Mohikanowie paryscy/Tom XVII/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XVII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Król czeka.

Spotkanie, jak to już powiedzieliśmy, naznaczone było w lasku Bulońskim.
Niestety! wszystko przechodzi! Jeszcze jedno ze wspomnień młodości naszej już znikło! Jeszcze jeden lasek zamieszkały, zamiast coby miał być dzikim! A gdy synowie nasi zobaczą ten angielski park woskowany, wypolerowany, jak obraz na wystawę, nigdy nie uwierzą dawnym opisom o resztkach tego starego lasu Louvois, który, król łupieżca, jak nazywano Franciszka I., kazał otoczyć murami, żeby mógł w nim wygodniej polować.
Nie zrozumieją i tego, że był czas, gdy tam także pewni będąc, że nikogo nie spotkają, przeciwnicy naznaczając miejsce pojedynku, byliby uważali za szaleńców tych, którzyby wybrali na spotkanie inne miejsce, niż bramę Maillot albo aleję Muette.
W innych miejscach w Clingnancourt lub Saint-Mandé, pojedynki prawie zawsze były nieszczęśliwe. Zdawało się, jakby nimfy z Bulońskiego lasku, z samego przyzwyczajenia, widząc jak często nabijały się pistolety, albo wyciągały szpady, rozpraszały jednem tchnieniem kule, rozsuwały szpady. Mieszkał tam przy bramie Maillot pewien restaurator, co zrobił majątek z samych tylko pojedynków, które się odbyły, albo też zakończyły szczęśliwie.
Śpieszmy się powiedzieć, iż to wcale nie ta myśl zachowawczego instynktu była powodem, że świadkowie pana de Marande i pana Loredana de Valgeneuse lasek ten wybrali.
Z obu stron rozumieli to dobrze, że obecni będą jednemu z takich pojedynków, gdzie ziemia krew pije.
Z rana w dniu oznaczonym lasek przedstawiał malowniczy widok.
Był to miesiąc styczeń, to jest pełnia zimy. Niebo było śnieżne, powietrze suche i przeźroczyste, ziemia połyskująca od szronu, drzewa opuszczały z pełną wdzięku niedbałością długie błyszczące stalaktyty.
Pierwszym przybywającym był Salvator, który zostawiwszy powóz w poprzedniej alei, zagłębił się w lasek, ażeby odnaleść miejsce oznaczone. Znajdował się tam już od kilku minut, gdy usłyszał na raz pomieszane głosy i kroki. Odwrócił się i spostrzegł zbliżającego się pana de Marande, generała Pajol i hrabiego Herbela.
Za nim postępował służący w liberji, niosąc tekę pod pachą.
Bankier trzymał paczkę listów, które widocznie musiały nadejść w chwili jego odjazdu; czytał idąc drogą, darł te, które według niego nie posiadały wartości, oddawał inne służącemu z zastrzeżeniami, które robił ołówkiem na dnie jego kapelusza. Zobaczywszy Salvatora, podszedł do niego i uścisnął mu serdecznie dłoń, mówiąc:
— Ci panowie nie przyjechali jeszcze?
— Nie, odrzekł Salvator, wyprzedziłeś ich pan o dziesięć minut.
— Tem lepiej, powiedział bankier, tak bardzo obawiałem się, żeby się nie spóźnić, że mimo pospiechu, jaki zaleciłem moim sekretarzom, zostało się sześć do ośmiu rozporządzeń w pałacu, które kazałem przynieść natychmiast jak tylko będą przepisane.
Spojrzał na zegarek.
— Jeżeli ci panowie przybędą punktualnie o dziewiątej, to według tego, jak główny naczelnik mego biura przyrzekł, że o dziewiątej rozporządzenia te przyśle mi tutaj, będę miał czas podpisać je podczas gdy panowie odmierzycie miejsce i nabijecie broń. Tymczasem, wszak pan darujesz, że odczytam listy?
