mówił dalej głosem poważnym i zimnym.
— Kwestja Grecji jest kwestją najwyższej wagi i najżywszego zajęcia, jeśli ją kto rozpatrzy ze wszystkich stron. Można z niej wyciągnąć wspaniałą korzyść, i przekonany jestem, że jeżeli pan zechcesz, to skwapliwie uchwycisz sposobność dla wyrzeczenia znakomitej mowy. Czy rozumiesz mnie pan?
— Mniej niż kiedykolwiek, przyznaję.
— A więc trzeba panu wszystko powiedzieć.
— Powiedz pan.
— A zatem, kochany panie de Valgeneuse, ja jestem zaciętym, wściekłym stronnikiem Greków. Pisałem nawet o tem. Pan, co nie jesteś dotąd po żadnej stronie jeszcze, zrób się turkofilem i wpadnij raptem na helenofilów; pod pozorem Greków i Turków wreszcie, znajdź środek znieważenia mnie i to w sposób taki, żebym mógł publicznie żądać od pana zadość uczynienia. Czyliż jestem jasnym tym razem.
— O! najzupełniej, a jakkolwiek malowniczem jest pańskie postanowienie, z radością je przyjmuję, tem więcej, że tak bardzo przypada ono do smaku panu.
— Do jutra więc, a po posiedzeniu będę miał zaszczyt, przysłać panu moich świadków.
— Dlaczego do jutra? Jeszcze niema pierwszej godziny. Mam więc czas udać się do izby i dziś to zrobić.
— Nie śmiałem panu tego proponować, obawiając się, że możeś pan już rozporządził dzisiejszym dniem.
— To dobre! ceremoniować się ze mną.
— Widzisz pan, że tak nie jest, kiedy przyjmuję, pospieszył wyrzec pan de Marande, kłaniając się, tylko spiesz się pan.
— Niech tylko założą konie do powozu.
— Ktoś inny może uprzedzić pana, kolej mówienia następuje według porządku nazwisk na liście. Nim zaprzęgą stracisz pan kwadrans czasu.
— Znajdź pan inny sposób. Nie zechcesz pan zapewne, nieprawdaż, żebym miał pieszo odbyć wędrówkę ztąd do Luksemburga? chyba, jeżeli masz powóz na dole i zechcesz zabrać mnie z sobą?...
— Obciąłem to panu proponować, w samej rzeczy, powiedział pan de Marande.
— Przyjmuję z wdzięcznością, odparł de Valgeneuse.
I ci dwaj ludzie, którzy tylko co umówili się żeby się bić nazajutrz, wyszli z pałacu pod rękę, jak przyjaciele.
Wychodząc, pan de Marande spotkał, jak z rana, Kamila de Rozan.
Kreol wysiadł z powozu.
— Już to po raz drugi mam przyjemność spotykać pana dzisiaj na tem samem miejscu, wyrzekł pan de Marande.
— I ja tak samo, odpowiedział Kamil, jest to jeden z owych przypadków, jakie zawsze się przytrafiały, a Moliere na ich cześć napisał wierszyk: „To miejsce mi sprzyja“ i t.d.
— Jeżeli masz pan co do powiedzenia panu de Valgeneuse, podjął bankier, to spiesz się, albowiem sam ci to powie, że pilno mu bardzo.
— Czy rzeczywiście do mnie przybyłeś z odwiedzinami, kochany przyjacielu? wyrzekł Loredan, wyciągając rękę do Kamila.
— Bez wątpienia, odrzekł kreol, lekko się rumieniąc.
— Nie udało ci się: bo mnie nie ma w domu, wyjechałem, powiedział Loredan, wsiadając do powozu z panem de Marande, ale z tem wszystkiem wejdź, zastaniesz moją siostrę, której widok będzie dla ciebie, zdaje mi się, równie przyjemny, jak mój. Bądź zdrów, albo raczej do prędkiego zobaczenia!
I powóz potoczył się galopem.
W dziesięć minut potem pan de Valgeneuse wchodził do izby parów i zabierał głos.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.