Mohikanowie paryscy/Tom XVII/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XVII Cały tekst |
Indeks stron |
Miasto Amsterdam, które mogłoby stać się kiedyś wielkim centralnym portem świata, gdyby zamiast holenderskiego, używano tam innego języka, jest to Wenecja olbrzymia. Tysiąc kanałów oblewa stopy domów, jak długie morowe wstążki, tysiące promieni najżywszych kolorów strzela na wszystkie strony z dachówek.
Bez wątpienia dom jakiś pomalowany czerwono, zielono lub żółto, wydaje się domem pretensjonalnym, brzydkim, skoro stoi sam jeden, lecz wszystkie te barwy zbiorowo zlewają się w harmonijną całość i czynią z tego wielkiego miasta jedną niezmierną kamienną tęczę.
Dalej jeszcze, nietylko barwa, ale także i kształt wszystkich tych domów jest miły, mając w sobie dużo rozmaitości, oryginalności, niespodzianek, malowniczości. Jednem słowem możnaby rzec, że wszyscy uczniowie wielkiej szkoły malarstwa holenderskiego malowali własną ręką to miasto, ku radości oczu swoich najpierw a potem ku najżywszej przyjemności podróżników.
Jeżeli z jednej strony Amsterdam licznemi swemi kanałami podobny jest do Wenecji, to z drugiej strony przez swe jaskrawe barwy do chińskiego miasta, jak sobie to przynajmniej można wyobrazić, to jest do wielkich składów porcelany. Każde domostwo widziane z pewnej odległości, przypomina fantastyczne domy, które rozciągają swą dziwną architekturę na naszych filiżankach do herbaty. Przestępujesz tam próg z obawą, do tego stopnia pozorna kruchość czyni wrażenia na pierwszy rzut oka.
Otóż, jeśli suknia nie czyni jeszcze mnicha, to mieszkania czynią mieszkańców. Niepodobna nie być spokojnym, łagodnym, uczciwym w tych uczciwych i pełnych spokoju domach. Od stóp do głów miasta wieje na podróżnika taka jakaś błogość, że w sercu jego budzi się, pragnienie żyć i umrzeć tam. Jeżeli ten, który zobaczył Neapol, wyrzekł: „Widzieć Neapol i umrzeć“, gdyby był ujrzał pierw Amsterdam, zawołałby z pewnością; „Widzieć Amsterdam i żyć!“
Takiem przynajmniej było przekonanie dwojga zakochanych, których nazwaliśmy Justynem i Miną, a którzy żyli sobie cichutko, jak dwa gołąbki w gniazdku, w Holandji. Zamieszkali nasamprzód na jednem z przedmieść miasta, lecz właściciel domu nie mógł im wynająć innego mieszkania, tylko takie, gdzie wszystkie pokoje przytykające do siebie tworzyły jeden szereg, a życie takie obok siebie nie odpowiadało celowi wytkniętemu przez Salvatora, ku któremu Justyn dążył całem sercem.
Tymczasowo zajęli oni to mieszkanie, a nauczyciel szkoły puścił się na wyszukanie stosownej pensji dla Miny. Nauczycielek francuzek było mało, a to czego udzielały, to i narzeczona Justyna równie dobrze mogłaby udzielać. Takie było zdanie pani van Slyper, ochmistrzyni najpierwszego zakładu w Amsterdamie.
Była to wyborna kobieta, pani van Slyper. Córka kupca z Bordeau, zaślubiła bogatego armatora holenderskiego nazwiskiem van Slyper, z którym miała cztery córki. Po śmierci pana van Slyper sprowadziła z Francji młodą panienkę o tyle wykształconą, że mogła wykładać jej córkom pierwsze zasady języka francuzkiego.
Sąsiadki napraszały się, żeby pani van Slyper pozwoliła swej nauczycielce dawać lekcje ich córkom, ale potrosze liczba owych sąsiadek tak się powiększyła, że cztery panny van Slyper widywały swoją nauczycielkę w bardzo już tylko rzadkich odstępach czasu.