— Czy nie mogłeś pan odłożyć rozporządzeń na potem? zapytał generał Herbel.
— Niepodobna! król oczekuje na nie dziś z rana, a wiadomo, że król nie jest cierpliwy.
— Rób więc swoje kiedy tak, odrzekli dwaj generałowie.
— Za pozwoleniem, panie Salvatorze, wyrzekł pan de Marande, chciałbym zapytać, czy nie wiesz gdzie będziemy.się bili?
— Tam, powiedział Salvator.
— Bo chciałbym od razu, stanąć na stanowisku, wyrzekł pan de Marande, żebym później nie potrzebował się poruszać.
— Pan możesz stanąć tutaj, odparł Salvator, tylko, że jest to złe miejsce; drzewa, które będą z tyłu za panem, mogą służyć za cel, dopomódz do trafnego strzału.
— A! przez Boga! wszystko mi jedno, wyrzekł pan de Marande, podchodząc, by stanąć na wskazanem przez Salvatora miejscu i w dalszym ciągu nie przestając czytać, drzeć i robić przypisków na Listach.
Obaj generałowie znali się na odwadze wojskowej; Salvator znał się na odwadze cywilnej, a mimo to, podziwiali zimną krew tego człowieka, który w chwili mającego nastąpić tak uroczystego aktu, czytał spokojnie listy. Twarz jego zresztą, którą można było wybornie widzieć, ponieważ był z odkrytą głową, a kapelusz za pulpit mu służył, nie więcej ożywioną była jak przy dodawaniu liczb, ręka suwała się po papierze spokojnie, bez zmęczenia, jak gdyby siedział w swoim fotelu przed biurkiem obok kasy. A spokój ten widocznie pochodził ztąd, że nie wierzył by miał umrzeć. W samej rzeczy jest to wszechmocna siła, wiara w przeznaczenie, którą Opatrzność daje ludziom wysoce ambitnym, oraz szaleńcom, a która ślepo, prosto prowadzi ich do celu. My wszyscy prawie mamy świadomość obowiązku, jaki, spełnić winniśmy tu na ziemi, a ten, który posiada świadomość tę, może z uśmiechem spoglądać na, śmierć, bo z pewnością ominie go, jeżeli nie dopełnił swego dzieła jeszcze.
To właśnie tłómaczy spokój wielkich wojowników wobec niebezpieczeństwa.
Punkt o dziewiątej trzej młodzieńcy przybyli; pan de Valgeneuse z miną niedbałą, dwaj świadkowie z pewniejszemu minami, niżby się można spodziewać po tak lekkich ludziach.
Jednocześnie na skraju lasku ukazał się jeździec, który z wielkim pospiechem zbliżał się na koniu. Wiózł on rozporządzenia, na które oczekiwał pan de Marande.
Młodzi ludzie rzucili okiem na jeźdźca, lecz widząc, że ma interes do bankiera, nie zwracali nań żadnej uwagi.
— Oto jesteśmy, wyrzekł kreol, zbliżając się do dwóch generałów, żałujemy, żeśmy się cokolwiek spóźnili.
— Nie potrzebujecie panowie żałować, nigdy się nie spóźnicie, odparł dość sucho generał Herbel, który pamiętał o zachowaniu się ich niegrzecznem z dnia poprzedniego.
— W takim razie jesteśmy na pańskie usługi, powiedział drugi świadek.
Ten ostatni miał już przejść gęstwinę, w której się znajdował, żeby pozwolić świadkom porozumieć się, gdy spostrzegł Salvatora. Zadrżał mimowoli, świszcząc gorączkowo małą laseczką o gałce z lazurowego kamienia, którą, trzymał w ręku.
— A! a! pan tu! wyrzekł, pogardliwie spoglądając na Salvatora.
— Tak, panie, jestem, odparł poważnie tenże.
