Mohikanowie paryscy/Tom XVIII/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XVII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
W którym wykazuje się, iż stan posłańca miejskiego jest istotnie uprzywilejowanym.

Tego wieczora, o godzinie dziesiątej, ogród a raczej park pałacu de Lamothe-Houdan pokryty śniegiem, oświetlony niebieskim blaskiem księżyca, podobny był do jeziora szwajcarskiego. Gazony świeciły jak perły; krzewy miały na sobie strój djamentowy. Gałęzie drzew schylały się pod obfitością splotów przetykanych drogiemi kamieniami.
Była to jedna z owych pogodnych nocy zimowych, których zimno nie tamuje nawet zapału prawdziwych miłośników natury.
Poeta byłby tam znalazł najpiękniejszy i najwyższy przedmiot do rozmyślania, kochanek, materjał do najsłodszych marzeń.
Salvator przybywszy na bulwar Inwalidów i widząc przez kratę ten piękny park, oświetlony jak w dzień, stanął przejęty podziwem, lecz podziw trwał krótko, bo ciekawy był dowiedzieć się, jakie będzie rozwiązanie tej schadzki, na którą przyjaciel jego był zaproszony, a która wydawała mu się poprostu zasadzką.
Opowiedzmy w kilku słowach, jakim sposobem, prócz, wrodzonego przeczucia, przypadkiem znalazł się na śladzie.
Wyszedłszy z pracowni Petrusa, poszedł do siebie, zanim udał się na ulicę Żelazną po swoje nosze. Gdy przybył na ulicę Macon, opowiedział Fragoli całą tę przygodę. Młoda kobieta, tak, jak to była zwyczajna czynić w podobnych okolicznościach, szybko włożyła kapelusz, zarzuciła futro na ramiona i udała się z całym pośpiechem do księżniczki Reginy, żeby jej wytłómaczyła co znaczył ten list.
Odpowiedź księżniczki, otoczonej osobami przybyłemi, by ją pocieszyć po śmierci marszałkowej, była krótką i znaczącą.
Powiedziała:
— Byłam zmuszoną ten list napisać. Niechaj Petrus nie przychodzi, niebezpieczeństwo mu grozi.
I właśnie też dlatego, iż niebezpieczeństwo groziło Petrusowi, Salvator, przygotowany i uzbrojony na wszelki wypadek, poszedł na schadzkę w miejsce swego przyjaciela.
Rzuciwszy więc okiem na park w sposób, w jaki byłby to zrobił poeta, obejrzał kratę i zapytał siebie, jak on tam wejdzie.
Nie długo potrzebował się namyślać, mała furtka ogrodowa była otwarta.
— Zdradliwe wejście! pomyślał, wyjmując z kieszeni pistolet, który nabił i ukrył pod płaszczem.
Popchnął zwolna furtkę, nie omieszkawszy naprzód z prawej i lewej strony przejrzeć drzewa i krzaki. Uszedłszy z ośm kroków, spostrzegł w jednym klombie z lewej postać w bieli, w której poznał zdała księżniczkę Reginę. Już miał się zbliżyć do niej, ale ostrożny jak Mohikan, odwrócił głowę i wzrok utopił w klombie z prawej strony.
Były to wielkie krzaki bzu, przerżnięte wąziutką ścieżynką, w końcu której zobaczył błyszczące oczy człowieka, schowanego po za grubym kasztanem.
— Oto nieprzyjaciel, powiedział do siebie, chwytając palcem za kurek pistoletu.
Potem zatrzymując się raptem, osadził się mocno na nogach, jak człowiek, który przygotowuje się do obrony życia.
Był to istotnie nieprzyjaciel, hrabia Rappt, który skrywszy się po za drzewami, z pistoletem w każdej ręce, czekał gorączkowo na kochanka księżniczki.
