Mohikanowie paryscy/Tom XVI/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XVI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
Mowa pana Loredana de Valgeneuse w Izbie parów oraz co ztąd wynikło.

Zwycięztwo pod Nawarynem, ostatnia reakcja Europy przeciwko Azji zostało nareszcie okupione sześciu laty nieustannych bitw i walk olbrzymich.
Epaminondasy, Alcybiady i Temistokle nowocześni zdumiewali cały świat; rzekłbyś, że jak Tezeusz odszukali ciężkie miecze ojców, zagrzebanych na polach Maratonu, Leuktry, Mantynei.
Pod tem uczuciem niepodległości odradzającem się u Greków, po tylu latach snu, pod tchnieniem rewolucji francuskiej, zabiło serce całej Europy. Opiewali ich Hugo i Lamartine, Bajron umarł dla nich. Sprawa ich stała się niejako sprawą Francji, która jęczała nad ich klęską, tak jak przyklaskiwała ich zwycięztwu.
Lecz im to uczucie bardziej było powszechne i narodowe, tem mniej smakowało ono panu de Villele, i przypomnijmy sobie, że nikt bardziej odeń nie okazał się nieprzyjacielem rewolucji helleńskiej.
To też, kiedy pan Loredan de Valgeneuse, którego opinje krańcowo-rojalistowskie znane były, zażądał głosu, połowa, a raczej trzy czwarte parów, podzielających opinję szanownego para, krzyknęło jednogłośnie:
— Słuchamy! słuchamy!
Krótko streściwszy główne fazy powstania, pan de Valgeneuse śród oklasków całej sali, jął opłakiwać smutne wypadki, jakie sławiono mianem zwycięztw.
— W każdym razie, rzekł, nie wypada nam czynić zarzutu większości; wiedziona uczuciem rycerskiem, sięgającem krucjat, dopuściła ona do tej złowrogiej koalicji przeciw turkom. Zachowajmy cały swój gniew, całą naszą surowość dla tych, którzy na to zasługują, dla tych, którzy z szału czy interesu podniecają rewolucję u innych, nie mogąc podsycać jej u siebie. Nie chcę wymieniać nikogo, dodał mówca, a jednak nazwisko jednego słynnego bankiera jest w ustach wszystkich. Wiadomo z jakiej kasy czerpie rewolucja fundusze. Pytam się was tedy, panowie, choćbym zapytanie to krwią miał przepłacić, wspominając zaburzenia dni ostatnich, czyliż nie godzi się powiedzieć, że ten, co płaci wichrzycieli greckich, może również opłacać Greków paryskich?
Antyteza ta sprowadziła grzmot oklasków; nazwisko pana de Marande obiegało z ust do ust.
Nie lubiono bankiera w izbie parów; jego nagłe a niespodziewane wyniesienie na ministra skarbu nie osłabiło bynajmniej opinji, jaką miano o nim. Wszyscy więc byli uradowani, iż uległ publicznemu oskarżeniu.
Pomiędzy oklaskami było jednak nieco szeptów.
Generał Herbel przerwał młodemu parowi i z miejsca swego protestował przeciw wszystkiemu co było powiedziane, wzywając pana de Valgeneuse ażeby odwołał słowa, które miały charakter grubej zniewagi.
— Niechaj będzie zniewaga! odparł pan de Valgeneuse, skoro zniewagą wydaje się panom prawda...
— Ależ to niepodobna, odezwał się inny par, ażebyś pan na serjo oskarżał pana de Marande o opłacanie wichrzycieli z ulicy św. Dyonizego.
— To pan go wymieniłeś a nie ja, odparł pan de Valgeneuse w sposób impertynencki.
— Jezuita, szepnął generał tak głośno, ażeby być słyszanym.
Pan de Valgeneuse żywo podjął ten wyraz, lecz nie żeby się zań rozgniewać, jakby przypuszczać można.
— Jeżeli generał mniema, iż mnie obrazi, rzekł, nazywając mnie jezuitą, to grubo się myli. To tak samo jakbym ja nazwał go wojskowym. Nie sądzę ażebym ja widział w tem obelgę.
Dyskusja stanęła na tem, izba przeszła do porządku dziennego.