— Panowie, wyrzekł Loredan do świadków, nie wiem czyby chciano obrazić nas, przyprowadzając tu z sobą tego posłańca; lecz, w razie, jeżeli on nie przyszedł tu po to, żeby zabrać rannego na tragi, to ja nie chcę go jako świadka.
— Nie przyszedłem tu jako świadek, panie, odrzekł zimno Salvator.
— Jako amator tedy?
— Nie, jako chirurg i to na usługi pańskie.
Pan de Valgeneuse odwrócił się, pogardliwie wzruszając ramionami.
Czterej świadkowie złożyli o kilka kroków od pana de Marande szkatułki z pistoletami.
Pan de Marande, w miejscu, gdzie miał stać do pojedynku, klęczał na jednem kolanie, z piórem w ręce, maczał w kałamarzu trzymanym przez kurjera, podpisywał rozporządzenia, wpierw przeczytawszy je pospiesznie.
Widząc tych ludzi w ostatecznej chwili, jednego z zimnym spokojem zajętego zwykłem swem zatrudnieniem codziennem, drugiego rozgorączkowanego, niespokojnego, starającego się pokryć pomieszanie, nie trudno było powiedzieć, który z nich był odważnym i silnym.
Salvator przypatrywał się im obu, filozofując, kto jest więcej głupi, czy świat, który nakazuje pojedynek, czy też człowiek, który się nakazowi temu poddaje.
— A więc, pomyślał, bezmyślna kula głupca może przeciąć pasmo życia tego silnego. Oto człowiek, który wiele pracował w swoim zawodzie, który wyrównał najdrażliwsze kwestje pieniężne; człowiek, który był użytecznym swojemu krajowi i który mógł długo takim pozostać; a oto z drugiej strony pustogłów, złe serce, istota nietylko niepotrzebna bliźnim, lecz szkodliwa w uczynkach, niebezpieczna przykładem, zła jednem słowem. Ariman odniesie tryumf nad Oromanem... I my jesteśmy w dziewiętnastym wieku i wierzymy jeszcze w ostateczny sąd Boga! W tej chwili generał Herbel zbliżył się do pana de Marande.
— Panie, wyrzekł, bądź łaskaw przygotować się.
— Ależ, odparł pan de Marande, jestem zupełnie gotów.
I w dalszym ciągu czytał i podpisywał rozkazy.
— Pan mnie nie rozumiesz, mówił dalej generał uśmiechając się, ja mówię, żebyś się podniósł i stanął prosto.
— Czy pan de Valgeneuse będzie strzelał?
— Nie, lecz dla wyrównania cyrkulacji, dla przywrócenia równowagi, którą postawa pańska zmieniła.
— A! ba! odparł pan de Marande, potrząsając głową.
— Zapytaj się naszego chirurga, wyrzekł generał, spoglądając na Salvatora.
— Przydałoby się, odpowiedział tenże, podchodząc krokiem do bankiera.
— Sądzicie więc, że puls mój jest niespokojny? podjął pan de Marande. Słowo honoru, gdybym miał czas, przekonalibyście się, że nie bije na minutę więcej niż zwykle.
Ukazał na pozostałe rozporządzenia.
— Ale, na nieszczęście, dodał, wszystkie te papiery, muszą być przeczytane i podpisane w przeciągu pięciu minut.
— To nierozumne, co pan robisz! powiedział generał, ruch, jaki nadajesz swej ręce, przeszkodzi ci w mierzeniu.
— E! odparł niedbale pan de Marande, wciąż podpisując papiery, nie sądzę, żeby miał mnie zabić, generale, i ty tak samo sądzisz, nieprawdaż? Każ więc nabić pistolety. Dopilnuj żeby nieomieszkano włożyć kule i odmierz czterdzieści kroków.
Generał Herbel skłonił głową i poszedł złączyć się ze świadkami.
Salvator patrzał na bankiera okiem pełnem uwielbienia.
