Moje przygody w Tatrach/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Rzewnicki
Tytuł Moje przygody w Tatrach
Podtytuł Uśmiechy i dreszcze. Kartki z pamiętnika
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1938
Druk M. Drabczyński
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Janusz Kotarbiński; anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


JAN RZEWNICKI



MOJE PRZYGODY
w TATRACH


Uśmiechy i dreszcze
Kartki z pamiętnika






WARSZAWA 1938
NAKŁADEM KSIĘGARNI F. HOESICKA



Druk. M. Drabczyńskiego w Warszawie, Sienna 33.






Do Was, przyjaciele — taternicy, się zwracam, — do Was, dotkniętych słabością, która niechybnie otrzymałaby uczone miano „febris montana acuta”, gdyby medycyna na dobre się do niej wzięła. Wy mnie zrozumiecie...
Srebrne gody święciłem niedawno z Tatrami, — i snadnie mógłbym złotych doczekać, gdyby nie to, że lekkomyślnie straciłem kawał życia, dość późno rozpocząwszy karierę taternicką. Ale — są to rzeczy niecofnione...
Z okazji tego właśnie jubileuszu publicznie opowiedzieć się muszę, kuszony przez przyjaciół górskich, że kończynami nie tylko po piargach, ale i na papierze pracowałem w winnicy tatrzańskiej, skrzętnie notując wrażenia po każdej z trzechset kilkudziesięciu swoich wycieczek, — bo tyle się tego właśnie nazbierało. Napsułem w ten sposób papieru niemal cztery tysiące zeszytowych stronic... Wytrwałość może lepszej sprawy godna... Może; — nie żałuję jej jednak: mam w tym pamiętniku szczerego, acz niemego przyjaciela, z którym wycieczkuję po Tatrach, kiedy mi się żywnie podoba, w świątek i piątek, w deszcz i pogodę, w radości i w smutku... Przeżywam razem z nim wrażenia i zdarzenia sprzed lat, obcuję na zawołanie z tylu miłymi towarzyszami i, co ważniejsza, towarzyszkami pochodów, że, doprawdy, jest czego pozazdrościć... Obraz przejrzysty mam i skromnych tryumfów swoich i miłych, mimo wszystko, niepowodzeń...
Dla siebie notowałem to wszystko, szczerze, nie na pokaz, ani na popis, tak, jak w sercu się rodziło i spod pióra spływało. Nie są nowością te bezpretensjonalne notatki dla bliższych moich przyjaciół górskich, współuczestników wypraw: szukali oni nieraz swoich zniekształconych często konterfektów w tych zeszytach. Ten był zadowolony, wymyślał mi inny, a ja pisałem i pisałem — przez trzydzieści z górą lat! Poza własną przyjemnością spacerów papierowych, uważałem, że zasłużonym udziałem tej pisaniny będzie obchodzenie rocznic w głębi mojej szafy bibliotecznej; aliści kuszą mię teraz towarzysze: wydrukuj! wydrukuj choć urywki!... Bo choć twierdzisz, że nie ma w tych notatkach ani subtelnego piękna odczuć Karłowicza, ani znawstwa, czy fachowości opisów Chmielowskiego, Świerza i tylu, tylu koryfeuszy tatrzańskich, to jednak dają one inne ujęcie przedmiotu, inne oświetlenie, proste w treści i formie, nie tyle taternickie i sportowe, ile turystyczne — ot — majówkowe niejako, anegdotyczne, towarzyskie...
No, i skusili mię doradcy ku utrapieniu czytelników. Ale że się z góry zastrzegam, jak i dla kogo piszę, że uprzedzam taterników pełnej krwi, że to nie z ich wyżyn gadanie, — więc się rozgrzeszam zuchwale...
Kłopot z tym tylko, co wybrać z obfitego materiału. Pośród trzech przeszło setek moich wycieczek i spacerów są wprawdzie i niewinne dolinki, ale są i wielodniowe włóczęgi, tak, że na tomy by tego starczyło. Trzeba wybierać. Dla mnie wszystkie te spacery są równie miłe, równie zajmujące, czy poczciwy Giewoncina w grę wchodzi, czy Durny zadzierzysty... A więc na los się zdaję: biorę pierwsze z brzega notatki, choć cokolwiek charakterystyczniejsze od innych... Jeno, że o okres paru dziesiątków lat tu idzie, — nie dziw więc, że często, jak niedopasowane konie, będą one wyglądały... — Spoidłem wspólna nasza słabość niech będzie: wszyscyć my, wędrownicy górscy, wiemy, jak nas ten temat zespala i łączy... Jak ona babina, co po dziesięcioletnim więzieniu zatrzymała się jeszcze przed bramą, by się ugadać z towarzyszkami niedoli, tak i myśmy zawsze gotowi do gawęd między sobą... — nie prawda?...
Wolna więc umowa, kochany czytelniku: nie obiecuję ci nic niezwykłego, nie miej więc do mnie żalu, jeśli się rozczarujesz. Bo jedno tu muszę podkreślić: nie z fantazji to piszę, jeno z prawdziwych przeżyć; przygód i wypadków nie upiększam, nie koloryzuję. Wiem, że prędzej bym zajął, gdybym ubarwiał zdarzenia, dreszczyki chciał budzić, czy komizm preparował, wiem, lecz minąłbym się z celem, który mi przyświeca. Idzie mi bowiem i o to, by ten lub ów młody adept kultu górskiego, zanim się wypróbuje i ostrogi posiędzie, no i ten, co o ostrogach nie marzy, jeno dla ducha szuka tu rozrywki, poznał z tych kartek, co go czeka w górach, jak się ma ustrzec błędów, gdzie piękna szukać...
Zwłaszcza owe błędy... O, bo podnieść tu muszę pewną wybitną właściwość swojej praktyki taternickiej: fuszerem w niej byłem zawsze! Tak. — Bo choć znam wszelkie kanony, prawidła, przepisy, choć innym przestróg i upomnień nie szczędziłem — sam, wbrew temu, lekkomyślnie nieraz w górach sobie poczynałem... Czemu? — albo ja wiem? Dlatego chyba, że byłem zawsze gotów wyrwać się w góry w każdej chwili, przy każdej sposobności, z żadnymi nieraz nie licząc się względami,... a może i dlatego, że górskich wybuchów moich nie chciałem rozmieniać na drobne „fachowej” wyprawy, zmudnych przygotowań, obliczeń, kalkulacji... Jakże byłem rad, gdy wierni towarzysze, którym ufałem, o tym wszystkim pomyśleli! Nic nie mąciło mi już wtedy myśli i uczuć...
Mściło się to nieraz na mnie i dlatego właśnie te błędy moje podkreślić tu muszę — może z korzyścią dla czytelnika-nowicjusza... Błędy są niekiedy nie gorszą szkołą od przepisów i prawideł. Uczą różne podręczniki, jak należy chodzić po górach; ja zademonstruję, jak chodzić nie należy...
Oczywiście, pewne doszlifowanie tych moich wspomnień będzie tu konieczne: w własnym pamiętniku mogłem sobie pisać to i owo, o osobach na przykład; gdy puszczam rzecz na szersze wody, muszę bezpośredniość ująć nieco w cugle, — to się łatwo tłumaczy. Nie miejcie mi jednak za złe, zacni kompani, a zwłaszcza dzielne kompanki, jeśli niezręcznie dokonam tych adaptacji, — wyście i tak kochani — z wadami waszymi nawet! Nic tak bowiem nie zbliża ludzi, jak wspólne przeżycia w tych rzadkich chwilach, gdy nie interes ich łączy, nie szare dreptanie w kieracie codzienności, jeno oddech szeroki i wolny w obliczu majestatu przyrody. Optymizm wtedy budzi się w sercach, nimi się zaczyna patrzeć...
W zasadzie chcę pisać bezimiennie, choć to krępuje w narracji; — ale darują mi choć ci towarzysze, których imiona w większej lub mniejszej mierze do ogółu światka taternickiego należą, że masek z ich pogodnych twarzy uchylę... Mam w tym własne wyrachowanie: w cudzym blasku — sam barw mogę nabrać...
Jednemu wierzcie, drodzy czytelnicy: umiłowaniem naszych Tatr kochanych przepojone są te kartki. Darujcie tedy, jeśli, jak to się mówi, przesolę tu i owdzie... Czy podobna się dziwić skowronkowi, że słońcu śpiewa? motylowi, że na różach siada? ba, wilkowi nawet, że smętnym barytonem życie sobie uprzyjemnia?...
Przewala się życie taternickie w naszych górach, szumi, pieni się, wre... Wyczerpały się jedne problematy, rodzą się inne... Współczesne mi pokolenie zeszło już w niziny, oporniejsi schodzą... — nowe, dzielniejsze idą zastępy... Walczą ideologie... My wśród szczęku oręża, skromniutko, po majówkowemu sobie pochodźmy... A jeśli nawet tu i owdzie w krew wypadnie wstąpić, trudno, nie po róże do kwietników są to wyprawy...
Jeszcze jedno usprawiedliwienie kieruję do tych, którzy mnie znają z mojej skromnej działalności pisarskiej: oto, w połowie drogi, przy przygotowywaniu tej książki do druku zastały mnie znane uchwały w sprawie zmiany pisowni. Chcąc być lojalnym, zastosowałem się, wbrew swojej najszczerszej woli, do poronionych wskazówek Komitetu Ortograficznego. Gdy jednak, idąc za żądaniem znacznego odłamu piszących, wszczęto akcję protestacyjną przeciw nowej pisowni, przyłączam się do niej gorąco, i już bez obawy zarzutu warcholstwa porzucę niewczesne pomysły psujków-reformatorów, wracając ze zbłąkanych szlaków na drogę właściwą. Oby w niepamięci utonęły te nikomu na nic niepotrzebne, a mącące bieg myśli polskiej pomysły.

*                         *
*

Niech mi wolno wreszcie będzie złożyć wyrazy szczerej podzięki wszystkim Przyjaciołom moim, którzy mi byli pomocni przy wyborze tych moich notatek, zilustrowaniu ich, przygotowaniu do druku, korekcie itd. itd. Wszystkim Im serdeczne Bóg zapłać!


Janusz Kotarbiński pinxit


1. CZERWONY MŁYNEK
(4 — 8 Sierpnia 1913.)


Otwarcie sezonu... Kwiat warszawskiej Sekcji Miłośników Gór... Sekcja — to sekcja Towarzystwa Krajoznawczego w Warszawie, bo musieliśmy, my z pod Moskala, jako taternicy, przyczepić się wtedy do jakiejś zelegalizowanej miejscowej instytucji. Same Tatry były wszak dla Moskwy — „niebłagonadiożne”...
We czwartek ruszamy, — dwaj inni towarzysze mają się z nami spotkać w Morskim Oku jutro.
Ranek nie odpowiada wprawdzie zapowiedziom wczorajszej rozgwieżdżonej nocy: niezdecydowany, — ale nie kaprysi. Błota jeno na Boczaniu moc; nieskończone, zda się, deszcze tegoroczne czuć na każdym kroku: drożyny rozkisłe, potoki wrzaskliwe... Ot, Sucha Woda dzisiaj mokra z kretesem, przejście przed odpływ Zmarzłego niemal groźne. Po krótkim posiłku u Bustryckiego — on wtedy na Hali był jedynym żywicielem głodnych — zdobywamy Zawrat. P. Jan Jaroszyński i p. Konrad Wernik straszą ludzi tyrolskimi kolanami, nowicjusz górski p. Zdzisław M. idzie, jakby nie pierwszy, lecz sto pierwszy raz był w górach...
Bez szczególnych wypadków — chyba, że za szczególny wypadek uważać brak deszczu — docieramy do Pięciu Stawów na nocleg, postanawiamy bowiem szanować się na wstępie sezonu i uważamy spacer dzisiejszy za zaprawę sportową. Przed spaniem uczta: dziewoja służebna ugotowała nam zacierek ze słoniną. Mój Boże! i na taki rarytas człowiek nosem w domu kręci!... Spało się tylko marnie, bo kości do stylu materaców jeszcze nie były się jakoś dostosowały na pierwszej wycieczce.
Nazajutrz całkowity tryumf: przywieźliśmy pogodę z Warszawy. Słońce, ciepło, raj... — hajda tedy przez Świstówkę! Pan Zdzisław naparł się o Siklawę, jako że nie widział jej jeszcze, ja tedy wymykam się nieco przodem w świat. Na pierwszym cyplu Świstówki, gubiąc oczy w cudach Roztoki, czekam na towarzyszy, — gdzie tam! mieli być za pół godziny, a tu już półtorej siedzą... Co, do kaduka! zasnęli pod wodospadem? Nie, — używają, jak się okazało, kąpieli w Siklawie; obnażywszy dumne piersi, wystawiają je na prąd wodny debout... Siklawa dziś nad wyraz obfita, — wietrzyk ku bokom rwie tumany i prysznicuje bosko: pławią się w wodnym pyle Roztoki, ja tymczasem — w jej pięknie!
Idziemy dalej. Na Opalonym znów przepyszne widoki: na prawo groźna kamienna epopeja skał, na lewo łagodna sielanka zieleni leśnej, sklamrowanej białą wstęgą wijącej się szosy... Cudny, cudny kraj!
Do Morskiego Oka docieramy na pierwszą. Tam, przy sutym dość obiedzie, zrosły już niejako z Morskim Okiem dobrotliwy pan radca dr Nowicki z Krakowa opowiada o nieszczęsnym roku bieżącym, — mówi, jak to on, przez pięć tygodni siedząc tu w schronisku, co dzień próbował wycieczek i co dzień go deszcz osadzał...
Poobiedzie mamy wolne, puszczamy się tedy na delikatny spacer na Żabi Niżni. Wstyd, — bo tak jakoś misternie wykombinowaliśmy drogę, że zaplątaliśmy się w płyty — i „nie puściło”... Wracamy z przygaszonym nieco entuzjazmem, szybko biegnąc ku Czarnemu po ścieżce „własnej”, warszawskiej, na którą, zebrawszy na jej budowę nieco groszaków, z dumą teraz patrzymy; za parę dni mamy ją właśnie odebrać oficjalnie od przedsiębiorcy.
Wyłgawszy się jako tako panu radcy z niepowodzenia, siedliśmy znów do jadła, bo co robić w schronisku? Zjawił się wkrótce słowny p. Jerzy Lande, a w parę godzin później p. Stanisław Osiecki, każdy z innego świata krańca. Tak to się uczciwa kompania zawsze „u dna korca maku” odnajdzie...
Jesteśmy razem. Tradycyjny gliwajn — przepraszam za nazwę — i skoro świt — w drogę na Wysoką przez Czeski Szczyt! Co? Świeży taternik p. Zdzisław — odrazu na grań? No, jakoś to będzie, pociesza p. Stanisław, wódz naszego zastępu.


„Przez jezioro motorówką...“

Zerwaliśmy się wcześnie nazajutrz. Aż coś ciągnęło w świat, aż gnało... — tak cudny wstał ranek! Przez jezioro motorówką... Liczne towarzystwo przed nami: to dwaj znani taternicy prowadzą rozświegotany huf ośmiu różnorako wyćwiczonych pań. Są tam i klasowe taterniczki, jest i zarybek dopiero... I nie zazdrościć tu takim majstrom? My, jak sieroty, — sami...
Nie gorąco, choć słonecznie... To też raźno dotarliśmy do szczytu Rysów, pozostawiwszy za sobą barwny huf niewieści, i siedliśmy do śniadania. Nie jest tu najcieplej, przedmuchuje w miarę... Tałałajstwo podejrzanych jakichś mgieł nas obsiadło, — zasępiło się wokół... Źle... wiatr już się za bary z nami bierze... Resztę więc śniadania unosić musimy na Wagę. Pochowaliśmy się po dziurach i dalejże grać zębami weselnego marsza! Krzyżujemy spojrzenia: jakieś błyski niedobre zapalają się w oczach... — gromadka stała się mniej mowną.
Bo, oto, zabawna komedyjka amatorska się rozgrywa: idąc ku szczytowi, w cieple jeszcze, uradzono, że nasze folbluty i półfolbluty pójdą granią przez Czeski Szczyt, mnie zaś ma przypaść zaszczyt odstawienia nowicjusza p. Zdzisława do Popradzkiego schroniska. Rzecz prosta, z oburzeniem oponuję! Ja — dołu? Tym głośniej oponuję, że cieszę się w duszy z takiego obrotu, bo zimno mnie na grań nie ciągnie... — nie! Ale nalegają, więc „decyduję się” wreszcie ustąpić... Aż tu widzę przewiewny od gołych kolan do gołego karku p. Konrad zaczyna się gorliwie opiekować moim przyszłym pupilem: on go teraz odprowadzi, — tylko na razie, sza!... taternicka duma musi się odprężyć... Zrozumiałem: odkrywam spisek Jaroszyńskiemu, ten atoli — ku zdziwieniu — oburącz konspiracji się chwyta: on też odprowadzi...
— O, chodźcie do wodza na sprawę!
Wódz — o zgrozo! — z widocznym zadowoleniem przyjmuje rzecz, rad widać, że nie z jego poczynu rezygnacja wyszła... Okazuje się, że wszyscy niewinną komedię grali, bo nikomu się nie chciało na oną grań w taki wicher... Kłamię bezwstydnie: pan Jerzy jest nieugięty: pójdzie sam na Czeski, skoro małoduszna zdrada się lęgnie! Lekki obłoczek przeleciał po twarzy wodza; żachnął się: i on przecie nie myślał o rezygnacji, żartował tylko: idzie! — ba, innych jeszcze wstydzi.. Ale „inni”, halnemu podobni, w całym już pędzie biegną ku nizinom!
Dzielimy się tedy: dwaj niezłomni zostali, my czterej odrazu w dół na ławę świeżego śniegu, — sześćset sześćdziesiąt kroków!
Już to w ogóle dziwny ten rok: po południowej stronie gór — śniegi, jak na Ewereście chyba... Ale ba! — pokropywać zaczyna... Za pięć minut upusty się rozwarły niebieskie: leje, jak to w górach lać potrafi... Zerwała się wichura... — w strzępy idą „bilroty” czyjeś... Chwilami stawać musimy, tak siecze deszcz i wicher bije w przyćmione oblicza! Nasunąłem kaptur na oczy i używam, jak pstrąg w głębiach Morskiego Oka. Przeszło godzinę tak nas prało...
Zziajani dobiegamy do schroniska. Po jakim takim wyżęciu ubrania — do jadalni: herbata i rum, rum i herbata, aby się tylko zagrzać, bo mokre szaty pomimo wyżęcia, ziębią dosadnie. Po dwu mniej więcej godzinach — jeszcze jedna chlusnęła ulewa, chyba jeszcze zażartsza... Mój Boże! tamci biedacy pewnie tam na skałach złorzeczą wytrwałości swojej... Aż tu — tableau! z potoków ulewy wynurzają się dwa zakapturzone rasowe jakieś łby. Na Boga, to głowy nie łby: to oni! Z wielkim współczuciem kiwamy głowami... Okazuje się jednak, że kombinacja jest całkiem krotochwilna: pierwszy deszcz złapał naszych śmiałków, gdy zaczynali pochód; przezornie tedy wleźli do jakiejś szpary i półtorej godziny w niej się śmieli, jedząc sardynki, że my mokniemy. Gdy deszcz ustał, opuścili kryjówkę i poszli prościutką drogą za nami; na dziesięć minut przed schroniskiem złapała ich dopiero ta druga ulewa i spreparowała do cna, a nie wszystko jedno, czy godzinę trzymać śledzia pod wodą, czy minut pięć?
Teraz na nas kolej się śmiać. Znalazłszy się razem, musieliśmy, oczywiście, znów ich ratować gliwajnem, za co w podzięce p. Stanisław wnet skomponował satyryczny wierszyk, na znaną z Wesela melodię:

Sekcja Miłośników Gór
Na Wysokiej poszła szczyt
Gdy szczyt zobaczyła
Nieco się speszyła
I z Wysokiej został, i z Wysokiej został
Myt...