Wróciwszy do domu około godziny piątej, generał Herbel zastał pana de Marande.
Bankier już był zawiadomiony o wypadku zaszłym w izbie oraz o szczegółach, które mu towarzyszyły.
Widząc go generał, ze swej strony domyślił się co go sprowadza, podał mu rękę i prosił siedzieć.
— Generale, wyrzekł bankier, dowiedziałem się z wielkiem mojem zdziwieniem, że pan de Valgeneuse, nie wymieniając wprawdzie mego nazwiska, lecz określając jak tylko można najwyraźniej, znieważył mnie w izbie parów; prawda i to, iż jednocześnie z radością i dumą dowiedziałem się, żeś mnie pan bronił. Znieważonym być przez pana de Valgeneuse i bronionym przez pana, jest to podwójny zaszczyt, który bardzo mnie poruszył. To też nie tracąc chwili, przyszedłem podziękować panu za jego pośrednictwo.
Generał skłonił się z miną człowieka, który chce powiedzieć: „Spełniłem tylko obowiązek uczciwego człowieka“.
— Następnie, mówił dalej bankier, powziąłem nadzieję, że kiedy pan stanąłeś po mojej stronie, nie będąc proszonym o to, zechcesz tem samem nie opuszczać mnie w następstwach, które będą skutkiem owej zniewagi.
— Jestem na usługi pańskie, kochany panie de Marande, i dalibóg, znając pana tak jak ja go znam, byłem zdecydowany, nie czekając na niego na przedsięwzięcie kroków z pańskiej strony, wyzwać w twojem imieniu, wychodząc z izby, pańskiego przeciwnika na pojedynek.
— Aż nadto czuję grzeczność, jaką mi wyświadczasz generale.
— A teraz, wyrzekł generał, pan znasz swego przeciwnika?
— Mało.
— Jest to młody głupiec nie tęgiego umysłu.
— O! podniósł głos pan de Marande, marszcząc brwi i nadając twarzy wyraz takiej nienawiści, o jaką niktby go był nie posądził.
— Tego rodzaju wartogłowy, powiedział generał, rzadko miewają po obiedzie to samo zdanie, jakie objawiali przedtem.
— A więc, generale, wyrzekł śmiejąc się pan de Marande, jest sposób zapobieżenia, iżby nie zmieniał zdania po obiedzie.
— Jaki?
— Ażeby wszystko załatwić z nim przed obiadem.
Bankier wyjął zegarek.
— Dopiero piąta, on jada zaledwie o pół do siódmej, gdybyś pan zechciał mi ofiarować się za pierwszego świadka, tobyśmy wsiedli do powozu dla poszukania drugiego, a jadąc ułożymy warunki pojedynku.
— Z całego serca, odpowiedział generał, tylko obawiam się, czy nie wyprzężono koni.
— Nic to nie szkodzi! jest mój powóz. Ulica Macon, numer 4-ty, wyrzekł do stangreta.
— Ulica Macon? powtórzył generał, jakby pytając sam siebie, coby to była za ulica.
Powóz potoczył się szybko.
— Gdzie u djabła jesteśmy? zapytał generał, widząc, że powóz zatrzymuje się przed drzwiami Salvatora.
— Przybyliśmy tam, dokąd kazałem, by nas zawiózł stangret.
— O! jakaż szkaradna ulica! Następnie spoglądając na dom: Więc to tam pójdziemy? zapytał hrabia Herbel.
— Tak, generale, odpowiedział pan de Marande, uśmiechając się.
— O! jakiż brzydki dom!
— Otóż, wyrzekł pan de Marande, właśnie na tej ulicy i w tym domu mieszka najuczciwszy i najzacniejszy człowiek jakiego znam.
— Jak się nazywa?
— Salvator.
— Salvator... A czem on się zajmuje?
Pan de Marande uśmiechnął się.
— Otóż, jak mówią, jest on posłańcem.
— A! a! zaczynam pojmować, tak, tak, słyszałem coś o tym rodzaju filozofa od generała la Fayette, który wysoko go cenił.
— Nietylko, żeś słyszał o nim, generale, ale nieraz nawet rozmawiałeś z nim.
— Gdzie? zapytał generał zdziwiony.
— U mnie.
— Rozmawiałem u pana z posłańcem?