Postanowiono bić się o czterdzieści kroków, każdy mógł postąpić piętnaście, żeby się zbliżyć do przeciwnika.
Po opatrzeniu i nabiciu pistoletów odmierzono kroki.
Pan de Valgeneuse stał na drodze, gdy generał Pajol odmierzał.
— Za pozwoleniem, wyrzekł do Loredana, bądź pan łaskaw odstąpić.
— Licz pan sobie, powiedział Loredan, wykręcając się na pięcie i podrzucając laseczką gwiazdki szronowe, połyskujące na wierzchołkach wysokich zielsk, które ścinał jak Tarkwinjusz.
— Głupiec! mruknął generał.
I liczył dalej odległość mety.
Po odmierzeniu powtórzono warunki panu de Valgeheuse, wręczając mu pistolet.
— Za trzeciem klaśnięciem w ręce, przeciwnicy będą mogli postąpić jeden przeciwko drugiemu, albo też strzelać z miejsca, według upodobania.
— Bardzo dobrze, panowie, wyrzekł de Valgeneuse, rzucając laseczkę na ziemię. Jestem zupełnie gotów.
— Kiedy pan zechcesz, powiedział hrabia Herbel do pana de Marande, podając mu pistolet.
— Ależ kiedy tylko pan de Valgeneuse sam zechce, odparł tenże, biorąc pistolet, kładąc go pod lewą pachę i zabierając się do podpisów.
— Ależ oto...
— Czyliż nie mamy prawa, pan Loredan i ja, zrobić piętnaście kroków naprzód każdy i strzelać według upodobania?
— Tak, odpowiedział generał.
— A więc, niechaj je zrobi i strzela, ja strzelać będę później. Widzisz, mam już tylko dwa rozporządzenia do podpisu.
— Pozwalasz się pan zabić jak zając w legowisku, powiedział generał.
— Jemu! odrzekł pan de Marande podnosząc na hrabiego oczy, w których błyszczała pewność rezultatu jemu powtórzył. Mogę się założyć o sto luidorów, generale, że kula nawet mnie nie draśnie. Tak więc, kiedy chcesz generale.
— Więc to już postanowione?
— Król czeka, powiedział pan de Marande, podpisując przedostatnie rozporządzenie i poczynając czytać ostatnie.
— On nie ustąpi, szepnął Salvator.
— Jest to człowiek zgubiony, wyrzekł generał Pajol.
— Zobaczymy, mruknął hrabia Herbel, którego ufność bankiera poczynała przejmować.
Odsłonili pana de Marande, który pozostał wsparty na kolanie, ze służącym obok trzymającym kałamarz.
— A to co! wyrzekł pan de Valgeneuse, czyżby przeciwnik nasz miał zamiar bić się w postawie siedzącej Wenery?
— Podnieś się pan, jeśli łaska, zawołali jednocześnie świadkowie Loredana.
— Kiedy tego koniecznie żądacie, panowie, powiedział bankier. I podniósł się. Podaj mi pióro umaczane w atramencie, Comtois, i odsuń się na bok, rzekł pan de Marande do służącego. Potem, zwracając się do pana de Valgeneuse: Już stoję, panie, i jestem na usługi, powiedział, nie przestając czytać rozporządzeń.
— To jest podstęp! zawołał pan de Valgeneuse z miną, jakby chciał rzucić na ziemię pistolet.
— Wcale nie, panie, odrzekł generał Herbel, my zaraz damy znak: postępuj pan i strzelaj.
— Ale tak się nie robi, powiedział Loredan.
— Widzisz pan, że się robi, odezwał się drugi świadek pana de Marande, wskazując na niego, który z pistoletem pod pachą, z piórem w zębach, kończył spokojnie czytać rozporządzenie, zanim je podpisze.