Prawda zupełna: myt...
Kładziemy się spać z nadziejami na jutro. Ale noc nie usprawiedliwia nadziei: leje na dworze, czyli na polu, ku lepszemu zrozumieniu Galilei... Leje i rankiem, świata nie widać, mgła jak śmietana... Co robić? co robić? Żywioły małej wiary znalazły rozwiązanie: do Szczyrby i powrót do Zakopanego koleją... Brrr! Około jedenastej jednak przeciera się i słońce zaczyna rzucać płochliwe spojrzenia, choć czym prędzej mruży zapłakane oczy... Iść wszakże — da się.
Aliści następuje rozdwojenie, rzecz tak naśladowania niegodna! Pan Jan i p. Konrad niesłychanie się zajęli naszym noworodkiem, panem Zdzisławem: trzeba, by Szmeksy obejrzał, trzeba, by... My nie! Pan Stanisław ma już marszrutę: pójdziemy we trzech przez Złomiska i z nich przez przełęcz koło Drąga do doliny Batyżowieckiej i do schroniska Śląskiego. Tamci nie chcą słuchać o niczym podobnym: pójdą też do Śląskiego, owszem, ale jak przyzwoici ludzie: elektryką do Szmeksu i stamtąd w górę, do doliny Wielickiej.
Na przekomarzaniach zeszło nam do dwunastej. Plan p. Stanisława wymaga około ośmiu godzin, a ściemnia się koło 7-ej: godzinę tedy będziemy iść po ciemku, ale to nie nieszczęście... Idziemy raźno, podziwiając obfitość wody w Zmarzłym potoku i jego szalony pęd: miejscami krzyczeć potrzeba, by się porozumieć, niby przy wodospadzie jakimś... Przy Zmarzłym Stawie dłuższy wypoczynek, gotowanie, fotografowanie, — tak, jak gdybyśmy nie przymierzając, o dwie godziny byli od celu. Zaczynam być w strachu: czy aby kompani odwrotu nie niosą w zanadrzu? Krzywdzę ich: rączo się zbierają do dalszej drogi, choć to już pono i 3-cia niedaleko... Kiedy my jednak zajdziemy? kiedy?
— Nie zdążymy przez Drąg, to skrócimy sobie drogę przez Stwolską — pociesza p. Staś. Ale chce mi się strasznie tego Drąga, bo godniejszy to może nabytek.
Oczarowani jesteśmy przepięknym widokiem zamykającego dolinę pasma Wysokiej aż — hen — po Kończystą... W mgłach wszystko to wprawdzie, ale rwą się co chwila rozwiewne zasłony i przywierają wtedy olśnione oczy do masywów skalnych, czernią aksamitu łyskających spod mgieł. Chwytamy okiem i całą przecudną panoramę, i kojczyk, ku któremu właśnie dążymy. Biermy się do niego!
Droga „nieco zawikłana”, objaśnia Chmielowski; rzeczywiście, zawikłana! Śniegu moc, — niewiadomo, jak iść... Manewrujemy po skałkach, — mając przecie wyczucie moi towarzysze... W miarę posuwania się w górę — coraz gorzej: zaczynają się wymyślne trawersy przez żleb, po zlodowaciałym miejscami śniegu... Lina w robotę! Wolniutko, asekurując się przykładnie, posuwamy się wzwyż. Techniczne pokonywanie trudności tak nas pochłania, że zapominamy o widokach, zapominamy o czasie... Pod samą przełęczą całkiem poważne manewry na szczerym tu już lodzie.
Mamy wreszcie przełęcz, ale — ku przerażeniu — konstatujemy, że to już dobrze po 6-ej: czai się mrok, a gdzie my jeszcze od celu! Pokusa przy tym dla moich folblutów: tak blisko szczytu Zmarzłego jesteśmy... No, no — bez zachcianek, panowie!
Pierwszy rzucam okiem na stronę Batyżowieckiej doliny, gdzie stosownie do obietnic p. Stanisława zejście miało być, jak po stole. Skamieniałem: mroczna czeluść zaśnieżona biegnie w dół, — zejście jak z wieży Mariackiej! Zimna mgła przesłania drogę, wprost nożem ją kraj... Skała mokra w kulisach. Chce się w dodatku jeść! Nie ma czasu — komenderuje nasz wódz, jazda w dół! Grzebię się jakoś po śniegu, to po mokrych ściankach, które już wolę, bo śnieg diabelnie jeszcze stromy. Jak tę godzinę czepialiśmy się wszelkich załamów, grządek, zachodzików, nie widząc wiele przed sobą, trudno mi sobie uprzytomnić: droga, jako całość, nie istniała dla mnie: na fragmenty się rozpadła. I rzecz ciekawa: gdy z tamtej strony, mając czasu jeszcze dość, skrupulatnie linkąśmy się wiązali, tu w znacznie trudniejszych pozycjach, a w zgoła już trudniejszych warunkach, sypaliśmy bez żadnej asekuracji. Pospolita to rzecz w górach... — a tak to przystaje do naszej systematyczności sarmackiej!
Ciemno już niemal zupełnie... Spragnionym wzrokiem chwytam pręgę, którą bardziej już pozioma biała pokrywa doliny przypiera do czarnych skał, zbliżamy się ku niej — chlust! P. Stanisław już Rubikon zmógł i — ot — jedzie na czekanie ku dołowi. Za chwilę majaczeje na śniegu sylweta p. Jerzego... Ja jeszcze się grzebię na skałach, trudno mi dość idzie, ciupaga diabelnie mi tu wadzi, przekładam ją z ręki do ręki.
— Rzucić ją, do diabła, na śnieg! — słyszę z dołu.
Rzucam ją do diabła na śnieg, poleciała ze dwadzieścia metrów. Włażę na on płat, dość stromy jeszcze, ja teraz z gołą garścią, jak żołnierz bez karabinu! Gdzieżeś, ach, gdzieżeś, ciupago kochana...
Pan Stanisław obwieszcza, że leci przodem na czekanie, bo musi „za dnia” drogę dalszą wypatrzeć — tyle go i widać! P. Jerzy stanął smętnie nad wzgardzoną ciupagą i nawołuje mię do pośpiechu, bo tamten zbytnio nas odbiegnie. Mimo zimnej mgły, spocony jestem jak mysz... Wybijam sobie dołki piętami, ale bez kija w garści, niby jaź w saku się czuję.
Naraz, genialny mi pomysł przychodzi do głowy!
— Panie Jerzy! — wołam — niech pan mi czekan nadstawi: jadę na pana!
Samobójczy pomysł, lekkomyślna aprobata. Ale byłże czas zastanawiać się nad pomysłami, skoro tamten nam z wiatrem w przegony uciekł, skoro noc czarnym płaszczem otuliła już świat? Widzę, wraża p. Jerzy koniec czekana w śnieg i słyszę:
— Gotowe!
Siadam tedy na śniegu i w braku kija biorę z wrodzonym mi sprytem dwa ostre kamienie w ręce, mają mi one służyć za środek utrzymania równowagi w zjeździe, no, i środek hamowania lotu. Piętami zaorywani się w śnieg; niepodkuty, niestety, trzewik wyślizguje mi się zaraz po dwu metrach ze śniegu, a jeden z podporowych kamieni trafia na zlodzenie. Skutek taki, że tracę równowagę i zaczynam nieprzewidziany w programie zjazd na łeb, na szyję, jak to się obrazowo mówi. Lecę!... — tylko, że nie w zamierzonej pozycji: oczywiście, chciałem podeszwą trzewika trafić w drzewce — trafiłem zaś przodem podkolania; szczęściem, pionową pozycję przybrała mi noga w chwili zwarcia z czekanem. Chrupnęłaby bezwzględnie, gdybym nią w tym rozpędzie poziomo był uderzył, na krzyż... Jednocześnie chwyciłem instynktownie ręką za czekan, co oczywiście, wobec pewnego już wyboczenia ciała, musiało spowodować klasyczny młynek naokół czekana z przodem nogi na jego drzewcu. To też, objechawszy dokumentnie drzewce, zdjąłem sobie, jak rękawiczkę, skórę na przestrzeni od kolana po kostkę.
W pierwszej chwili wszystkie planety naszego systemu stanęły mi w oczach, bo, oprócz piekielnego bólu, oszołomiło mię stracenie równowagi i mimowolny lot, — ochłonąłem dopiero, gdy p. Jerzy, obmacawszy mi nogę, oświadczył, że cała, bo „jakoś nie chrupie”... Ale wstać? — olaboga! — nie podobna: z bólu, jak wilk zawyłem. Nie tyle uderzenie boli, choć potężne, ile głębokie zdrapanie skóry, mniej w skutkach groźne, ale boleśniejsze bodaj... Za każdym poruszeniem poszarpana o drzewce bielizna razi mi ranę i do sykania zniewala. Uderzenie było tak mocne, że druga noga skaleczona również, chociaż nią tylko o własny napiętek pierwszej stuknąłem! No, ale wstać mimo to trzeba: dźwigam się, szepcąc dla otuchy przez latające jak w febrze zęby:
— Jakie to szczęście, psiakrew, żem ja choć gnatem w czekan trafił! Bo gdybym go minął...
— Panie, w te pędy na dół, bo Osieckiego zgubimy! — woła p. Jerzy.
Racja. Szczękając tedy zębami, już z bólu, nie tylko z zimna, puszczam się za towarzyszem z ciupagą już w garści, ale bez krzty animuszu, który zgubiłem gdzieś w upadku: idę, jak zrezygnowana ofiara musu, mokry od potu, minio zimna. Jeszcze dość stromo, jeszcze kuć piętami trzeba — a możnaż to czynić z siłą, skoro ból wprost miażdży człowieka?
Noc zapadła zupełna; od mokrej mgły przemiękliśmy na wskroś... Przed nami ciągle jeszcze bezgraniczne pole śnieżne, a śnieg — rzecz dziwna — niby lodowiec alpejski, popękany w głębokie rysy poprzeczne, czasem na pół łokcia szerokie. Pochyłość już jednak stracił, droga więc względnie wygodna. Co jednak będzie, gdy całun śnieżny się skończy i w słynne Batyżowieckie wstąpimy maliniaki — drżę na myśl samą!...
Oto wreszcie i one! Wystawić sobie trudno, co za męka teraz! Każdy niemal ruch do krzyku mię zniewala, — a tu — gramol się na głaz do góry z pomocą rąk i kolan, na tamten z góry siustaj, to znowu obchodź jakąś dziurę wielołokciową! Wszystko to mokre, oślizgłe, — to i owo pod stopą się rusza, tu i owdzie noga, jak po wosku pojedzie... W zwykłych nawet warunkach, w pogodę, w dzień, maliniaki to plaga moja: nie lubię, nie umiem po nich chodzić, a tu mokro, ślisko, ciemno, głodno, ból, — — straszne wprost warunki! „Speszenie” przy tym, objawiające się w drżeniu kolan, warunki te jeszcze pogarsza... To też obsunąwszy się parę razy mniej szkodliwie, bliżej końca tego piekła, gdy już dochodziliśmy do p. Stanisława, z którym utrzymywaliśmy jaki taki kontakt głosowy, uszczknąłem ostatni kwiat: głową na dół poleciałem w jakąś dziurę dwułokciową, zaorawszy poranioną nogą po kancie olbrzymiego kamienia... Skry mi w oczach stanęły!
Dziwny doprawdy moment psychologiczny: krzyknąłem z bólu, ale przemknęło mi przez myśl: pal cię diabli! — poco ja mam wyłazić z tej dziury? Tym snadniej błysnąć mogła w mózgu taka refleksja, że i wyleźć nie bardzo mogłem, zarywszy się ramionami w gardziel kamienną. Dobrych kilkadziesiąt sekund tkwiłem głową na dół ze zbolałą nogą na ostrej krawędzi bloku, wylazłem jednak na dalsze utrapienie swoje...
Byliśmy teraz razem... Chwileczkę przysiedliśmy, bo i pocóż się śpieszyć teraz? — nie wszystko jedno, skoro już noc, kwadrans mniej, kwadrans więcej?
Długa była jeszcze pielgrzymka to przez maliniaki, to przez płaty śnieżne, zanim dobrnęliśmy do stawu w ciemnicy i mgle, Pan Stanisław wtedy dopiero namacalnie o bliskości jego się przekonał, gdy jedną nogą w wodę po kolano wlazł...
Połowa zwycięstwa: teraz dostać się tylko do ścieżki, wiodącej ku podnóżu Garłucha. I teraz zapalili moi towarzysze latarkę; trochę za oszczędni może, ale, po pierwsze, do tego miejsca rozstrzeleni byliśmy, po drugie, mgła była tak gęsta, iż światło zaledwie w promieniu paru kroków przebić się zdołało, rysując za to na mgle nasze sylwety w wielkich okolach, niby męczenników świętych. Gdy więc szło o orjentację na odległość, o znalezienie drogi, światło nie pomagało nic.
Z trudem okrążyliśmy staw i rozpoczęliśmy oryginalny pochód po starannie niegdyś wykonanej, ale zrujnowanej obecnie ścieżynie, — oryginalny, bo byliśmy, niby pogrążeni w oceanie mgły nurkowie, przetopieni całkiem we wzrok... Oczy tylko pracowały, skierowane ku ścieżce w promieniu mdłego światełka latarki; nie opłacało się patrzeć na wschód, ani na zachód, ani w niebo nawet, — — nic, nic, bo ciemno, jak w trumnie... Tylko tam, na tym wężu zrujnowanej drożyny, pełza na przód drżący refleks świetlny, a my pochyleni — za nim...
Znów długie kwadranse się wloką...
Idziemy milcząc, sennie niemal. Znużenie robi swoje: przychodzi reakcja po napięciu woli przez tyle godzin, usypiamy wprost idąc, przynajmniej ja: formalnie śpię, śni mi się, że sieci jakieś napowietrzne rozsnuwam... Masz tobie — to druty telefonu do schroniska! — asocjacje wpółsenne... Wchodzimy już przeto w zasiąg życia realnego, — już Drągi wszelakie poza nami! Lekkie wspomnienie — i ból szatański w nodze mi się ozwał... Nie lepiej powrócić do stanu półjawy, półsnu?... Jeszcze mała godzinka — i mamy wreszcie schronisko!
Tu ostatnie przejścia dnia tego, dnia lekkomyślnych poczynań i zasłużonej kary. W schronisku martwota: wszystko oczywiście śpi, już jest po pierwszej, a więc to już „jutro”... Znużeni, siedliśmy na mokrych schodkach, p. Stanisław bierze szturmem drzwi. Długi kwadrans go nie było: biedak musiał po walce z naturą, gorszą bodaj walkę ze szwabami stoczyć: nie chcą wpuścić i basta! Na dwa głosy: gospodarz po niemiecku, służebna po węgiersku ujada. Nie wiedzieli, z kim mieli przyjemność: musieli się poddać! Ciągnie nas tedy ów smok-gospodarz na ogólną salę, zastawioną łożami, na których różnymi tony dają znać o sobie narody świata. Zakłóciliśmy sen tym sprawiedliwym, — to też tu bicie pięścią o poduszkę, tam zgoła jednoznaczne chrząknięcie — dają nam znać, że nieproszeniśmy goście tutaj... Jak można tedy najciszej pakujemy się do niepowleczonych pościeli, — i jeść! jeść! Wyciągam z worka kawał salami, biorę z karafki umywalnianej szklankę przyciepłej wody, i, utonąwszy na twardych puchach, zabieram się do uczty, której... nie każdy pies by mi pozazdrościł... Jem, aż dziąsła trzeszczą! Takoż i towarzysze.
Noga zaczyna mi teraz nielitościwie dokuczać, p. Stanisław bierze się więc do weterynarji: wyciąga sążnisty bandaż z plecaka i w braku przegotowanej wody, a nie ufając wodzie z umywalni, suchą watę nakłada mi na ranę, ściskając mi nogę bandażem nie mniej mocno, niż ja ściskam zęby z bólu w tej chwili. Usiłuję zasnąć po operacji, by zaspać sprawę, zwłaszcza, że skoro świt, musimy ruszać, aby na południe zdążyć do Morskiego Oka na umówiony termin przyjęcia od przedsiębiorcy ścieżki „warszawskiej”; trzeba być słownym...
O piątej wzdycha już p. Stanisław, że na świecie niewyraźnie. Wstaję więc i ja na usztywnionej nodze, p. Jerzy tylko śpi, bo czekać ma tu na kogoś. Następnie śniadanie z niezmiernie grzecznymi umizgami gospodarza, który snadź zrozumiał nocne swoje brutalstwo i boi się zażalenia.
Wbrew obawom, noga mi niespodziewanie mało dzisiaj dokucza, zdrewniała tylko; idziemy więc wartko, zwłaszcza, że chłodno w powietrzu. Na Polskim Grzebieniu — zima: nikłe trawki szronem pokryte, sople lodowe zwieszają się z kamieni... wiatr olaboga. Krajobraz wprost podbiegunowy: śnieg i śnieg! Ginie pod nim słusznie tak dzisiaj nazwany Zmarzły Staw.
Pan Stanisław czekan w garść i jazda na dół! Oparł się aż na drugim końcu stawu i musiał tam na mnie z pół godziny czekać, gdyż trudno mi po stromych piarżkach sztywną nogą zamiatać. Śniegi ciągną się dalej, w Świstowej, kędy innymi laty jelenie po trawkach chadzają... W miarę wznoszenia się słońca, które wreszcie wyjrzało, robi się cieplej i weselej, z lepszymi tedy minami dążymy przez nudne i błotniste dzisiaj piętra Świstowej i wreszcie stajemy na polanie pod Wysoką. Widoki na góry wspaniałe: lśnią wprost w słońcu, mimo woli oczy też lecą wstecz ku nim. W chatynce poza strumykiem wypijamy po parę kubasków roztrzepańca i wnet się puszczamy ku Żabiej Polanie. Skręt na lewo — i przez las ku Morskiemu! Nudzi nas jednostajna droga, urozmaicona chyba ćwiczeniami gimnastycznymi i po kałużach, tak niedostosowanymi dzisiaj do stanu mojej nogi.
Jest wreszcie i Morskie Oko... Nasz przedsiębiorca, oczywiście się nie stawił, — wszak i on Sarmata... Nie ma i p. Zaruskiego, który miał asystować, słowem — wszystko w porządku... Wczorajsi nasi uciekinierzy, byli tu, przenocowali, zasadzili trochę limbek przy ścieżce „warszawskiej” i, gnani wstydem, uciekli samochodem właśnie przed chwilą. Siadamy do obiadu; gram parę partji szachów z p. radcą Nowickim, — samochód wieczorny i powrót do Zakopanego. Na szosie zerwany most przy Łysej; wysiadamy z landary, która poważnym krokiem przebywa prowizorjum, aby nas z sapaniem wciągnąć na Poroniec i później z bzykaniem a parskaniem lecieć ku dołowi. W Zakopanem stajemy o 9-ej.
Smacznym, oj, jak smacznym snem kończę tę, krwią pokropioną wycieczkę!



2. BOCCACCIO POD SMREKIEM
(12 — 14 sierpnia 1913.)


Po wypadku w Batyżowieckiej umeblowałem się setnie w Spółce Handlowej. Ho, już mnie na ciupażki, ani lekkie buciki nikt teraz nie weźmie! Straszyć będę uzbrojeniem ludzi i naturę!
Na pierwszą ofiarę upatrzyłem Krywań; — dobrze mu tak: już trzykroć mię odpędzał od stóp swych deszczem, wiatrem, bądź zimnem. Zobaczymy, czy teraz strzyma...
Oprócz p. Jana Jaroszyńskiego, idzie tym razem szalenie, mimo swej czupurności, sympatyczny, mowny, chybki, sprawny, bo już i Mont-Blanc deptał, p. Wacław — co tu gadać? Kręcki... Srogi to mąż, choć o filigranowej zgoła postaci. Tym się odznacza, że jest zawsze — przeciwnego zdania. A przy tym — polityk wojowniczy. Nie tyle wprawdzie czynem szermuje, co językiem, ale strzeż się, człeku, i tej wyostrzonej broni! poza tym — do rany go przyłóż! W sam raz na uparty Krywań towarzysz, — prawda?
Idziemy. Ja wciąż w bandażu ze Śląskiego Domu. Noga mi jeszcze dokucza; na doktora mię kusili towarzysze, ale czym ja naiwny taki? Będę się dopytywał, to mi szanować się każe i nie chodzić; na tom tu przyjechał? Zresztą, przypomina mi ją ból w ryzykowniejszych tylko rzutach.
Ruszamy dość późno, więc kroku trzeba przyśpieszać. Dzień ciepły, jasny. Z mozołem podchodzimy pod Liliowe. Długa, długa droga po zboczach Skraj niej i Pośredniej turni, Świnicy, Walentkowej, dłuży się nam dzisiaj jeszcze bardziej. Jedyna osłoda — soczyste śliwki z przepaścistego plecaka p. Jana; ale słusznie jest na nie skąpy: po jednej na maleńkich przystankach. Przy zejściu z Zaworów — omal nie potyczka z młodym byczkiem, który snadź po minie za toreadora wziął p. Wacława, bo siarczyście na jego całość nastawał. Obeszło się bez nieszczęścia.


„Pół godziny przymierzaliśmy się do nastermanych bierwion...“

Błotniste szlaki doliny Koprowej niecierpliwią moich szybkobiegów: uciekają mi. Na szczęście, osadził ich dobrotliwy, choć swarny tak dzisiaj potok; krótko mówiąc, mostu ani śladu! Wprawdzie ostrzegano nas, że wezbrane wskutek ciągłych deszczów wody poznosiły ławy w Koprowej, ale zazwyczaj ostrzeżenia takie przychodzą na pamięć dopiero w chwili, gdy ciałem się stają. Pół godziny przymierzaliśmy się do nastermanych bierwion, aż wreszcie — od czego może należało zacząć — wzięliśmy się do ściągania butów. Ba, ale jakże? — mam odwijać swój śląski bandaż? Za długie termedie: chlust do wody w bandażu! Zimna, aż nogi krzepną! Rwie przy tym, że całą siłą na czekanie opierać się muszę. Przeprawa daje jednak rozmaitość i tym tylko przykra, że po niej moje bechery — zmalały niepomiernie: męcz się, człowiecze, by je... ubrać, jak tu się mówi...
Mijamy skręt do Niewcyrki i zgoła przypadkiem trafiamy na ścieżkę do schroniska, tak filuternie oczom ukrytego, żeby go kto aby nie dostrzegł. Jest to domek niezagospodarowany z pryczami i dwiema dymiącymi kotlinami, w dwu izbach przybytku. Gwarno tu dosyć; kierujemy się na prawo, jeden bowiem obywatel tu się tylko krząta. Ba, ale plecak, plecak... — jeden z trzema nie przyszedł... Objaśnia nas obywatel, że trzech tu już studentów ze Lwowa się ulokowało; ale to nic: prycza wystarczy: będzie cieplej spać. Nie wróżę sobie kapuańskiej nocy: na pryczy trochę mokrych gałęzi, poza tym niemal błoto na twardych deskach.
Noc już zapadła zupełna; gwiazdy się iskrzą, jak złote gwoździe bacowskiego pasa... Po wodę do potoku! — i rozpoczyna swe dziwy p. Jaś: w pięć minut spreparował rosół z kluseczkami królewskiego godny stołu... Po czym, naturalnie, spać... Spać — ironia! Noc nawet nie zimna, ale twarde deski i wilgotne gałęzie „posłania” robią swoje: dygoczemy z zimna... Sąsiedzi na pryczy jakoś dziwnie ruchliwi: to się kładą, to wstają, to wywracają meble, wreszcie jeden, przedsiębiorczy widać, postanowił napalić w piecu. Gdyby ten człowiek w balon na uwięzi tak dmuchał, jak dmuchał bez znużenia w popsutą kotlinę, do historii by przeszedł! Godziny całe w interwalach półsnu, półjawy, słyszę: pfu, pfu, pfu!... Wszystko bez skutku. Brzask go dopiero spędził ze stanowiska: przedmuchał noc całą. Jeżeli dodać do tego pluszczące odgłosy ulewy na dworze, to nie trudno sobie wyobrazić, w jakim usposobieniu się „spało”...
Wstajemy, — wysuwam głowę ze schroniska: leje, jak za dni stworzenia! Wracam pod pelerynę, — na co się mam śpieszyć? Szósta, siódma, ósma, dziesiąta — — wciąż leje... Krywaniu, Krywaniu, czyżby?...
Są tacy, co do jutra czekają tu na pogodę; a może i my?... brrr! Na szczęście, nic z tego, bo poza tym, że zapasów mamy niewiele, do przerażającego przychodzę odkrycia: dźwigam cały czas na plecach pękatą blaszankę spirytusu do maszynki, tymczasem — o zgrozo! — pusta! Czym się zgapił i nie nalał, czy też po drodze gdzie wytoczył? Próby palenia mokrymi gałęziami nie udają się. W tych warunkach nawet w pioruny trzeba uciekać stąd...
Naraz, cudem... wypogodziło się! Ale to już blisko pierwsza; z Krywania na dzisiaj nic; ratujmy choć jezioro Szczyrbskie! Pomimo odmierzonej dawki protestów p. Wacława, zaklętej w stereotypowy wykrzyknik: „Wariatem trzebaby być, by iść,” — ustalamy wymarsz. Puszczam się nieco przodem, — niech mię gonią szybkobiegi! Po jakimś czasie sceneria zmienia się zupełnie: słońce w całej krasie rozpaliło się na niebie. Spijana przez nie wilgoć z powietrza, zda się, unosi ponad chmury osad zwątpienia, który tak człeka smęcił od północy; nowa nadzieja wstępuje w serca i z nią — nowe pragnienie czynu!
Idę wartko, podśpiewując sobie... Aż tu przeszkoda: znów nowa piramida drewien, zamiast mostu. Ani jedna belka nie została na swoim miejscu: pod różnymi kątami popiętrzone, to wzdłuż, to w poprzek, to do góry. Przedzierzgaj się tu, człowieku, w akrobatę! Ale jak trzeba, to się mówi: trudno! Poszedłem... Gorzej nieco dalej, bo po mostku tylko wspomnienie zostało: spłynęło wszystko, rozniesione w świat... Potok dziś wyjątkowo groźny: huczy, kotłuje się, pieni... Nad nim, jak na ironię, przerzucona żerdka trzycalowa z brzegu na brzeg, do tego nachylona nieco w kierunku drogi. Jezus Maria! przejść mam po tym? Próbuję, oczywiście, konno, choć „koń” ugina się pode mną. Woda wali wysoko, — mam z nogami w niej jechać? Chytra próba, by się wzorem węża tu prześlizgnąć po żerdce, pali na panewce: łatwiej z Ewą zjeśćby jabłko było... Wycofuję się z trudem: niech tamci myślą... Nadbiegli. Niech mię kule biją! — toć ja zapomniałem tylko, że tu dwa mostki niegdyś były na kolanie potoku, oba dawno zniesione; jeden neutralizował drugi. A więc wcale przechodzić na drugą stronę nie trzeba, jeno się przedrzeć wybrzeżem. Przedeptana nawet ścieżyna, choć mocno niewygodna: krze rozłożyste kąsają mię w bandaż i pod bandaż.
I druga jeszcze przeprawa dalej, na łączce, gdzie Koprowa Woda w kilka różnych rozpływa się strumieni, aby znów po jakimś czasie w jeden się potok połączyć. Tu — normalnie — ław nie ma, po kamyczkach się człek przemyka; ale dzisiaj ani myśleć o tym: woda kotłuje się i bluzga. Aliści leży wywrócony smrek, konarami w wodę pogrążon. Trzymając się przewieszonych jakichś gałęzi, przechodzimy po leżącym nieboszczyku i jesteśmy uratowani.
Zagłębiamy się w las, czyli, szczerze mówiąc, w błoto, i tak używamy do samej Podbańskiej. Już pono czwarta, nie wstępujemy tedy do leśniczówki, aby do Szczyrbskiego zdążyć. Zaraz za nią spotykamy jakichś Niemców, którzy oświadczają, że do jeziora nie podobna się dziś dostać, bo niemal do kolan woda na łąkach... Nas jednak nie byle co zrazi: idziemy dalej. Drożyną szoruje woda, po bokach mokro obficie, ale wytrzymać można. Czaplom podobni, brodzimy tak w wodzie, w takt chlupiących becherów. Czy nie rozkosz prawdziwa?
Monotonne chlupanie sennie usposabia: przypomina mi się, jak to przed trzema laty błąkaliśmy się tu beznadziejnie w nocy z Michałem Sędziukiem, tylko dla rozmaitości po tamtej stronie Podbańskiej, i lęk mnie zaczyna chwytać, czy nie prześpimy się, jak wtedy, w polu... Ale teraz, oczywiście, będzie inaczej, prawda, panie Janie? A pan Jan machnął kompasem, spojrzał w mapę, powiedział: aha! — i już jakbyśmy przy gliwajnie nad jeziorem siedzieli... Aha!...
Tymczasem widzę, powtarza się kubek w kubek to samo, co było wtedy. Gubimy się wkrótce na onej łące za Trzema Studniami. (Tak ci to się nazywa ze słowacka, ale oczywiście błędnie: „Trzy Źródła” powinno się mówić.) — Pytamy o drogę spotkanego juhasa; — ten nas ciągnie po kałużach, sam jednak niewiele więcej od nas wie; wreszcie wziąwszy koronę, pokazuje nam gdzieś na widnokręgu stado wolców i upewnia, że tam nam drogę na pewno pokażą. Śmieję się z uciechy, bo absolutnie tak samo rzecz się miała przed trzema laty: i juhas był i wólce były i korona też. P. Jan ma jednak dobrą minę, tylko ucieka, jakby go wstyd własny gonił... P. Wacław rad, bo słusznie jest w tej chwili „przeciwnego zdania”, a pasjami to lubi...
Pędzimy, jak konie stepowe, aż wodotryski biją nam spod stóp! Z wolców na widnokręgu p. Jan już zrezygnował: stracił zaufanie do chwiejnych informacji Słowaka. Dobrze już po 6-ej, a to połowa sierpnia — periculum in mora... Mamy niby jakąś ścieżynę, ale licho ją wie: ona to, czy nie ona?
Ściemnia się; jakieś strumyki po drodze, których być tu niby nie powinno. Źle! — kiwam ja głową, szemrze p. Wacław, zęby zacina p. Jan... Jesteśmy, oczywiście, gdzieś na Rakitowym wyżu, ale kołujemy po omacku, widzi mi się, bez sensu. We wszystkich kierunkach krzyżują się ślady: co który ułapim, zaraz zanika; a błota, a wspomnień po rogaciźnie — olaboga! Wątpi już na dobre i p. Jan, choć usiłuje nie wypaść z tonu: wpatruje się niby w swój kompas, kombinuje, pokazuje kierunek, że to: tam! tam! Ale to nic sytuacji nie poprawia. Istotnie, „tam!” — tylko, że kompas w swych wskazaniach nie uwzględnia takich szczegółów, jak to, czy tam woda, czy trzęsawiska, czy zgoła z góry na łeb. Wreszcie znaleźliśmy się w jakimś borze z czasów Henryka Brodatego, przetrzebionym zresztą obecnie przez innych ludzi brodatych. Mchy tu do kolan, to znów kępki podejrzane, jak się okazuje, porosłe mchami kamienie, to dziury między nimi na dwa łokcie w głąb.
Mdłe światełko latarki odmawia już służby: maluczko, a zgaśnie zupełnie. Potyka się wreszcie sam latarnik-wódz, zarwawszy się na kępce, światło gaśnie i zabawa gotowa! Podrażniona ambicja wodza, zwłaszcza wobec czarnowidztwa p. Wacława i moich poprzednich przepowiedni, rwie się i szamoce: jeszcze nas ciągnie jakiś kwadrans po ciemku, jeszcze usiłuje dojrzeć coś na kompasie, wreszcie kapituluje.
— Nie chcecie dalej iść, to trudno, zostaniemy tutaj — tak, jak gdyby sam dalej mógł iść, figlarz...
Postanawiamy nocować — — ale gdzie? gdzie, skoro wszystko mokre? Stojąc, mamy wyczekiwać słońca? — takie to jeszcze odległe terminy: dopiero dziesiąta!
Wokół wszystko usiane zdradliwymi kępkami; człek traci zaufanie do ziemi rodzicielki... Pochylone wiekiem smreki płaczą nad nami prawdziwymi łzami: wilgoć nocna kapie z nich obficie. Wszystko mokre u góry, mokre u dołu — i spać tu? Przemyślny p. Jan odnalazł jakieś kamienisko, rozpękłe ze starości; mamy je zużytkować na hotel. Mokre to i oślizgłe, ale po wysłaniu gałązkami, które wszak własnym ciałem można nieco osuszyć, może jako tako legowisko udawać.
Zsiadamy się plecami, jak można najbliżej, kaptury na głowy — i spać! Głód nam jednak przypomniał, że to jeszcze kolacji nie było, a że spirytusu do maszynki brak, więc tylko suszone morele, czekoladki, sera jakiegoś okruchy, — słowem, co się na ciemno z worka dało wyłowić, bo roztasowywać się tutaj nie ma gdzie. Tak jesteśmy spracowani, że w gardłach zasycha, resztą więc śliwowicy z pod ciemnej gwiazdy płaczemy je, biedni...
Po bezowocnych próbach zamykania oczu i uszu, widzę, że nic z tego, proponuję więc z pod kaptura: niech który anegdotkę opowie. W lot podchwycono propozycję: posypały się mniej lub więcej swawolne opowieści, zasłyszane w długim i szerokim życiu. Zaciekawione smreki chyliły czuby ku nam i w skurczach śmiechu wilgoć z siebie strząsały... Od stworzenia świata na pewno tu takich bakchanalji słownych nie święcono... I dacie wiarę? do świtu wystarczyło materiału. Muszę się przyznać, że gadać, to najwięcej gadałem ja; za to tamci celowali w mniej lub więcej fałszywych śpiewach. Słowem dopełnialiśmy się w koncercie leśnym...
Pierwsze blaski budzącego się dnia podniosły nas na nogi. Zadygotaliśmy, jak w febrze, bo po kilku godzinach zagrzania się w bezruchu na wilgotnej „pościeli”, zaczęliśmy, wystawieni zaraz na chłodek poranny, wprost parować. Uciekać! Boże, gdzie nas tu zniosło z prawdziwego szlaku! Gdzieś przy ścieżce z Furkotnej doliny spędziliśmy tę noc bezsenną. Nie żal jej jednak, bo pominąwszy inne rozkosze, zarobiliśmy na tym... ładnych kilkanaście koron: ani kolacja w Szczyrbskim, ani nocleg nie kosztowały nic; — nie zysk?
Ranek wstał przepiękny; wschód słońca barwny; a już cudowne były efekty w samym jeziorze, z którego drugie słońce w nas biło!
Po przyjściu do Szczyrbskiego znużeni byliśmy okropnie: drugać to już noc bez snu. To też nie oburzyła towarzyszy pozioma moja propozycja, by końmi wracać do domu. Ambicja mi każe dodać, że na szpetny taki pomysł wpadłem z powodu nogi, która nie na żarty zaczęła mi dokuczać.
Przy pożegnalnym śniadaniu ubawił nas niedzielny jakiś gość z strzelistym kijem alpejskim: wstawszy od kawy, bez przewodnika i bez mapy nawet w ręku, zapytał kelnera, jak to się idzie na Krywań. Otrzymawszy informację, ruszył z miejsca... na Krywań. Jakiż ja naiwny jestem okaz! Czemu ja już czwarty raz wracam z pod stóp tej góry królewskiej, kiedy to się tak bez ceremonii po kawce na nią idzie!... Wrócił wszakże z owego Krywania dystyngowany ten pan, zanim opuściliśmy jezioro.
Do Łomnicy pojechaliśmy koleją elektryczną, podziwiając na dalszym planie panoramę górską, na bliższym stadko szerokostopych dziewic niemieckich, co nam zapchały cały wagon. I o dziwo! żadnej przystojnej twarzy w całym bukiecie, chociaż wszystkie mniej lub więcej młode.
W Łomnicy wojna z t. zw. fiakrami, dla których, jak się okazuje, tabela taks jest miłą lekturą świąteczną. Lecz cóż? — trzeba płacić... Za to jazda królewska.
Uśmiechnięte dotychczas niebo zaczyna grymasić: ciemnoszare chmury sennie nasuwają się na jego kopułę, zasnuwając ją powoli. Dotrzymało jednak do jaskiń Bielskich, po za którymi zaczął siąpić brzydki deszcz tatrzański. Doprowadził nas aż do Żdżaru, gdzie urządziliśmy sobie dwugodzinny postój w gościnnej polsko-słowacko-węgiersko-cygańsko-niemiecko-żydowskiej karczmie. Twór iście cesarsko-królewski!
Niesłychanie wylani gospodarstwo ze starożydowską gościnnością raczą nas wszystkim, co mają na zbyciu, nawet biegającymi jeszcze kurczętami. Snadź nie przywykli do gości, co różnią się choć szczyptę od ucztujących właśnie w głównej izbie pijanych górali, wyciągających oryginalne w swej niemuzykalności trele. Zaczyna się fotografowanie: łasi na typy moi towarzysze, bombardują wprost brunatne piękności płci obojej ze sprawnych swych aparatów: żydzięta podstawiają się namiętnie pod szkła; — słowem idylla międzynarodowa... Ale nie wiem, czy ręce artystów drżały tak po cesarsko-królewskim treberku, czy słońce żdżarskie było tak niehojne, — dość że żadnych plonów ta usilna praca w wyniku nie dała.
Deszcz, który ustał na chwilę, znów rozpoczął leniwe swe siąpienie. Pochowaliśmy nosy w powozie i jęliśmy drzemać na wyścigi. Szło mi jednak o to, by w drzemce uchwycić moment przedostawania się przez przełęcz Żdżarską. Chwyciłem — i rozczarowałem się zupełnie: mało jest ona imponująca. Ale nawet dzielić się wrażeniami nie było z kim, bo wszyscy razem z woźnicą i końmi kiwali się w miarowym ruchu: wszyscy spali... Tak wszelkie stworzenie usposabia mdły deszczyk dzisiejszy... Ale nie: na finiszu pokazał, co umie: łupnął ulewą, aż bractwo otrzeźwiało z kretesem.
Krywaniu, Krywaniu! — takiż to odwrót zgotowałeś mi i tym razem!
I dziwne: ja, człowiek o ustalonej opinii co do spostrzegawczości terenowej, człowiek, co potrafił kiedyś z Kuźnic na halę Gąsienicową „nie trafić”, nigdy w licznych mych samotnych spacerach nie spałem sub Jove... Tymczasem w pochodach ze znawcami... fe, fe, co mi też za zestawienia do głowy przychodzą... — jam ci to przecie winien, żem pochody ich opóźniał...