O pół do dziesiątej zeszedł do parku, sam otworzył furtkę i zaczaił się w gąszczu, gdy odwracając się, spostrzegł o trzy kroki od siebie wyprostowaną, białą, nieruchomą jak widziadło, księżniczkę Reginę.
Odkąd widziała się z Fragolą, księżniczka nie obawiała się już o Petrusa, ale znała poświęcenie Salvatora i o niego właśnie drżała w obecnej chwili.
— Pani tu! zawołał hrabia Rappt.
— Nie inaczej, odrzekła zimno księżniczka, czyż nie mówiłeś mi pan, iż mogę być przytomną tej rozmowie?
— Ależ, nie zastanowiłaś się wcale, podjął hrabia, twoje zdrowie bardzo jest delikatne, a noc mroźna. Mam tylko słów kilka do powiedzenia temu człowiekowi, odejdź więc do domu.
— Nie, wyrzekła księżniczka, całą noc przebyłam w najstraszniejszych przeczuciach, za nic w świecie nie odejdę w tej chwili.
— Przeczucia, powtórzył Rappt, wzruszając ramionami, otóż to kobiety! Doprawdy księżniczko, tracisz zmysły, chyba, że myślisz, iż czyham na życie tego młodzieńca, przeczucia twoje nie mają cienia rozsądku.
— A gdybym też tak myślała? spytała Regina.
— W takim razie, księżniczko, żałowałbym cię szczerze, bo miałabyś o mnie przekonanie jeszcze nędzniejsze, niżeli ja je mam sam o sobie.
— A więc panie, przysięgniesz mi?
— Nic, nic ci nie przysięgnę, księżniczko; przysięga służy dla tych tylko, którzy ją chcą złamać. Chcę, żebyś się w zupełności spuściła na mnie. Chcesz zostać w parku i być obecną naszej rozmowie, niech i tak będzie! przystaję, będziesz obecną, ale zdala. Rozumiesz, że dziwną minę miałbym w przytomności twojej i tego młodzieńca. Okryjże się dobrze salopą i przechadzaj się tam w szpalerze, nie długo będziemy już czekać, za chwilę dziesiąta; jeżeli punktualność jest grzecznością królów, stanowi ona przedewszystkiem cnotę kochanków.
Mówiąc te ostatnie słowa, hrabia zaprowadził księżniczkę do szpaleru z lewej strony, gdzie Salvator spostrzegł ją zaraz za wejściem, a sam począł przechadzać się z prawej strony, aż do chwili, gdy zobaczywszy tego, którego wziął za Petrusa, poszedł zaczaić się za kasztanem.
Księżniczka dopatrzyła zdała to poruszenie, a nie rozumiejąc jego znaczenia, rzuciła się szybko ze szpaleru w aleję, biegnąc ku Salvatorowi. Była o dziesięć kroków od niego, gdy strzał padł i ogień błysnął. Krzyknęła i padła na ziemię.
Kula z pistoletu hrabiego trafiając Salvatora w same piersi, wydała brzęk metaliczny. A jednak stał nieporuszony, jak gdyby przeszła o dziesięć kroków od niego. Odbiła się o blachę posłańca miejskiego.
— Bez zaprzeczenia, obrałem sobie dobry stan, powiedział, mierząc do hrabiego pośród ciemności, w chwili, gdy tenże podniósł rękę by wypalić z drugiego pistoletu.
Padł strzał, hrabia runął sztywny na ziemię, a Salvator widząc to, włożył pistolet do kieszeni i skierował się w aleję gdzie leżała księżniczka, mówiąc:
— Sądząc po upadku, możnaby wnioskować, iż hrabia pozostawi nas długi czas w spokoju. Księżniczko, powiedział półgłosem, podnosząc głowę młodej kobiety zemdlonej, księżniczko ocuć się!
Ale księżniczka nie słyszała go.
Podjął trochę śniegu i natarł Reginie skronie. Otworzyła oczy a spoglądając ze smutkiem na Salvatora, wyrzekła:
— Co się to stało?