— Uprzedzam panów, że cała ta komedja nic a nic mnie nie wzrusza i że zabiję tego pana jak psa, wyrzekł pan de Valgeneuse, zgrzytając zębami.
— Ja tak nie sądzę, odpowiedział hrabia.
Loredan spuścił oczy pod uroczystem spojrzeniem generała.
— I cóż, panie, odezwał się pan de Marande nie podnosząc głowy, jestem gotów.
— Proszę o sygnał, podjął Loredan.
Świadkowie spojrzeli po sobie, ażeby dać znak jednoczenie.
Mieli klasnąć trzy razy.
Za pierwszem przeciwnicy nabiją pistolety, za drugiem uszykują się z bronią, za trzeciem postąpią ku sobie.
Na pierwsze uderzenie pan de Marande wsunął w rzeczy samej rękę pod pachę lewą i nabił pistolet. Ale na drugie i trzecie nie uczynił żadnego poruszenia, tylko wyjął pióro z ust i gotował się do podpisu.
— Hm! hm! zakaszlał generał Pajol, żeby uprzedzić pana de Marande, iż nadeszła chwila i że przeciwnik, jego postępuje naprzód.
W tej chwili pan de Marande skończył czytać, podpisywać, podkreślać ostatnie rozporządzenie. Wypuścił je z lewej ręki, gdy tymczasem prawą odrzucił pióro. Podniósł głowę i ruchem tym odrzucił w tył włosy, które zabrały z sobą fałdę, jaką zazwyczaj na czoło jego sprowadzały. Twarz jego była spokojna, pogodna prawie.
— Czy sto luidorów trzymasz, generale? zapytał, uśmiechając się bez najmniejszego poruszenia ciała.
— Tak, odparł hrabia, i bodajbym je przegrał!
W tej chwili Loredan doszedł do mety; wystrzelił.
— Przegrałeś, generale! podniósł głos pan de Marande.
I biorąc pistolet z pod pachy, strzelił, nie zdając się mierzyć.
Pan de Valgeneuse zachwiał się i padł twarzą na ziemię.
— No i jakże, wyrzekł bankier, odrzucając pistolet i podnosząc rozporządzenie, nie zupełnie jak widać straciłem dzień. O kwadrans na dziesiątą z rana zarobiłem sto luidorów i oswobodziłem ziemię od jednego głupca.
W czasie tego Salvator rzucił się wraz z dwoma młodymi ludźmi na pomoc rannemu.
Pan de Valgeneuse z zaciśnięterni pięściami, z twarzą wybladłą, z krwawą pianą na ustach, wił się na trawie, z obłąkanem i na wpół zagasłem okiem.
Salvator rozpiął mu odzienie, kamizelkę, koszulę i odszukał ranę. Kula przeszła przez pierś lewą i bez wątpienia poszukała serca. To też rozpatrzywszy uważnie ranę, Salvator podniósł się nie wyrzekłszy słowa.
— Czy jest niebezpieczeństwo śmierci? zapytał Kamil de Rozan?
— Więcej niż niebezpieczeństwo, jest śmierć, odrzekł Salvator.
— Jakto! żadnej nadziei? zapytał drugi świadek.
Salvator rzucił jedno jeszcze spojrzenie na rannego i pokiwał przecząco głową.
— Więc pan twierdzisz, wyrzekł Kamil, że przyjaciel nasz nie przeżyje?
— Nic więcej, panie, odparł surowo Salvator, jak Kolomban nie przeżył boleści swojej.
Kamil zadrżał i zrobił krok w tył.
Salvator skłonił się i połączył z generałami, którzy poczęli wypytywać go o rannego.
— Nie zostaje mu więcej nad dziesięć minut życia, odpowiedział Salvator.
— Czy nie możesz pan nic zaradzić? spytali świadkowie.
— Nie mogę.
— To niech Bóg zlituje się nad nim! wyrzekł pan de Marande, a teraz jedzmy, albowiem król czeka.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.