3. KRÓTSZĄ DROGĄ NA PRZEŁĘCZ
(8—10 sierpnia 1917.)


...I trzeba było aż wojny światowej, co trony wywraca, co niszczy, grozi i pali, by przerwać na trzy letnie okresy pasmo rozkosznych moich włóczęg po Tatrach! Dłużej wytrzymać już nie mogłem: wyspekulowałem sobie przepustkę od hojnych niemiaszków, co właśnie byli niedawno państwo Polskie „wskrzesili” — i dalejże w góry!
Nie bez pewnej tremy jechałem: trzy sezony stracone od ostatniego pobytu, który to mnie takim wspaniałym lampasem krwawym udekorował... czy nie „zastały” się nogi? czy lata niedoli wojennej nie uszczupliły sił? Zobaczymy...
Na pierwszą próbę wyprosiłem sobie Krywań; cztery razy już los mnie odpędził od stóp tej góry wspaniałej! — mamże pozwolić pomiatać tak sobą? P. Stanisław Osiecki przejął się tym moim pragnieniem:
— Owszem, będzie pan na Krywaniu, — już nawet jakby pan był...
Wielogłową ruszyliśmy kompanią; ze zwykłego naszego kółka, oprócz p. Stanisława, są jeszcze pp.: prof. Drewnowski, Jaroszyński, Ojrzyński, no i ja; ponadto sprawny i miły galilejczyk, p. Ł. Budzi to pewne obawy, bo faktem jest, że gdy udział biorą taternicy wyższej rangi, bogaci w doświadczenie i inicjatywę, to ta inicjatywa rozsadza zespoły od wewnątrz: każdy chce czego innego i w końcu rozpełza się wycieczka... Ot, i teraz już, mimo, że ruszyliśmy pod hasłem Krywania, odzywają się głosy, że jednak... bo przecież... itd. Tłumi tymczasem prądy odśrodkowe wódz, ale... — —
„Po kawałku” zaczynamy wycieczkę: ja z p. Ojrzyńskim piechotką do Kuźnic. Kuźnic! — mój Boże, co za widok przykry! Zapuszczona, oklejona deskami, szczerząca zęby ranami powybijanych szyb, przykucia do ziemi restauracja, niby kundlica zbita... Nieczynna, — boć to wojna, proszę państwa... Ale co wojna ma wspólnego z jakąś tam mleczarnią o setki kilometrów od frontu? niezdarność jakaś dziwna, mimo, że tysiące gości zakopiańskich przewala się tu co dzień...


„Mleczko niby jest, bo mu do „Widnia“ za daleko...“

Ze smutnych refleksji wyprowadza nas wybrakowana jakaś szkapina, ciągnąca w pocie czoła zwieszonego łba prof. Drewnowskiego z towarzyszem. Ponieważ zaś dwaj inni mają nas gonić, więc nie czekając na nich, ruszamy zwolna... Pogoda przepiękna: jasno, słonecznie, przewiewnie, — jak tu się nie radować światu? Worki tylko trochę ciężą, bo to na kilka dni wyprawa, a w schroniskach człek się zbytnio nie obje tymi czasy. Ot, już zaraz na Hali mamy przedsmak: mleczko niby jest, bo mu do Widnia za daleko, ale kromka chleba — to już niemal przestępstwo wojenne... — chyba, że kto za „papirusa” co wyszachruje; o, bo za ten specjał to wszystko w tym roku w górach mieć można: i honor mężów — jak to się mówi — i niewiast cześć... Dopijaliśmy już roztrzepańca, gdy maruderzy nadeszli.
Na Liliowe tedy! Słońce parzy niemiłosiernie... Leniwie i sennie posuwa się gromadka, niby po nagrodę za cnotę... Zmóc człowiek wiele może, gdy musi... Koło 5-ej stanęliśmy w schronisku w Ciemnych Smreczynach. Oprócz starej, zapadłej budy, jest tu już nowszy, choć skromny szałasik. W nim ruch! ho! bracia-słowianie tu są! Jeńcy wojenni, szeregowcy, jeden z nad Wołgi, aż z Sybiru drugi. Przez dwa lata niewoli nauczyli się jako tako po polsku. Czują się teraz w obowiązku czynić nam honory domu w przypuszczeniu, że kapnie im co za to; częstują nas właśnie przygotowaną herbatą; są to, według ich objaśnienia listki jagodowych krzewów, tak, na świeżo, warzone w menażce, no i oczywiście bez cukru. Śmiałość zdobi taterników; mimo to na ową „herbatę” nie wystarczyło nam odwagi.
— Ruskie świnie lepiej jedzą od „awstryjców” — sentencjonalnie tłumaczył nam mowniejszy sybirak.
Odwdzięczyliśmy się im szczyptą prawdziwej herbaty; ktoś w rozrzewnieniu dał kawałek kiełbasy, ja nieco pogniecionych śliwek, — wreszcie dostali koronę, żeby zechcieli „ewakuować” szałas. I dopiero przy rozstaniu sympatie słowiańskie przyblakły w nas mocno: jeden bowiem bohater wyciągnął z kąta piękne, błyszczące od gwoździ bechery, drugi zbierał manatki do nowiuteńkiego plecaka. Skróconą snadź procedurą doszli do tych rzeczy. Zacisnęły się tu i owdzie palce na czekanie...
Teraz dopiero wzięliśmy się do pitraszenia przysmaków; a że to jeszcze za wcześnie na spanie, więc pękate plecaki stosunkowo za prędko tuszę zaczęły tracić; lepiej tedy spać, choć rozgwieżdżone niebo za uszy wprost ciągnie do marzeń pod wyzłoconym swym stropem!
Spaliśmy niby nieco, naściągawszy na podściół listowia paproci; ale że mimo słońca dzisiejszego wszystko w prastarym tym lesie nasiąknięte stałą jakąś wilgocią, więc i paproć w zaciągającym wietrzyku ziębiła nas szpetnie. Zaproponował ktoś, by ognisko rozpalić. Wnet buchnęły płomienie, a ogień dziwnie iskrami jakoś sypał.
— Czekany w garść! — padła komenda i wszyscy rzuciliśmy się do gaszenia iskier na stropie. Czemu tu chociaż jakiej kotliny nie postawią? — mniej by zaważyło to w budżecie od stawiania nowych schronisk na miejsce popalonych, bo czy wszyscy tacy ostrożni jak my?
Okpiwał z nas jeszcze poniektóry i sen, i siebie, ale właściwie to już o drugiej po północy zaczęliśmy pracowity dzień.
— Wstawać! Na Krywań już czas! — intonuję coś koło 5-ej.
— Na Hruby! — poprawia mnie któryś.
— Na Krywań! — powtarzam z naciskiem.
Padły porozumiewawcze spojrzenia i oświadcza mi bractwo, że inaczej uradzono w czasie, gdym ja się zdrzemnął: iść mamy na Hruby...
Iskry gniewu trysnęły mi z oczu; ale że czekanami tu się dziś nauczono walczyć z iskrami, — wolałem ochłonąć... Utrącą mi znowu Krywań! — fatum jakieś nad nim wisi...
— Będziemy na Krywaniu, — pociesza mię Osiecki, ale przez Hruby, z Niewcyrki. Kiwnąłem smętnie głową... Utopiwszy nieporozumienie w rannej herbacie, ruszamy o 7-ej na ów Hruby. Pogoda — i owszem: smętnawo trochę, ale dobrze. Idziemy rączo przez zroszone trawy doliny Hlińskiej, później zaś przez głazy, do śniegowisk Małego Ogrodu, który tak do prawdziwego ogrodu jest podobny, jak dajmy na to, koper do wniebowzięcia... Mamy przez ten Ogród na grań się wydostać; droga niby prosta...
Ale folbluty taternickie, pp. Osiecki i Drewnowski, zaczynają myszkować. Zobaczyli dziurę jakąś do nieba i wykalkulowali, że to akurat najwłaściwsza droga na Przełęcz Szczyrbską. Jeden zajrzał w dziurę, drugi przyganił, to znów ten zajrzał, a tamten przychwalił — i znikli nam z oczu: poszli „krótszą drogą” przez żleb: na grani mamy się spotkać...
My, ludzie szczuplejszych aspiracji, wspinamy się wprost po zboczu, nieco opodal od wściekłego tego żlebu. Nie zachwycający jednak i nasz szlak: to trawki, to skałki, to kamyki lotne, wszystko chwiejne, wszystko niestałe. Jak zające nastawiamy słuchy, bo raz w raz kamienie lecą z góry: bombardujemy się nawzajem. Ja, jako że do góry w ariergardzie chodzić nawykłem, zbieram to wszystko najobficiej: oprócz paru drobiazgów, otrzymałem jeden tak umiejętnie wycelowany cios, że dwudziestu sześciu pręg krwawych doliczyłem się na wewnętrznej stronie przedramienia.
— Do diabła taka historia! — syknąłem. Ale nie skończyłem jeszcze, gdy ktoś inny, co się pode mną znalazł, wrzeszczy:
— Panie, do pięćkroć! kamieni nie puszczać! Zabije mnie pan!
Wydostajemy się w końcu zmęczeni i obici na grań, nieco na prawo od przełęczy. Jakbyśmy się do nieba dostali! Godzina pół do pierwszej. Do śniadania tedy!
Folbluty nasze, choć „krótszą drogą” poszli, jeszcze są, widać, daleko. Od czasu do czasu tak, jakby zaleciał odgłos jakiś z dołu, ale — złudzenie to może tylko...
Ordynował niby p. Stanisław, byśmy, nie czekając na nich, zaraz atakowali Hruby, ale, jako że i grań sama nie wróżyła przechadzki po parkietach, postanowiliśmy czekać. Powstała myśl, czyby nie skoczyć „po drodze” na Szczyrbski Szczyt.
— Skąd! Przecie niedługo będą tamci, a na szczyt, tam i z powrotem, ze dwie godziny drogi!
Czekamy jakąś godzinkę. Do licha, spóźniają się; ale oczywiście tylko ich patrzeć... Bo — oto — mętne głosy, które dolatywały z czeluści, nabierają teraz brzmienia. Słyszymy:
— Hej, linę tu zrzucić! — zrozumiano? — linę!
Są widać w tej chwili pod przewieszką, czy za załomem jakim, bo ich nie widzimy, mimo, że głos dolata.
— Schodzę na dół! — dopowiada głos p. Stanisława. Zdumieliśmy: na dół? — No, aleć oni lepiej wiedzą, co robią; i linę osunięto ostrożnie w mroczną gardziel żlebu...
Dwu śmiałków zaryzykowało przechadzkę na Szczyrbski; ja z p. Janem siedliśmy smętnie nad czeluścią. I znowu godzinka ubiegła: już pół do trzeciej, trzecia, pół do czwartej... Co, do szatana! Udał się ten skrót! A toć tu jeszcze cała grań Hrubego, a Furkot? a zejście do Niewcyrki? Towarzysze-ryzykanci już Szczyrbski zdobyli; już — ot — w powrotnej drodze, jak marionetki, migają między zrębami, a z dołu nic! Schowaliśmy smętnie głowy w kaptury, bo uciął kroplisty deszcz, spreparowawszy nas w kwadrans dokładnie. Już teraz we czwórkę złorzeczymy przedsiębiorczości folblutów; skuleni, poszczękując zębami, urągamy losowi. Niepokój w nas nurtuje: żywe rozmowy i nawoływania, które biły ze żlebu, ucichły po zrzuceniu liny; teraz od czasu do czasu daje znak życia tylko p. Drewnowski; robiąc widocznie wesołość, pokrzykuje z głębi żlebu: dobra, dobra! — ale nic nie widzimy, coby ten optymizm kominowy usprawiedliwiało.
Widzą natomiast w żlebie sami aktorowie, co się dzieje. Wtłopaczyli się dość względnie wysoko pod przełęcz, wygrzebali z trudem na jakąś płasienkę i — stop! Do góry fatalnie: połupane wprost wszystko: co ruszyć, w garści zostaje; gdzie stąpnąć, walą się kamienie... Furknął jeden z pod ręki i wycelował misternie w leżący na stronie plecak p. Stanisława; cios był tak dotkliwy, że biedny plecak pognał ku dołowi, a z nim — o, Jezu! — przednie żarcie wszelakie, grysik nieporównany, spirytus w bańce, aparat fotograficzny i moc innego dobra! Jęknął p. Stanisław i „ozeźlił się” na los: decyduje się drałować za swoim mieniem; ale z dołu to już dziękuje za przyjemność: już naszą drogą wyjdzie na grań; z góry wtedy pomoże się profesorowi zmóc oporny żleb! I dlatego to pobiegł do góry okrzyk: „Rzucajcie linę!”
Ile tam trudu miał w tym zejściu p. Stanisław, jak odnalazł pokiereszowane miejsce, milczy o tym historia. Około 6-ej dopiero, przeszło w pięć godzin po nas, wyziera biedny na grani i, pierwsza rzecz, urąga dla utrzymania fantazji:
— Do pięćkroć! to wyście wszyscy tutaj? Sypać czym prędzej na Hruby, bo nie zdążymy przed nocą!
Wesoło przyjęliśmy tę spóźnioną komendę: snadź zgubił rachubę w żlebie p. Staś... Bierzmy się raczej do tego skazańca, któremu smętniej pewnie w samotności tam w żlebie, no, i wygód mu brak! Zmarzł też niechybnie, jako i my tu na grani, bo chłodek powiał po deszczu, a strach jak w bezczynności to po plecach kąsa!
Był profesor, jak się okazało, nie tak daleko pod przełęczą. Ubezpieczony teraz, mógł śmiałą ręką sięgnąć po zwycięstwo! Po raz pierwszy udało mi się dojrzeć go z jakiegoś okienka między głazami: rozkrzyżowany, żywy ten X, całą swą rosłą postacią przywarł do ściany, niby pająk olbrzymi. Czego jednak dotknie, rwie mu się z pod rąk; gdzie stąpnie, zjeżdża razem z oparciem i zwisa na linie. To stąpając, to wisząc, to czepiając się rękoma, posuwa się zwolna ku górze. Ale wygląd nie arcy! Ubranie pokąsane przez kamienie, krwawe wykrzykniki na rękach, na koszuli ślady krwi... Pięć kwadransów zajęły przygotowania do windowania i windowanie samo; pięć kwadransów prężyły się nerwy pod przełęczą i na przełęczy: o kwadrans na ósmą stanął p. Kazimierz na pewnym gruncie. Blady, zielony niemal w półmroku wieczora, ale zawadiacko nas wita: dobra! dobra!
Nie mniej spiłowany jest p. Osiecki, — my za to... wypoczęci: od siedmiu niemal godzin czekamy tutaj. Udał się skrót, nie ma co mówić!... Ha, ale ma za to p. Drewnowski „pierwsze” zapewne wejście na przełęcz Szczyrbską, a jeszcze pewniej — „ostatnie”.
Cóż dalej? P. Stanisław jeszcze chce ratować honor wyprawy: choć na Młynicę proponuje zejść... Ale co za cel? — kamienie pod głową wszędzie jednakowo twarde... Staje, że schodzimy na Hlińską. Mierząc wszakże wszystkie nogi miarą swoich nóg, Osiecki chce niby do szałasu ciemno-smreczyńskiego zdążyć. A jakże...
Zaczyna się teraz wariacki lot, z razu po mroku, po ciemku później, przez to samo zbocze, co nas tak haniebnie kamieniami obiło przed południem. Taniec, jak w balecie... — ale nie jest to taniec wesela, nie! Milczymy przykładnie; czasem tylko pokrzyki mimowolne świadczą, że coś tam komuś nie smakuje... W pocie czoła osiągamy dolne partie...
Stanęliśmy wreszcie na jakichś trawkach.
— Prędzej! prędzej! — nagli p. Stanisław. Do czego mu tak pilno? — myślę sobie — do tej paproci wilgotnej? Proponuję, by tu zanocować. Ale gdzie tam! pędzą dalej... — idę tedy i ja, przeklinając zdradzieckie kamienie w obfitych trawach doliny. Z godzinę tak w pocie czoła i nie czoła biegniemy; naraz zyskuję stronnika:
— Niech lecą, — odzywa się p. Ojrzyński, my tu się pewniej prześpimy... I podrałowali. Śmieliśmy się, gdy o jakieś trzysta kroków dalej przypadli i oni i latarkami sygnalizować jęli postój. Obojętnie udajemy niemych; manewrujemy teraz w plecakach; kolacja na zimno pod gwiaździstym niebem ma swój urok...
Legliśmy po niej spracowani do snu. Dziwić się musiał przecudny dzisiaj, srebrny cały i srebrem wokół ciskający księżyc, gdy ujrzał na różnych częściach grzesznego mego ciała efekty bieliźniane o całkiem innym przeznaczeniu: koszulinę z plecaka wciągnąłem na kurtkę, ręcznikiem owiązawszy szyję, skarpetki wełniane na rękach, — mam tu z zimna młode życie stracić? Twardo było wszetecznie, więc w całym tym uzbrojeniu poszedłem szukać miększego łoża. I znalazłem w pobliżu mdły jakiś trawniczek; ale nie chciało mi się po czekan już wracać. Jakież było zdziwienie towarzysza, gdy przebudziwszy się po paru godzinach i chcąc mi połączenie obozów zaproponować, nie znalazł mnie, tylko mój czekan. Ja na nawoływania nie reagowałem z figlów: niech sobie woła... Pochodził trochę p. Antoni, szukał, wreszcie, przypuszczając widać, że poszedłem przodem, przytulił mój czekan do piersi i puścił się w drogę sam, o czym ja znów nie wiedziałem. Z kolei ja, obudziwszy się o świcie, szukałem to p. Antoniego, to czekana własnego, i domyśliwszy się ucieczki obu, podążyłem sam. Spotkałem na szczęście w drodze tego winowajcę, którego, gdy sprawdził, że mnie w tamtym obozie nie ma, ruszyło sumienie i, skoro świt, nawrócił ku mnie z zabranym czekanem. Raźniej nam było teraz en trois budzić spokrewniony obóz...
— Wstawać, wiara, na Krywań!
Leniwie jakoś rusza się gromadka; chcą wprzód iść do schroniska, by herbatę pod dachem wypić. Zaczynam się obawiać, że czasu za dużo stracimy. Ale tu się spostrzega p. Drewnowski, że tam coś cennego na przełęczy Szczyrbskiej zostawił; postanawia się wrócić (ale już nie przez żleb...), p. Ł. znów ni stąd, ni zowąd do przełęczy Pysznej nabrał afektu. Co z tego będzie?
Pożegnawszy się z profesorem i wyprzedziwszy nieco płaczącego nad spotyranym grysikiem swym p. Stanisława, puściliśmy się we czwórkę do onych Smreczyn, no, i — zbłądziliśmy w lesie —, zszedłszy w dzień ze ścieżki, którą w noc ciemną chciano trafić do schroniska! Gdyśmy doszli na miejsce, Osiecki na dobre już się niecierpliwił, że dla rozmaitości zginęliśmy teraz — wszyscy...
I w tym właśnie momencie przypomniał sobie p. Ojrzyński, że przecież on już był na Krywaniu, że... — nie chciałem już słuchać motywów; odosobniłem się: byłem zły... P. Ł. wykonał groźbę: poszedł sam na Kamienistą. Siedliśmy tedy do warzenia we czterech, we trzech właściwie, bo w oburzeniu swoim skazałem się — na głód. Przeżuwałem groźne projekty: na złość, sam pójdę na Krywań! pewne atoli motywy natury gospodarczej bruździły mi; byłem zły.
Nastąpiły dla mych towarzyszy słodkie godziny kapuańskie w przepysznej pogodzie letniego dnia. Słońce wprost leje się z góry na stuletnie smreki, — poobnażali się, jak się dało, palą ogniska, fotografują, zawodzą sobie, cieszą się — ja nic, bom zły...
Już dobrze za południe przewaliło się słońce, gdy wrócił p. Drewnowski; owego czegoś nie znalazł; w mgłach poranka pewno się rozwiało... Stropiony, wziął się do jedzenia, a że niecny zamiar powrotu do domu właśnie w gromadce już był dojrzał, postanowiono ulżyć plecakom i również jeść zaczęto...
Ruszyliśmy wreszcie, bez p. Kazimierza, który dłużej nad swą mamałygą się znęcał i miał nas dogonić. Nie bardzo to mu się udało, bo stanął w Zakopanem coś o drugiej w nocy. Nie wiele lepiej udała się Kamienista panu Ł.: obiecywał sobie powrót na dziesiątą, był zaś po pierwszej w nocy. Jaka szkoda, że nie zeszli się ci mężowie tak o pół do drugiej na Krupówkach!
Co do nas, to stanęliśmy na miejscu o parę godzin wcześniej, przy czym teżeśmy się rozbili, bo ja, tak sromotnie zdradzony przez towarzyszy co do Krywania, całą drogę udawałem dumnego senatora i szedłem powoli. „Po kawałku” zaczynała się wycieczka, „po kawałku” się skończyła. Ale nie mieliśmy sobie nic do wyrzucenia: przeszliśmy właśnie w tych ostatnich godzinach — i tamci, i moi, i ja — takie lanie, jakiego świat nie widział! A jakże: byłem już powyżej dolinki Walentkowej, gdy zachmurzyło się, zasępiło, zagrzmiało, i rozwarły się upusty niebieskie! W ogniu błyskawic, w gromów rozgwarze i burzy kroplistej szeleście — szedłem po senatorsku, nie śpiesząc; dopiero przez Jaworzynkę puściłem się, jak młode źrebię w przegonach...
Pyszne było, gdy nazajutrz, spotkawszy się z p. Stanisławem na Krupówkach, zapytany przez niego, jakie mam projekty, z dumą odrzekłem: idę jutro na Krywań!
I poszedłem istotnie w innym, solidniejszym, bo damskim towarzystwie.
I dlatego może dopiero ta szósta z kolei moja wyprawa wprowadziła mnie na szczyt tej góry przepięknej! Cały lat dziesiątek tęskniłem ku niej i zaprawdę, posiadłszy ją, nie mniej się cieszyłem od owych zdobywców z przed wieków, co chciwymi dłońmi po złoto do jej wnętrza się darli!



4. CHRZEST NA LODOWYM
(27—31 lipca 1918.)


Jak w raju Mahometa, płynęły nam miłe dni w pensjonacie. Bo choć rozkoszą są wycieczki górskie, dobrze jest przeplatać je czasem wycieczkami w dziedzinę wesołości kameralnej, — nie prawda? A materiału palnego dość jest w tym roku w „Sariuszu”... Aż strach: zaczadzieć można, jeśli nie spalić się z kretesem w gorącej atmosferze.
To też, podniecany instynktem samoobrony i chcąc z drugiej strony ratować nieocenionego towarzysza, p. Stanisława Osieckiego, władcę tego przybytku, nalegam natarczywie, by „prysł ze mną” choć na parę dni z tego raju i powietrza górskiego złapał. Przyznaje mi, że periculum in mora, a jednak wciąż odkłada...
Nareszcie, nareszcie wymogłem: idziemy! Zamiary srogie, jak zawsze; zaczynamy od Lodowego... Drugi dzień już oglądamy się za szkapiną, któraby na Łysą nas doniosła, ale takie nam ceny tu śpiewają poczciwi górale, tak rzewnie klną się, że samych ich drożej kosztuje, iż postanawiamy nie wyzyskiwać biedaków i... do Jaworzyny iść pieszo. O, i nogami się czasem obronić można! Wyjdziemy sobie po południu i przenocujemy w tartaku jaworzyńskim. Ktoś tam mówił p. Stanisławowi, że dyrekcja obecna chętnie turystów przygarnia.
Żegnani przez cały korowód zesmętniałych oczu, ruszamy w drogę po uroczystym obiedzie pożegnalnym. Wymarzone warunki! Słońce jak gdyby nam chciało wynagrodzić rozstanie: pieści swym ciepłem łagodnym, miłym, jedwabnym, jak niewieścia dłoń... A mimo to krakał dzisiaj, krakał posępnie barometr na Tatrzańskim Dworcu. Chyba się myli, — nie podobna...
Idzie się nadspodziewanie dobrze w stosunku do zniewieściałości, w jaką wpadliśmy w Sariuszu. 199 minut na 24 kilometry do Łysej nominalnie, a 21 uwzględniając skróty, to wcale niezły marsz.
Biegniemy do owego tartaku — i skandal: nawet przed oblicze swe nie chce nas dopuścić pani dyrektorowa w nieobecności małżonka; i służba kiwa głowami: ktoby tu i gdzie mógł spać? A że dziwne jakieś panują obyczaje w tej Jaworzynie i jadłodajni publicznej żadnej nie ma, więc decydujemy się na Podspady. Parę kilometrów zaledwie, ale ileż dłuższe są te kilometry!
Jesteśmy wreszcie w gospodzie Podspadzkiej. Żyć nie umierać! Piękny pokój o dwu grzecznych łożach, piwo wyśmienite, gospodarz wylany, w czterech językach jednocześnie nas ubawiający, no, i luneta na Hawrań; miała ona wprawdzie mały feler, że nic mianowicie przez nią widać nie było, ale przynajmniej chęci fundatorów były dobre.
Obserwujemy tutejszych letników, którzy się zeszli na kolację: sami Węgrzy, a może żydkowie, bo coś na to patrzy. Autochtonów tej ziemi, Polaków, chyba między służbą szukaj!
Spaliśmy w ciszy tutejszej po rozgwarze Sariusza, jak króle. Ale rankiem przeciągnęły się nam miny: Hawrania nawet mimo lunety nie widać, mgły się włóczą, siąpi... Do diabła! — gdzież to słońce wczorajsze? te dłonie jedwabne?
Trzeba jednak iść: tu siedzieć nie będziemy. Niedziela dzisiaj: moc schludnego ludu dąży do kościoła. Witają nas w najczystszej polszczyźnie: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, — słyszycie, panowie dyplomaci alianccy!
Błoto w lesie, ojej! — na drzewa chyba leźć. W pewnym miejscu przerąb poprzeczny na parę metrów szeroki, na kilkadziesiąt długi; na skraju kazalniczka jakaś ze schodkami, daszkiem, a jakże... Co to? Strzelnica, proszę państwa, strzelnica jasnych panów... Siadają tutaj od czasu do czasu ekscelencje, i paląc cygara i popijając koniak, dudnią z dubeltówek do napędzanej w korytarz zwierzyny! Polowanie — tak zwane...
Rzednieje las, we mgły otulony. Szaro, smętnie, łzawo... Dziewuszki jakieś dźwigają wodę w konwiach.
— Dzień dobry, dzieuchy, — a skądeście wy?
— My z Jurgowa, pasiem tutaj. Hań, patrzcie, krowy... A wy kaz idziecie?
— Daleko w góry, na Lodowy.
— Cooo? — a pocoz wam toto?
Snadź nie musnęła ich jeszcze kultura taternicka. Pytamy o mleko.
— A to pódźcie s nami... — przez błotniste trawy ciągną nas ku szałasom na górce. Wewnątrz młodzież różnopłciowa śpi jeszcze pokotem wokół wygasłego ogniska.
— Dzień dobry, śpiochy! — Obudzone dziewczyny zainteresowały się co nieco rannymi gośćmi, chłopaki ani mru-mru: złe... Prowadzą nas do obszernej przybudowanej izby. Boże, to istny Fukier krowi! Dziesiątki naczyń różnych na ziemi, na stołkach, a wszystko pełne mleka w rozmaitych stanach.
— Wy to na słodkie się widzicie — mówi do mnie jedna.
— Ano, ale po czym poznajesz, mała?
— Bo wam tak ślipie, jak kotowi chodzom...
— A niech cię nie znam! Zresztą nie wiem; może i „chodziły”; taki to przecież miły obrazek... Pociągnęliśmy po dwa kubaski.
— No, a ileż się wam, dziewuszki, należy?
— O! toć wyśta pili, nie my, to wy lepij wicie...
A bodajeś zamąż wyszła, dziewczyno! Spożywca ma ceny określać! Zawyliby kupcy warszawscy... A kto wie, może ona taka chytra, ta mała? Tym razem chytrość jej się opłaciła. Przeprowadziły nas grzecznie przez błotka, nadziwić się nie mogąc, kie nas licho „hań, na te Lodowe gna”? Kie licho? — albo ja wiem...
Postępujemy w głąb doliny Jaworowej; krajobraz się zmienia. Zrazu łączki zbiedzone z ponarzucanymi głazami, a następnie kamienie, kamienie, kamienie! Okiem ogarnąć nie można niezmierzonych połaci, bo zazdrosna mgła legła przesłonami na wszystkim; mógłby człowiek przypuszczać, że tu żadnych szczytów Jaworowych ani Lodowych, jako żywo, nie było i nie ma. Idziemy, zdani na nos p. Stanisława, a snadź niezły to nos, bo wyszliśmy prostą drogą na pomnik ś. p. Klimka — niech śpi w spokoju, którego nie zmąci Mu tu żaden odgłos z za gór!
Szlachetna w linii kozica, filuterny świstak, co aż sfotografować się p. Stanisławowi pozwolił, — ot, urozmaicenia drogi. A jednak dziwny to jakiś kraj, w którym dziewczyny turystów, a świstaki strachu nie znają...
Zajrzawszy nieco do zapasów, bo to na obiad już pono czas, skręcamy w dolinę Zadnią. Pogoda niezachwycająca wprawdzie, ale od dwu godzin znośna. Aliści koniec temu dobremu: zaczyna padać; mgły jeszcze się opuszczają, a może my się wznosimy ku nim?...
Droga coraz ciekawsza: pniemy się w olbrzymie jakieś żlebisko. Nic podobnego do ścieżki tu już nie ma: płytki, załupy, — występy, — czyżby to normalną drogą być miało? Człowiek nie idzie do góry, tylko się drze na czworakach, prosto w wodę, która chlusta z góry coraz obficiej, coraz bezczelniej! No, no, no... Godzina mija, druga: końca nie widać... Pomimo przemoknięcia, pot mię zlał uczciwy... Deszcz, tu wyżej, w krupę się przerodził i siecze po twarzy jak biczem. — Jeszcze chwila i mamy śnieg! Sypie tak rzęsiście, że wnet nam drogę dywanami usłał, psiakrew! Silniejszy powiew i:
— Grań! — woła p. Stanisław.
Nareszcie! Ale dziwnie świat wygląda! Powinno światła niby przybyć na grani, a tu sczerniało jeszcze! Co u licha: dzień przecie, a tu mrok formalny! Chmur przez mgły nie widać; ale i mgły same brudne niesamowicie...
— Prędko! prędko teraz! — nawołuje p. Stanisław. Urąga chyba biedzie: człowiek, zgięty w pięcioro, dźwigał się ku grani, rozprostowaćby się chciał nieco, a tu znowu w kabłąk się giąć? Ale gnę się z poddaniem, rękoma głazów się chwytając, bo mi kolana drżą z napięcia, a peleryna na wietrze, jak sztandar łopocze...
— Nie gimnastykować się tu! — woła p. Stanisław — zrzuć pan tę chorągiew!
Ma rację, przyznaję; to też zrzucam z siebie pelerynę, choć tu raczej przywdziaćby co należało, i w kurteczce puszczam się naprzód. Trochę jak pies na płocie sobie poczynam, bo wiatr wysila się, by strącić człeka na bok! Zamiata przy tym kłębami śniegu, aż oczy zamykać... Palce mi zmarzły na kość, — ślisko, mokro... — ale idź! choć każde stąpnięcie poślizgnięciem grozi! — idź, bo mus... Liny — w sekrecie dodam — nie mamy. Jeszcze kwadrans, jeszcze parę minut i — szczyt!
Mój Boże, w takich warunkach jeden z najpiękniejszych szczytów! najwyższe wzniesienie rdzennego grzbietu Tatr! a trzecie wzniesienie w ogóle!
— Ale koń! koń jeszcze! — wrzasnąłem z przerażeniem, uprzytomniwszy sobie, że idąc z tej strony, dopiero za szczytem będziemy mieli to groźne w tych warunkach zwierzę! Zakotłowało mi się w głowie, ale stereotypowe już „Prędzej! prędzej!” p. Stanisława pognało mię dalej.
— No, koń! — komenderuje po jakimś czasie — siadać okrakiem!
— Olaboga: w błoto? w śnieg? w lód? Niech pioruny jasne...!
— Nie wywoływać wilka z lasu! — ostrzega towarzysz — słyszy pan?
Czekany zaczynają nam grać niesamowicie, elektryczność się wyładowywa...
— Burza nas złapie! Prędzej! — grzmi p. Osiecki.
Zaczynam się przewijać po głazach konika i — dalibóg — sprawniej to mi idzie, niż przypuszczałem. Wypróbowana moja właściwość: zaczynam być taternikiem, gdy strach mię obleci... Ale jakiż ciekawy ten koń! Choćbym okulał, przyjdę tu w pogodę: rozkoszna to musi być przejażdżka...
Zsiadamy z konia i teraz ankarier na dół! Burza siedzi nam na karku. Podmuchy wiatru rosną. Strefa śniegu się kończy: zaczyna lać pospolity deszcz. Woda chlusta po skałkach w przegony z nami.
Zbiegliśmy na dół, przemoczeni do szpiku. Pocieszam się tą filozofią góralską, co to mówi, że „do skóry to ono doleje, a ci bez skórę to nie przeminknie”. Uda się nam ujść burzy, czy nie uda? Jak na złość, obejście stawów fatalne! Uporządkowanie dojść w takich miejscach to chyba nawet subtelnej Ochrony Przyrody nie uraziłoby...
Oto i schronisko Teryego! Uciekliśmy burzy, która właśnie w tej chwili, piorunem się oznajmiając, jak jastrząb, na dolinę spadła.
Niemiła wiadomość na razie: miejsc w schronisku nie ma. Chyba, chyba, że na podłodze położą posłanie?
— Kładź, gdzie chcesz, bracie, nie wielka to przecie tutaj różnica... Zaczęło się wyżymanie szatek to w pokoju pożyczonym, to po trosze w sieni; zmieniamy to i owo z bielizny, o ile wobec przemoknięcia plecaków i ich zawartości przebranie się ma jakikolwiek sens...
Na sali wesoło i gwarno. Najlepiej dostosowane do warunków są dwie ślicznotki węgierskie, które w białych bluzkach i ażurowych pantofelkach na niedzielny spacerek się tu wybrały; udała im się majówka! Poza tym jest kilku panów i poważnego oblicza Franz, przewodnik.
Po pierwszym gliwajnie — sit venia verbo — i my wzięliśmy udział w rozmowie ogólnej. Oczywiście, wszyscy zostają na noc, bo dziwy się dzieją na świecie: wicher się zerwał; jakby się cały kierdel cyganów obwiesił!... Ulewa tak potworna, że woda przez drzwi wejściowe do schroniska się wdziera! — huragan rwie na strzępy chlustające z nieba kaskady i w pył wodny je zmienia... Klnie się stary Franz, że w życiu nic podobnego nie widział!
— Co, panie Stanisławie, wyobraźmy się sobie teraz na koniku!
— Koniec byłby pięknie zapowiadającej się pańskiej kariery — odpowiada smętnie wódz.
Mam tedy prawo uważać się za bohatera, skorom zwiał tak sprawnie, — nie?
Osiemnaście godzin tak lało, osiemnaście godzin trzęsło się schronisko w swych zrębach. Już dobrze po południu nazajutrz odciągnął Franz ze smokowickimi gośćmi. Pozostał tylko jakiś profesor węgierski, który z towarzyszem na naszą Perć Orlą się wybierał. Tych na dole w temperaturze 24° pouczał p. Stanisław; ja wolałem 4° na górze, ale pod stertą koców za to.
I wiecie państwo, co robiłem? Sylwetki wierszowane gości sariuszowskich popełniałem, — tak... O, telewizja duchowa powyżej 2000 m widać się zaostrza; niech przyzna mój towarzysz, że się nie myliłem, gdym pisał o nim, iż:

...w politycznym swędzie
— Może czas już niedaleki —
Na fotelu nam zasiędzie,
Docisnąwszy się do teki...

Przepowiedziałem i inne rzeczy, ale to to już sprawy prywatne...
I następną noc jeszcze lało, a wiatr zawodził...
Rankiem dopiero ucichło. Pożegnawszy więc gościnnych gospodarzy, puściliśmy się na dół. Zamierzona na wczoraj Pośrednia Grań spłynęła z wodami do Popradu, hen... Szło nam tylko o to, by się dzisiaj dostać do Popradzkiego Stawu, a jutro — powrót do domu.
Ba, ale zaraz na wstępie dowiadujemy się, że za Westerowym most przez burzę zniesiony, że tramwaj do Szczyrbskiego jeziora nie idzie. Psiakość! Mogliśmy jednak krzywdzić fiakrów zakopiańskich, nie wypada nam dorabiać — tutejszych. Postanawiamy od Westerowa machnąć sobie do Popradzkiego per pedes: jakieś 13 — 14 kilometrów to fraszka przecie dla nas. Ulitowało się niebo i wyzłociło nam szosę po obiedzie; — z rozkoszą więc odbyliśmy spacer, tonąc wzrokiem w zieleni, zwłaszcza, po smutnych widokach z okolicy Szmeksów: całe tam kilometry kwadratowe wygolonych lasów; — głucho i pusto, pusto i głucho... To orkan jesienny coś przed trzema laty w kilkanaście minut wszystko to trupem położył! Hulają tu żywioły, gdy się czasem skłócą!
Drapieżnym pazurem nie dotknął jednak okolicy, przez którą teraz wędrujemy. To też piękno tu porywające: wzrok ślizga się na lewo po bezkresnych zda się równinach podgórskich, srebrną wstęgą Popradu przeciętych i ludzkimi siedzibami usianych; łamie się na prawo o tępe, nieprzejrzanymi lasami porosłe zbocza, dziesiątkami potoków porżnięte, — ściga uzdrowiska rozrzucone wzdłuż wijącej się szosy... Wszystko to czarem jakimś owiane, nieziemskie, cudne... Nie próbuj, człowiecze, dwu kroków na boki, bo ugrzęźniesz w lasach z kretesem; tym tylko przeciętym korytarzem szosy wolno ci się posuwać! Vedere e poi morir...
Zwykle tędy się jeździ, elektryką najprościej. Dziś — idziemy; możemy więc się oddawać kontemplacji. Burzę wczorajszą tu znać: nabroiła potężnie. Ot, most naprawiają żelazny, którego zerwanie jest bezpośrednią przyczyną naszej pieszej wędrówki, — ot szosa w ¾ szerokości urwana od masywu zbocza na kilkunastu metrach, a w wielu miejscach zorana poprzecznymi bruzdami przez potoki, zrodzone wczoraj dopiero i umarłe dziś — potoki, których jedynym przeznaczeniem było to właśnie zniszczenie!
Od wierzchołka pętli szosy, z przystanku kolejki, skręcamy na prawo i przez łączki i las dostajemy się wreszcie do schroniska przy Stawie Popradzkim. O 9-ej spaliśmy już, jak zabici — ale czy na długo? O 2-giej w nocy zbudziły nas już ziarniste krople natrętnego deszczu, tłukącego w szyby; i lało tak już bez przerwy, lało bezlitośnie przez noc i dzień następny...
Smętne mieliśmy miny, gdy w kapturach na głowach wypadło nam nazajutrz ruszać o godzinie 7-ej. Mgły u góry, na dole, po bokach, — świata nie widać! A nade wszystko te potoki wezbrane; woda na 10 centymetrów ponad kamieniami wali na przejściach; — skacz tu, człowieku, kiedy tak czy owak w wodę zawsze skoczysz... Idziemy niby przez Koprową przełęcz, — nie wszystko jedno, którędy? Śmietana wszędzie biała... Pod nieustającym deszczem przesadzamy przełęcz, toniemy niemal w potokach, rwących przez ścieżki, aż wreszcie przez Hlińską docieramy ku przeprawie u ciemnosmreczyńskiego schroniska. Ratuj się, kto w Boga wierzy! Przejścia nie ma zupełnie: na pół łokcia nad kamieniami woda szoruje! Choćbyś i utrafił misternie nogą na kamień, zmyje cię woda! — a czy utrafisz?
Już — już rozważaliśmy konieczność pogrążenia się do pasa w wodę, co zresztą nie było by tragedią, bo deszcz na sekundę od rana nie ustał i jesteśmy mokrzy, jak woda sama, — gdy poratowała nas przypadkowa okoliczność; ot, tam, po tamtej stronie potoku, stał sobie dość obszerny smrek. Zgubny dla niego a przyjazny dla nas zefirek, złomiwszy go przez pół, o ziem go prasnął, wicie, i tak misternie, że czubem do potoku legnął; brzegu naszego niemal sięga. Zdarzenie, widzi się, niedawne, bo zieleń jeszcze świeża a mimo to już ludkowie jacyś tu byli, — a kto wie, może go i podciągnęli bliżej... Jak wiewiórki, dostajemy się w gałęzie i, choć droga nie łatwa, bo gałęzie szczególnie na moją pelerynę mają smak, a cały smrek jak huśtawka chodzi, — przedostajemy się po półżywym moście. Jesteśmy w schronisku, a raczej w budzie, która schronisko udaje.
Zaczyna się komiczny podśniadanek: warzymy herbatę wysoko, na półce, by uniknąć siadania, tak nas ziębią przemoczone szaty. Po czym rozgrzani nieco, hajda pod Zawory! Błoto tak haniebne, że omal nie więźniemy w trawach; ścieżkę czart tu chyba ogonem malował, bo wciąż znaki się gubią! Zresztą, wszystko jedno; idziemy po omacku w zielskach do pasa. A deszcz sobie leje, leje i leje...
Mamy Zawory! Długa teraz, długachna droga po zboczach i — oto — Liliowe. Na tym jedynie odcinku deszcz się zapomniał i sfolgował na kwadrans; na Liliowem lał już z powrotem. Kwadrans suchy na jedenaście godzin drogi nie za wiele chyba? A jednak i dobrą stronę ma taka wilgoć: gdy woda się do becherów dostanie i ujścia nie ma, to człowiek, jak naoliwiony się posuwa. Kto wie, czy i w pogodę nawet nie dobrzeby było... po szklaneczce do butów nalewać?
W schronisku na Hali rozpacz: mówią, że od niedzieli psa kulawego nie widzieli, nie spotkaliśmy i my w całej drodze dzisiejszej — nikogo.
Na godzinę 6-tą jesteśmy w Sariuszu. Powitaniom końca nie ma... Przerobiwszy się na bażanty, do późnej nocy musieliśmy się spowiadać, jak to było na tym Lodowym...



5. PRZEZ GÓRY — DO PIESKA...
(5—8 sierpnia 1919.)


...Zjednoczona, niepodległa, Duchem wielka, potężna Ramieniem — niech żyje!! Tak; — bez paszportu jadę, bez rewizji, bez tego jakiegoś półlęku, jakim żandarmi wszelkich potencji na rubieżach granicznych napawają statecznych obywateli... Teraz już bez zastrzeżeń prawno-politycznych czuję się obywatelem Rzeczypospolitej — tu, jak czułem się przed wyjazdem — tam. I gdyby nie te jakieś niepojęte dziecinne animozje ex-Galicjan w stosunku do Warszawy i warszawiaków, widocznie za to, że Zygmunt III nie przewidział był chwili obecnej i Kraków stołecznego pozbawił splendoru, — człek czułby się zupełnie u siebie... Czyż zresztą, gospodarczo rzecz biorąc, nie mam prawa czuć się u siebie? — gdzie okiem rzucić: w knajpie, na szczycie, w schronisku, dolinie — wszędzie: Warszawa, Warszawa, Warszawa... Ba, toć to Europa jeszcze zamknięta, jeszcze krwawe widma wojny włóczą się po gościńcach, jeszcze niestężałe warunki polityczne mącą plany poczciwym burżujom. Więc wszystko pcha się ku Zakopanemu, ku Krynicy, ku Rabce, no i wszystko moknie a złorzeczy, złorzeczy a moknie, bo od tygodni, od miesięcy nawet, tu leje a leje... Katastrofalnie mokry i zimny rok, zresztą, nie tylko tu, w górach! „Polska wstanie, gdy zima zimie rękę poda” — wieszczył pono ongi Wernyhora, — i nie bardzo się omylił: śniegi zeszłoroczne nie zdążyły spłynąć jeszcze a tu już nowe nie za górami... Utrudnia to turystykę: łatwe szlaki trudnymi się stały; lecą też amatorzy od skał, niby ulęgałki, i krwią piszą historię sezonu.
Szczęściem, wszystko jest zmienne na świecie: pierwszą połowę sezonu, istotnie, miałem marną, drugą natomiast — kryształowo niemal czystą; szczególnie dziewięć dni finiszu bosko wprost pięknych, ciepłych, słonecznych, jakimi tylko Tatry umieją darzyć, gdy w hojności królewskiej spragnionym ceprom garściami rzucają i modre rzeźwiące poranki, i rozzłocone słońcem południa, i w bladej purpurze płonienia skąpane zachody, i wysrebrzone pełnią księżyca balladowe noce...
Oczywiście, i bliższe mi kółko warszawskie w komplecie. Ale czy mnie kiedy dosyć? Zamieszkałem tym razem w „Modrzejowie”, choć unikam, co prawda, pensjonatów, bo te to dla taternika wprost niebezpieczne zasadzki; ale wszystkiego trzeba spróbować... I wnet wplątałem się w sieć koneksji towarzyskich, które mię omal nie zgubiły. Tragikomiczne czyniły wrażenie to moje szamotanie się w rozkoszach, to manewrowanie, kiedy i z kim należało iść, kiedy wypadało, a kiedy pragnęło się iść; to też spekulowałem, wiązałem poszczególne elementy rozmaitych grup, wyłgiwałem się czasem sprytnie, — dość, że obeszło się bez skrzypień, o które tak łatwo w podobnych warunkach... Taką to już właściwość moja w górach: łatwo zawieram znajomości, lekkomyślnie planuję wspólne wyprawy, a później, choć zęby rwij: nie zdzierżę...
Ale zdarzają się i wycieczki, że tak rzekę familijne, stateczne, uczciwe, gdzie człowiek może odpocząć pełną piersią, bez manewrów, bez łatań... Taką wycieczką jest np. spacer dzisiejszy w sympatycznym kółku rodzinnym państwa Makarczyków.
W tej zacnej rodzinie od paru już dni wprost wre: ja idę, ty idziesz, on nie pójdzie... — ja jadę, tybyś pojechał, ona niech nie jedzie... — we wszystkich trybach, czasach i osobach koniuguje się te czasowniki... Bo i co dziwnego? — sama „idąca” rodzina składa się z młodym kuzynkiem z sześciu osób, a są wszak i jakieś ciekawe osóbki, z którymi spotkać się mamy dopiero na Hali... Przygotować jedzenie dla takiego grona, zabrać szklanki, noże, plecaki, kubełki, czajniki, omal nie inne jeszcze naczynia niepozbawione uszu — bo p. Stefan jest przezorny i omnia sua z sobą nosi — wszak to praca Syzyfowa prawie! To też, gdy wpadłem we wtorek przed pierwszą do pp. Stefanostwa, aby się przekonać, czy jeszcze co się nie odmieni, atmosferę zastałem mocno podnieconą: fruwały swetery, szczękały imbryki, skwierczały kurczęta na patelniach, a wszystko to na tle ożywionych dysput, pełnych pięknych nadziei, niewyraźnych obaw, — bo dodać należy, że jeszcze z pół tuzina życzliwych krewnych, przyjaciół i znajomych zaszło z ostatnim pożegnaniem i bądź zachęcając, bądź zniechęcając do tego i owego, brało żywy udział w tym ważnym zdarzeniu. Rozpromieniony, podniecony, zaaferowany, krząta się w tym ukropie familijnym pan domu, rzuca rady, wskazówki, rozkazy i zakazy beztroskiej, bo nieświadomej odpowiedzialności młodzieży i — baczy, by wszystko stało na wysokości zadania.
Stwierdziwszy tedy gotowość bojową rodziny, biegnę i ja przyodziać się w zbroję taternicką, rzucam komu należy słowa pożegnania — i koło czwartej staję do wymarszu. Pogoda piękna, słońce wprost leje szczerozłote blaski, w których odcinają się wyraziście upragnione szczyty. Miałożby się już skończyć owo lanie nieszczęsne, co w tym roku tak gnębi rodzaj człowieczy?
Przewodzi nam oczywiście pater familias p. Stefan, Makarczyk. Do Kuźnic pp. Makarczykowie pojechali per konikum z tysiącem tobołków i juków, — my w pocie czoła drzemy pieszo... W Kuźnicach zastajemy p. Stefana na górze tobołów samego: pani z kimś znajomym poszła nieco przodem. All right! Toboły na plecy i — marsz! Pniemy się przez sploty korzeni, mijamy skręt ku Nosalowi, i cieszymy się razem z p. Stefanem, że małżonka jego tak dobrze dziś idzie; lornetką jej na Boczaniu nie dogonisz! Aliści pana męża zaczyna trochę niepokoić ten pośpiech; wymyka się naprzód — i w kwadrans powraca zziajany, zrozpaczony niemal. „Nie ma żony!” — „Jak? gdzie?” — „A no, nie ma” — i prysł, jeleniowi spłoszonemu podobny, szukać na Nosalu żony! Bo pani, rzeczywiście, tak się była z kimś spotkanym zagadała, że powędrowała na skręt, ku Nosalowi.
Znalazł... Idziemy w znoju czoła przez błota boczaniowe, — uf! jak gorąco! Przemierzamy długi Upłaz Skupniowy, aż tu za nami wychyla się jakaś gromadka. Patrzę — i oczom nie wierzę: Oppenheim, Bednarski, Chełmiński, Terlecki, przewodników paru — co do licha! Znowu Pogotowie? toć przed dwoma dniami zaledwie sam szedłem w tym samym towarzystwie po pana Rostafińskiego, który miał wypadek na Zawracie... Urodzaj... Bo dowiaduję się za chwilę od mijającego nas Pogotowia, że właśnie przed paru godzinami stoczyła się jakaś panienka z Zawratu i czeka pokiereszowana na pomoc...
Za pół godzinki mamy potwierdzenie naoczne, bo oto idzie we własnej osobie, zawieszona na barkach ratowników ofiara. Młoda panienka; głowa zakutana w biel; widać z pod obsłon twarz obrzękłą, skrwawioną... Strach mrowiem przeleciał przez kości... W milczeniu przeszliśmy obok, bogatsi o jedno ostrzeżenie. Ale czy dzikich taterników ostrzeżenia się imają?
Docieramy na Halę. Spanie jest, owszem, w „pawilonie” nawet osobnym... z pod ciemnej gwiazdy. Są w nim trzy łóżka i stół; jak my się będziem dzielić ze spaniem, skoro jest nas już — dziesięć osób? Bo owe trzy zapowiedziane osoby już są: dwie dzieweczki jak z bajki, z młodym śwarnym towarzyszem. Starsza, coś w rodzaju Goplany — powiewna i jasna — z słonecznym uśmiechem na pięknej buzi; młodsza, poniżej zapewne jeszcze szesnastki, ciemniejsza, z szatańsko miłym grymasikiem, komicznie chwilami poważna... Kobiecość aksamitna w jednej świadoma już siebie, nieświadomy zaś uporek i rozkapryszenie pacholęce w drugiej — oto cechy zewnętrzne panien Dzidzi i Zosi, dwu nowych towarzyszek twardego łoża na Hali i spodziewanych sukcesów w wycieczce.
Czy mam opisywać tę noc przemiłą w „pawilonie”, nie tyle w sen bogatą, ile w figle i śmiechy rozbawionej młodzieży? Nie, — po co oskomę w czytelniku wzniecać? Przesunę się odrazu do tych chwil nad rankiem, w których jęły się odzywać z pod koców melancholijnie ciche, jękliwe głosy.: „Mężu, ty słyszysz?” — „Dzidzia, ty widzisz?” Bo oto na świecie — leje zapamiętale! Usuwam jakiś ręcznik sprzed stłuczonej szyby, przez którą mnie życzliwie przez noc przewiewało, i topię wzrok w czarnej, szarzejącej już miejscami nocy: — beznadziejnie! Tylko poczciwy, a głupi łeb sflażonej krowy dojrzałem w szarzyźnie: oparła się nim niemal o framugę okna, jakby się skarżyć przyszła do pawilonu na to, co się dzieje. „A pódziesz”, powiedziałem dla kurażu, i schowałem nos pod koc.
Posępnie zeszło śniadanie, ale powoli zaczęliśmy sobie perswadować: nic z Zawratu, trzeba przeczekać w pawilonie, a może... a nuż?... ale nic się nie chciało poprawić, — tedy na złość postanawiamy... iść na Kościelec. Normalni ludzie wzięliby to za niewczesny żart, ale nie my, nie taternicy... I w piątkę odważniejszych „pyrgnęliśmy”, jak mawiał sympatyczny p. Kręcki z „Boccaccia”, na on Kościelec. Wrażenia — mokre, mokre i przewiewne, przerzucam się tedy odrazu do odwrotu, oczywista po zdobyciu szczytu.
Prało nas, o rety! i deszcz, i grad, i krupy, — my nic, lecimy ku Karbowi, jak antylopy młode i — oto — na Karbie pławiliśmy się już w słońcu. O, zmienności żywiołów ziemskich!