— Nic, odpowiedział młody człowiek, nic przynajmniej takiego, coby panią mogło zmartwić.
— Ale ten strzał? zapytała Regina, zatapiając wzrok w Salvatora, żeby się upewnić, czy nie był raniony.
— Ten strzał, odrzekł Salvator, wymierzony był we mnie przez człowieka ukrytego za drzewem, ale mnie nie dotknął.
— Tym człowiekiem był hrabia, powiedziała żywo Regina, podnosząc się i opierając na ramieniu zbawcy.
— Nie byłem tego pewny.
— Był to on jednakże, rzekła Regina.
— Żałuję go, po wiedział Salvator, bo strzeliłem do niego, a zapewne nie miał tak jak ja, blachy posłańca, któraby go ocaliła.
— Zabiłeś hrabiego? zapytała Regina przerażona.
— Nie wiem, odrzekł Salvator, ale jestem pewny, żem go trafił, bo widziałem, jak padł na trawnik. Jeżeli pozwolisz księżniczko, pójdę upewnić się.
I Salvator zagłębił się szybko w alei, w końcu której padł hrabia Rappt.
Spostrzegł nasamprzód twarz jego, która z bladej zazwyczaj stała się siną, czy to skutkiem śmierci, czy też przyćmionego światła księżyca; naokoło niego śnieg był krwią poznaczony. Zbliżył się, pochylił nad hrabią i nie słysząc oddechu, przyłożył rękę do piersi: już nie oddychał! kula przeszyła mu serce!
— Niech Bóg zlituje się nad jego duszą! powiedział filozoficznie. Potem, wracając do księżniczki: Nie żyje! wyrzekł lakonicznie.
Regina opuściła głowę.
Lecz nagle pomiędzy niemi zjawił się jakby wyrosły z ziemi człowiek wysokiego wzrostu, ze skrzyżowanemi na piersiach rękami. Patrząc prosto posłańcowi i młodej kobiecie w oczy, głosem poważnym:
— Co się tu dzieje? zapytał.
— Mój ojciec! zawołała księżniczka przestraszona.
— Pan marszałek! wyrzekł Salvator, kłaniając się.
Był to w samej rzeczy marszałek de Lamothe-Houdan.
Całą poprzednią noc służba czuwała.
Dwa strzały nie zbudziły nikogo.
Tylko marszałek nie spał. Usłyszawszy, zadrżał i rzucił się do parku. Stanął osłupiały, spostrzegłszy o tej godzinie nocy i przy tak dotkliwem zimnie, księżniczkę Reginę sam na sam z posłańcem. Nie mógł streścić inaczej swego zdziwienia, jak przez te wyrazy:. Co się tu dzieje?
Księżniczka milczała.
Salvator postąpił do marszałka i skłoniwszy się powtórnie, powiedział:
— Jeżeli pan marszałek chce mnie posłuchać, wytłómaczę mu co się tu stało.
— Mów pan, wyrzekł surowo marszałek, chociaż ja nie ciebie pytam, i dziwnem mi się wydaje, że zastaję cię tu o tej godzinie wraz z księżniczką.
— Mój ojcze, zawołała młoda kobieta, dowiesz się wszystkiego, ale bądź pewien naprzód, że nic się tu nie stało takiego, za co byś musiał się rumienić.
— A więc, mówcież, jedno lub drugie, powiedział pan de Lamothe-Houdan.
— Kiedy mi pozwalasz, panie marszałku, to wytłómaczę wszystko.
— Dobrze, panie, wyrzekł marszałek, ale śpiesz się, przedewszystkiem bądź łaskaw powiedzieć z kim mam zaszczyt mówić?
— Nazywani się Konrad de Valgeneuse.
— Ty? zawołał pan de Lamothe-Houdan, patrząc bystro w oczy młodemu człowiekowi.
— Ja, panie marszałku, odpowiedział Salvator.