Jednego wieczora pani van Slyper zaprosiła sąsiadki i oznajmiła im, że od pierwszego miesiąca przyszłego nie pozwoli swej nauczycielce chodzić na lekcje do obcych, ze szkodą własnych jej córek, których edukacja widocznie na tem cierpiała.
— A! rzekła jedna, która miała pięć córek (żaden obywatel na całym świecie nie miewa tyle dzieci, jak holender), a! rzekła matka pięciu córek, czyż nie ma sposobu ułożyć rzeczy w sposób zadawalniający nas i panią?
— Nie widzę żadnego, odpowiedziała pani van Slyper.
— Gdyby tak, zamiast posyłać nauczycielkę do nas, podjęła sąsiadka, posyłać nasze dzieci do pani?
— Doskonała rada! zawołały naraz wszystkie.
— Tak wam się zdaje? wyrzękła pani van Slyper. Lecz czy to mój dom jest tak obszerny, by mógł pomieścić trzydzieści panienek, prócz tego, że potrzebaby go zamienić na prawdziwą pensję?
— Cóż w tem złego? Zawód ochmistrzyni czyi iż nie jest najszlachetniejszym, najszanowniejszym zawodem?
— Przyznaję, ależ na to mój dom jest za mały.
— To wynajmiesz pani inny.
— Jak to pani zaraz daleko się posuwasz, sąsiadko.
— Tak daleko, ile tylko mogę, żeby w końcu dopiąć swego.
— Jeszcze się namyślę, powiedziała pani van Slyper.
— Tu się nie ma co namyślać, podjęła jedna, niech się pani niczego nie obawia, ja się już zajmę kupnem domu; chcę należeć do współki. Potrzebuję tygodnia dla wyszukania i zakupienia domu, czy zgoda?
— Ależ, zrobiła uwagę pani van Slyper, która bynajmniej nie miała wstrętu do tego, a tylko pospiech w działaniu sąsiadki niepokoił ją potrosze, pozwólcie mi przynajmniej zastanowić się, myśli zebrać.
— Ani chwili! zawołała sąsiadka, wielkie postanowienia muszą być powzięte bez namysłu. Nieprawdaż, że takie jest wasze zdanie? dodała, zwracając się do towarzyszek.
Wszystkie sąsiadki przyświadczyły chórem.
I w taki to sposób pani van Slyper została ochmistrzynią jednego z największych zakładów naukowych dla panien w mieście Amsterdamie. Kierowała pensją zaledwie od pół roku, w chwili gdy Justyn przybył do niej.
Po półgodzinnej rozmowie wiedziała już o Justynie i Minie wszystko to, co nauczyciel szkoły uważał za potrzebne opowiedzieć.
Widząc szlachetne obejście, skromne ułożenie, uprzejmość, przyzwoite zachowanie i głęboką naukę Justyna, dowiedziawszy się przytem jak ciężko pracował przez tyle lat, nauczając dzieci, pani de van Slyper miała już tylko jedną myśl, jedno pragnienie, jedno marzenie, żeby Justyna namówić na nauczyciela języka francuzkiego na pensji swojej.
Nauczycielka mając już trzydzieści dziewczynek do nauki, nie mogła przyjmować ich więcej; prócz tego zasób jej naukowy, i tak dosyć szczupły, groził wyczerpaniem. To też otwarcie wyznała to przed panią van Slyper, a ta przyrzekła jej, że sprowadzi z Francji jedną jeszcze nauczycielkę do wykładu wyższego.
Przybycie tedy Justyna uważane było za opatrznościowe.
Była u szczytu radości, dowiedziawszy się, że pensjonarka, którą jej proponowano, była zdolną w braku Justyna wykładać pannom historję, geografię, botanikę, język angielski i włoski.
Na nieszczęście to się nie podobało Justynowi.
— Panie, zawołała pani van Slyper w chwili, gdy młody człowiek zmartwiony, że nie może w żaden sposób zgodzić się z nią, już miał się oddalić, czy zechcesz poświęcić mi chwilkę rozmowy?