— O! rozumiesz pan, że nie miał na sobie kurtki, ani noszów; ubrany był tak, jak pan i ja, nazywano go panem Valsigny.
— Przypominam sobie, zawołał generał, piękny młodzieniec!
— Otóż, poproszę go, żeby był moim drugim świadkiem. Jest to człowiek niezmiernie wpływowy przy wyborach; zatem, byłbym bardzo rad, żeby mógł dać świadectwo całej tej cząstce świata, która widzi tylko tyle, ile zobaczy przez szybę od mojego powozu.
— Bardzo dobrze! wyrzekł generał, idąc za bankierem.
Weszli na trzecie piętro i zadzwonili do drzwi Salvatora. On sam im otworzył.
Młody człowiek tylko co był wrócił do domu. Miał jeszcze na sobie swoją kurtę i aksamitne o pantalony.
— Kochany Valsigny, powiedział pan de Marande, przychodzę prosić cię o oddanie mi pewnej przysługi.
— Słucham, rzekł Salvator.
— Nieraz oświadczałeś mi się ze swoją przyjaźnią, w zamian za moją. Otóż, o dowód tej przyjaźni przychodzę cię prosić.
— Jestem na usługi.
— Mam jutro pojedynek, pan Herbel zgodził się być jednym z moich świadków, czy zechcesz zrobić mi ten zaszczyt i być drugim?
— Chętnie, panie, i proszę mi tylko powiedzieć dwie rzeczy: przyczynę pojedynku oraz nazwisko człowieka, który cię zelżył.
— Pan Loredan de Valgeneuse napadł na mnie w izbie w sposób tak nieprzyzwoity, że muszę żądać zadośćuczynienia.
— Loredan! wykrzyknął Salvator.
— Znasz go pan? zapytał bankier.
— Znam, odrzekł Salvator, smutnie potrząsając głową, o! znam go.
— Ale czy znasz go pan tak blisko, iż to nie pozwala ci być moim świadkiem?
— Posłuchaj pan, odezwał się wolno i poważnie Salvator, ja nienawidzę pana de Valgeneuse z powodów, o których dowiesz się kiedyś, może nawet niedługo, jeśli mam wierzyć przeczuciom. Miałbym nawet do pomszczenia osobistą na nim obrazę, ale jest na świecie człowiek, któremu poprzysiągłem, że nie dotknę włosa z jego głowy. Otóż zdaje mi się, panowie, że gdybym przyjął obowiązek świadka, a w spotkaniu, na które się zanosi, zdarzyło się nieszczęście naszemu nieprzyjacielowi, to jabym nie dotrzymał danego słowa.
— Masz słuszność, kochany panie Valsigny, rzeki pan de Marande, pozostaje mi tylko przeprosić cię za to, żem cię trudził.
— Jeżeli nie mogę panu służyć za świadka, rzeki Salvator, to mogę ci być użytecznym może jako chirurg, a jeżeli zechcesz mnie przyjąć, oddaję się na twoje usługi.
— Wiedziałem dobrze, iż pan mi wyświadczysz przysługę, rzekł pan de Marande, wyciągając rękę do Salvatora.
I wyszedł z generałem, który zobowiązał się przyjechać nazajutrz z rana zabrać z sobą Salvatora; ten bowiem uważał, iż jako chirurg może bez niewłaściwości uczestniczyć w pojedynku.
Z ulicy Macon udali się na ulicę Luksemburg, gdzie mieszkał generał Pajol, który bez wahania przyjął propozycję bankiera.
W kwadrans potem dwaj generałowie weszli do salonu pana de Valgeneuse, który leżąc na kanapie, śmiał się do rozpuku z konceptów Kamila de Rozan oraz drugiego podobnego pustaka, swego przyjaciela.
— Panie, rzekł hrabia Herbel, generał Pajol i ja pragnęlibyśmy pomówić z panem kilka chwil na osobności.
— Dlaczegóż na osobności, panowie? zawołał Loredan. Możecie, przeciwnie, mówić wobec moich przyjaciół, przed którymi nie mam nic skrytego.
— W takim razie, odparł sucho generał Herbel, mamy zaszczyt żądać od pana w imieniu pana de Marande zadosyć uczynienia za uczynioną mu zniewagę.
