<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Rzewnicki
Tytuł Moje przygody w Tatrach
Podtytuł Uśmiechy i dreszcze. Kartki z pamiętnika
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1938
Druk M. Drabczyński
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Janusz Kotarbiński; anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


12. „SPYTAJCIE SIĘ MOJEGO KONIA”.
(20 Lipca 1926.)


Tak podobno odpowiedział pewien jadący wierzchem Leosz, gdy go zapytano, gdzie właściwie jedzie. Ku zabawie własnej, i jabym tak nieraz o swoich „przejażdżkach” mógł powiedzieć. Nie w tym sensie, iżby rozwichrzone były moje projekty, improwizowane, — nie: pod tym względem usiłuję być konsekwentnym; idzie mi o to, że gdy np. w braku ścieżki jasnej tracę chwilowo orientację w drodze, nie do głowy po radę uderzam, jeno na instynkt się zdaję; a że diablo są kuse te moje instynkty rozpoznawcze, więc, jak czółno na falach, zaczynam się kołysać... Po kiego ja licha — myślę sobie — mam mapę wyciągać, albo algebraiczne zadania rozwiązywać w przewodnikach, kiedy — ot — tam, za tym załomem, napewno już będzie dobrze: zresztą, sprawdzę tylko; no, i oddalam się w tym sprawdzaniu od punktu wyjścia i — na bok mię uwodzi eksperymentalna moja metoda... Wyjść to ja ostatecznie zawsze jakoś wyjdę, — w polu nocowywałem przeważnie z lepszymi, a w każdym razie z niegorszymi od siebie taternikami, — ale czasu mię to kosztuje — olaboga!
A mimo to nie żałuję tych błądzeń! Emocji wspinaczkowych mam względnie mało, bo do nich nie dążę; bez emocji zaś wędrówka byłaby jednostajna. Więc — pozwólmy sobie: jakże to człowieka porusza, niepokoi, w lęk czasem wtrąca, gdy widzi, że na złej jest drodze, że zaczyna gubić się w otoczeniu, kołować... A zwłaszcza, gdy mrok wieczorny się już czai... Za to co za rozkosz, gdy odnajdzie się zagubiony ślad, ścieżkę, czy znak! Nie odczujecie nigdy tej przyjemności, wy, coście nie błądzili nigdy! Wzmaga się to wszystko, gdy w miejscu niepewnym znajdzie się człek sam jeden. Miałem ci ja dość takich samotnych wycieczek, gdy to się ongi z romantycznym Eliaszem pod pachą i o tyle wielką, o ile niewyraźną mapą cesarsko-królewską w kieszeni, wędrowało po okolicach Zakopanego... Zdobywcy problemów honorni byli wtedy: z byle kim nie chadzali; była to doba arystokratyzmu taternickiego. Odor sanctitatis kłębami unosił się nad górami, — niemal jak do świątyni w nie się szło... Dzisiaj zdemokratyzowały się góry! — młodzież się klasycyzmu zrzekła i jakiś taniec rodem z piekła... Co ja gadam, co ja gadami...
A jednak mają urok swoisty i te spacerki samotne, na które najlepiej wybierać króciutkie niemodne szlaki, jak różne Kopieńce, Żółte Turnie, Hrube Regle, Małe Kościelce, Capki, Szałasiska... Moc tego, moc jest naokół, a dalibóg, nieraz spacerki takie więcej przyjemności dają od patentowanych utartych szczytów!
— Prędko, prędko! — przerywa mi te rozważania milutka panna Alina — słońca cudnego szkoda!
Ma rację: szkoda. Po skromną wprawdzie zdobycz idziemy z nią i z mamusią my, gryziszczyty zaprawne, ale towarzyszy nam inż. S., co do którego nie wiemy jeszcze, na co go stać. Idziemy na część Orlej Perci od Granatów do Krzyżnego; od wczoraj już jesteśmy na Hali.
Początek tak sprawnie poszedł, że już o 10-tej stanęliśmy na Granacie Północnym, czyli, jak woli Chmielowski, na północnym wierzchołku Granatów. Niewiele tu rozkoszy, gdyż wiatr wszeteczny dmucha, jakby z nas grzechy żywota chciał wywiać!
Nasz inżynier śmiało sobie poczyna, ale złota Alinka co wyprawia! — dalibóg, dumny z niej jestem: jam ci ją w górach sylabizować uczył tak niedawno, a gdzie mię sprawnością już przeszła! W piękny kwiat górski się niebawem rozwinie...