„Staw nam gra teraz w barwach....“

Schodzimy. Staw nam gra teraz w barwach, szary świat kamienny, zwilgły jeszcze od deszczu, chciwie ssie ciepło słoneczne, — oprószona brylantami zieleń — tam, niżej nieco — błyski strząsa tęczowe za powiewem wiatru... Słowem, piękny czas, piękne widoki i — spacer piękny...
Przysiadamy po drodze, by się porozkoszować otoczeniem... nie wartoż było nieco zmoknąć dla takiej panoramy? Wyschliśmy już zupełnie. Na spotkanie wyszło ku Stawowi poważne stadło rodzicielskie i w rozrzewnieniu wita swych Budrysów. O godzinie 6-tej jesteśmy na powrót w norze-pawilonie, gdzie nas czeka zasłużony obiad. Ale, oto, najmłodsza latorośl rodu, która tak się dzielnie spisywała w górach, zaczyna manewry dolskie od wylania całego rondla kluseczek na mleku — do łóżka! Zgrabny, jak grzyb w barszczu, powiedziałaby panna Zosia, która przecudnie umie trawestować przysłowia, gdyby powaga chwili na to pozwalała... Trzeba było robić nowy obiad. Aby więc czasu nie tracić, puszczam się z Makarczykiem ojcem i dwoma skrajnymi synami na mały spacerek do Zielonego Stawu.
Droga — nic szczególnego, ale powrót bajeczny! Oto słońce, co tak nielitościwe było tankiem, łaskawym i hojnym stało się teraz: zaczęło zwolna malować wierzchołki. Barwy jaskrawiały stopniowo aż do czerwieni niemal, — zaróżowiło się wokół wszystko, toporki czekanów ogniem nam zagrały... Dziwne wrażenie chwyta człowieka w tym bengalskim oświetleniu! Zdaje mu się, że jest na jakimś teatrum, że lada chwila ktoś gdzieś z boku przemówi, zjaw korowody wystąpią, pióropusze zaszeleszczą... A tu nic... — cisza, aż w uszach dzwoni... Przecudne tonowanie barw: ot, tam, na Koszystej czerwień zupełnie inna: brudniejszy jakiś ton... A tu, bliżej Świnickiej przełęczy krew się rzuciła na śniegi i jaśniej zaraz zagrała... Z za Kasprowego rącze obłoki tu śpieszą. Różowe już same, do sfery płonienia się zbliżają, która zwolna już na Skrajną Turnię się wdziera. Barwy się łamią... — jak to opisać? jak opowiedzieć?... Słońce zapada gdzieś za kulisę, czerwień sinieje, jakby popielało pod nią tło... Szarzeje wszystko, posępnieje, czuć zbliżający się — sen... Wracamy tedy, choć mimo woli oczy ku zachodowi lecą!
Dziwiono się, gdzieśmy się podzieli, ale nazbyt mowni nie byliśmy tym razem...
Kolacja, czy obiad, już nie wiem. Przed spaniem jeszcze jedna ekskursja w krainę piękna. Księżyca na niebie nie ma; hen, za górami jeszcze myszkuje... Ale go już czuć: dziwna jakaś poświata legła na wszystkim; znów efekty bengalskie, w innych tylko kolorach: jakiś seledyn przyćmiony, jakiś łuku elektrycznego odcień... Jużci, to księżyc tak maluje, ale gdzie on? gdzie? Przedziwne tło balladowe: tylko patrzeć, jak rycerstwo końmi zatoczy... I siedziałoby się, i patrzało, i słuchało... Cudny wieczór!... Idź tam, wymuskany, wonny warszawiaku dancingowy! — wpatrz się w to niebo, wsłuchaj się w tę ciszę, a zrozumiesz może, czemu ludzie tęsknią do gór, i z nizin ku nim ciągną... Nie zaryzykujesz bez partnerki? Namów i ją, — nagroda czeka cię pewna...
Spać!
Wbrew zapowiedziom ranek wstał piękny nazajutrz. Zrywamy się pośpiesznie: mamy iść przez Zawrat do Morskiego. Adiutant tylko panienek bruździ: utrzymuje, że panna Dzidzia „gdakała” w nocy, co ma być nieomylnym znakiem zaziębienia, że powinna tedy o powrocie pomyśleć. Umilkł jednak, spiorunowany błyskami kilku par oburzonych oczu. I w samą porę to uczynił, gromadka bowiem gotowa już do marszu...
Idziemy w pięknej pozłocie słonecznej... nuż podaruje nam niebo chociaż ten jeden dzień? chociaż jeden!... Ale na subtelnościach koncepcji ludzkich nie rozumie się niebo: już przy Czarnym Stawie prało nas, jakby do serc samych chciało się przesączyć... Boję się analizować bliżej tego nieszczęścia, by czego złego nie sprowokować, podstępnie więc uprowadzam część towarzystwa naprzód. Ale obu rozbitym teraz partiom było nie do dyskusji, bo — oto — lunął jeszcze lepszy deszcz! Zakotłowało się, zamroczyło... Przypadły partie pod ściany, jakby to mogło pomóc w czym komu... Lało, dopóki chciało, aż wreszcie sfolgowało nieco... Mokrzuteńcy jesteśmy, jak kiełbie w powodzi... Puszczam się tedy z połową gromadki naprzód; coś nam tam tłumaczono z dołu, kiwano na nas, ale rwaliśmy z kopyta. Przy klamrach dopiero łaskawie pozwoliliśmy się — dogonić. Ale już było dobrze: deszcz ustał.
Wejście na Zawrat wygląda dziś zgoła inaczej, niż letni turyści nawykli je widzieć: olbrzymie płaty śniegu biegną od dołu aż pod samą gardziel przełęczy; takoż i ściana Małego Koziego, po której się właśnie mamy piąć, oblepiona śniegiem, jak dziura w moście (powiedzonko panny Zosi)... Choć miesiące całe leje deszcz, nie udało mu się tych zasp tu spłukać... Stąd i te wypadki tegoroczne.
Linę wyciąga p. Stefan. Hej! nie szczędzić kolan ni indywidualności! (też rodzynek ze słownika panienek: synonim nikczemnej połaci ciała, co to w górach od głowy czasem potrzebniejsza...). Dochodzimy do pierwszego z dwu płatów, co legły ha odcinku klamer. Uuu, śtyrbnie! Manewry w szparach przyskalnych, — a są między nami i tacy, co gór w życiu nie widzieli, (chociaż nie zawsze tacy chodzą najgorzej).
Jak grzebaliśmy się w tych śniegach, asekurowali, obchodzili zaspy, — jak drżały łydki poniektórym z obawy, zaś innym z zadowolenia — pomijam, bo śpieszne mi na przełęcz. Tak lubię patrzeć na „zdobywców”, dla których Zawrat jest nowalią, gdy po wyjściu z czeluści, stają olśnieni wobec odsłonionych nagle widoków....
Niestety, nie hojny dzisiaj Zawrat: wietrzno, szaro, smętnie...
Nie popasając tedy długo, rzucamy się w dolinę, która lodem na Zadnim Stawie świadczy, że nie ze wszystkim zapomniano tu o zimie... zeszłorocznej, a to już przecie siódmy sierpnia dzisiaj!
Cieplej nieco po tej stronie; wał Kozich Wierchów snadź wstrzymał podmuchy północy. Nie śpiesząc się, żartując, ćwicząc się w zjazdach na licznych płatach śniegowych, docieramy wreszcie do schroniska w Pięciu Stawach... Ironia: schroniska! do budy zapuszczonej i obdartej, rozkradzionej częściowo. Przybytek niezagospodarowany, bo któżby tam o turystach pomyślał w sezonie, który osiągnął bodaj największą frekwencję gości w Zakopanem od początku jego istnienia!
Wnet buchnęły ognie dobrotliwe, zabrzęczały zbyrkliwe narzędzia, potoczyły się puszki z konserwami. Niewyczerpany w tym kierunku p. Stefan dobywa proszków jakichś, z których po pewnym szeregu zaklęć kulinarnych powstaje przepyszna zupa grzybowa. W wielkim zaś rondlu familijnym przyprawia — propria manu — — kakao na puszkowym mleku, zaklęte jakieś kakao, bo ani rusz burzyć się nie chce w gotowaniu. Ubiegła długa godzina, — zupa grzybowa już do wspomnień przeszła, zmieniono maszynki, wytoczono milion spirytusu, całą dolinę w krąg czekoladowe wonie zaległy — nic: pęcherzyków ani dudu, a za to zawartość rondla się zmniejsza; — zrozumiał tedy, że odparowywa napróżno takie delicje! Sekret jakiś kulinarny, ze sposobem fabrykacji mleka związany... Tyle dobra przepadło, i w takich właśnie, jak na złość, okolicznościach!
Zmrużyło słońce roześmiane oczy i chłodek cze-redkę owionął; wyciąga tedy sweterki poniektóry z plecaka i zaraz: Rrrrond! — dla rozgrzewki. Kilka mazurowych susów pod dźwięk harmonijki pana Zbyszkowej. Albo się jest młodym, albo nie... — do licha!
Ruszamy... — i niesmaczne spostrzeżenie na wychodnym: schronisko posiadało ongi księgę gości. Miło jest czasem spojrzeć do takiej książki: znajdzie się tam i wierszyk dowcipny, i rysunek, i wspomnienie nie jedno. I oto w tej chwili na kupie wyrzuconych śmieci, zmięta, poszarpana, błotem przerosła, leży właśnie taka księga i znanymi całej Polsce imionami błyska. Odwracam parę kartek dziobem czekana: Żuławski, Kasprowicz, Zaruski... — nie ma co mówić: wymarzone miejsce! — panteon prawie...! — opuszczam zasłonę...
Idziemy przez Świstówkę, ale mała jeszcze dygresja do Siklawy. Wodna dziś niezwykle... Dacie wiarę? Tylko my dwaj z p. Stefanem, choć milion razyśmy tu byli, schodzimy na dół, by wodospad w całej krasie obejrzeć. Starszej daty romantyzm...
Wyciągnęliśmy się pod Świstówkę w długiego węża na ścieżce; wypadałoby kroku przyśpieszyć, bo kandydatów moc do spania, — ale jakże tu się śpieszyć? — cuda, cuda przed nami! Oczy się gubią w pięknie... Zatrzymujemy się na onym czole 1774 m, co mało ma widoków do siebie podobnych... U stóp puszyste dywany zieleni biegną ku dołowi w głęboką roztocz doliny; przed nami aksamitem słane ściany Buczynowych z wijącą się w poprzek ścieżką od Krzyżnego, i nęcące i groźne zarazem; na lewo szmerliwa Siklawa, której strasznie gdzieś się śpieszy, a taka spłaszczona tutaj w naprawdę srebrną wstęgę potoku! Zaczarowany kraj, jak z romansu, jak z bajki! — jak z procy, dopowiada p. Zosia...
Śpieszmy! — szósta godzina czai się już bowiem w rumowiskach maliniaków na dole... Chłodek wieczorny dojmuje... Otoczenie szarzeje... Zmrok? Tak; — ale potęgują go te chmury, co powypełzały z za węgłów. Jeszcze pięć minut i zaczyna się — lanie, lanie w przednim gatunku! Godzina blisko drogi nas czeka po ohydnej, wyboistej, najeżonej kamieniami ścieżce; za chwilę potok już smaruje po niej; buty ślizgają się po kamieniach, i giną nieraz w pułapkach! Kosówka, tak miła tu w pogodę dla cieniu, teraz przyziemnym pieskom dałaby ochronę, nam zaś dolewa jeszcze za kołnierze, łechce po wydłużonych nosach... Mokro od góry, mokro od dołu, chłód, błoto, wiatr... — oto, rozkosze górskiego świata; gdyby jednak nie one, czyż umielibyśmy cenić te inne, prawdziwe rozkosze?...
Jesteśmy wreszcie w schronisku.
— Herbaty — wołam zrozpaczonym głosem — herbaty, araku!
Słynnego stoicyzmu obsługi tutejszej nie łamie jednak głos mój znękany; dobrze mi tak: czemum tu Roll-Roycem nie przyjechał? czemu o Chambertina choćby nie zapytam?
Ruch dzisiaj w Morskim Oku wzmożony: cieszą się ludziska, że się z ulewy wykpili. Kompania wysokogórska w komplecie: misternymi pchnięciami na bilardzie straszy wojowniczych pobratymców przez góry... — niech wiedzą, żeśmy na stanowisku...
Moje towarzystwo rozmieściło się jakoś po pokoikach, bo, jak się okazało, mama pięknych naszych panienek, zjechawszy tutaj samotrzeć na ich spotkanie, co było można znaleźć wolnego, zamówiła dla nas. Z konfiguracji familijnych wypadło spać mi na wspólnej hali na górze, — niech i tak będzie...
Przed spaniem — jedzenie. Jeżeli zapasy rodzinne państwa Makarczyków były imponujące, to śpiża przybyłych pań przytłaczała wprost swą mnogością! Przezorne, ale i mądre, bo zaopatrzenie schroniska, mówiąc grzecznie, baaardzo nie tego... Więcej utył dzierżawca na gościach, niż goście na jego wikcie!
Spać na górze może i wesoło, ale diabelnie zimno. Kładę się więc pod subtelny kocyk en gale, bo nie tylko w podkutych butach, ale i w czapczynie sflażonej, przywalam się ciężarem nasiąkłej peleryny i śpię... Już to komfort w kochanych naszych górach z wdziękiem dostosowywa się do prymitywów natury!... W nocy, oczywiście, leje, rankiem leje... Kwitujemy więc z dalszych zwycięstw i rozwiązujemy wycieczkę. Część towarzystwa będzie tu czekała pogody, część zamówionymi końmi wraca do Zakopanego — ja decyduję się dla rozmaitości na powrót przez Waksmundzką, sam oczywiście, — i to z takiego gwaru! No, może ześle mi co niebo po drodze...
Chłodno dzisiaj, mży; w kapturze więc po nos rozrabiam stopami lepkie błoto szosy. Jakieś turystki naprzeciw; dalibóg, dowcipne: boso sobie idą, jak koty w marcu (przejąłem się już metodą panny Zosi); bodaj że praktyczne to na dzisiaj. O, i druga bosa kompania! tym razem to stadko pysznie utuczonych gęsi — majątek! I jeszcze jedna kompania, godna bardzo, bo... wysokogórska; chłopcy, jak struny! — aż się serce raduje, że tak nas dobrze tu strzegą na granicy, tylko, że nudzą się pewnie w braku... nieprzyjaciela...
Zbliżam się skrótami do Roztoki i — o, dziwo! — modre niebo nade mną... Deszcz ustał już od kwadransa, — słońce znowu śmieje się figlarnie... Mijam przepyszny most, pożeram ostatni kilometr przed skrętem i — w las!
Zaczyna słońce przypiekać, a że droga pod górę, więc nowy atak wilgoci: po rzęsistym deszczu, teraz pot rzęsisty... Ni z tego, ni z owego, poezja mię napada:
— Samotność! — cóż po ludziach? czym śpiewak dla ludzi? — zaczynam deklamować, ale że gadać pod górę niezdrowo, opanowywam natchniony nastrój...
Myślicie, państwo, że dobrotliwy deszcz skwitował? O, to nie znacie uporczywości żywiołów: ze dwie godziny mię jeszcze obrabiał, zachowując stopniowanie: to lał, to „prszył”, to siąpił, to znowu lał... Udało mi się umknąć mu na chwilę: wstąpiłem na mleko do gazdy „pod Wołoszynem”. Skromniej tu, niż w wykwintnych przybytkach stolicy, ale o wiele przyjemniej! W prymitywie jadłodajni siedzi sobie taki prymityw człowieka i cieszy ci serce, że różni się wybitnie od stołecznych lordów-kelnerów... Godzinę siedziałem w szałasie, a rozradowany starowina bawił mnie z całym oddaniem: zwierzył mi się z bied swoich, ze stosunków rodzinnych, w przeszłość sięgnął, o dawne wyprawy na koziczki zahaczył, no, i o panu Chałubińskim pogwarzył i do krewieństwa, jak oni wszyscy, z Sabałą się przyznał. Widać było, że łże, ale łgał tak sympatycznie, tak nie po komediancku... A gdym mu draśnięte zębem czasu „papirki” na nowiutkie z pod stempla korony wymienił, ledwie się nie rozpłakał starowina: dla wnuczki je schował...
Ale — iść trzeba... Deszcz swoje zrobił: miejscami tonę niemal w błocie, psiakość! Zaciskam zęby, a idę...
Oto polanka przed Przysłopem Waksmundzkim; kuszą mię znaki na prawo — i skręcam, mimo deszczu, ku Gęsiej Szyi. Jak też ona wygląda na mokro? Ba, prawie wcale nie wygląda... I trudno uwierzyć: nie łatwo wprost wejść! Wicher tak spycha z drobnego piarżku, że z głową spuszczoną, niby jeleń do ataku, muszę się weń przeć. Gdym dotarł do grzbietu, miałem złudzenie, że to śnieg pada, bo wiatr, przenosząc krople deszczu przez grzbiet, tak je rozpędzał, miętosił, dezorientował, że dziwne ewolucje różnokierunkowe odbywać musiały, zanim ziemi dopadły. Ze szczytu, oczywiście, nie widziałem nic, ale czyż podobna ominąć te zadzierżyste skałki, co tak misternie góry udają?
Trochę jeszcze krążenia po polance, bo znaki tu figlarnie pochowane w trawie — i prostą drogą ku Waksmundzkiej...
Cała awantura! — nie lubię spotkań z tymi smykami góralskimi: ciągle to papirusów żądne, a że ja ich nie palę, narażam się na niezadowolenie bisurmanów. Ponieważ widzę kilku takich przy szałasach, więc umyślnie nieco zbaczam pod górę, na lewo. Czemu na lewo? — a no, aby trudniej zgadnąć było... Już — już śmiałem się w duchu, że wezmę łobuzów na kawał, bo nawet upominać się z oddali o papierosy nie mogą, gdy pewna okoliczność zwróciła moją uwagę: ot, tam, na lewo widać jakąś ni to altankę, ni gołębnik, abo ja wiem, co? Porządnie to obrobione, jak cacko wygląda w porównaniu z szałasami, jeno, że malutkie. Zaciekawiło mię to: podchodzę bliżej. A nie byle podejście: ślisko, błotno, olaboga! — a ponadto obfite ślady ucztowania krów. Zapuszczam ciekawie twarz do onej arki...
O, Jezu! — włosy mi dębem stanęły na głowie, a pot na czoło wystąpił... Bo oto pies, taki biały halny pies, liptak, olbrzymowi podobny, o kudłach zmiętoszonych przez deszcz, a ślepiach iskrzących, wyskakuje potępieńczym susem i z rykiem ranionego żubra rzuca się na mnie! Cofam się nagle, by rozmach dla czekana wziąć, poślizguję się na błocie i łomot! Czekan wypada mi z ręki, i nie tak chmura, wichrem porwana, kłębi się i przewala, jak ja wycinam kozły po stoku, w błocie i w szpinakach krowich, niby wiatrak w powietrze to rękoma, to nogami w te paskudztwa bijąc. Zgubiłem czekan i czapkę, plecak mi się odpiął, a peleryna splątała u nóg! Psisko, snadź nie oczekujące takiego efektu, a może i przerażone czarnym fikającym widmem, zgłupiało na razie i znikło w czeluściach arki. Udaję tedy, że go niby nie widzę i zbieram swoje „kawałki”, rozproszone w locie. Ale jak ja wyglądam, mój Boże! Najserdeczniej, najsolenniej, najuroczyściej popaprałem się ze wszystkich stron: i od dołu, i od góry, i z boków... A tu, nadomiar nieszczęścia, ta tłuszcza bisurmanów z polany śmiechem hien ohydnych wita moją biedę...
— Śmiej się głupi, — masz z czego — mówię dla własnej satysfakcji i z największą rewerencją dla pieska, aby tylko z budy nie wylazł, odsuwam się zrazu dyskretnie, a później ankarier umykam do skraju polany. Tam u potoku, robię z sobą porządek: siadam wprost do wody; prędszy będzie skutek... Wyprałem się wreszcie jako tako, choć pół godziny mię ta historia kosztowała! Skręciłem do krzyża. Czemu mię — do szatana! — ta architektura tak tu uwiodła!
Na Psią Trawkę teraz — brrr! — sama nazwa przypomina mi to kudłate bydlę... Błoto, jak sto diabłów; ale deszcz już przed tą moją awanturą ustał. Skakałem jeszcze długo po leśnych kałużach, aż dobrnąłem wreszcie, niby bocoń przez błotniste szlaki, do schroniska na Trawce. Tam pociecha w strapieniu: już na szosie przed Roztoką minąłem jakiegoś wojaka z przystojną panienką o wydętych wargach, którą on Martyną nazywał; pod Wołoszynem oni mnie minęli; gdzieś w pobliżu Waksmundzkiej ja ich zacząłem dopędzać, ale psie moje figle inaczej zrządziły; tu ich wreszcie mam. Zagospodarowali się, wzniecili ognisko i kończą herbatę, a ponieważ pamiętam, że pod Kopieńcami człek się zwykle błąka, a pan porucznik zdradzał znawstwo Tatr, więc wyspekulowałem sobie, że z nimi pójdę; nie chcę się już dzisiaj błąkać: ten piesek ognie we mnie pogasił...
Tak się też stało; no, ale gdzież można iść z Psiej Trawki, jeśli nie w jagody, w borówki, po tutejszemu? Stu rąk, stu języków! — by opisać i opowiedzieć, ile tam tych jagód! To też jedliśmy dobrą godzinę, aż wydęte wargi panny Martyny sczerniały na węgiel, a zęby hebanowi się stały podobne. Dobra, widać córka: dla mamy chce jagódek nieco zebrać; ale w co? jeden ma kubasek maleńki; jakżeż nie usłużyć takiej osobie? — ofiarowuję swój... Długości omawiań, jak i kiedy ma mi zwrócić kubasek panienka, nie odpowiedział jako żywo wynik: juzem się z nim na zawsze pożegnał... Dziwni są czasem ludzie...
Pan porucznik, jak się okazało, zielonego pojęcia nie miał o drodze; łaziliśmy więc razem po rąbanisku, jak jabym to potrafił sam, wreszcie skręciliśmy pierwszą lepszą drożyną w las — i oto jesteśmy na Cyrli... Tylko błoto na wylocie, żal się Boże! — młaki na całym spadzie aż do szosy! Pożegnawszy się przy jadłodajni napotkanej, do której ci państwo wstąpili, by deser obiadem dopełnić, puściłem się przez Jaszczurówkę i Bystre, łożem potoku — do domu!
Pieska na Waksmundzkiej długo będę pamiętał, raz, przez emocję, której był sprawcą, po wtóre, przez wdzięczność, że mnie nie skosztował perłowymi zęby swoimi...



6. TANIEC NA KRAWĘDZIACH
(14—16 sierpnia 1919.)


Z przeróżnych kombinacji towarzysko-wycieczkowych, w których, jak rzekłem, narzuciłem sobie lekkomyślnie rolę jakiegoś majsterka-latacza, wypadło, że dzisiejsza nasza wyprawa — mozaikowego nabrała charakteru: dwie grupy biorą w niej udział. Jedno pragnienie je łączy: znaleźć się wieczorem w Morskim Oku, mimo, że różnymi tam się dostać mamy drogami. Dalszy program zabawy ułożymy, stosownie do warunków, na miejscu. I spotkały się grupy one... o godzinie 2-giej w nocy, aby niebawem znów się rozpełznąć. Epopeja cała, — ale że gros zdarzeń nie mojej grupy dotyczy, przemykam się nad tym i od „jutra” dopiero zaczynam opowieść, od Morskiego Oka.
Dzień 15-ty sierpnia wstał w całej krasie lata: słonecznie, jasno, ciepło na dworze; aż wabią góry kamiennymi wdzięki... Ale nie sporo nam idzie, bo mieliśmy z tamtą grupą omawiać dalsze plany; tymczasem nikt z tego sfatygowanego grona nie opuszcza sypialni. Nie dziwię się, że po dwudziestu godzinach wczorajszego marszu szanują się, ale za co my cierpimy? Chodzę pod drzwiami, nasłuchuję, nie rusza się nikt. Trudno, skrzykuję moje szyki, — idziemy. Armia trzygłowa tylko: prócz mnie, idzie p. Jan K., artysta dramatyczny, kolega mój dobry z lat pacholęcych i p. Jadwiga N., klasycznej rzymiance podobna, a mimo to w powaby polskiej zdobna kobiety; osoba, którą przed paru dniami zaledwo poznałem, a już nauczyłem się cenić w niej zarówno artystyczny gest, jako i sprawność cielesną.
W świetnej kondycji puszczamy się w tan! — tanem to nazywam nie przypadkowo: — zobaczymy wieczorem...
Godzina już pewnie dziesiąta, a może i po... Pogoda, jak wyżej, wymarzona! Jasno, jędrnie, słonecznie; wietrzyk od czasu do czasu zaszeleści, pogłaszcze, poderwie, — ale na ogół delikatny. Rozzłocone szczyty odcinają się ostro od modrego, aż ciemnego, nieba. Zielone zbocza, dokąd zieleń sięga, lśnią w promieniach, rzucając ciemne kontury na fale jeziora... Raj! raj!...
Nie śpieszno nam, bo i po co? — czasu mamy dość. Idziemy niby na Żabi Niżni, a to spacerek przecie.
„Spacerek? — z grymasem kuszącym mówi panna Jadwiga — a jabym tak chciała co poważniejszego...”
Niech cię niebo ozłoci, panienko! Toć ja przez wzgląd na was tylko takim dzisiaj skromny... Wspaniale: idziemy na Żabi Wyżni.
Pan Jan teraz cokolwiek się stropił: jest on w ogóle zwolennikiem wrażeń łagodniejszych, wolałby w górach wszystko, co małe, co niżnie... Ale co miał robić? Bóg chce, czego chce kobieta... Decyduje się.