— Czy panowie jesteście świadkami pana de Marande? zapytał Loredan.
— Tak, panie, odrzekli razem obaj generałowie.
— A więc, panowie, odezwał się Loredan, wstając i wskazując na dwóch młodzieńców, oto są moi świadkowie. Chciejcie się panowie z nimi porozumieć, daję im zupełne pełnomocnictwo.
Potem, kłaniając się dosyć pogardliwie dwom świadkom pana de Marande, wyszedł, mówiąc do Kamila:
— Każę podać do stołu. Kończ tam prędko, Kamilu, umieram z głodu.
— Czy panowie znacie obelgę, zapytał generał Herbel, za którą przychodzimy żądać zadosyć uczynienia?
— Znamy, odpowiedział Kamil, uśmiechając się nieznacznie.
— Uważam więc za rzecz niepotrzebną, mówił dalej generał, wdawać się w szczegóły.
— Rzeczywiście, odrzekł Kamil z tym samym uśmiechem.
— Czy panowie macie zamiar naprawić krzywdę, jakąście nam wyrządzili?
— Zależy to od rodzaju naprawy.
— Pytam się, czy panowie zechcecie przeprosić?
— O! co to, to nie, rzekł Kamil, wszelkie przeprosiny są nam wyraźnie zabronione.
— A więc, odparł generał, pozostaje tylko ułożyć warunki pojedynku.
— Panowie jesteście obrażeni, rzekł Kamil, stawcie warunki.
— Pistolety.
— Zgoda.
— Przeciwnicy stać będą od siebie o czterdzieści kroków i będą mogli posunąć się o piętnaście.
— Tak, że jeżeli każden posunie się o piętnaście kroków, strzelać się będą o dziesięć?
— Tak, panie.
— No, to ładna odległość: o dziesięć kroków, zgoda.
— Pistolety wzięte będą u Lepage’a, ażeby całkiem były nieznane przeciwnikom.
— Kto je weźmie?
— Każdy z nas przyniesie parę, lub jeżeli panowie wolicie, chłopiec od płatnerza, który nabije broń, przyniesie dwie pary; te co będą miały być użytemi, wyciągną się losem.
— Doskonałe. A teraz, panowie, gdzie?
— W alei Muette.
— Wybornie. Jest tam przy końcu rodzaj płaszczyzny, miejsce jakby umyślnie stworzone do pojedynku.
— Niech będzie na tej płaszczyźnie.
— Zapomnieliśmy o godzinie.
— Przed siódmą ciemno, zejdźmy się o dziewiątej.
— Dobrze, o dziewiątej... Będzie się można przynajmniej jako tako ogarnąć.
— Pozostaje więc tylko pożegnać panów, rzekli dwaj wojskowi.
— Żegnamy panów, odpowiedzieli młodzieńcy, wstając.
Zaledwie tamci odeszli, wszedł do salonu pan de Valgeneuse, mówiąc:
— A bodajże was, ciemięgi! myślałem już, że nie skończycie dzisiaj.
— Oto jest nasza umowa, rzekł Kamil.
— Nasza umowa, odpowiedział Loredan, znam ją; umówiliśmy się zjeść obiad o godzinie wpół do siódmej a tu już pięć minut przeszło.
— Ale ja ci mówię o pojedynku.
— A ja o obiedzie. Pojedynek może się odłożyć, obiad nigdy. Do stołu więc.
— Do stołu! wyrzekli razem obaj młodzieńcy.
I wszyscy trzej posunęli się ku sali jadalnej, gdzie ich oczekiwała panna Zuzanna de Valgeneuse.
Obiad był jednym wybuchem śmiechu rozłożonym na trzy dania: złorzeczono całemu Paryżowi, a w szczególności panu de Marande; zawzięcie ośmiewano bankiera i pognębiono go politycznie, finansowo, moralnie, a nadewszystko fizycznie.
O jutrzejszym pojedynku myślano tyle co o cesarzu chińskim.
Czy to przez wzgląd na obecność kobiety, przez lekkomyślność lub dumną pewność rezultatu? Nie wiemy, a raczej myślimy, że wszystkiego tego było potrosze w rozmowie trzech młodzieńców.