Śmigamy przez oną Perć pod naporem zachodniego wiatru. Przed Orlą Basztą mała rozmaitość, bo, oto, przewodnik, co z pasażerem jakimś w drodze nas minął przed chwilą, huka na nas teraz, gestami zapraszając ku sobie. Co się stało? Pokazuje się, że zerwany tu łańcuch, a w żlebie przykry płat śniegu szczerzy białe zęby.
— Iidzicie, przez śnura jezdeście, to wam tu pomóc trza, wicie...
Doprawdy, to jest nasz polski przewodnik! Wzór po prostu, o ile i dopóki... zawiany nie jest...
Po pierwszej stanęliśmy na Krzyżnem. Do czarta! do domu już wracać? Strzela mi myśl, by na Koszystą prysnąć; tak mi zawsze czasu brak na nią! Panie to jabym był skusił, jako, żem wąż podstępny, a tak pani Janina, jak i jej córa, zbyt odporne na pokusy skalne nie są, — ale inżynier ma niesłychanie ważne powody do pośpiechu: żona go czeka... A mnie moja? — mój Boże, jaki ja potwór jednak jestem!
Odradzają mi panie, wstydzą, urągają; nic: giez szczytowy mię ukąsił! — lecę sam. Musiałem tylko przyrzec, że niepewnych zejść nie będę próbował: wrócę przez Krzyżne. Towarzystwo poczeka na mnie przy herbatce, u Stawku Czerwonego. Zastrzegam tylko, by dłużej, jak godzinę nie czekano, bo... bo... różnie w drodze bywa...
Zostawszy sam, biegiem niemal puszczam się ku szczytowi. Mówił mi p. Stanisław Płoński — a był tam przed paru dniami z panną Aliną i drugą podobną jej amatorką — że do szczytu jest 20 minut drogi; przeznaczając więc godzinę na tę dygresję, nie sądziłem, bym fantazjował...
Tymczasem...
No, przyznać muszę, że takiego wichru, jaki mię chwycił na progu wędrówki, wrogom nie życzę; czekan musiałem ostro w garści trzymać, by mi go wiatr nie wyrwał! W tych warunkach 3 kwadranse pchałem się do szczytu, na którym dumnie dzisiaj powiewa płachta jakaś podejrzana; co ona tu robi? — zresztą, strzęp to tylko, przez wiatr poszarpany...
Odpoczywać w takich okolicznościach nie myślę: biorę się ku odwrotowi. Aliści szatan-uwodziciel na tę tylko chwilę czekał: jął mi podstępnie palcem wskazywać na dno Pańszczycy. W pięknej słonecznej poświacie aż lśni przedeptana ścieżka; zda się, wprost sfrunąć na nią! Mam wrażenie, że nie żadna jaskółka, ale wróbel pospolity we dwie minuty byłby na dole, a stamtąd do stawku, albo ja wiem, może kwadrans, może dwa... I w tych warunkach mam z powrotem na Krzyżne lecieć? i całą litanię piargu na dół odrobić? Buntuje mię kusiciel; toć wyraźnie pisze Chmielowski — szkoda, że nie mam czasu sprawdzić — że na Pańszczycę zejść można stromymi zboczami dowolnie; toć jeszcze wyraźniej mówił mi Płoński, że przed paru dniami właśnie tak schodził. Mam się zastanawiać? Wprawdzie, obiecywałem pani Janinie przez Krzyżne wracać, bo Płoński kamieniami straszył w żlebie, przez który schodził, ale cóż mi kamienie zrobią, gdy idę sam? Pal pies! zblaguję co, wyłgę się! — nie pierwszyzna mi to...
Buch do żlebu! Ale nie za szczytem, na północno-zachodnim odcinku grzbietu, jeno przed szczytem, między nim a pierwszym garbem, co mogło już za południowo-zachodni odcinek uchodzić. Ta subtelność nie jest wynikiem pedantyzmu pióra; ta subtelność jest tu właśnie wszystkim; bo szatan nie dopowiedział mi, a sam nie sprawdziłem, że przewodnik poleca żleby na północnej części grzbietu, tymczasem tu... — diabli niech płaczą nade mną!