„Okrążamy tedy jezioro...“

Okrążamy tedy jezioro, pniemy się ścieżką „warszawską” do góry i przysiadamy u Czarnego Stawu, aby się nieco zorientować co do drogi i z Chmielowskim poradzić. Fraszka, panie dobrodzieju, — nie całe trzy godziny na szczyt; doliczając drugie tyle na powrót z odpoczynkiem, łącznie otrzymamy około sześciu godzin; bądźmy hojni: weźmy dziesięć, to i tak na ósmą będziemy z powrotem; a przecie ostatnią godzinę to i po ciemku możemy się człapać wzdłuż jeziora. Dodam nieśmiało, że mam ci ja świecę w plecaku, ale zapałek nie mam; kiedy indziej w przypływie przezorności zaopatrzę się w zapałki i wtedy, jak na złość, o świecy zapomnę, — takie to już szczęście moje w górach...
Zaczyna się długa wędrówka po zboczu Żabiego grzbietu; idzie się dość poziomo, tak, iż nie męczy się człek nad miarę, co wobec kąśliwego dzisiaj słońca miłe jest nad wyraz. Siklawka gdzieś z pod Mięguszowieckiego pieści oczy widokiem: tęczą gra jaskrawą.
Obserwuję moich towarzyszy: Pan Jan trochę zaaferowany; zabrał, licho wie po co, pled, który dźwiga z poświęceniem w paskach; biedak, to na plecy go zarzuca, to do boków przypasowywa, — nic nie pomaga: pled wszędzie zawadza... A że nie spodziewając się większych wypraw, nie wyekwipował się jeszcze i warszawiaka udaje, więc ciekawie wygląda z tym tobołkiem, niby wojażer, co Giewontowi przyjechał drelichy sprzedawać... Ostrożny to turysta, stateczny, spokojny, turysta-dżentelmen: nie zapala się, nie zapomina; taternika w nim mniej: nie par force „być” tu lub tam jest mu hasłem, lecz „być o ile się da”; — taki zapewne znikąd nie spadnie, ale też i świata zdobyczami nie zdziwi.
Inaczej dzielna nasza jedynaczka: szalenie ciekawa gór; wszędzie by chciała być, i tu, gdzie jest, i tam, gdzie jej nie ma. Lotna w projektach, a rozważna w ich wykonaniu; trudności technicznych, — umiarkowanych, co prawda — wprost nie dostrzega, mimo, że po raz pierwszy jest w górach. Nie z porcelany panienka; widać, że gimnastyką w życiu się bawiła. Poważna, rzekłbyś, surowa, — ale niech tylko lekki uśmiech buzię jej okrasi, mieni się, jak barwy opalu: przestajesz lękać się onej powagi... Jeżeli dodam, że urodziwa ta osóbka przykładną wykazuje zgodność w wycieczce, uwierzycie mi chyba, że cymes jest i tyle. Zobaczymy zresztą w grze.
Oj, tylko coś jakoś podejrzane: wskazówki zegarków powariowały; lecą tak rączo, że nadziwić im się nie można. A może to nie one takie chyże, tylko myśmy tacy powolni?... Teoria względności nie zaprząta w tej chwili głowy panu K.; woła on po prostu: jeść! Dobrze, — siadajmy. I znów ze trzy kwadranse ubiegły. Nawołuję wreszcie do marszu; tymczasem pogodny zawsze i miły towarzysz bluźniercze rzuca mi słowa:
— Boję się tego Wyżniego, wolałbym wrócić...
Seria sprzeciwów, tłumaczeń, kontrargumentów, których krótki sens taki, że kolega pójdzie sobie powolutku z powrotem — droga przecie, jak na dłoni, — a my z panną Jadwigą pędem zwinnych kozic polecimy dalej. — Odważna: niczego się nie boi...
Wpatrzeni tedy w kształtną Żabią Lalkę, posuwamy się z panienką wzwyż i wkrótce osiągamy trawiasty zachodzik u stóp Lalki. Dostanie się do niego, dalibóg, nie łatwe: parometrowy próg z rysą pionową pośrodku. Próbuję tej rysy, — gdzie zaś! Biorę się na prawo: komedia istna! — mam niby sposób wejścia: lewa nóżka na kamień, wyprostować kolano, pół obrotu w prawo i chwyt tam, o! Cóż łatwiejszego? A jednak nie mogę się zdecydować: jak na sprężynie, to się unoszę nieco, prostując nogę, to cofam się ze wstydem; pospolicie mówiąc: tchórzę... Byłem pewien, że manewr ten wykonałbym, a jednak — nie mogłem się przemóc. W końcu w inny jakiś sposób wtłopaczyłem się do góry i podałem rękę kompance. Z tryumfem rzucam spojrzenie ku panu K., który tam, ot, się „cyrni”, jak owa Maryś ze śpiewki.
Posuwamy się teraz trawnikiem, to trudniej, to łatwiej, ale na ogół dobrze. Osiągnęliśmy siodełko pod Lalką i — zwrot na lewo. Mamy przed sobą — jakby to powiedzieć? — długą półkę trawiastą, okalającą ściany Żabiej Lalki i Żabiego Mnicha od południo-wschodu. Biegnie ona nad głębokim żlebem, spadającym ku Czarnemu. Miejscami szersza, miejscami w gzyms wprost przechodzi. Wobec tego nierówności wszelkie z nastermanych kamieni na poważne urastają przeszkody. Ostrożnie, ostrożnie stąpamy, bo w prawo — w żleb na łeb! Sam rym ten męski dokładnie rzecz charakteryzuje.
Towarzyszka imponuje mi wprost: niewiasta ta po raz pierwszy w życiu jest na szczytowej wycieczce; dotychczas dolinki tylko obrabiała; a jednak idzie śmiało, sprawnie, bodaj nawet łatwiej ode mnie bierze trudności... Cóż? — młodość...
Półka wyprowadza nas na przełęcz Białczańską Wyżnią, — jesteśmy już w domu: pół godziny na szczyt; droga zupełnie łatwa. Zostawiamy plecaki pod głazami szczytowymi i wydostajemy się ku żerdce.
Morze szczytów dookoła! Kto lubi górski, skalny krajobraz, tu go ma! Poemat cały z kamieni!
Godzina pół do piątej: prawdomówność przewodników zdumiewająca! Dla kogo oni je piszą! Czy o biegi na przełaj im idzie?
Na szczycie wiatr! Przewiał nas też wkrótce i jużbyśmy zeszli zapewne, gdyby nie dwaj oficerowie, którzy z Żabiego Mnicha tu dążą. Było ich tam czterech, ale dwu zawróciło od przełęczy na dół. Zapoznajemy się i uwieczniamy na wspólnym bilecie wizytowym. Sądziłem, że wrócimy razem, ale to wyścigowcy: na Niżne Rysy chcą jeszcze „wstąpić”. Do widzenia!
Bierzemy się do odwrotu i my. Dzięki niezwykłej mej spostrzegawczości, plecaków nie szukałem nawet pół godziny. Tem ci prędzej biegniemy ku Białczańskiej, bawiąc się na koszt własny.
No, ale rzeczy zabawne się skończyły; zaczyna się inna pouczająca w miarę historia. Rzecz ta jest w dwu odsłonach. Oto pierwsza:
Upojeni poezją kamienia, rozradowani, rzekłbym, że udało nam się dopiąć zamierzonego celu, ale źli, że o godzinę wcześniej nie ruszyliśmy ze schroniska, opuszczamy się z panną Jadwigą z przełęczy po onej półce dokoła Żabiego Mnicha. Zegarek pół do szóstej wskazuje, ale w tej czeluści kamiennej — mroczno już niemal. Idziemy percią kilka minut.
— Stop! proszę pani! Źleśmy poszli: perć ma tendencje ku górze!
— No, może z tonu spuści...
— Ba, — kiedy pamiętam, że tam dwa jasne kamienie przekraczaliśmy, dochodząc do przełęczy, a na naszej drodze takich nie ma wcale.
— Więc?
— Ha, idźmy jeszcze nieco, — zobaczymy...
I zobaczyliśmy: perć najpospoliciej w świecie — urwała się, znikła...
— Nie ma co! z powrotem do przełęczy!
Piętnaście minut w jedną stronę, piętnaście z powrotem — do diabła! pół godziny stracone! Wracamy na przełęcz i wypatrujemy:
— O, tu, tu... — teraz będzie dobrze.
Idziemy. Pięć minut, dziesięć, kamieni białych nie widać... — czyżby to jeszcze nie to?
— Zwrot! Urywa się! A niech to jasne kule biją!
Wracamy na przełęcz. Pół do siódmej: godzina stracona!
— Panno Jadwigo! Źle jest: ciemno już prawie. Młode pani ma oczy: kamieni jasnych niech pani szuka!
— Ba, przyczaiły się... A może to to? — i pokazuje mi coś, czego ja nie widzę.
— Może i to... pcham się w tym kierunku na inną jakąś perć... Nie widzi mi się, ale wbrew nadziei, nadziei się chwytam. Nic z tego: rozchodzi się i ta perć po kościach. Jezus Maria!
— Nie podobna tak się wciąż wracać do punktu wyjścia — mówię — bo utkniemy tutaj. Ot, bieli się tam coś niżej: opuszczę się na dół po ścianie. I opuszczam się ostrożnie na jakiś upłazek; diabli wiedzą, po com ja tu wlazł? Chcę wrócić: nie puszcza... Co robić? co robić?
Jam ci wiedział, co robić należy: siąść trzeba było na kamyczkach, towarzyszce zalecić to samo i może znów w anegdotki, oczywiście mniej wydekoltowane, do rana się zabawić. Ale jakże to? Młodą dziewczynę, która w górach nigdy nie była, tak sobie uprowadzić z towarzystwa i gdzieś jej pod niebem kazać spać? — bez światła, bez maszynki, bez odzienia cieplejszego? Gdybyśmy nie opowiedziawszy się nikomu, byli wyszli i gdyby nas nikt nie oczekiwał, biedy by nie było: taka noc w pogodę, miłym wspomnieniem mogłaby pozostać, — przynajmniej dla mnie. Ale dzisiaj? — tamci się przecież zaniepokoją: Pan Jan podmalował już tam tło... Pogotowie gotowi wysłać... Ambaras ludziom robić?... A drwiny jutrzejsze?... a...? — czy ja wiem co...
— Panno Jadwigo, dopóki jeszcze cokolwiek widać, musimy się z tej pułapki wydostać! Tu, choćbyśmy krzyczeli wniebogłosy, nikt nas nie usłyszy. Pozwoli pani jeszcze próbować?
I tu uścisnąłbym łapki pięknej rzymianki, gdybym się... objawów własnej konfidencji w takich warunkach trochę nie obawiał: bo, oto, głosem beztroskim zapewnia mnie towarzyszka, że czuje się wspaniale, że nie boi się niczego, że owszem wdzięczna mi jest, iż ją odrazu w sedno rzeczy wprowadziłem; tak sobie właśnie wyobrażała urok wycieczki górskiej... Było w tym kurtuazji nieco, ale była i szczerość, — czułem to!
Uspokojony jako tako, zaczynam znów taniec po ścianie mrocznego kotła na kilkadziesiąt metrów nad kamiennym jego dnem, bez możności zejścia na owo dno. P. Jadwiga dzielnie mi sekunduje: to się opuszczamy po chropawych skałkach, to wspinamy z powrotem na głazy, to trawersujemy po załomach i listewkach. Odtworzyć sobie tego nie podobna; ogólnie tylko powiedzieć mogę: piekielną sarabandę tańczyliśmy w mroku na urwistej ścianie...
Czy należało się tak bądź co bądź hazardować? czy wolno było? Oczywiście, nie! a jednak trzeba przejść taki moment psychologiczny, by zrozumieć, że nieprzeparta jakaś siła pcha w takich chwilach, że łamie ona wolę i za uszy wprost ciągnie w głupstwa... Jesteśmy tu przecie może o parę kroków od jasnych owych kamieni, — za kilka minut, za minutę, za pół, bieda może się skończyć — jakże załamać ręce bezradnie i siąść? — Jak skwitować ze zwycięstwa, które się wydaje tuż — tuż? Ten właśnie przełomowy punkt decyzji tak jest trudny...
I oto w tańcu tym obłędnym naraz wykrzyknik wyrwał mi się z piersi: Wygrana! Stoję przy jasnych kamieniach! Gdybym wór złota był znalazł w tej chwili, nie rozradowałby mnie do takiego stopnia! Przy tym — i satysfakcja pewna: cała ta walka namiętna, jako i jej wynik dodatni — odbyły się w oczach kobiety!
— Nóżki za pas teraz; panno Jadwigo! Honor teraz cały — w nogach...
Rozjaśniło nam się w oczach; — może dlatego, że perć nas z czeluści na front przed Żabią Lalkę wywiodła... Skrzydła u ramion mi urosły... A ona, ona, ta biedna wyciągnięta przeze mnie na wertepy ofiara, głodna teraz oczywiście i przewiana w lekkiej bluzczynie — bo wiatr nie na żarty zaczyna poświstywać — nie skarży się, nie urąga, nie narzeka, jeno wyciąga nożyny, by mi sprostać... i przychwala sobie jeszcze... Dzielna towarzyszka!
Obejście Lalki, opuszczenie się z siodełka owym zachodem trawiastym, zsunięcie się z czupurnego progu — to fraszka teraz dla taterników, którzy przed chwilą na czekanie się podciągali na urwistej skale i w żywe się bawili drabiny! W godzinę byliśmy na miejscu, gdzie pożegnaliśmy się z p. K. Szkoda, że nie „poczekał” na nas tutaj, jak się przy rozstaniu odgrażał... — szalenie byłby pewnie ubawiony w tej chwili: siedem godzin czekania mogło by mu snadnie humor wyostrzyć... Bo to już dziewiąta! tak, dziewiąta... — ciemno niemal zupełnie.
Ze dwie godziny jeszcze drogi, łatwej wprawdzie, ale po nocy może nawet niebezpiecznej. Wiem, że bliżej ku Rysom popodcinane ściany od Czarnego; wiem, że w pewnym dopiero miejscu schodzić można. Ale jak trafić do tego miejsca i nie polecieć znów za daleko, jak niegdyś z panem Janem Jaroszyńskim — cośmy to z Żabiego Niżniego wprost do Morskiego Oka zeszli!
— Trzymać się górą! — nie pchać się w żleby za wcześnie, bo pourywane! — wołałem za p. K. na odchodnym; pamiętałem, że do znudzenia trzeba iść poziomo, zanim na dół się skręci; ale co innego jest teoretyzować, a co innego teorię w czyn wcielać na głodno i po ciemku! Słowem, mimo tryumfu pod Lalką, cienko nucić zaczynam. Zwierzyłem się z tym pannie Jadwidze, lekko napomknąwszy, że właściwie tośmy tu... do brzasku poczekać powinni....
— Jam gotowa — odpowiada. — Ale w takim razie szkoda tamtych wysiłków... Ma rację: szkoda; i westchnąłem smętnie...
— Wie pan, na złość chodźmy dalej! w dzień; to byle kto chodzić potrafi... Nie podziwiać tupetu? Wiem, że rezolutność młodych panienek przewyższa czasem o niebo siłę ich argumentacji, ale oprzeszże się, Ajaksie, takiej odwadze niewieściej?
Skomenderowałem: odjazd!
Lecimy dziarsko kwadrans, drugi... Turniczki migają nam tylko. Ciemnica w tej chwili niepokalana: godzin już na zegarku nie rozróżniam. Ale jeszcze troszeczkę, a coś gdzieś zaczyna majaczeć; słabiutkie to refleksy księżyca, który — hen — za górami gdzieś się tam pewno podnosi... Ale mrugnął figlarz widać tylko okiem, bo znów nieprzenikniona ciemnia, w której rysuje się teraz w dole coś jakby plama, czarniejsza jeszcze od czarnej onej nocy. Domyślam się w tej plamie zwierciadła Stawu Czarnego; panna Jadwiga pociesza nawet, że widzi szereg jaśniejszych plamek, łukiem biegnących na obrzeżu; były by to te płaskie kamienie, którymi wyłożona błotnista ścieżka, okalająca Staw od północy? A zatem baczność, — musimy być bliscy skrętu na lewo. Otucha wstępuje w serca, bo to znaczy, że jesteśmy już na linii północnego brzegu jeziora, że skręt tuż tuż być powinien...
Istotnie, ściana jak gdyby się spłaszczała ku dołowi, jak gdyby...
— Co, panno Jadwigo, próbować? — to już pewnie żleb...
— Próbować, zawsze próbować! — rzuca rezolutnie.
Ha, wola Boża! Opuszczam się, bo spłaszczenie rzeczywiście do żlebu nas ściąga jakiegoś. Tyle ich tu przecie, tych żlebów!...
Idzie się jako tako; opuściliśmy się po ściance na dno i zwolna grzebiemy się ku dołowi. Coś jakby migało na dole, kołysało się... Nie mylę się: to czarna tafla jeziora faluje w podmuchach wiatru. Linia rozdziału jaśniejszego podłoża, po którym stąpamy, i migocącej owej tafli czarnej, rysuje się jednak zbyt jakoś daleko, ba, włazi — hen — na jezioro! Wniosek jasny: żleb jest podcięty! Chciał, nie chciał, wyłaźmy! — to nie tu jeszcze... Wydobywamy się, wznosimy mniej więcej do poprzedniej wysokości i sypiemy znowu poziomo dobry jaki kwadrans.
— Jest! — o, tu pomagałem p. K. do góry! — pamiętam!
Zaczynam się opuszczać. Stężała na razie mina rzednie mi: stoję jak gdyby nad studnią; sięgam nogą, jak mogę najdalej: nigdzie oparcia...
— Omyłka, proszę pani: gruntu nie chwytam, — płyta to widać pionowa.
Cofam się! — i drapię się pazurami czym prędzej do góry. Jestem spocony, jak w łaźni; nogi mi dygocą... Siadamy... Wiatr chłodny zaciąga od Stawu. Panna Jadzia, wyczuwając widać, że zaczynam się denerwować, chce nastrój ratować; z miną, jak gdyby nigdy nic, powiada:
— No, ale my się dzisiaj uśmiejemy z pana K.!
Był to tak misternie dobrany moment do dyskontowania naszych tryumfów, że gruchnąłem śmiechem, aż skały okoliczne echem się ozwały.
— No, to nie ma co — mówię — dążmyż do tej chwili wesołej... i zrywam się do dalszej drogi. Zaczyna się nowa sarabanda w poprawnym wydaniu! Znów włazimy do zatraconych żlebików i z kolei wyłazimy z nich do góry. Ile tego było, nie wiem, ale na czas licząc, musiało być sporo. Tu może i bezpieczniejszy tan, niż tam za Lalką; ale tam choć troszeczkę było widać, tu — nic! — czarno, jak w duszy zbrodniarza!
— A wie pan, że my Staw już właściwie mijamy! — mówi p. Jadwiga — doskonale już rozróżniam owe płaskie kamienie... o, tam...
— Tam, tam, — przyświadczam, choć nie widzę nic. Ale skoro tak, to nie ma co: skręcajmy: tu już podcięć być nie powinno; jeżeli i tu będzie źle, to już chyba klapniemy, proszę pani, bo lecieć tak w poprzek po zboczu, jak wtedy z p. Jaroszyńskim, nie podobna: do świtu byśmy nie doszli. A ma się na tym skończyć, to lepiej już po ciemku siedzieć, niż po ciemku w skałach się telepać...
Zaczynam znów „schodzić” — dla pewności, w pozycji siedzącej... Owszem, niczego jazda; ale dłuży się szalenie... Drżę na myśl, gdyby w ten sam sposób przyszło odrabiać to „schodzenie” z powrotem do góry... Układ stoku pocieszająco jednak się zmienia: poprzetykane trawą skałki przechodzą powoli w luźne kamienie.
— Jezus, Maria! pani! — to piarg! gruby jeszcze wprawdzie, ale nieomylny to znak, że już u końca jesteśmy!
Odetchnąłem! Przysiedliśmy na dwie minuty. Zaręczam teraz towarzyszce, że za pół godziny będziemy na ścieżce. I, o dziwo! w tej właśnie chwili słyszę z ust osóbki, która mi bodźcem była i oparciem, która jest istotną bohaterką dnia, nieoczekiwane wyznanie:
— Panie, ja resztkami sił już gonię; znużona jestem śmiertelnie!
— Wierzę; — ale cóż? utkniemy tutaj? zaczynam brać kobietę podstępem, podziwiając jej wytrwałość, sprawność, krew zimną; ubolewam, że to ja jestem przyczyną wszystkiego, oskarżam się, przepraszam — — — no i podziałało...
Idziemy; ale staram się teraz hamować w biegu, o ile mię nogi nie ponoszą, bo z góry tom ja całe życie zuch. Tym bardziej muszę zwalniać, że niemądry bucik p. Jadwigi wyszczerzył ohydnie zęby, a drugi stratą napiętka mu odpowiedział, — skandal!
— Czarne połacie przed nami: kosówka! Ostatnia próba pani na dzisiaj...
Zbliżam się z drżeniem, bo nie wiem, czy kosówka puści. Ale łaskawa dość, miękka, widać młoda. Nie powiem, że bez trudu była i ta przeprawa; przeciwnie, napracowaliśmy się, aż pot nam oczy zalewał, ale w końcu wygrzebaliśmy się z tej plątwy na goliznę, a potem na ścieżkę!
Co czułem? — opowiedzieć nie zdołam! Tryumf, żeśmy wybrnęli z biedy, i radość, żeśmy zdrowi i cali, i zadowolenie, że drwin się uniknie, (choć drwinki to tam będą) — wszystko to oszałamiało wprost! Jakże łatwo było bowiem o nieszczęście! A gdybym tak dziewczynę był uśmiercił, — na myśl samą truchleję: jużbym chyba i sam uciekł, gdzie oczy poniosą!... Lekkomyślność nie do darowania! — przyznaję i biję się w piersi; przy pierwszej sposobności — powtórzę to samo... Taka jest natura ludzka! Co mnie w oczach własnych poniekąd rozgrzeszało, to przekonanie, że partnerka — stała na wysokości zadania... A gdy mi jeszcze gorąco dziękować zaczęła za nieszablonową pierwszą swoją wycieczkę górską, niemal uwierzyłem, że... nie zrobiłem głupstwa...
Wróćmy do swojej odysei. Pierwszy odruch mój, gdyśmy się znaleźli na ścieżce, był — nie zgadniecie — manewr w kierunku „indywidualności”. Tak, bo nielitośnie obszedł się z moimi lodenami zeschły jakiś badyl w kosówce: oskalpował mnie formalnie... od dołu... Ma swoje dobre strony czasem i — noc...
Schronisko śpi już, niestety; spracowali się tu wszyscy świątecznymi gośćmi. Cóż mogło zostać dla biednych turystów? Dostaliśmy tylko — malinowego soku... no sześć szklenic przyciepłej już nieco wody uszlachetniliśmy — czy, jeśli kto woli — splugawili barwną tą cieczą, by pić za zdrowie dzierżawcy! Poza tym — o Ryczywole zamilczeć wolę...
Przyjaciele nasi śpią snem sprawiedliwych. Pan Świerz Mieczysław tylko czuwa jeszcze; ostatnie zlecenia oddaje kilku zuchom z wysokogórskiej kompanii, z którymi — poczciwy — już był na wylocie, by nas szukać na ścianach Żabiego, — Bóg zapłać!
Po sutej kolacji, odprowadziłem pannę Jadwigę za wskazówką zaspanej donny służebnej do babińca i — spać na górę pod swój numer!
Inna jednak półsenna amazonka tamuje mi dostęp do hali:
— Hola! — tam nie można, tam wszystko zajęte!
Tłumaczę wyszukanie grzecznie, nie mniej przeto przekonywająco, że się myli ta pani, bo oto w ręku mam dokument w postaci zamówionego od rana łóżka.
— Tak? No, to trudno, proszę pana, ale co ja zrobię, kiedy w łóżku pod tym numerem leży śpiący gość?
— Męski, czy damski? — wołam natarczywie.
— Męski, — odpowiada amazonka z rezygnacją, czując już gromy w powietrzu.
— Psiakrew! — mi się wyrwało. Ale zapalam się:
— Jak to? — ja mam numer, a wyście położyły męskiego gościa? Łóżko mi dajcie! — żywo!
Zbyt żywo akcja znów nie szła, ale ku temu wyraźnie zmierzała, by gościa wykurzyć z legowiska. Na propozycję taką odpowiada on krótko i węzłowato amazonce:
— Co? kto? Wynosić się, do diabła!
Spoglądam na kategorycznego pana i ze zdziwieniem widzę... czerwoną kokardę. Na prawo, na lewo, wisi moc takich kokard na wiszącym odzieniu! Gość czym prędzej usypia, a donna mi objaśnia:
— To socjalistyczna partia tu śpi.
— A niech was pięć kroć! — wrzeszczę. — To taki burżuj wlazł mi tu w groch! „Hańba!” — mi tu jeszcze zakrzyczy... Nie chcę! Biegnę półprzytomny na dół, przypomniał mi się bowiem sybaryta p. K.; śpi u p. radcy Jana Nowickiego, opiekuna przybytku — i dlatego właśnie amazonka i tu mnie osadza. Ja nic, prę...
Przyjęto mnie bardzo życzliwie. Wtłopaczyłem się odrazu do łóżka sybaryty. Pytali się mnie panowie o różne rzeczy, litowali się, komentować chcieli zdarzenie, — ja dorwałem się tylko do wody, której trochę zostało w karafce, i usnąłem, zanim zdążył pan K. sformułować pogląd na naszą eskapadę.
— A panna Jadwiga? — pyta.
— Kłaniać się wam kazała serdecznie — odpowiadam przez sen, — ale ma pretensję, żeście nie poczekali...
Machnął ręką, bo już sapałem, jak wół do karety, powiedziała by panna Zofia z „pawilonu”.
Nazajutrz znowu cudnie na dworze. Przypuszczając jednak, że moja rzymianka bez bucików w góry nie pójdzie, nie bardzo się śpieszę ze wstawaniem. Gdyśmy się zeszli wszyscy przy śniadaniu, dowiedziałem się, że partia p. Jaroszyńskiego już sobą rozporządziła; moja kompania również światoburczych zamiarów na dziś nie żywi, zwłaszcza, że buciki p. Jadzi demonstracyjnie odmówiły służby. Zdecydowaliśmy się tedy też na powrót przez Waksmundzką.
Na odchodnym komiczna trochę scena: chcę płacić za dwie noce. Zdziwiona amazonka niby:
— Za co? Pan przecież w cudzych łóżkach spał.
Tak na dwu Janach zarobił trzeci Jan, bo objaśnić tu muszę, że nocy poprzedniej, gdy pan Jaroszyński do północy nie zjawił się ze swoją partią, zająłem dla niego zamówione legowisko; o drugiej w nocy, jak powiedziano wyżej, stanął po licznych perypetiach dnia u wezgłowia; miałże mnie wyrzucać? — legliśmy pobok. W taki oto sposób upiekły mi się dwie noce! — a zarobek nocny liczy się podwójnie... Śmiał się do rozpuku z tego czwarty Jan: p. radca Nowicki.
Malować uroczego powrotu w taką pogodę przez rozśpiewany las, nie będę, by w czytelniku zawiści nie budzić. Wspomnę tylko, że i miłą godzinkę z gazdą „pod Wołoszynem” spędziliśmy, i na pieszczotliwej Gęsiej Szyi w słońcuśmy się pławili, i pieska na hali Waksmundzkiej z satysfakcją zwymyślałem, tym śmielej, że ujadał na uwięzi, z oddali, i wreszcie spadliśmy, jastrzębiom podobni, na błogosławione pola jagodowe pod Kopieńcem.
W przecudny wieczór letni znaleźliśmy się znów przy Chałubińskim. Toż to zasłużony będzie jutro wypoczynek!



7. „JEGO” CIEŃ.
(2—8 Lipca 1923.)


