Mohikanowie paryscy/Tom XVIII/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XVII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Rozmyślania pana Jackala.

Chociażby ktoś pomówił nas, że jesteśmy przeciwni zdaniu powszechnemu, my utrzymujemy, że najlepszym rządem jest ten, gdzie można obejść się bez ministrów.
Ludzie naszego wieku, którzy obecni byli utarczkom politycznym, intrygom ministerjalnym w końcu roku 1827, jeżeli tylko zatrzymali choć trochę w pamięci ostatnie tchnienia Restauracji, podzielają nasze zdanie, nie wątpimy o tem.
Widząc ogłoszenie w dziennikach z dnia 26. grudnia, iż pan Chabriol odjeżdża do Bretanji, wszyscy sądzili, że gabinet został ustanowiony i ze strachem oczekiwano umieszczenia wiadomości tej w Monitorze. Mówimy, ze strachem, albowiem od czasu rozruchów z 19 i 20 listopada cały Paryż pogrążony był w osłupieniu, a upadek ministra Villela, który zadawalniał nienawiść ogólną, nie mógł wszelakoż rzucić zapomnienia na przeszłość. Wszystkie stronnictwa były w poruszeniu, a powstało nowe, które z daleka wołało na księcia Orleanu, żeby był opiekunem Francji i żeby tym sposobem zbawił monarchję.
Ale napróżno szukano wiadomości w Monitorze z 27, 28, 29, 30 i 31 grudnia. Monitor był niemy. Myślano, że zbudzi się 1 stycznia 1828 roku. Dowiedziano się tylko, iż Karol X. rozgniewany na rojalistów, którzy przyspieszyli upadek pana de Villele, wykreślał jedno po drugiem nazwiska wszystkich kandydatów do ministerjum, których pan de Chabriol mu przedstawił; między innymi wymienimy dla zacytowania choćby dwóch tylko, pp. Chateaubriand i Labourdonnaie.
Z drugiej strony, politycy, których powoływano do złożenia części nowego gabinetu, wiedząc, jaki wpływ wywierał jeszcze pan de Villele na umysł króla i pomimo odrazy, jaką pozostawił po sobie ostatni prezes gabinetu, nie życząc sobie być malowanemi lalkami, stanowczo odmówili wejścia w podobny skład. Ztąd poszły wszystkie kłopoty pana de Chabriol, i dlatego to, kochani czytelnicy, prosimy o pozwolenie powiedzenia wam: „Póki będą ministrowie, nie będzie dobrego ministerstwa.“
Nakoniec 2. stycznia (expectata dies), ogłoszono, że góra jest w stanie porodu, czyli innemi słowy, że pan de Chabriol zdołał nareszcie złożyć gabinet.
Przesilenie trwało dwa dni, 3 i 4-go, przesilenie straszne, sądząc po wyrazie rozpaczy, jaką twarze dworzan, były nacechowane.
Wieczorem 4-go rozeszła się pogłoska, że nowy gabinet, którego przedstawicielem był pan de Chabriol, został stanowczo zatwierdzonym przez króla.
Jakoż „Monitor“ 5-go stycznia 1828 roku ogłosił dekret datowany 4-go, którego pierwszy artykuł mieścił mianowania następujące: Pan Portalis, ministrem sprawiedliwości; Pan de la Ferronays, ministrem spraw zagranicznych; Pan de Caux, ministrem zarządu wojskowego, gdyż przedstawianie na miejsca wakujące w armji pozostawione zostało Delfinowi; Pan de Martignac, ministrem spraw wewnętrznych, od których odłączono zawiadywanie sprawami przemysłu i handlu, a przyłączono je do wydziału handlu i osad; Pan de Saint-Crieq, prezesem najwyższej rady handlu i osad, z tytułem sekretarza stanu; Pan Roy, ministrem skarbu, i t. d.
Gabinet ten, mając na głównym celu uspokojenie umysłów, rzucił tylko nieufność i obawę na wszystkie stronnictwa; i w samej rzeczy, był on tylko cieniem gabinetu poprzedzającego. Wprawdzie pp. Villele, Corbiere, Peyronnet, Damas i Clermont-Tonnerre opuścili władzę, ale pp. Martignac, Caux i Ferronays, należący już przedtem do zarządu, pierwszy jako członek rady stanu, drugi jako dyrektor jednego z wydziałów wojskowych, trzeci jako poseł w Petersburgu, nie byli wcale ludźmi nowymi, i zdawało się, że przyszli po to tylko, ażeby ciągnąć dopóty, aż się nadarzy sposobna chwila panu de Villele do objęcia nanowo władzy urzędowej.