— Pod tem ubraniem? zapytał pan de Lamothe-Houdan, spoglądając na kaftan i pantalony aksamitne posłańca.
— Zaspokoję ciekawość pańską przy innej sposobności, panie marszałku, dziś zaś będzie pan łaskaw zdać się na opinię hrabiny, która mnie zna oddawna.
Marszałek zwrócił się do młodej kobiety.
— Mój ojcze, powiedziała Regina, przedstawiam ci pana Konrada de Valgeneuse, jako najuczciwszego i najgodniejszego człowieka, jakiego znam po tobie.
— Mów pan więc, rzekł starzec, zwracając się do Salwatora.
— Panie marszałku, zaczął tenże, jeden z przyjaciół moich wezwany był z rozkazu pana hrabiego Rappta, by przybył do tego parku o godzinie dziesiątej. Przyjaciel ten był nieobecny, ja przyszedłem w jego miejsce, ale zanim przyszedłem, niektóre wskazówki, znane pani hrabinie, dały mi do myślenia, że wpadnę w zasadzkę. Uzbroiłem się więc...
— Lecz komuż to pan Rappt dał rozkaz przybycia? przerwał pan de Lamothe-Houdan.
— Człowiekowi, który nie mógł ani podejrzewać sideł, ani domyślać się nieuczciwości hrabiego.
— Mnie to, mój ojcze, powiedziała żywo księżniczka Regina, dał hrabia, używszy gwałtu, rozkaz wezwania na ten wieczór, niewiadomo w jakim celu pana Petrusa Herbela.
— W istocie, w jakim celu? zapytał marszałek.
— Nie wiedziałam przed chwilą, ale wiem teraz: żeby go zamordować.
— O! jęknął starzec z oburzeniem.
— Przyszedłem więc o godzinie naznaczonej, podjął Salwator, zamiast mego przyjaciela Petrusa. Zaledwiem wszedł do tego parku, którego furtka otwarta była umyślnie, dostałem w same piersi, to jest w sam znak posłańca miejskiego z blachy, kulę pistoletową z ręki człowieka, ukrytego w cieniu. Byłem uzbrojony, powtarzam, i obawiając się nowego napadu, uprzedziłem, wycelowawszy w hrabiego.
— Ale ten człowiek, zapytał pan de Lamothe-Houdan ze strachem, ale ten człowiek?
— Nie wiedziałem kto on był, panie marszałku, ale hrabina, która, tak jak ja, obawiała się podstępu, ukryła się w szpalerze, żeby śledzić i uprzedzić to, co się stać miało; pani hrabina powiedziała mi, że tym człowiekiem był hrabia Rappt.
— On! szepnął głucho pan de Lamothe-Houdan.
— On sam, panie marszałku, tylko com się o tem przekonał.
— On! powtórzył starzec z wściekłością.
— Poszedłem do niego, ciągnął dalej Salvator, mając nadziej przyjścia w pomoc. Zapóźno, panie marszałku, kula przeszyła piersi, pan hrabia Rappt nie żyje.
— Nie żyje!... nie żyje!... zawołał starzec z boleścią. Nie żyje!... zabity ręką innego!.. Cóżeś pan uczynił? dodał, patrząc na młodego człowieka ze łzami gniewu w oczach.
— Przepraszam, powiedział Salvator, który niezrozumiał rodzaju boleści starca, lecz przed Bogiem przysięgam, że tylko broniłem życia.
Pan de Lamothe-Houdan nie zdawał się słyszeć; łzy spływały mu po obliczu, a wyrywając sobie włosy z rozpaczy:
— Tak więc, mówił do siebie, lecz o tyle głośno, że Regina i Salvator mogli słyszeć, tak, on oszukiwał mnie przez lat dwadzieścia, zaprowadził żonę moją do grobu, biedne serce moje poddał rozpaczy, wyrwał mi szczęście, splamił moje imię, i w chwili gdy miał ponieść śmierć z mojej ręki, padł z ręki innego? Gdzie on jest? gdzie jest?