Długo kazało czekać na siebie lato 1923-go roku! Zimno w maju, zimno w czerwcu, deszcze leją, jak za dni stworzenia, słońce rzadki gość, — niewesoło... Logicznie wnioskując, trzeba się było uzbroić w cierpliwość i opóźnić urlop. Ba, ale czy namiętność chce, czy umie wnioskować logicznie? To też przyklaskuję z hałasem decyzji zacnego stadła państwa Michałostwa Sędziuków, z którymi już od dwu miesięcy wytrwale wycieczkuję... po mapie, decyzji zmierzającej ku temu, że 1-go lipca wyjeżdżamy z Warszawy. Tak, już 1-go: bo skoro tu jest źle, to niewiele stracimy, jeśli tam będzie niedobrze...
I jak wskazówki zegara, schodzimy się punktualnie na dworcu z p. Felicjanem P., którego tym razem wprowadzić ma Michał w świat cudów i mgieł... Jedziemy tylko my dwaj; przezorne stadło pośpieszyło już wczoraj: muszą się zainstalować w Zakopanem; my z towarzyszem na razie tego nie potrzebujemy: na dziesięć dni mamy iść w góry, — na co w Zakopanem płacić za puste łóżka? za puste łóżka!
Michał czekał na stacji, gdyśmy stanęli u kresu podróży. Zniósłszy tymczasem do niego swoje „kawałki” i zrobiwszy staranną selekcję, co ma iść do plecaków, a co może zostać, ruszamy w parę godzin po przyjeździe na Halę; gospodarstwo jadą wprost jutro do Morskiego Oka: albo się jest burżujem, albo się nim nie jest...
Mój p. Felicjan na pytanie, czy wycieczkował już kiedy, z dobrą miną odpowiada:
— Tak, niby: po Kijowie trochę...
Uuu! — widzę: srogi taternik! I tak — oto — odrazu ciekawą będzie miał wycieczkę... Mój Boże, o ileż mnie szło oporniej, gdy w roku dziewięćset piątym zaczynałem karierę! Sam jeden z Eliaszem pod pachą myszkowałem po dolinkach; elita taternicka wtedy szanowała się jeszcze, fara była chuda, żeby o przewodniku żywym pomyśleć... To też w drugim dopiero sezonie na Świnicę i Kozi, a w trzecim — na Rysy dotarłem... To nie to, co dzisiaj, gdy Tatry się tak zdemokratyzowały, że niemowlęta drą od razu na Garłuch! Ta trudność zdobywania — jednym więcej powabem wtedy była... Opowiadam towarzyszowi różne dziwy o górach i z przyjemnością widzę, że wdzięcznego mam słuchacza. Jego wzruszeniami się wzruszam... Ta to właściwość wżywania się w odczucia olśnionych świeżych adeptów górskiego kultu sprawiła, że słabość miałem zawsze do wodzenia maluczkich chociażby po dolinkach; a że w tych kołach zawsze było więcej niewieściego żywiołu, nie dziw: chłopak łatwiej może się po drodze przyczepić do kogo, znajomość zrobić, — kobiecie trudniej to przychodzi: balastem jest ona, z niewielkimi wyjątkami, dla uganiającej się za problemami szlachty taternickiej; zupełne szaraczki górskie jej znów nie interesują; słodki więc ciężar wprowadzania w świat płci pięknej przypadł na takich szaraków śmielszej nieco natury, jak ja — i stąd to pochodzi, że na widnokręgu moich poczynań tyle lśni świateł żeńskiego gatunku; złośliwi — bawidamkiem górskim mię nazwali... Jakże trudno być zrozumianym — nawet na skromnym podwórku!
Mgły dziś obsiadły szczyty: niewiele widzi p. Felicjan; aż się cieszę, co on jutro zobaczy!
Cywilizacja tylko górska nie zaimponowała mu: tak zwane teraz stare schronisko na hali Gąsienicowej dokonywało już wtedy żywota w zasłużonej chwale; elegancją, miękkością madejowych łóż swoich nie odznaczało się nigdy, światłem nie grzeszyło też. To też gdyśmy po dłuższej rozmowie na zewnątrz, po omacku szukali swych tapczanów, uczynił się rejwach: p. Felicjan namacał w łóżku spracowanego jakiegoś ojca, ja zaatakowałem w drugim jego córkę; zaczęły się niemiłe wyjaśnienia, które mile się miały skończyć później: spotkamy się jeszcze w drodze z tymi ofiarami... Niesmarowane od czasu Leszka Białego zawiasy i klamki dokonały reszty: pobudzone narody wymyślały nam na ciemno — na szczęście.
Dzień następny nie ziścił w całej rozciągłości nadziei: szary, mgławy; lenistwo jakieś nawiewał na dusze. To też bez wybitnego entuzjazmu pełzliśmy pod Zawrat. Ale gdy później pokazałem kompanowi Siklawę, gdy rzucił on okiem ze Świstówki w cudną Roztokę, z Gładkiego na wschód, — szczerym afektem zapłonęły mu oczy.
Miał też dzisiaj poglądową lekcję lokomocji, takiej mimowolnej... Zejście ku Siklawie w pewnym miejscu przecina spory płat śniegu, — o, bo śniegów w tym roku w górach aż za dość! Zagadawszy się, ile że jestem dziś rozlewną krynicą informacji różnych, stąpam jakoś po fuszersku na on płat i — lu! jadę wprost ku zerwie po stoku! Szczęściem, że na dwa — trzy metry nad skrajem płat się kończył, — inaczej... — Nie przerażenie, zdziwienie mnie zdjęło: ja, com... — ale próżno się tłumaczyć: patrz, ucz się panie Felicjanie!
Speszony mocno, straciłem wymowę. Tak mi potrzeba było zagłuszenia nerwów, że zostawiwszy towarzysza „na chwilę” na Gładkim — niech się upaja widokiem! — pobiegłem kłusem niemal na wierzchołek Opalonego. Dopiero gdym się zziajał przykładnie, bo piła to jest niepoślednia ten Opalony, wróciła mi równowaga. „Chwila” wydłużyła się nieco; towarzysz już zębami grał z wieczornego chłodu; to też puściliśmy się w cwał po ohydnej ścieżce, na której kamienie niby zęby stuletnie w gębie czarownicy, każdy w innym sterczy kierunku. Pęd wstrzymaliśmy dopiero w gościnnych ramionach Michała, który już pięćdziesiąte piąte piwo w schronisku dopijał...
Atmosfera tu dzisiaj nie za przyjemna; wolimy na omówienie programu wycieczki przenieść się do pokoju pp. Michałostwa; spanie bowiem w schronisku — zabezpieczone. Zaraz na wstępie czuć przezorną rękę Michała: znanyć to przecie menażer, gospodarz, organizator, patron, Cook niemal wszelakich uciech wycieczkowych! Oto, ni mniej ni więcej, ze 20° C. w pokoju: własnoręcznie tak palił Michał w żelaznym piecyku! Więcej, dowiadujemy się, że i nam już napalił nieoceniony i niedoceniony ten mąż.
Mówić wiele nie mieliśmy okazji; przeszkadzać przecież nowemu gospodarzowi nie wypada; używał też sobie, używał! Ale i on nawet nie zdołał przegadać oparów senności, jakie w rosnącej temperaturze pokoju jęły się unosić nad głowami otoczenia. Bez ustalonych tedy rezultatów, rozeszliśmy się; fakt tylko, że jutro, skoro świt, ruszamy przez Rysy. Nagły poryw wiatru, który chlusnął właśnie w szyby smugą kroplistego deszczu, zgrzytem się ozwał, ale — niemy tylko ruch p. Eugenii w kierunku okna pokrył zakłopotanie gromadki.
— Dobranoc, dobranoc...
Idziemy do siebie. Olaboga! Jeśli tam było 20, to tu najmniej 25° C. w najłagodniejszej strefie! Piec — czerwony cały. Przez grzeczność, z dwu łóżek biorę dla siebie owo naprzeciwko pieca; ale nie sposób spać, bo parzy! Odgradzam się krzesłem, walę na siebie wszystkie dostępne mi obiekty kunsztu włókienniczego, aby pracę promieniowania pieca w skutkach osłabić, i — śpię. Ktoby pomyślał, że rankiem szczękanie własnych moich zębów z zimna obudziło mię ze snu... O, piece żelazne to nie byle wynalazek zamierzchłych pokoleń!
Ale to nic, że w pokoju zimno; na dworze stokroć gorzej! Widzę to po tych wiatrach, co przez misternie dopasowane okna po pokoju chodzą, po tych strugach, co z okien na podłogę płyną... Wyglądam na świat — olaboga! Mgła absolutnie biała, — leje! leje!... Wracam do łóżka. Na złość jednak budzę towarzysza: niech i on ma przyjemność! On jednak urozmaicił sobie tę przyjemność: siadł do 4-roarkuszowego listu do narzeczonej, by jej malować w podniosłych zwrotach rozkosze gór. Trudne, psiakość, zadanie w takiej właśnie chwili...
Wcześnie jeszcze... Towarzysz z błogim wyrazem w oczach maluje owo piękno górskiego świata — do 10-tej stronicy już dojechał, — ja w beznadziei wiję się na łożu... Naraz wsuwa się do pokoju pozbawiona zarówno włosów, jak i wstydu, głowa Michała i słowy pośrednimi między smutkiem a złośliwością, między żalem a tryumfem, mówi wyzywająco do mnie: — Masz, używaj... jakoś ci nie pilno wstać!
Chwyciłem odruchowo okuty but w garść... Efekt był widać wyrazisty, bo głowa Michała znikła; znowu milczenie... Rad nie rad, ubieram się tedy i idę sam do sąsiadów; dowiaduję się przez drzwi od tegoż Michała, że, niestety, żona czuje się zupełnie źle, że i t. d. Poskromiłbym tego człowieka, gdyby z innymi motywami wystąpił, ale skoro o niedyspozycji mówi, mogęż protestować? Łże bestja, wiem; ale formalnie jest w porządku. Ponieważ zaś to prawnik, więc w walce z nim jego bronią — szans nie mam. Wracam spać — i do południa przespałem. Właśnie p. Felicjan skończył był już list do narzeczonej, wycyzelował go, rymy prawdopodobnie podorabiał, gdy zaczęły trąbić pierwsze samochody, a talerze szczękać na dole. Zeszliśmy więc na śniadanie a zarazem i obiad. Pani Eugenia, jak rydz świeża, żadnego śladu cierpienia na twarzy; nie mówiłem, że łgał cynicznie ten kochany mimo wszystko Michał?
Coś — coś jak gdyby zaczęło się przejaśniać; rzuciłem nawet luźną propozycję, czyby się po obiedzie na Żabi Szczyt nie wybrać? Ale nim do leguminy doszło, znów fale deszczu topiły świat! A więc... prześpimy się — dobrze?
Do 5-tej przeszło spałem, jak zabity. Zniecierpliwiony p. Felicjan spędził mię wreszcie; a ważną miał nowinę: deszcz ustał.
— Zwycięstwo! A gdzież tamci?
— Ha, pan Michał w piecu pali, a małżonka już od godziny poszła ku Rysom gdzieś...
Wściekły byłem, żem zaspał; ale zintrygowała mię ta eskapada: a nuż jeszcze jaką zdobycz samodzielną przyniesie? W odwet pociągam również incognito szczęśliwego narzeczonego na spacer: niech ma temat na jutro do listu. Poszliśmy ku Roztoce. Bajeczne wprost scenarium! Południe smutne jeszcze, ale północ czysta, jak łza dziewczęcego oka, — kontrast aż krzyczy... Zapada tam gdzieś słońce za lasem; lekko różowawe refleksy znaczą się na górnych partiach Szerokiej Jaworzyńskiej, Zielonej... Pogoda jutro murrrowana! Obejrzawszy zawsze imponujący most, obrzuciwszy miłosnym okiem Wodogrzmoty, wracamy.
Mrok już zapadł zupełny; aż się boję, czy nie zaświecą w nim tryumfem urągliwe, choć tak łagodne zazwyczaj, oczy pani Eugenii, — tryumfem nowego jakiego nabytku... Ale nie przyszło do wyjaśnień. Michałowi bowiem gniew się w oczach pali! Jakto? On z poświęceniem w piecach już napalił, kolację zaordynował, a tu mu się rozbieżeli, żona niewiadomo gdzie, my niewiadomo gdzie! — Noc już fałdy płaszcza rozpostarła, a on sam? Łatwo jednak małżonka osadziła srogiego człowieka:
— Michaś, uspokój się, bo cię na Rysy nie wezmę.
Nie wiem, czyby się zbytnio tym zmartwił: taternik to już „przechodzony” trochę; ś. p. Kirkora towarzysz; dziś woli teoretycznie pięknem gór się upajać, niż fizycznie z ich substancją walczyć; czy dziw? Ale decorum trzeba zachować: chociaż „wybierać się” na wycieczkę trzeba... Zwykła rzecz: i słońce wszak zachodzi... Uporczywe tylko takie badyle, jak ja, sterczą na złość!
W nadziei co do jutra, legliśmy spać. Ale — do diabła! — czy tu w ogóle człowiek czego pewny w górach? Za drewnianą ścianą umieściła mi się jakaś paskarka pur sang z Warszawy z kwilącym dzieciątkiem; ale to jeszcze pół biedy: można wyzyskać dla snu choć interwale wolne od piszczenia; nic z tego: te właśnie interwale wyzyskuje i owa pani, tłumacząc coś zawzięcie swojej towarzyszce; soczyste określenia, jak grandziarz, choroba, swołocz, obijają się o zdumione ściany numeru! I byłoby tak do rana, gdyby obiekt tych zwierzeń krasomówczych, inna jakaś pani, nie zaczęła chrapać. Śpi, psiakrew, — pomyślała sobie paskarka i — przestała; na ten tylko moment czekało wrzaskliwe niemowlę... Ach, co za szczęście, że ja osiem godzin na zapas w dzień sobie pospałem! Usnęła wreszcie paskarka, usnąłem i ja z nią — honny soit qui mai y pense...
Budzę się o 5-ej. Rany Boskie! Zdradziła mnie noc! Mgły, leje obskurnie, zimno! — co będzie? co będzie?
— Bez względu na pogodę! — wymknęło się wczoraj p. Eugenii, a firma to jest pewna: nie obawiam się tedy większych powikłań; mimo to iść w ulewę, w wiatr, — śnieg napewno tam na górze, boć temperatura tu zaledwie 3° C wynosi, — nie uśmiecha mi się zbytnio.
— No, i jakże? — pytam, gdyśmy się zeszli przy śniadaniu.
— Idziemy... — jąka Michał. — Jednak, gdyby, to jest, wszelako...
Spojrzenie pani powstrzymało go.
Ruszamy; musić się przecie skończyć to lanie... Przy Czarnym Stawie czekamy godzinkę w kolebie i chciwie chwytamy chwilowe przerwy w deszczu.
Obejście stawu, to dzisiaj przejście przez dziewięć płatów podmokłego, miejscami podziurawionego śniegu; a wszystko to biegnie ku jezioru i — ot — ten płat na przykład przepięknym seledynem aż do dna pod wodę sięga; głębia odrazu ze 4 metry z brzega; stromizna płatu duża. — Przypomniał mi się onegdajszy płat śniegu w Roztoce i mrówki zaczęły mi chodzić po krzyżu...
— Panie, ja świetnie pływam — pociesza mnie p. Felicjan — z mostu skoczę do Wisły.
Wybrał się z pociechą! Mrówki pod kark mi już podłażą... Ale mam się na wstyd narazić? Zamknąłem oczy przed pięknym seledynem i buch w śnieg. Los jakoś oszczędził dni moich...
Wchodzimy na pierwsze zakosy trawiastego stoku. Dotąd doszła wczoraj p. Eugenia; — i tak przez te nienęcące płaty na amatora? Z tupetem niewiasta!
Deszcz znowu pada. Mgły potępieńcze zaległy skały, skaczą, huśtają się, tańczą; a każda nas zimnem owionie, szyderczo snopem drobin deszczowych obrzuci, zachichocze... Były nad nami, o, pod nami teraz, koło nas... Rozdarła się jedna u góry i — ratunku! — złota strzała słońca padła nam do stóp... Nadzieja? — — Nie! szyderstwo raczej...
Dosięgamy piargów. Biegun północny! Śnieg, śnieg i śnieg... Deszcz ani popuści... Ruch jakiś za nami: trzech zuchów z gołymi kolanami nas mija.
— Która godzina? — pyta jeden.
— Dziesiąta dochodzi, — odpowiada ktoś. —
— Ach! jakże my wolno idziemy! — dziwi się niby młodzieniec. — Godzinę już się wleczemy od schroniska.
Skłamał napewno: już dwie dobre idzie, ale co to szkodzi zadziwić kogo? To tak, jak ci autorowie przewodników, z których każdy dystansuje (na papierze) poprzednika. Niech się ludzie bawią: tout comprendre c’est tout pardonner...
Ostry wiatr staje się mroźnym. Widmo Nansena przez myśl mi przelata, — ale gdzie psy? psy gdzie? Psów nie ma, ale ktoby uwierzył? Na śniegu roje... pcheł! pcheł, albo żyjątek jakichś bliźniaczo do nich podobnych... Skacze to wszystko, raduje się, śmieje do życia... Jak temu w łapiny nie zimno, skoro Michał utyskuje, że palców już w becherach nie czuje! czy tylko on zresztą? Mróz tu panuje napewno, jestem skromny: określani temperaturę na -2° C. Ale nie mróz jest przykry, tylko wiatr; wiatr, co zamiata w tej chwili czymś pośrednim między deszczem, a śniegiem. Okrybidy nasze już całe białe od szronu.
Wspaniale wygląda p. Felicjan: na palto cywilne, ot, taką sobie jesionkę pospolitą, wdział moją wiatrówkę z kapturem. Kubek w kubek matejkowski Bolesław Wstydliwy; jeno, że tamten, acz ślamazara, kołpak miał żelazny, ten zaś — kaptur gumowy, choć taki pływak wspaniały... Tak to się czasy zmieniają et nos mutamur in illis.
Nie wytrzymał Sędziuk: dorymował do Bolesława Wstydliwego Jana Bezwstydnego, czyli niby mnie; odciąłem mu się Michałem Kędzierzawym, ile że mąż ten zgubił już dawno czuprynę w wędrówce życiowej.
Tak tośmy się przekomarzali swawolnie, gdy mokry śnieg sypał od góry, ziębił od dołu, a wiatr nim zamiatał siarczyście. Dochodzimy do trzeciego etapu: do skał. Mimo mrozu, woda szoruje strumieniami na dół i w oczy nam chlusta; snadź mokrzyśmy za mało jeszcze...
— Baczność! klamry! — Dotykam pierwszej: parzy! rdzawi przy tym palce niemiłosiernie. Wicher spycha formalnie ze skał! Jak baran do boju człek głowę musi nadstawiać! — oczy wprost zapylone śniegiem. Są tu gdzieś niby znaki, ułatwiające manewry po skale, ale schowane teraz misternie w puchu śnieżnym. Idzie się na węch. Słowem, hulaj dusza!
Kolana gołe u góry łysnęły. Co to? nasze zuchy wracają?
— Panowie już ze szczytu?
— Nie, — miękkim głosem objaśnia jeden — tam bez liny przejść nie podobna! Lód wszędzie...
— Na miły Bóg! — wołam — nie straszcie mi, panowie, gromadki!
— A państwo mimo to pójdziecie?
— Spróbujemy. —
Młodzieniec wprost, widzę, urażony; ale lojalnie łagodzi dalsze informacje.
Dzielę się dyskretnie z p. Eugenią ostrzeżeniem chłopców.
— No, toć dotąd jeszcze nienajgorzej — odpowiada — zobaczymy dalej...
Idziemy więc dalej. Śnieg w górnych strefach sfolgował nieco; wiatr miota się, jak dzik w ostępie. Skała zasypana całkowicie, jak okiem sięgnąć. Tam zaś gdzie zefirki śnieg zwiały, lód i szron, w najpiękniejsze pokrystalizowane festony: liście jakieś, gałęzie, jak one kwiaty, które mróz maluje na szybach. To trawki podszczytowe tak kanwę dają krzepnięciu. Jest tu zupełnie zimno, ślisko, lodowato: bijemy w dłonie i tupiemy nogami, bo marzną!
— Daleko jeszcze? daleko?
Człek w zwykłych warunkach kamyczek każdy obmaca, na ten stąpnie, przy tym się zawaha, znaków wypatruje, w chwytach wybredza, — tu idzie na olaboga, jak mówią w salonach pod parterem; i choćby chciał, inaczej nie może.
Mimo mrozu, kurzy się z nas: spotnieliśmy, jak myszy.
— Hola, stać! Michałowi buntuje się serce!
Rzeczywiście, wygląda strasznie: oczy rozwarte, drżenie na ciele, pierś chodzi mu, jak miech w ręku kalikanta. Niepokój nas się ima...
— Nic, nic, — pociesza małżonka — niech odpocznie...
Dała mężowi łyk jakiegoś likworu przedziwnego i — ożył nagle: owszem, nas jeszcze popędza:
— Naprzód, naprzód!
Ot, przykład, jak się prężyć zdolen duch taternika, choć powłoka cielesna w nim znikczemnieje. Zresztą, uwaga lekko tylko związana z naszym Michałem; ten świecić będzie długo jeszcze tężyzną młodemu pokoleniu, — — byleby tylko jak najprędzej na te Rysy wlazł!
Jazda więc! Dochodzimy do owej galeryjki pod szczytem. Tu się kończą ślady chłopców: ulękli się niebezpiecznej kładki, co im się zresztą chwali. Ale prawda, że śtyrbnie tu nie na żarty! Na lewo, na prawo, bezkreśne wprost płaty zimowego śniegu; oba przedzielone tą oto wąziutką przeponą kamienną, niby płotkiem, płotkiem, nie mostkiem, bo na ławę to nawet za wąskie. W lecie idzie się tu po sztucznie wyłupanych wgłębieniach prawego boku, trzymając się górą krawędzi; teraz wszystko to, jak zresztą i krawędź sama, pod świeżym śniegiem; letnia więc droga zamknięta. A więc górą po samej krawędzi? Okrakiem, a może na brzuszku da się ją wziąć?
Od nas krawędź zasłoniona tymczasem wielkim blokiem graniowym: nie widzimy jej początku. A więc jak? — Gramolić się na blok i opuścić z niego na krawędź? Możebym i wlazł, ale palce zgrabiałe, na bloku lód: boję się. Można niby i obejść blok ten z prawej strony, ale diabli wiedzą, czy pod przylegającym od dołu śniegiem znajdę dobre oparcie dla nogi? czy nie polecę w dół? — bo do samej podstawy grzebienia przysypane wszystko śniegiem. I tak źle, i tak niedobrze: osiołkowi w żłobie dano... Odważny możeby tu wprost gwizdnął na galeryjkę i w poprzek stromizny przeszedł przez głęboki śnieg? Może... W dziesięć sekund byłby wtedy na drugiej stronie. Ale nie dla mnie już takie próby! Mógłbym tą drogą najkrótsze zejście zrobić z Rysów, efektowniejsze jeszcze od onych Czechów z 1910-go roku, co to aż prawie do Czarnego Stawu z rozbitymi czaszkami galopem zjechali...
— No więc?
— Albo ja wiem? poczekajmy...
Michał tu powinien objąć komendę; on starszy taternik ode mnie: ma przeszłość nie byle jaką; jam szarak tylko w górach. Ale gdym spojrzał na tego męża, ten żywy skład nerwów na hurt i detal, — urwałem myśl w środku.
— Do diabła! przecież to lato! przecież setki ludzi tu przejść musiało w podobnych warunkach...
I ujmuję w serdeczny uścisk głaz ów graniowy. Ach, jak mi brak tu asekuracji! Gdybym choć sznurowadło czuł za sobą, jużbym był na krawędzi! Nie przeczę, że zrobiłem w tym momencie posunięcie śmiałe: stopę prawą postawiłem na olaboga! — ale stoi twardo, jak Boga kocham! — puszczam głaz i jestem na krawędzi. Wiele hałasu o nic, bo, widzę, że i górą przez głaz też można przejść bez trudu. Siadam teraz wierzchem i jadę; przejechałem! Felicjan Wstydliwy konno w jesionce nie bardzo mógł, wolał tedy na brzuszku z głową w Czeskiej dolinie, nogami w kotle Czarnego Stawu, z paru ciupagami do tego w ręku. Cóż? zwrotny: z mostu do Wisły Skacze, narzeczoną przy tym ma...
Po kilku minutach jużeśmy się darli po klamrach na szczytowe turnie. Uroczyście i tu wygląda; ale taternikom, co jak psi po płocie, okrakiem i napłask jeżdżą, — to już nie straszne. Wdzieramy się na czub. Pewnie, że rutyniści zimowi uśmiechną się tu z pobłażaniem, zwłaszcza, jeśli liny na plecach a raki na nogach czują, — ale sztuka chodzenia po górach wielkością absolutną nie jest: trzeba uwzględnić kto idzie, jak idzie, z czym idzie? Z tego punktu widzenia, zrobiliśmy dzisiaj wszystko, cośmy zrobić mogli, i jak się okazało, bez zbytniego ryzyka...
Na szczycie tak ciężko zdobytym nie zatrzymujemy się nawet: — po co? mgłą się upajać? — ta jest przecie wszędzie jednaka. Hajda więc ku Wadze! I tu, jak okiem sięgnąć, śnieg! Ścieżki owej ołtarzowej nie widać wcale: zrównana z poziomem śniegu. Michał odżył, gdy z pięciem się pod górę skończył; zaaplikował też piękny zjazd na jakiejś setce metrów z czekanem, ale na — indywidualności. Wcale dobra jazda: wszyscyśmy jej użyli, pędząc śniegowe „lawinki” przed sobą. No, i dalej już bez zdarzeń dotarliśmy do Popradzkiego Stawu. Deszcz jak umiał, starał się do końca...
W schronisku rwetes, a mimo to przyjęcie, jakie nam sprawił gospodarz-Słowak, wypadło nadspodziewanie, zwłaszcza, jeżeli zważyć, że Polacy w tym okresie traktowani tu są z powodu waluty jako żywioł mniej wartościowy; to się na każdym kroku widzi. Gdy więc Słowak zaczął się litować nad Polską z racji tej waluty, nie wytrzymaliśmy z Michałem: palnęliśmy sobie obiadek — palce lizać! Nabrał wtedy szacunku i litować się przestał. Po raz pierwszy — żołądkiem pracowałem dla honoru kraju!
Ale nie my tylko ratujemy ten honor: je tu z rozmachem z córeczkami niezmiernie sympatyczny pan, ten właśnie, którego przed dwoma dniami p. Felicjan z łóżka na Hali wystraszał; zaczęliśmy ich przepraszać. Panienki — ozdobne: którąż ja atakowałem tej nocy pamiętnej? Zdradziła się starsza zastrzeżeniem:
— Ale ja panów nie widziałam po ciemku...
Zaryzykowałem cyniczną odpowiedź:
— Ba, całe nieszczęście, że i ja pani nie widziałem...
Pogadaliśmy trochę, poopowiadali sobie wzajem, a rezultat taki, że państwo ci jutro idą — przez Rysy... Ot, co to są taterniki!
Przepiękny wstał ranek nazajutrz: lśni aż! Zgrzytam zębami, że to już 7-ma, a myśmy nic jeszcze nie zdecydowali. A kto wie? może pani Eugenia już się tam niecierpliwi gotowa do drogi? biegnę zażenowany i pukam do drzwi. Skandal! Śpią tu jeszcze... Żądam audiencji — i oto wysuwa się znowu ze wstydu obrana głowa Michała, i słyszę:
— Czemu ty tak rano gwałt robisz? Na powrót przecie czasu wystarczy...
Ażem się odsadził od drzwi:
— Powrót? Człowieku! Przecieśmy dopiero zaczęli!
Dowiaduję się atoli, że mąż ten zupełnie poranione ma stopy; odziębił je sobie; w mniejszym stopniu to samo jest — twierdzi — i z jego małżonką. Tym się zgubił ten człowiek o dobrym sercu, a lisiej naturze: stalowa taterniczka, z którąśmy takie harce wyczyniali w roku ubiegłym na Łomnicy, na Ganku, miałażby teraz z powodu Rysów...? Tu mi przerwał Felicjan Wstydliwy, który za mną tu przybiegł z wyrzutem w oczach; w jednej ręce trzymał but, w drugiej napiętek i bezradnie dopasowywał te obiekty do siebie. Zrozumiałem: powrót już pewny. Łagodnie więc pytam:
— A którędyż państwo wrócić zamierzacie?
— Oczywiście, tylko przez Kamienistą — odpowiada Michał.
Dlaczego to miało być „oczywiste”, do dzisiaj nie rozumiem. Ale — dziej się wola!
Ruszam tedy z tą garstką inwalidów, ale w zanadrzu srogie niosę projekty: poczekajcie!
Szczyrbskie jezioro aże lśni w słońcu! Reszta koron czeskich świerzbi w kieszeni; mimo to opanowywamy się i, nie wstępując do przybytku obżarstwa, kierujemy się ku Podbańskiej.
I patrzcie, a radujcie się, ludzie! Droga, którą od lat dziesiątków tu wciąż obiecują, nareszcie ciałem się staje! Już strasowana; robotników dziś przy niej wprawdzie zero całych i zero dziesiątych, ale chybać ją już skończą, skoro zaczęli... Będzie to jezdna polowa dróżka, ale porządna, przekopana miejscami w burtach wysokich. Skończy się wreszcie błąkanie pokoleń po mokradłach Pawłowej i Rakitowego Wyżu! Postęp...
Długo, długo dane nam było „zachwycać się” tym postępem, bo do 8-ej coś wlekliśmy się, jak karawana połamańców, i mnie bowiem jakieś powrósło rozwiodło się w kolanie i dokuczać zaczęło. Noc spędziliśmy tym razem w warunkach wcale przyzwoitych i z dobrym wrażeniem nazajutrz opuszczaliśmy leśniczówkę. Z dobrym — co do samej Podbańskiej, ale złość mnie wprost dusiła, że tak marnujemy okazję Krywania! Już wczoraj wieczorem kokietująco uśmiechał się do nas z granatowego nieba przekrzywiony jego czub, — dziś w promieniach słońca, jak łza czysty, z śnieżną kolią u szyi, wprost wabi, — a my, a ja, obojętnie człapiemy w błotne kałuże doliny, oddalając się od niego! Lecz jakże w takich warunkach kusić się o trofea, gdy każde z nas w innym kierunku odchyla się od pionu? Uciekać lepiej, uciekać! — bo wstyd... Lecę tedy przodem, po ostatniej próbie obrzydzenia Michałowi Kamienistej; upiera się; to mnie znowu podnieca: bunt dojrzewa mi w sercu. Właśnie jestem na rozstaju: skręt na lewo i tabliczka „na Pysne Sedlo” — to znaczy: do Kamienistej.
— Do widzenia! — kłaniam się szarmancko. Zobaczymy się w Kościeliskiej! — i ruszam w stronę Cichej doliny...
Oniemiała gromadka, ale już byłem daleko. Na Tomanową zdecydowałem się dolinkę: niechże i ja coś mam w zysku...
Tonę formalnie w kałużach, jak tonęliśmy tu z p. Eugenią w roku zeszłym; dobrym ci tu już znajomy przecie... Pomijam obfite epizody drogi, pomijam deszcz, który mnie obrobił do nitki i przenoszę się lotem strzały (sfatygowanej nieco) poza ławę u wylotu Tomanowej.
Trzech chłopaczków widzę.
— Macie tu po „papirusie”, zuchy! Dobrze ja tu na Tomanową?
— Dobrze, — aby nie zalećcie za daleko: skręćcie zaroz pod górę, w las.
— Bóg wam zapłać! — no i skręcam za chwilę „pod górę, w las”.
Zakpili, czy co? Drę się w jakieś wykroty; pot mi czoło już oblał. Za wcześnie, widać, skręciłem; trawersuję górą wprawo i istotnie po chwili włażę na schodzoną jakąś goliznę. Miałożby to być to?
Idzie ktoś.
— Dobrze tu na Tomanową?
— Dobrze! pyrgajcie do góry! jeno kij ściśnijcie w garści!
Zachwiałem się nieco. Iść mam w dolinę, a ja tu na zbocze się jakieś pnę! Ale co gorsza, kij mam ściskać, — po co kij?
Wkrótce sprawa się wyjaśnia. Rozlega się ujadanie, i niby smok ognisty, rzuca się ku mnie z góry olbrzymi kundel, za nim drugi, trzeci, czwarty! Świeczki stanęły mi w oczach... Mimo, żem człowiek łagodny, pluję w garść i z czekanem staję w pozycji, głosem starając się steroryzować wściekłe te bestie. One nic: jadą na mnie, z roziskrzonym ślepiem... Atawistyczne jakieś siły rycerskie zagrały we mnie: ująłem czekan za głowicę — i nie tak rozmachany rolnik czyni cepami na klepisku, jak ja czekanem o łby pieskie tłukłem, jak po ich białych zębach dzwoniłem! Nie zrażało to rozjuszonego hultajstwa: nacierały dalej; ale głupie doszczętnie: gdyby tak choć jeden z tyłu mię był zaszedł, jużby mnie miały! Nie; wszystkie szły od czoła, bo głupie (bo uczciwe w walce)! Poślizgnięcie się jedno w tym momencie katastrofą by mi było przy sobocie dzisiejszej: psi postu nie obserwują...
Homerycki ten opis grzeszy — przyznam się — przesadą: psy mi nie zrobiły nic, bom się obronił; ale i ja ich nie skrzywdziłem: łby i zęby rozbijałem tak „dla rymu” tylko. Zresztą, nadbiegli juhasi z pobliskiego szałasu i rozpędzili zgraję. Odetchnąłem...
— Złe, — objaśnia jeden — bo „mu” się na karku przejechały dzisiaj.
Zastanawiam się, komu się one mogły przejechać na karku; ale uderzył mię widok trochę niezwykły: ze dwudziestu chłopa w szałasie i przed szałasem, przekomarzają się, kłócą, — olaboga? sejm?
Nie powiem, iżby obrazek zbytnio zaufanie wzbudzał; aby więc zapobiec — albo ja wiem czemu? — daję ludziom pudełeczko papierosów — i to lody łamie: poczęstowali mnie żętycą i pytają oczywiście, gdzie idę.
— Na Tomanową przełęcz — objaśniam — i do Zakopanego.
— On tyz od Tomanowej prziseł...
Zrozumiałem: niedźwiedź tu był! — i to w Tomanowej właśnie, gdzie ja dążę — olaboga!
— I gdzież on się podział?
— Pieski go odegnały prec — hań! — — tu nieokreślony ruch ręką.
— A może wrócił do Tomanowej?
— Kołował siachraj, — ale moze ni...
Zdanie wypowiedziane w formie tak niezdecydowanej nie mogło otuchy mi wlać w serce. Zresztą, psy takie zdenerwowane: sierść dębem na nich; owce — ot cały kierdel przy szałasie; na trawę nie chcą, bo „cują go”, jak objaśnia juhas. Ale co ja tutaj zrobię? Toć do Podbańskiej teraz wracać nie będę; poza tym, „on” mógł i do Cichej równie dobrze zejść.
Dla zachęty ciągną mię w błota niemożliwe i pokazują ślady. Te na lewo wprawdzie kręcą ku dołowi, istotnie jakby ku Cichej, ale skoro to „siachraj” to może się i zawrócił potem?
— Idźcie, idźcie, — pociesza mnie jakiś baca o wyglądzie solidnym — głupi on tam w górę liźć, kiej tu owiecki cuje...
Nie mam wyboru; żegnam się z juhasami i idę w Tomanową. Ścieżka wprowadza mię w obszerny parów, którego dołem bieży rączy potok; olbrzymi płat śniegu zaściela jego łoże. Dziwnie ten śnieg tu wygląda na tle przepięknej zieleni doliny! Dostaję się w kosówkę, jakiej w życiu nie widziałem: to lasy całe! Ponad dwa metry strzelają kłęby gałęzi wzwyż; jarzębiny przy tym sporo.
O niedźwiedziu zapomniałem. Ścieżka się wnet zatraciła gdzieś, więc trzymam się potoku, aby nie zbłądzić; ale potok to w mokradła się chowa, to przez pasy kosówki się przebija, to nawet w malowniczy wodospadzik mnie ciągnie. Drę się, przewijam, wysilam — pot już mnie oblał całkowicie. Pomruk jaki słyszę za sobą; przystanąłem; a nuż to „siachraj”? Nie, — to tylko chmurki, zwiastunki jeszcze jednego lania, warknęły na się. I przyszło ono lanie serdeczne, krótkie na szczęście.
Potoczek doprowadził mię do stawków, co prawda, niepotrzebnie, bo ścieżka na przełęcz biegła nieco na prawo — ale to nic.
Deszcz już ustał; jest około 3-ciej; słońce wysysa wodę z mokrych traw; cicho, że tętna własnej krwi się dosłuchasz! przepiękne chwile... Raj dla oczu: szmaragdowe dywany biegną wzwyż pod przełęcz; trawa jakby strzyżona, taka równa i jasna; nie stromo: jakieś osiemdziesiąt, może dziewięćdziesiąt metrów do góry. Przełęcz — to niby dwie przełęcze bliźniacze, garbem oddzielone od siebie. Biorę się ku lewej — i dobrze trafiam.
Za chwil kilka jestem na przełęczy. Nowe scenarium: skaliste czoła Kominów Tylkowych, w kosodrzew, niby w płaszcz aksamitny strojny Ornak, Iwaniacka wklęsłość między nimi; a dalej poważne kopuły zielone, aż po Osobitą — hen! Inny — sielankowy kraj...
Plan mój był taki: z przełęczy wziąć się na lewo i przez trzy wierchy: Tomanową Polską, Smereczyński i Kamienistą, zalecieć tamtym państwu drogę na „Pysnem Sedle”: toż to byłoby zdziwienie! — a sądzę, że dwojgu kulawym i jednemu bez obcasa dałbym radę w tym wyścigu bez nagród. Niestety, trochę plątaniny w Cichej, a następnie „jego” cień w Tomanowej ze dwie godziny mię kosztowały: teraz jużbym nie zdążył. Kwituję więc i puszczam się pędem na dół ku Smytniej.
— Czy przechodzili tędy tacy państwo, co się kiwali we wszystkie strony? — pytam młodej pastuszki.
Nie zrozumiała; poprawiam się, dając parę cukierków:
— Z takim panem, co pięty nie miał?
— Tu wszystkie miały pięty, — twierdzi z całą stanowczością.
Obieram pewniejszą drogę: piszę parę słów objaśnienia na bileciku i każę jej każdemu, kto będzie przechodził, bilet ten prezentować. Chciałem dać znać na wypadek, jeśli jeszcze nie przeszli, że jestem już na przedzie i czekam w restauracji w dolinie. Dobrze spisała się mała: trafiła na pana bez pięty.
W godzinę po mnie przyszli inwalidzi. Zrazu uroczyści nieco, ale niezła wiśniówka rozwiązała języki. Przemiło spędziliśmy wieczór, urozmaicony śpiewem pana Michałowym; niech go kule biją! — nie wiedziałem o tym kunszcie.
Naraz nowina: okazja do Zakopanego. Państwo Sędziukowie skwapliwie korzystają; my z towarzyszem — nie, bo i poco? — jać lokum jeszcze nie mam w Zakopanem, a towarzysz ma dosyć już uciech górskich: pierwszym pociągiem wraca do Warszawy... Tableau!
Decydujemy się przenocować na górce; jest tu podobno jakiś pokój „bez wygód”, jak nam ostrożnie określono. Zamilczmy o tej nocy! — nie to jest straszne, czego tam nie było, lecz, przeciwnie: to, co było...
Wczesnym rankiem ruszamy. Na Krzeptówce, Skibówkach moc młodych puryców w ładnych sweterkach, oraz panienek czarnookich. Zbudowani jesteśmy: a więc to tacy miłośnicy rannych przechadzek, te dzieci Izraela? Aliści słyszymy:
— Gaździna, masełko wy macie?
— Chłopaczek, może ty masz seru?
— A mleko ty nie posiadasz? — Ja dobrze płacę...
Ot, w jakim celu praktyczni ci miłośnicy przyrody odbywają przechadzki poranne! A kochane gaździny i miłe chłopaczki — w siódmym niebie: drą łyko z tych „dobrze płacących”, nie narażając się w dodatku na niedyskretną opiekę policjantów miejskich.
Odprowadzam p. Felicjana na stację, po czym oczywiście zachodzę do pp. Sędziuków. Źle: nogi potracili; z tydzień mają być nieczynni. Masz tobie — z twardszej widać ja jestem gliny. Wycofuję się i zaraz na wstępie spotykam nieocenionego p. Stanisława Płońskiego, towarzysza tylu moich spacerów! Mieszka w pensjonacie, gdzie w miłe jakieś związki wycieczkowe powchodził i mnie obiecuje w nie wciągnąć; — cudownie!
Biegnę teraz do „Hotelu Turystów”, do sympatycznego „dziadka”, Sieczki.
— Wszystko zajęte, ale dla pana to może znajdzie się tam co jeszcze — i prowadzi mię do olbrzymiego pokoju na górze, co tę ma tylko wadę, że komunikacji tramwajowej w nim brak.
Jestem zadowolony. Niech Niebo da długie lata dziadkowi!