O tym nowym gabinecie mówili liberalni:
— On nie ma racji istnienia; nie stworzony do życia.
Próbowano załagodzić niezadowolonych, odwołując prefekta policji pana Delavan i zastępując go panem de Belleyme, prokuratorem królewskim w Paryżu; zniesiono nawet policję ogólną do spraw wewnętrznych, co pociągało za sobą odsunięcie pana Franchet; lecz ta podwójna i konieczna satysfakcja, rzucona na ofiarę opinji publicznej nie wzbudziła wiary w siłę i trwałość nowego ministerjum.
Jednym z ludzi najwięcej zważających na niepewne kroki, wahania i zaniepokojenia jego królewskiej mości Karola X. oraz pana de Chabrol, był pan Jackal.
Skoro tylko pan Delavan został odwołanym, wypadało koniecznie panu Jackalowi usunąć się za swym naczelnikiem.
Jakkolwiek rola, którą grał w prefekturze policji, nie miała stałego znaczenia, ani doniosłej ważności dla nowego politycznego kierunku, jakim rząd pójść zamierzał, jednak czytając w „Monitorze“ postanowienie nadające panu de Belleyme zarząd prefektury policji, pan Jackal opuścił ze smutkiem głowę na piersi i rozmyślał głęboko nad próżnością rzeczy ludzkich.
Był pogrążony w tem rozmyślaniu, gdy wszedł woźny z oznajmieniem, że nowy prefekt, zainstalowany od godziny, prosi, aby przyszedł do jego gabinetu.
Pan de Belleyme, człowiek rozumny, głęboki prawnik i równie głęboki filozof, nie potrzebował długo rozmawiać z panem Jackalem, ażeby wiedzieć z kim ma do czynienia, a jeśli udawał przez chwilę, że chce wyprzeć go z posady, to nietylko dlatego, iżby go nastraszyć, jak raczej, ażeby zapewnić sobie jego wierność.
Znał go oddawna i wiedział, jaki skarb środków leżał w tym płodnym mózgu. Położył tylko jeden warunek na sposób zachowania się Jackala. Prosił go, by czynności swe wykonywał, jak szlachcic i rozumny człowiek.
— W dniu, powiedział, gdy zarządzający policją przyjdą do rozumu, nie będzie już złodziei we Francji, a w dniu, gdy policja przestanie stawiać barykady, ustaną zaburzenia w Paryżu.
Tu pan Jackal rozumiejąc doskonale, że nowy prefekt robił przymówkę do zaburzeń z miesiąca listopada, urządzonych przez niego, spuścił głowę i zarumienił się wstydliwie.
— Przedewszystkiem, ciągnął dalej pan de Belleyme, żebyś jaknajprędzej posprzątał i odprowadzić kazał na galery zkąd przybyli, tych szubieniczników, którzy zanieczyszczają dziedziniec pałacowy, bo jeżeli dla zrobienia potrawki potrzeba złapać zająca, nikt mnie nie przekona atoli, iżby dla złapania złodzieja potrzeba było używać galerników. Zgadzam się z tobą, że jest to sposób pewny ale niestosowny, i uważam go za niebezpieczny. Proszę cię zrób wybór jaknajprędzej pomiędzy ludźmi, którzy są pod twoimi rozkazami, i odeślij ich bez hałasu zkąd pochodzą.
Pan Jackal zespolił się najzupełniej z myślą nowego prefekta, i zapewniwszy go o swej gorliwości i poświęceniu, pożegnał oddając z uszanowanien ukłon, i wyszedł.
Wróciwszy do swego gabinetu, pogrążył się w fotelu, wytarł oba szkiełka okularów, wyjął tabakierkę i napchał sobie nos, następnie, krzyżując jednocześnie ręce i nogi, jął znowu rozmyślać.
Powiedzmy odrazu, iż ten drugi przedmiot rozmyślań był daleko przyjemniejszym, aniżeli pierwszy.