— Z przyjemnością, odrzekł Justyn siadając.
— Panie, podjęła pani van Slyper, jaki masz cel oddając do mnie tę młodą dziewicę?
— Powiadam pani: oczekiwać na wiadomość od jej ojca, albo na pełnoletność, żebym ją mógł zaślubić.
— Więc ona nie ma rodziny?
— Ma tylko rodzinę, która przygarnęła ją do siebie, to jest moją matkę, siostrę i mnie.
— Cóż to więc panu szkodzi, kiedy masz zamiar osiedlić się i zamieszkać w Amsterdamie aż do pełnoletności jej, powierzyć mi ją w zupełności?
— Chciałbym, odpowiedział Justyn, żeby skończyła edukację, wysoko już posuniętą. Przytem, wszak samaś pani mi wyznała, że nauka pani nauczycielki nie jest tyle wystarczającą, żeby mogła doprowadzić ją do ukończenia.
— Bez wątpienia, lecz jeżeli znajdę osobę, która będzie mogła dokończyć edukacji panny Miny, czy zgodzisz się ją oddać?
— Z przyjemnością.
— Otóż panie, zdaje mi się, żem już znalazła.
— Czy być może?
— To jedynie od pana zależy.
— Co pani chcesz przez to powiedzieć?
— Zapłata na pensji wynosi tysiąc franków rocznie; czy nie jest to za wysoka cena na pańskie fundusze?
— Nie, pani.
— Ile płacą w Paryżu nauczycielowi dającemu trzy lekcje w tygodniu?
— Tysiąc do tysiąca dwustu franków.
— Otóż panie, posłuchaj, co ci zaproponuję: zostań nauczycielem języka francuzkiego, poświęcisz mi sześć godzin tygodniowo, a ja panu zapłacę tysiąc dwieście franków rocznie. Tym sposobem będziesz pan miał sposobność, oddawszy pannę Minę na pensję, dokończyć według upodobania edukacji tej młodej panienki.
— Ależ to sen! zawołał Justyn zachwycony.
— Od pana zależy w rzeczywistość go zamienić.
— Więc cóż potrzeba zrobić?
— Przyjąć poprostu warunki, jakie panu podaję.
— Z całego serca i z serca przejętego najgłębszą wdzięcznością.
— Więc już postanowione, rzekła pani van Slyper. A teraz pomówmy o pannie Minie. Czy sądzisz pan, że zgodzi się wraz z moją nauczycielką wykładać początkowe zasady młodym uczennicom?
— Zaręczam pani, że się zgodzi.
— Kiedy tak, to ofiaruję panu dla niej sześćset franków pensji, a nadto dam jej stół i pomieszczenie u siebie darmo. Czy się pan na to zgadza?
— O! pani, zawołał Justyn z oczami łez pełnemi, nie mogę wyrazić, jak twoja dobroć mnie wzrusza, tylko pozwoli pani, że położę jeden warunek.
— Mów pan, odrzekła pani van Slyper, obawiając się zerwania ugody.
— To, że zamiast sześciu godzin tygodniowo, podjął Justyn, będę dawał dwie godziny dziennie.
— Tego nie mogę przyjąć, wyrzekła przełożona pensji zmieszana, dwie godziny dziennie, byłaby to straszliwa praca.
— Praca przy nauczaniu podobną jest pracy w ziemi, powiedział Justyn, z każdej kropli potu wyrasta najcudowniejszy kwiat. Zgódź się pani, inaczej, nic z naszych układów. Zdawałoby mi się, że wszystko otrzymuję a nic nie daję.
— Trzeba, jak widzę, poddać się woli pana, rzekła pani van Slyper, wyciągając rękę do młodzieńca.
Nazajutrz Mina oddaną już była do zakładu, a na trzeci dzień narzeczeni zaczęli pierwszą lekcję.