Byli już przy deserze, kiedy poufny sługa Loredana podał panu bilet wizytowy na srebrnej tacy.
Loredan rzucił okiem.
— Konrad! zawołał.
— Konrad! z cicha wyrzekła panna de Valgeneuse, blednąc lekko, czego on chce od nas?
Loredan zbladł jak filiżanka z sewrskiej porcelany, którą niósł do ust.
Kamil spostrzegł to wzruszenie, które jednocześnie przejęło brata i siostrę.
— Przykro mi, ale muszę opuścić was na chwilę, wyjąkał pan de Valgeneuse. I zwracając się do służącego: Wprowadź do mego gabinetu, powiedział. Następnie, podnosząc się: Służę panom za chwilę.
I skierował się ku drzwiom prowadzącym z jadalni do gabinetu.
Salvator oczekiwał nań stojąc.
Ubrany był wytwornie, wyglądał spokojnie i szlachetnie. Był on tym razem prawdziwym Konradem de Valgeneuse, według tego jak się kazał oznajmić.
— Czego pan sobie życzy? zapytał Loredan z pełnem nienawiści spojrzeniem.
— Życzę sobie przez chwilę porozmawiać z panem, odpowiedział Salvator.
— Czy zapomniałeś, że jest jeden tylko przedmiot do rozmowy między nami?
— Nienawiść jaką mamy jeden do drugiego. Nie, mój kuzynie, nie zapomniałem i moje odwiedziny są tego dowodem.
— Czy przychodzisz może, żebyśmy już raz na zawsze koniec położyli tej nienawiści?
— Wcale nie.
— A więc czego chcesz?
— Zaraz ci powiem, kuzynie. Bijesz się jutro, nieprawdaż?
— Cóż cię to obchodzi?
— Pojedynek obchodzi nietylko mnie, ale nas obu, jak to zaraz obaczysz. Będziesz się więc bił jutro z panem de Marande o dziewiątej z rana w lasku Bulońskim na pistolety. Widzisz, że dobrze jestem zawiadomiony.
— Zapewne, chodzi tylko o to, zkąd czerpiesz te wiadomości.
Salvator wzruszył ramionami.
— Jakim sposobem dowiedziałem się o tym pojedynku nic to do rzeczy nie należy; dość, że jestem o nim zawiadomiony, i to właśnie będzie przedmiotem naszej rozmowy, jeżeli pozwolisz.
— Czy nie przychodzisz czasem, żeby mi prawić kazanie?
— Ja? O! to mi się podoba! przypuszczam, przeciwnie, że sam je sobie będziesz prawił! Nie, ja przychodzę poprostu wyświadczyć ci przysługę.
— Ty!
— To cię dziwi?
— Jeżeli przyszedłeś po to, żeby żartować, to uprzedzam, żeś się źle wybrał.
— Nigdy nie żartuję z moimi nieprzyjaciółmi, wyrzekł uroczyście Salvator.
— Skończmy raz; czego chcesz odemnie?
— Czy znasz bliżej pana de Marande?
— Znam go tyle, zdaje mi się, ile potrzeba, żeby dać mu jutro taką lekcję, którąby popamiętał; jeżeli z tem wszystkiem będzie miał czas na to.
— Otóż, powiedział Salvator, widzę, że właśnie nie znasz go bliżej. Pan de Marande jak dotąd, dawał zazwyczaj lekcje a nigdy ich nie odbierał.
Loredan spojrzał na swego kuzyna z miną pełną politowania i wzruszył ramionami.
— O! wzruszasz ramionami, podjął Konrad, ruch ten tłómaczę sobie tem, że ufasz sobie. Lecz zaufaj mi na chwilę i posłuchaj. Pan de Marande zabije cię.
— Pan de Marande! zawołał wybuchając śmiechem młody człowiek.
— To cię bawi! W istocie, żeby jakiś tam bankier miał zabić człowieka twojego rodu i twojego dostojeństwa! toż byłoby dopiero! pistolet naprzeciw worka napełnionego talarami! Otóż tu właśnie zrozumiesz doniosłość usługi jaką ci oddaję. Pan de Marande bił się już razy cztery, o ile mi wiadomo, i za każdym razem zabił swego przeciwnika; między innemi w Liworno, pana de Bedmar, który był twoim przyjacielem.