— Mój ojcze!... mój ojcze!... wołała księżniczka.
— Gdzie on jest? podjął znów marszałek z wściekłością.
— Mój ojcze! powtórzyła Regina, otaczając go ramieniem, czoło twoje jest zlodowaciałe. Chodźmy do domu, mój ojcze.
— Chcę go widzieć! Gdzie on jest? wyrzekł stanowczo pan de Lamothe-Houdan, spoglądając blędnemi oczyma.
— Błagam cię, chodźmy, ojcze, nalegała Regina.
— Nie jestem twoim ojcem! zawołał straszliwym głosem starzec, odtrącając ją silnem ramieniem.
Młoda kobieta krzyknęła raz tylko, ale tak boleśnie i żałośnie, iż zdało się, że to pożegnanie z życiem. Ukryła głowę w rękach i gorzko płakała.
— Panie marszałku, powiedział Salvator, hrabina ma słuszność, noc jest mroźna, może się pan przeziębić.
— Co znaczy noc! co znaczy zimno! wyrzekł starzec. Bodajby mróz zamienił ciało moje w głaz! bodajby śnieg okrył mnie swoim całunem, a noc pokryła wstyd mój!
— Na miłość Boga! panie marszałku, uspokój się! wyrzekł łagodnie Salvator.
— Więc nie widzisz, że głowa moja pała, że krew gotuje się, że mam gorączkę, i że godzina w której do ciebie przemawiam, jest może ostatnią? Posłuchaj mnie więc, jak słuchają umierającego. Zabiłeś mojego nieprzyjaciela, ja go chcę widzieć.
— Panie marszałku, odezwała się łkając Regina, jeżeli nie mam prawa nazywać cię ojcem, to mam prawo kochać cię, jak córka. W imię więc miłości, jaką zawsze miałam dla ciebie, oddalmy się ztąd, chodźmy do domu.
— Nie, odrzekł gwałtownie starzec, odpychając ją powtórnie. Chcę go widzieć. Ponieważ nie chcecie zaprowadzić mnie do niego, sam pójdę.
I skręcając nagle, poszedł do szpaleru, gdzieśmy widzieli księżniczkę Reginę. Salvator poszedł za nim, a wziąwszy go za ręce, powiedział:
— Chodź, panie marszałku, zaprowadzę cię.
Przebiegli szybko aleję, oddzielającą ich od trupa, a gdy przyszli na miejsce, starzec przyklęknął na jedno kolano, podniósł jego skrzepłą już głowę, zwrócił twarz do światła księżyca, i patrzał oczyma iskrzącemi z wściekłości i nienawiści:
— Jesteś już trupem 1 powiedział. Nie mogę cię wypoliczkować, ani ci w twarz napluć! Ciało twe nieczułe, bezwładność wydziera mi zemstę!
Potem, opuszczając trupa i podnosząc się, popatrzył na Salwatora mokremi od łez oczyma.
— O! nieszczęśliwy! zawołał, pocóżeś go zabił?
— Drogi Pańskie są nieprzeniknione, wyrzekł surowo młodzieniec.
Zanadto tego było dla biednego starca. Raptowny dreszcz go schwycił.
— Oprzyj się pan na mojem ręku, powiedział Salvator, zbliżając się.
— Tak, tak, jąkał pan de Lamothe-Houdan.
Salvator spojrzał na niego, a widząc bladą twarz okrytą zimnym potem, oczy przymknięte, usta zsinałe, porwał go na ręce i przeszedł aleję, w końcu której księżniczka Regina z czołem schylonem, ze skrzyżownnemi rękami czekała.
— Księżniczko, powiedział Salvator, życie marszałka jest w niebezpieczeństwie, prowadź mnie do jego pokoju.
Skierowali się do apartamentów marszałka i złożyli go zemdlonego na kanapie. Regina próbowała ocucić go, ale daremnie. Salvator zadzwonił na służącego.