Zrazu mój żleb, jak po maśle, sprowadza: widzę się już za 3 kwadranse przy stawku. I śmieję się z mego informatora: po kiego licha on w spadające kamienie gdzieś lazł? — tu twarde wszystko jak opoka!
W miarę opuszczania się jednak żleb nieprzyzwoicie się pogłębia; wolę już po ściankach się grzebać, niż na dno opuszczać. A nadomiar, choć wiatr mniej więcej ustał, mgła się z dołu tu pcha... Także!... Zamatowane już i słońce... — dziw, co to jest ta zmienność pogody w górach! Zaczynam się śpieszyć i denerwować, aby tylko, aby tylko na dno doliny zejść przed prawdopodobnym deszczem!
Wylot żlebu, a właściwie dwa łby skalne, które, jak sądziłem, bliskie są wylotu, widziałem już z góry; ale mgły właśnie tę bramę teraz zawaliły... — pierwsze obawy zaczynają mnie kąsać...
Masz tobie: deszcz pada... Potrzebny!... Kładę pelerynę i kaptur na łeb! Wiatr mi nią, jak chorągwią żałobną, łopoce... Mgła jakaś niemiła, duszna... — spłynąłem potem doszczętnie.
Żleb się spłaszcza, łby zatracone zginęły. Zaczynam się domyślać: zbyt północny wziąłem żleb: może tu wcale zejścia nie być... Ponieważ jest jeszcze dość wcześnie, decyduję się i wracam: głupstwo trzeba naprawić!
Ufff! — o ileż łatwiej szło się na dół! Deszcz tnie po twarzy, mgłę choć nożem kraj! Obślizgłe teraz ściany żlebu stają się niemiłe. Wydostaję się na prawo i po zboczu już wolę iść. W kierunku trzymam się, o ile mogę, na prawo; tam ci mi iść trzeba, skoro skwitowałem już i chcę Krzyżne osiągnąć. Gorąco mi jak w kąpieli: zrzucam pelerynę i moknąć wolę na zimno.
Oczy przecieram: widzę wyraźnie szczyt, na którym niedawno byłem, ale między nim a mną kocioł się jakiś uformował. Gdziem ja zalazł? — na ramię jakieś, ale jak? Kurtyna mgły zapada: nie widzę znowu nic.
Rzucam się już nieomal na oślep w górę. Toć jeśli to ramię jakieś, jakieś wycięcie, to musi gdzieś do masywu doprowadzać. Aby tylko puściło w górę, aby puściło!
Uderza nowa fala deszczu! Źle jest: denerwuję się; w uszach mi zaczyna dzwonić, błyski migocą mi w oczach; skronie pulsują jak w gorączce... Sensu nie ma: muszę ochłonąć! Kładę się na wznak na mokrej skale i deszczowi się oddaję na pastwę... Przysięgam sobie, że nie wstanę przed przyjściem do siebie, choćby mię piorun przygwoździć miał do skały! Świetna metoda: za kwadrans wstaję mokry, ale rześki i... zdobywczy. Trapi mię tylko, że nie rozumiem tu konfiguracji skał.
Co mię tak w mgle przeraziło przed chwilą, jaką ja „dolinę” widziałem, nie wiem do dzisiaj. Koszysta puszcza tu, widać, jakiś odbieg ku zachodowi, chociaż tego z daleka nie widać, bo zlewa się to pozornie z masywem; wytwarza się w ten sposób kocioł niby. Otóż opuściwszy się przedtem żlebem i biorąc w powrocie kierunek na prawo, wlazłem na to wyboczenie i zobaczyłem ten kocioł-dolinę. Zresztą, albo ja wiem: podwójna mgła gdy człeka omota, mgła prawdziwa i mgła z przedenerwowania, to i rzeczy nieistniejące można widzieć...
Nie warto już nawet — tłumaczę sobie — sprawdzać na mapie, którą mam utopioną gdzieś w plecaku. Jasne jest, że moje ramię u góry przypierać musi do masywu. Aby tylko puściło! aby puściło do góry! Na szczęście, puszcza jakoś do góry, idzie się znośnie, na prawo, na lewo, gdzie się da, aby dalej, aby wyżej! I — zwycięstwo! Mam ów punkt zwornikowy! Od niego w 20 minut dobiegam na Krzyżne. Z przerażeniem widzę, że to już 7-ma! Pięć godzin mię kosztował ten miły spacerek! półczwartej sprzeniewierzenie się paniom. Dobrze mi tak!