Oto bowiem treść jego rozmyślań:
— Z pewnością dobrze osądziłem nowego prefekta; jest to najniezawodniej głęboki człowiek; dowodem, że mnie pozostawił, chociaż nie bez tego żeby doskonale niewiedział, iż troszeczkę przyczyniłem się do przyspieszenia upadku ministerstwa; z tem wszystkiem, może to właśnie dlatego. Więc tedy znów trzymam się dobrze na nogach, skoro przez odłączenie policji od ministerstwa spraw wewnętrznych i usunięcie z urzędu pana Francheta, nabyłem wyższego znaczenia. Z drugiej strony, on prawie wchodzi w moje zapatrywanie się co do szanownych osobistości, któremi dziedziniec prefektury zasłanym jest każdodziennie. Prawda i to, że wyrządzę wiele przykrości tym poczciwym ludziom. Biedny Carmagnol! biedny Papillon! biedny Avoine! biedny Brin-d’Acier! biedny Gibassier nadewszystko! ciebie to ja żałuję przed innymi; ogłosisz mnie za niewdzięcznika; ale co chcesz! „habent sua fata libelli!“ Tak napisano. Inaczej mówiąc: nie ma tak dobrego towarzystwa, któregoby nakoniec nie potrzeba było opuścić.
Mówiąc te ostatnie słowa, pan Jackal, ażeby powściągnąć wzruszenie, wyjął tabakierkę i wciągnął w nos z pewnym rodzajem gwałtowności drugą szczyptę tabaki.
— Ba! z tem wszystkiem, filozoficznie wyrzekł, powstając z siedzenia, doczekał się hultaj tego tylko, na co zasługuje. Wiem o tem, że prosił mnie wczoraj o pozwolenie żenienia się, ale Gibassier nie jest człowiekiem do zagrzania miejsca; on stworzony do włóczęgi po gościńcach, i sądzę, że droga z Paryża do Tulonu lepiej przypadnie jego usposobieniu, niżeli wielki trakt małżeństwa. Jak on przyjmie nowe to swoje stanowisko?
Robiąc wciąż takie uwagi, pan Jacka! pociągnął za taśmę od dzwonka.
Woźny się ukazał.
— Niech mi sprowadzą Gibassiera, powiedział, a jeżeli go nie ma, to Papillona, Carmagnola, Avoina lub Brin-d’Acier.
Po odejściu woźnego, pan Jackal nacisnął guzik służący za dzwonek, niewidzialnie prawie umieszczony w rogu ściany. W chwilę agent policyjny, z odrażającą twarzą, ubrany z miejska, ukazał się w progu maleńkich drzwiczek, ukrytych za zasłoną.
— Wejdź Gołąbku, rzekł pan Jackal.
Człowiek strasznej postaci, noszący tę słodką nazwę, zbliżył się.
— Ilu masz ludzi do rozporządzenia w tej chwili? zapytał pan Jackal.
— Ośmiu, odpowiedział Gołąbek.
— Licząc i siebie?
— Nie licząc mnie; razem dziewięciu.
— Pewnych?
— Jak ja sam, odparł przerażająco ostrym basem Gołąbek, który mógł być w samej rzeczy siły i energji niezwykłej, jeżeli wolno sądzić o sile ciała z siły głosu.
— Wprowadzisz ich tu, mówił dalej pan Jackal, i będziesz trzymał wszystkich dziewięciu w korytarzu przed memi drzwiami.
— Uzbrojonych?
— Dobrze uzbrojonych. Za pierwszym dzwonkiem wejdziesz i zawezwiesz człowieka, którego zastaniesz w moim gabinecie, by poszedł za tobą; jak skoro stanie się więźniem twym, w korytarzu powierzysz go czterem ze swoich ludzi, którzy go zaprowadzą do aresztu. Gdy więzień będzie już w miejscu bezpiecznem, twoi ludzie wrócą i zajmą miejsce w korytarzu aż dotąd, póki znów odgłos dzwonka nie powoła was do drugiego aresztowania; i tak dalej, aż rozkaz odwołam. Zrozumiałeś, nieprawdaż?
— Doskonale! odpowiedział Gołąbek, doskonale! powtórzył, wystawiając szyję naprzód, jak człowiek dumny z lego, że ma zmysł pojmowania tak łatwy.
— Teraz, wyrzekł surowo pan Jackal, powiem ci, że ty mi odpowiesz, jeżeli choć jeden z więźniów się wymknie.
W tej chwili zapukano do drzwi gabinetu.
— To pewno jeden z twoich przyszłych więźniów; spiesz się, sprowadź swoich ludzi.
— Biegnę, powiedział Gołąbek.
Pan Jackal spuścił obicie na drzwiczki, zasiadł się dobrze w fotelu i zawołał:
— Można wejść.
Woźny wprowadził Avoina.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.