— Pójdę obudzić Nanę, rzekła księżniczka.
— Pójdź pani najpierw do siebie, powiedział Salvator, przynieś co tylko masz octu i soli trzeźwiących.
Księżniczka pobiegła; wróciła opatrzona flakonami i zastała Salwatora rozmawiającego z marszałkiem, którego za pomocą tarcia, przyprowadził do przytomności..
— Chodź, wyrzekł, jąkając pan de Lamothe Houdan, jak tylko spostrzegł księżniczkę, i przebacz mi moją cierpkość. Byłem przed chwilą okrutnym względem ciebie. Przebacz moje dziecię, jestem nieszczęśliwy! Czy chcesz mnie pocałować?
— Mój ojcze! zawołała przez przyzwyczajenie księżniczka Regina, poświęcę życie, abyś zapomniał wszystkich boleści twoich.
— Życie twoje krótkoby trwało, biedne dziecię, gdybyś je chciała według mego mierzyć, powiedział starzec poruszając głową, widzisz przecie, że pozostaje mi zaledwie kilka godzin.
— Nie mów tego, ojcze! zawołała młoda kobieta.
Salvator spojrzał na nią z wyrazem: „Nie miej żadnej nadziei.“
Regina zadrżała i schyliła głowę, żeby ukryć łzy.
Starzec dał znak Salvatorowi, żeby się zbliżył, bo wzrok począł mu się mieszać.
— Daj mi, wyrzekł głosem tak słabym, że zaledwie można go było słyszeć, to, co potrzeba do pisania.
Młody człowiek przysunął stół, wyjął z teki arkusz papieru, a maczając pióro w kałamarzu, podał je marszałkowi.
Pan de Lamothe-Houdan zwrócił się do księżniczki i spoglądając na nią z nadzwyczajną słodyczą, rzekł ojcowskim głosem:
— Tego młodzieńca, na którego pan Rappt nastawił sidła, kochasz zapewne, moje dziecię?
— Tak, odpowiedziała, rumieniąc się księżniczka.
— Weź błogosławieństwo od starca. Bądź szczęśliwą moja córko! Następnie, zwracając się do Salvatora i wyciągając doń rękę: Naraziłeś życie, wyrzekł, żeby ocalić życie twego przyjaciela. Jesteś godnym synem twojego ojca, przyjmij podziękę uczciwego człowieka!
W tej chwili twarz marszałka zrobiła się purpurową, oczy krwią zaszły.
— Prędko, prędko, papieru!
Pan de Lamothe-Houdan przysunął się do stołu i napisał ręką pewniejszą, niż to można było przypuścić, następujące wyrazy:
„Niechaj nikogo nie obwiniają o śmierć hrabiego Rappta; ja to bowiem zabiłem go dziś wieczorem o godzinie dziesiątej w moim ogrodzie, by ukarać za zniewagę, dla zmazania której zmusiłem go do stawienia się na pojedynek,

podpisano:
Marszałek de Lamothe-Houdan.“

Możnaby rzec, iż śmierć czekała, aż ten ostatni czyn zacnego człowieka dokonanym będzie. Zaledwie podpisał, gdy nagle podniósł się jak podniesiony sprężyną, wydał straszny, ostatni krzyk konania i opadł napowrót rażony apopleksją.
Nazajutrz wszystkie ministerjalne dzienniki ogłosiły, iż boleść po stracie żony zaprowadziła marszałka do grobu.
Pochowano ich oboje jednego dnia, na jednym cmentarzu i w jednym grobie.
Co się tycze hrabiego Rappta, wskutek prośby podanej do króla przez marszałka de Lamothe-Houdan, a dołączonej do jego testamentu, ciało jego poprowadzone zostało do Węgier i pogrzebane w wiosce Rappt, miejscu jego urodzenia, i od której też on przybrał nazwisko.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.