Ściganemu łosiowi podobny, puszczam się teraz z Krzyżnego. Półtrzeciej stąd godziny na Halę; za półtorej ciemno już będzie zupełnie. Obawą mnie przejmuje ten sakramencki las na dole, bo światła swym obyczajem — nie mam przy sobie, a tam się tak łatwo schodzi ze ścieżki! Tym ci prędzej lecę... Próżne wysiłki! — U Stawku Czerwonego mrok już zupełny; — nie dojrzałbym swej gromadki, gdyby nawet herbatę jeszcze piła... Za kwadrans jeszcze — ciemności egipskie!
Ha, trudno: trzeba macać! Odetchnąwszy trochę i orzeźwiwszy się wodą ze stawu, idę dalej. Pęd już z natury rzeczy wypadło umiarkować; zresztą, nie wszystko jedno już teraz? Wiem, że tu jest skręt na lewo ku Dubrawiskom, ale czy go złapię w ciemności? Diabła tam! Posmarowałem prosto ku Waksmundzkiej. Zorientowawszy się, znów wracam ku stawowi i — oto — wy wąchałem raczej, wyczułem, niż wypatrzyłem żółty znak! Nie skusisz mnie szatanie! Już go nie puszczę teraz! — podeszwami będę patrzał!
Posuwam się powoli, ale pewnie. Im bliżej jednak ów zatracony las na dole, tym lęk mnie mocniej trzęsie: ugrzęznę w nim, jak amen w pacierzu. A taka świadomość to najgorsza: człek za konieczność, za fatalność, zaczyna już uważać przeszkodę... a fatalizm łamie najtęższych graczów — cóż dopiero mnie, szaraka! Królestwo za ogarek świecy, psiakrew!!! — ba, i za zapałkę!
I stało się, co się stać miało: utonąłem w lesie. Zrazu białe kamienie na błotach łyskały jakoś zbawczo; ale gdy ścieżka w mrocznych w dzień nawet ostępach, w zakosy przeszła, — zdechł pies! Wiedziałem z góry, w którym miejscu z niej zejdę: po przejściu korytowej takiej ławy na potoku, dziesięć minut od schroniska... A choć mało niesłychanie o honorze swoim taternickim trzymam, wyznam tu po ciemku: wstydziłem się wołać!
Z godzinę obijałem się o drzewa, kozły fikałem na kępkach, nasłuchiwałem, aż wreszcie zimnego jakiegoś węża namacałem ręką. Ten mnie uratował: była to rura wodociągowa schroniska. Za kilka chwil stanąłem w jego progach!
Do czarta pono byłem podobny: 17 godzin drogi, z których z osiem błądzenia i telepania się po nocy, bażanta nawet barwnych piór pozbawi, a cóż dopiero mnie, którym do bażanta, jak fiołek do rakowej zupy, podobny!
Kochająca żona już łzami oblała moją dygresję; pani Janina pod jej naciskiem już w Zakopanem podobno ekspedycję ratunkową formuje, choć nikt się tam pono ważnością sprawy, ani rusz, przejąć nie chciał. Kochany Płoński, który też na Hali się znalazł, z rozpaczy, że może mnie stracić, spać poszedł... Ba, ale i schronisko miało się czym denerwować: śmierć wionęła nad nim żałobą: przed paru godzinami właśnie pękło serce o kilkadziesiąt stąd kroków pewnemu turyście w powrocie ze Świnicy. Czyż nie mogło i mnie się to przytrafić? — rozumowała żona. Jakżeż mi miło było zadać kłam tym czarnym przypuszczeniom!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I kto da wiarę? We trzy tygodnie później wybrałem się w większym towarzystwie z żoną swą rodzoną na Żółtą Turnię; wracaliśmy też przez Dubrawiska, ale sami, bo żona w górach nie potentatka, więc odbiliśmy się od towarzystwa. I w tym samym lesie, na tym samym miejscu, utknęliśmy w ciemnościach, bo dodać muszę: światła „wyjątkowo” zapomniałem...
Ale tym razem spryt dopisał Płońskiemu: wyszedł nam na spotkanie z p. Jerzym Makarczykiem, no, i z latarką: byliśmy ocaleni...
„Ten lasek, ten lasek, ach, te przygody...” — nuciłem sobie w powrocie, trawestując modną w średniowieczu piosenkę Zimajerki z „Węglarzy”...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Rzewnicki.