Odtąd czas płynął jak złote marzenie. Czysta ich miłość, powstrzymywana tak długo, wybuchnęła i rozkwitła w całej siło i blasku, jak piękny kaktus w promieniach słonecznych. Widywać się codziennie, prawie o każdej godzinie, po tak długiej rozłące! rozstawać ze wspomnieniem chwili spędzonej razem i ze słodką nadzieją nowego spotkania!
Jeżeli wszystkie dnie w tygodniu jednoczyły się harmonijnie, jak sznurek białych pereł, to niedziela z rogu obfitości spuszczała na ich czoła wieńce z najwonniejszych kwiatów.
Pani van Slyper miała w okolicach Amsterdamu w bliskości ślicznej wioseczki Hulzen, domek wiejski, gdzie zabierała z sobą w niedzielę to pensjonarki, których rodzice nie zabierali do siebie.
Był to ładniutki domek, pełen owych kwiatów i ptasząt zagranicznych, w których się tak holendrzy kochają. Z okien przedstawiał się widok zachwycający falistej równiny i Zuidersee pod tchnieniem wiatru północnego; niezliczona moc bukietów dębowych wyłaniała się kołysząc konarami, co zdala, na tej niezmiernej przestrzeni, czyniło je podobnymi do wysp pływających po morzu szmaragdoweni. Na południo-ząchód po przez leciuchną mgłę ukazywało się, jakby wielki wieniec wstawiony w wazon, tysiącem barw promienne miasto Amsterdam. Na wschód Huizen, Blarikum i inne miasteczka, ocienione drzewami, kąpały się w słońcu. Na północ pagórek pełen kwiatów spuszczał się aż do jeziora Zuidersee, na którem tysiące statków rozmaitego rodzaju, rozmaitego rozmiaru, kształtów i kolorów, krzyżowało się na powierzchni cichych i gładkich wód, tak, że równina ze strony prawej wydawała się morzem, a morze z lewej zdawało się równiną.
Był to prawdziwy holenderski krajobraz, pełen słodyczy i wdzięku, wszystko tu było powiązane harmonijnie. Napróżno oko lub ucho szukałoby koloru albo dźwięku fałszywego; świat cały jakby miał swoją granicę pod widnokręgiem tego kawałka ziemi. Tu kończył się on dla naszych zakochanych. Bez wątpienia matki tylko i siostry Justyna nie dostawało do tego obrazu. Jakkolwiek Mina, była sierotą, lecz odebrała już listy od pani. Corby, siostry Celestyny, oraz Salvatora. Listy matki i siostry pełne były szczęścia; list od Salvatora pełen otuchy; nie było więc czego się martwić.
Każda niedziela spędzona w towarzystwie pensjonarek, w willi pani van Slyper, była jakoby najsłodszą uroczystością dla dwojga narzeczonych; napawali się rozkoszą z radością nowonarodzonych, przypatrując się słońcu.
Na folwarku przytykającym do willi pasały się krowy, kozy i owco. Żeby wszystko powiedzieć, życie Miny i Justyna było długą idyllą, pełną szału sielanką; serca ich śpiewały zgodnie miłosny koncert, który zwie się „symfonią pasterską“.
Całe lato zeszło w ten sposób. Podczas zimy napawali się rozkoszą domowego ogniska pani van Slyper.
Nawet w czasie tej pory jeżdżono do domku wiejskiego, który hermetycznie pozamykany i rozkosznie ogrzany, z tysiącem kwiatów w oranżerji otaczającej domek, przypominał w całej pełni jesień, dnie ciepłe i słoneczne lato.
W pierwszych dniach stycznia, pewnej niedzieli, gdy wszystkie pensjonarki, Justyn, Mina i przełożona rozmawiali w oranżerji, która w czasie zimy służyła za salon, służący oznajmił Justynowi, iż dwóch panów wracających z Paryża od pana Salvatora, chcieli się z nim widzieć.
Justyn i Mina zadrżeli.
Ci dwaj panowie, których nie potrzebujemy wymieniać, byli to generał Lebastard de Prémont i pan Sarranti.