— Pan de Bedmar umarł tknięty apopleksją, odpowiedział Loredan trochę zmieszany.
— Pan de Bedmar umarł od kuli pistoletowej. Mój kuzynie, chciej wiedzieć o jednej rzeczy, że ilekroć rodzina jaka pragnie utaić dla tej lub owej przyczyny, rodzaj śmierci jednego z członków swoich, przywołuje apopleksję na pomoc; jest to naiwność dziecięca. Otóż, posłuchaj: między godziną dziewiątą i kwadrans na dziesiątą z rana, umrzesz, tak samo jak pan de Bedmar z apopleksji, a dodam jeszcze, jeśli ci to będzie przyjemnie, że każę ogłosić w dziennikach rodzaj śmierci jaki sobie wybierzesz.
— Z tem wszystkiem dość tych żartów, wyrzekł pan de Valgeneuse, zapalając się coraz więcej, proszę cię, przestań na tem, jeżeli nie chcesz, żeby rozmowa przybrała zwrot wcale inny.
— Jakiż to zwrot chcesz, żeby przybrała? Czy nie myślisz czasami, kuzynie, że masz dość wzrostu, żeby mnie za okno wyrzucić? Jeżeli tak jest przypadkiem, to przypatrz mi się.
I mówiąc te wyrazy, Konrad rozpostarł obie ręce, których muskuły zarysowały się na suknie jego ubrania.
Loredan cofnął się machinalnie krokiem w tył.
— Zakończmy, powiedział, czego chcesz?
— Przyszedłem zapytać jaka jest ostatnia twoja wola, przyrzekając wiernie ją wykonać.
— Z pewnością, wyrzekł Loredan, założyłeś się z kimś, że uda ci się wywieść mnie w pole.
— Nie zakładam się nigdy, ani też nie wywodzę w pole, tylko powiadam, że będziesz zabity, albowiem człowiek, z którym będziesz się bił jutro, oprócz tego, że dał już dowody, jest przytem gruntownie odważny, gdy przeciwnie, mój kuzynie, ty, patrzaj, spojrzyj w to lustro, jesteś blady a twarz twoja zroszona potem. Dodani wreszcie, że jeżeli nie padniesz trupem jutro, to znajduje się jeden jeszcze człowiek, który dokończy tego, co pan de Marande zaczął.
— Ty, zapewne? odparł Loredan, rzucając swemu kuzynowi nienawistne spojrzenie.
— Nie, odpowiedział Salvator, ja przychodzę tu tylko jako trzeci.
— O kimże więc mówisz?
— O ojcu młodej dziewczyny, którą porwałeś a którą ja ocaliłem z rąk twoich, ojcu Miny; posłuchaj mnie tedy z powagą, o tyle, o ile ja ci to poważnie mówię; i tak dość już zmarnowałem czasu. Twoja śmierć jest pewna; jeżeli nie padniesz od ciosu zadanego ręką jednego, to padniesz z ręki innych; otóż, w imię ojca twojego, który był czystym między czystymi, w imię matki, którą boleść do grobu zaprowadziła, w imię przodków twoich, których herbu żadna nie zmazała plama, w imię sprawiedliwego Boga, jeżeli masz wiarę jeszcze, powiedz, zaklinam cię, jakie są złe uczynki twoje, żebym je mógł naprawić.
— Panie, to już za wiele szaleństwa albo też zuchwalstwa! rozkazuję ci, wychodź z mego domu!
— A co do mnie, to po raz drugi zaklinam cię, nie zostawiając po za sobą ani jednego takiego postępku, coby splamił przeszłość.
— Porzućmy żarty, wychodź ztąd! powiedział pan de Valgeneuse nakazujące.
Lecz Konrad pozostał spokojny i nieporuszony.
— Po raz trzeci, mówił, zaklinam cię byś powiedział coś zrobił złego, ażebym, gdy umrzesz, mógł zmienić to na dobre.
— Wychodź, wychodź, krzyknął Loredan, przyskakując do taśmy od dzwonka i pociągając gwałtownie.
— Niechaj Bóg odpuści ci w godzinę śmierci twojej, wyrzekł uroczyście Konrad.
I wyszedł.

Koniec tomu szesnastego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.