8. KRAKÓW W SZAROTKACH.
(12 lipca 1923.)


Nic nie przesadził Płoński, podnosząc walory swego pensjonatowego towarzystwa. Przekonałem się, że atłasowa krakowianka pani Janina, przemiła świegotliwa Iwowianeczka panna Marysia i zerkający w jej stronę — któżby się temu dziwił? — student p. Antoni, — to nec plus ultra towarzystwo. Doprawdy, że wszyscy najmilsi obywatele Rzeczypospolitej zjeżdżają się tu właśnie! Czy dziw zresztą? — przywary pielęgnuje się w rodzinnych ogniskach, ku słońcu wystawia się zalety... Po jednej wycieczce byliśmy już przyjaciółmi.
Organizuję odrazu na jutro poważniejszą ekskursję. Niestety, pani Janina nie może, bo męża się właśnie spodziewa, p. Antoni buty musi zanieść do doktora, a kochany Płoński — siebie. Nic więc z wycieczki...
— A ze mną by pan nie poszedł? — pyta zarówno dyskretnie, jak figlarnie piękna panna Marysia.
— Jabym nie poszedł? — mówię z wyrzutem — nie śmiałbym tylko proponować pani samej: znamy się od dzisiaj dopiero.
Na co wyzywająco już p. Marysia:
— Ja się, proszę pana, nigdy niczego nie boję.
Bo i prawda, czegoż miałaby się bać? W górach obowiązuje inna etykieta i etyka jest inna: odmienne tu podniety rządzą duszami. Napewno, wolne niekontrolowane przez nikogo przestrzenie pustaci kamiennych, a choćby i kobierce zieleni, mniej są tutaj niebezpieczne w pewnych kierunkach od zamkniętych buduarów ludzi dolskich. Prawda, mężczyzna — to stwór dziki, napastliwy, głodny... to też na nizinach, gdzie prawu natarcia przeciwstawia się równie mocne prawo odporu, — łasy on jest na frykasy. Inaczej w górach: tu kobieta może przeciwstawić mu tylko wolę, a czasem słabość swoją; w takich warunkach, już nie rycerskość nawet, ale choćby dobry smak towarzyski nie pozwala mężczyźnie wyzyskiwać sytuacji. Nie lękajcie się przeto piękne panie, w górach o siebie! Chyba, chyba gdyby która z was, co jest, oczywiście mało prawdopodobne, upoważniła do czego, — wtedy, ha, niech zamknie oczy anioł-dozorca! Są wyjątki wszędzie, prawda, — ale „wyjątki” to częściej na jazz-bandy chadzają, niż w góry — to pewna!
Wiedziała o tym pana Marysia i dlatego tak bez obawy zaproponowała mi spacer — w ścisłym kółeczku; termin ustalamy na pojutrze.
Niecierpliwym krokiem mierzę „pojutrze” placyk przed pocztą: tam bowiem wyznaczony punkt spotkania. Pięć minut jeszcze do terminu, trzy, dwie, jedna... — jest panna Marysia! Niby jutrzenka cała... — ale nie zaczynajmy od tego końca. Widzę na razie pięknego chłoptaska w pełnej zbroi wycieczkowej, który jak gdyby rad był, że ktoś tam niecierpliwie na niego czeka... Przyznała się wczoraj panienka do 22-giej wiosny, jako chłopiec wygląda na 14.
— Dokądże więc pani każe dzisiaj?
— Wieczorem muszę być w domu — ostrzega.
— Naturalnie, spacerek to przecie tylko...
— To może na Czerwone Wierchy?
— Świetnie! — ale piekę zaraz i swoją pieczeń:
— Ale pójdziemy przez Kościeliską — dobrze?
— Którędy pan chce: aby tylko ładną i nieszablonową drogą!
O, to lubię! Staje, że idziemy przez Kobylarz, wracamy przez Kraków. Oba szlaki obce mi jeszcze.
Wspaniały początek: rześki, mocny czuje się człowiek, aż rad się zmierzyć z czymś niezwykłym! W górze przeczysty granat nieba, jako tło srebrnawych obłoczków, roztapiających się w oczach — w nic, na dole ten świegotliwy dzieciak, z wdziękiem połykający „r” i sztuczną od czasu do czasu powagą pokrywający żywiołowość odczuć; wkrąg dywany zielone na nizinie, dywany na zboczach... — rozkosz, niezafałszowana żadnym zgrzytem, żadnym rozdźwiękiem... — słuchajcie, wy, bohaterzy w zaprasowanych majtkach z przedziałkami w przerzedzonych czuprynach, co przenosicie swędy dancingowe nad czar przyrody! — słuchajcie i — zazdrośćcie!
Czar istotnie zawisł nad doliną Strążyską... — wprost nie chce się skręcać na przełęcz w Grzybowcu! Ale pytam, co mię tu niesie? Nie mógłżem po ludzku Małą Łąką iść? Czas się traci, a może go... zabraknąć wieczorem! Tak młode źrebię, gdy się na swobodzie poczuje, leci, gdzie je nogi poniosą, i dziwi się potem, dokąd zabiegło...
— Młode źrebię, — dopowiadam sobie złośliwie, — tak, ale stary koń?
Wkrótce znaleźliśmy się na hali pod Przysłopem; dopytujemy się dla pewności spotkanych juhasów, którędy tu na Kobylarz? Ci się zdziwili, że są jeszcze amatorzy tacy wrażeń mało wybitnych, i zaczęli nam coś wykładać zawile, z czego uchwyciłem tylko ostrzeżenie:
— Nie trzymojcie się dołu, ino bez wirch!
Co prawda, to nie wgłębiałem się w treść wyjaśnień, boć takie pytania rzuca się najczęściej — ot przez grzeczność, aby czymś zagadnąć przechodnia. A może szkoda... Wyszłoby wtedy na jaw, że zgoła niepotrzebnie zbiegliśmy na halę, bo na Kobylarz idzie się górą po zboczu Skoruśniaka, odrazu z przełęczy; to miało zapewne znaczyć owo zastrzeżenie „ino bez wirch”, ale czemu do diaska, wyraźnie nie powiedzieli: wracajcie na przełęcz.
Pociągnęliśmy tedy w głąb Miętusiej. „Przez niedopatrzenie” miałem przewodnik z sobą. Ten wyraźnie opiewa, że z hali pod Przysłopem idzie się na Kobylarz w kierunku południowo-wschodnim, zboczem Siwarowego; droga zrazu wygodna, gubi się dalej wśród lasu — trzymać się musimy wciąż w lewo i postępować ku górze. Czy tu choć wyrazem wspomniano, że idzie się od przełęczy? Skutek taki, że samiśmy zaczęli manewrować sobie „w lewo w górę przez las” i zaleźliśmy w taką gęstwę, że wprost płakać się chciało! Podrapani, z naręczami szpilek za kołnierzami, biliśmy głowami w nieprzeniknione ściany zielone, byle tylko stało się zadość hasłu: w lewo i w górę!
Cierpliwość jednak ma granice i w górach...
— Panno Marysiu, nie dajmy się teroryzować drukowanym i niedrukowanym łgarzom i idźmy w dół!
— Idźmy w dół! — powtarza jak echo.
Zeszliśmy: człapie jakiś góralina.
— A trafim tu na Kobylarza?
— Ano treficie... — I znów na lewo pokazuje ku górze. A więc znowu w ten las? Nie głupim... Idźmy prosto. Jeszcze trochę mordęgi, raczej dużo mordęgi, — i mamy jakieś znaki; skrzyżowaliśmy się, widać ze ścieżką od Wantul. Ale ot — urwiste skały Kobylarza na lewo. Mapa drogę znaczy nad skałami, my idziemy pod nimi: oczywiście zmyliliśmy, ale to nic, zaraz Wielka Świstówka i z niej podejdziemy na górę. Wariant to więc tylko dla wariatów — ta nasza droga. Trzeba było iść „bez wirch”.
Wydostajemy się na Świstówkę. Dziwny zakątek! Jak gdyby przez omyłkę łączka ta tu się dostała... Amfiteatr, okolony od północy regularnymi dość zwałami kamieni — ślady lodowca. Pośrodku łączki formalne organy z kamieni: wysokie głazy o ściętej powierzchni czołowej, żłobkami pionowymi poorane wzdłuż. W nocy o księżycu tu przyjść, — a kto wie, czy skrzydlaci rycerze końmi do turnieju nie zatoczą, zwałów zwiewne mary nie obsiądą, a organy nie zahuczą, śląc tony kamienne do lóż — dolinek Mułowej i Litworowej...
Zbudźmy się jednak: trzeba nam w świat! W lewo leci żlebik skalisty do góry; śtyrbny, psiajucha... — ale woda w nim bulgoce; do niej więc! bo potrzebna: słońce wprost szpilkami kłuje. Złota p. Marysia lemoniadę przyrządza; kpem jestem, jeślim kiedy pił taką!
Wyłazimy na Wielką Turnię, tak groźną od Małej łąki, a tak jagnięcą tutaj. Dywany chrupiącej, jakby przepalonej trawy, pod nogami, — i nimi nieskończenie długo przez wierzchołek Turni na Małołączniak. Nudny, nudny odcinek, gdyby nie miłe towarzystwo szczebiotliwej panienki. Lody znów zrobiła cytrynowe ze śniegu czarodziejka: idźcie się od niej uczyć, cukiernicy!
Spiłowaliśmy się setnie, bo to i pod górę trochę. Z przerażeniem konstatuję, że godzina jest 4-ta! Kraków fiu!! Trzeba nowy powrót obmyślić: przez Twardy Upłaz chyba?
Tak, czy inaczej, na Krzesanicę teraz i na Ciemniak, ten zwrotny punkt dzisiejszego naszego spaceru. Mały odpoczynek tutaj.
Unosić się nad przyjemnością drogi, nad czarującymi widokami naokół, nad rozkoszą wdychania przestrzeni pełną piersią, wreszcie nad figlarnym przekomarzaniem się z miłą towarzyszką, — byłoby to: tracić czas na opowiadania o rzeczach jasnych samych przez się. To też idźmy dalej...
Głosy jakieś podchwytujemy w locie, — i to właśnie ze żlebiska, którym się z owego Krakowa wyłazi. Zaciekawiło to nas. Dwaj dżentelmeni rozprawiają o jurze i tryasie: geologowie snadź na gorącym uczynku. Jeden z nich odzywa się:
— Więc już państwo wracacie?
Zdziwiło mię to zainteresowanie się nami bez należytego wstępu, ale bąknąłem:
— No, już przecie dość późno.
Zdziwił się teraz geolog:
— Przepraszam, dokąd państwu za późno?
Z kolei zdziwiłem się ja:
— No, — nie mówię, że za późno. Ale skoro pan mówił, że wracamy, więc...
Na dobre już zdziwił się geolog:
— Ja mówiłem? — — ale jednocześnie wysuwa się z załomu główka jakiejś niewiasty, idącej z pewnym siebie kawalerem. Wyjaśniła się rzecz: geolog pierwsze zdanie nie do nas skierował, tylko do tamtej pary; on ją już widział, a my jeszcze nie. To zabawne qui pro quo wciągnęło nas w krótką, niemniej przeto ważką dla nas rozmowę.
— Czy może państwo przez Kraków? — pytam.
— Dzisiaj nie, ale o co idzie?
— Czy nie za późno byłoby zejść tamtędy?
Ażem się zląkł własnego pytania, bo piątą właśnie wskazuje zegarek.
— Na dobre nogi — nie: trzy godziny zejścia, tylko tam trochę powikłana droga.
Spojrzałem na towarzyszkę:
— Lu, panno Marysiu? — pytam i zachęcam zarazem. Niemej, okraszonej radosnym uśmiechem odpowiedzi towarzyszy kilka susów panienki, które ją wysunęły o jakiś dziesiątek metrów na czoło. Biję się pięścią w łeb:
— Co ja — do diabła — wyprawiam! Drogą zgoła nieznaną, którą jakiś pan — słyszałem — 26 godzin szedł do domu, — na której, bodaj, w tym już roku pewien lekarz warszawski w ulewę, z rewolwerem w dłoni, szedł za pijanym przewodnikiem, nie chcącym, czy nie umiejącym sprowadzić go do doliny, drogą zawikłaną, jak przed chwilą mówił ów informator, — puszczam się o godzinie 5-ej ja, człek o słabej orientacji terenowej z panienką, która „musi być wieczorem w domu”! Kpiny, panie dobrodzieju! Ale stało się.
— Dziękuję, do widzenia — rzucam geologom, na pożegnanie słyszę:
— A pamiętajcie, państwo: pierwszy próg obejść na prawo, drugi — świerk.
Wskazówki dość lakoniczne; zobaczymy, co takie informacje warte.
Dopędzam p. Marysię, która dopełnia w tej chwili kwiatowego swego przybrania. O, bo to żywy „ogródek” dzisiaj! Czego ta niewiasta na sobie nie dźwiga: maki, gwoździki, fiołki, jakieś do żółtych róż podobne kwiatuszki, itd. itd. Udekorowała się nimi, jak kwiatów bogini: i z plecaka jej sterczą, i w ręku trzyma, i na piersi przypięte, a czapka to niby diadem z barwnych kamieni żywych. Zdradzę: w obfitych zbiorach p. Marysi jest i szarotka własną rączką uszczknięta, ale jedna, jedniutka, sub secreto; czyż taki maleńki odosobniony grzeszek tak cnotliwej panience może zaszkodzić?
Drogi nie znamy: nie znaczona, nie opisana nigdzie. Wiem tylko, że wszyscy, wszyscy, co o niej mówili ze mną, a jej przedtem nie znali, lamenty roztaczali na jej temat. Jak my damy sobie radę? — zwłaszcza, że ścięgno moje z Podbańskiej podróży przykro mi się przypomina, a i panienka skarży się na ból w kostce. Mimo to ucieka: muszę ją osadzić. O, młodość — to potęga! Raz sobie to powiedziawszy, biorę się do wyzyskiwania sytuacji: sprawną p. Marysię mianuję adiutantem.
— Niech no pani tam poskoczy, czy jest obejście?
— Proszę sprawdzić, czy to nie znak czasem? itd. itd.
Rzucam nakazy, wcieliwszy się w poważnego wujka; adiutant sprawia się gracko.
— Baczność! — woła — pierwszy próg geologa! Obchodźmy na prawo!
Istotnie, próg. Ale to fraszka; miał też o czym mówić... Myślimy teraz o tym „drugim” niebezpieczeństwie „przy świerku”. Ale ponieważ do zasięgu drzew daleko, więc możemy sobie aż do skraju lasu iść spokojnie dnem zwężającego się wąwozu. To chyba jasne...
Ogromny płat śniegu przed nami! Wąziutkie tylko przejście zostało między śniegiem, a grzędą boczną. Posuwamy się tym przejściem. Naraz woła adiutant:
— Ostrożnie, panie! — kamień ten niepewny! — i podskoczywszy naprzód, wskazuje cetnarowy, dziwnie jakoś przez wodę na okrągło obrobiony głaz. Jechał już, widać, z góry niegdyś, bo leży luźno na innym większym kamieniu. Szatan mnie skusił, że nie przejąłem się ostrzeżeniem, ale nie przypuszczałem na oko, by ta „frybra” tak chwiejną tu była. Kamień blokował poniekąd przejście. Panienka nóżką go musnęła i sfrunęła, zachwiał się — dlatego ostrzegła. Ja, co tak fruwać nie umiem, po senatorsku sobie siadam na wierzchu i zwolna przekładam nogi...
Wtem — ojej! — kamień mi się ześlizguje po podłożu, ja zsuwam się na ląd stały, a ta frybra wymyka mi się ku dołowi, całym swoim ciężarem orząc mi po prawej łydce. Lewą nogą szczęśliwie jakoś umknąłem pod podmokły płat. Napór był tym potężniejszy, że nogą wparłem się w inny blok przed sobą i mimowoli kąśliwego tego potwora lotnego wstrzymałem. Zawyłem z bólu: pasem na kilka centymetrów zdarł mi skórę z łydki. Zwinny adiutant rzucił się na ratunek, ale co się stać miało, już się stało!
Wygrzebałem się jakoś, ale boli, ojej! Będęż się jednak przy kobiecie pieścił? Nie, nigdy! — zrywam się do lotu... Dla kurażu zanuciłem sobie:
— Hej, tam, na Krakowie, zdarzył się wypadek... — ale, że mi się noga z „wypadkiem” nie rymuje, a wszystko, coby się mogło rymować mam całe, — więc urywam piosenkę, zwłaszcza, że cienko wogóle śpiewam w tej chwili...
Wchodzimy w dziwny jakiś kraj: wybryk natury... Wąwóz się zacieśnia, boki turni zbiegają, a na drodze, na dnie wąwozu, potworne jakieś leje. To tak, jak gdybyś, człeku, w śniegu, zbiegającym ku dołowi, olbrzymią butlą ściany co jakiś czas powgniatał. Półcylindryczne takie wygładzone leje zmieniają wąwóz w łańcuch kaskad, pooddzielanych poziomymi przerwami. Kotły to, widać, powybijane przez wodę, ale co za cuda dziać się tutaj muszą, gdy spienione wody wiosenne tędy lecą na łeb! Pracę wieków tu znać...
Progi te obchodzimy bokiem, czepiając się to upłazków trawiastych, to skały szczerej. Trudno miejscami, ale się posuwamy. Geolog mię tylko oburza: mówił o dwu progach, a tu ich jest ze dwadzieścia dwa.
Ale co to? Kombinacja całkiem świeża! Lej, psiakrew, na dwa piętra w dół. Szukamy obejścia. Na prawo — mowy nie ma: lita skała do nieba chyba; na lewo również, ale biegnie przez nią na naszej wysokości tarasik trawiasty, szpetnie co prawda, pochyły w kierunku od skały.
— Panno Marysiu, niech no pani spenetruje, jak tam wygląda rzecz na końcu tego tarasu.
Sprawnie przewija się panienka, jak żmijka, po tarasie i komenderuje krótko:
— Zwrot! Tu dziura do dna!
Ciekawa historia: w pułapce jesteśmy. Ale Boże, Boże! co tu szarotek! Setki, tysiące milusich tych kwiatuszków kiwa główkami z podziwu, skąd się tu goście tacy jacyś wzięli... Na zapas ostrzegam:
— Nie dotykać, bo skusi!
Ostrożnie wycofała się dzieweczka z tarasu: boi się snadź grzechu.
Widząc absolutne niepodobieństwo kontynuowania tej drogi, bo czyżby się tu utrzymały szarotki w takiej liczbie, gdyby szlak tu szedł, rzucam decydujące słowa:
— Głupstwośmy zrobili, proszę pani: wracajmy! Musić tu być obejście... — tylko czy je znajdziemy? Chyba... chyba drzeć się pod Upłaz?
Idziemy smętnie z powrotem, po kilkudziesięciu krokach jednocześnie dwa okrzyki wyrywają nam się z zaschniętych gardeł:
— Gwałtu! tu był skręt!
— O, u góry tam widać ścieżkę!
Istotnie, wyraźne ślady prowadzą na lewo, a więc na prawo w kierunku od geologa. Tylko, że według niego tu tego obejścia być nie powinno, bo było już przecie przy „pierwszym” progu, teraześmy się „drugiego” spodziewać powinni, a gdzie tam jeszcze „świerki”! Zrozumieliśmy po zastanowieniu się: pierwszego łatwego progu geolog nie liczył. To dopiero jest „pierwsze” jego obejście. Naprzód tedy!
Pniemy się pod górę, ale strasznie, strasznie wysokie jest to obejście, aż niemal pod szczyt jakiejś turni wyniosłej! Traciliśmy już wiarę w orientację, gdy łysnęła nam ścieżka na dole, hen... Łupliwy tu ustrój odcinka, glinki jakieś, tak, iż ścieżka, niby szosa wygląda z oddali. Oddzieleniśmy od niej teraz ogromnym piargowiskiem o znacznym spadzie. Piarg wspaniały, drobny. Topię w nim buty i — jadę.
— Co pan robi, — przeraziła się panna Marysia.
Mój Boże! niewinne to dziecko eksperiencją górską nie grzeszy: nie znała jeszcze zjazdów po piargach. Ale, że pojętna jest panienka, więc wkrótce ścigała się już ze mną w locie.
Jesteśmy z powrotem w wąwozie. Chyba teraz do drugiego progu! Lecimy z szybkością kasjerów podejrzanych, gdy naraz — niespodzianka: Lej! Ach, to widać to będzie! Ale gdzie „świerk”, do diabła?
Siarczyste kule niech biją! Bo oto, widzimy, w kącie naszego leja stoi z kory obdarta ostrewka z kikutami poobcinanych gałęzi, po których turysta, jak wiewiórka, może się opuścić na dno leja. To to miał być ów „świerk”, o którym mówił geolog! A lej ten wobec tego jest „drugim” progiem... Dumnie jednak ominęliśmy tę pomoc: widzę bowiem na lewo ścieżynę, prowadzącą do niedalekich już smreków. Oczywiście, musi to być zejście od jakiejś jaskini, których tu jest moc. A że taka jaskinia musi mieć dostęp i od frontu, bo gości niedzielnych tylnymi schody się nie prowadza, stąd wniosek, że sprowadzi nas ona do „cywilizowanej” już, znaczonej części Krakowa. I tak się stało: wkrótce byliśmy znowu w wąwozie.
Długo tu, długo jeszcze trzeba było skakać po progach, ale moc jest już ułatwień, wcale dowcipnie pomyślanych. O, tu np. znów ostrewka w leju, ale psiakość, czołem o metr nie sięga górnej krawędzi. Opuszczam się w studnię ze strachem na karku: czy aby nogą w kikut gałęzi trafię? Namacałem go, ale jeździ cały interes, jak w febrze... Niebu duszę polecam, ale oto, ręką wyczuwam drugi równoległy smreczek, ładnie okorowany i umocowany dobrze; ma on służyć za poręcz do zejścia, niezwiązaną niczym z masywem schodów, no, i od nich mocniejszą. I inne jeszcze figle podobne świadczą tu o dbałości opiekunów.
Progi się skończyły, ale sztarbanie po kamieniach jeszcze — nie! Jeszcze kwadrans wywijasów, i — rozwidniło się nagle: jesteśmy w dolinie.
Pół do dziewiątej... — mrok już zupełny. Wstąpiwszy więc tylko na chwilę do przybytku resturacyjnego, co koń wyskoczy rzucamy się na ostatnie 7 kilometrów szosy. Nogi spracowane godnie, a nade wszystko owe zbrodnicze ślady kamienia lotnego mię pięką.
Gdyśmy dobiegli do Skibówek, ciemnica już była absolutna. Pod osłoną nocy gzy tylko młodzi słychać góralskiej: chłopaki ostro, dzieuchy piskliwie pokrzykują. Niech się bawią młodzi... Piosenka jakaś dolatuje:

„Zabili Janicka, hej, pod turnickami,
Płynęła krewicka dołu potokami”...

— i wesoły chichot zadławił smętny ton...
Jedenasta biła na wieży kościoła, gdyśmy stanęli na Krupówkach.
— Umieram z pragnienia — mówi dzieweczka.
— A ja? — wstąpmy do Karpia na szklankę porteru.
Na to jakby zgorszona panna Marysia:
— Co? sami! Przecież to nie wypada, proszę pana!
Tableau! O, obłudo kultury dolskiej!


∗             ∗

A o samym Krakowie co?
Nie jest to droga „po stole” — to pewna. Ale dla tego, kto zna obejścia, nie waha się, nie błądzi, spacer przepiękny, gimnastyka wspaniała! Otoczenie bajeczne! — nie tyle piękna naokół, ile grozy, dzikości, niesamowitości niemal... Tylko strzeż, losie, tu od deszczu: dziewięć dziesiątych piękna diabli wtedy wezmą!
Stanowczo „pod włos”, od Kościeliskiej, przy pierwszej idę okazji!



9. MAMO, JA CHCĘ MURZYNA!...
(21 Lipca 1923.)


Tak mniej więcej od tygodnia torturowała panią Janinę N. milutka, odrobinę rozkapryszona córuchna, wiedząc, że choć mama trochę się potarguje, zawsze w końcu „murzyna da”. Przedmiotem pragnień panny Alinki był tym razem żleb Kirkora pod Giewontem, o którym wyraziłem się do niej, że należy do ciekawszych przechadzek w okolicy Zakopanego. I właśnie dlatego zapaliła się do niego ta czująca już w sobie święty ogień taternicki, choć nieobeznana z górami, panienka; ale również dlatego obawiała go się mama; nie przeto, iżby straszny był dla niej, — p. Janina w tym kierunku strachliwa nie jest — lecz, że lęk ją brał o ryzykowną córkę.
A córka w pierwszej zaraz rozmowie na temat gór zwierzyła mi się, że choć dopiero zaczyna w nich karierę, reflektuje tylko na wycieczki — trudne. Nie tentowała jej ani nasza Świnica, ani późniejsze zamierzenia np. Granaty, — „murzyna” chciała i — dość. Spiritus fiat ubi vult...
Dzień 21-szy lipca nie popisał się zgoła; krótko mówiąc, wstał pod zdechłym pieskiem: mgły pełzają niemal po ziemi, o słońcu ani marzenia, deszcz siąpi, jak nudziarz zawodowy. Zwlekam się leniwie na dół i siadam do herbaty na werandzie hotelu.
— Był tu ktoś dzisiaj do pana — mówi służebna.
— Tak? — i gdzież jest?
— A to ja nie wiem, bo to Julcia z nim rozmawiała.
— A gdzie jest Julcia? Czy nic mi nie kazała powiedzieć?
— Ja nie wiem, bo ja jej nie widziałam.
Idę szukać Julci; nie ma jej: wyszła. Już to usługa w tym pięknym kraju to na wystawę się kwalifikuje! — jedną ma zaletę: wytrwałość, bo, odkąd ją znam, krańcowego swego niedbalstwa w stosunku do gości nie zmienia. Krótko mówiąc, nie dowiedziałem się nic; wracam zły na śniadanie...
Rozwiązanie przynosi p. Antoni N., on to był bowiem przed kwadransem. Bez głosu wskazuje na zapłakane szyby i kiwa „z głową”; ja kiwam też... — zrozumieliśmy się...
P. Antoni, miły bardzo chłopiec, jest mimo młodego wieku, człowiekiem z przeszłością: rycerz czerwonej armii, wtłoczony do niej siłą, wojował z białymi generałami, dopóki mu się nie udało pod kulami zwiać z ziemi obiecanej; ma więc co opowiadać, a że jest kresowcem i mówi językiem kresowo-polskim, więc boki czasem zrywać można z jego krwawych tragedii. Ten to p. Antoni, oraz panna Marysia M. mają iść zdobywać z nami owego Kirkora. W repertuarze swym ma p. Antoni dotychczas zaledwie Świnicę, popełnioną z nami w tych dniach, równie więc srogi taternik, jak wojak, choć góry mu niepomiernie więcej smakują.
Czy dziw, że człowiek ten z rozpaczą, jak rzekłem, patrzał w zapłakane szyby? Wreszcie przemówił z gestem wyrzutu w kierunku okna:
— Idzie tak i idzie bezprzestannie ten deszcz, że moje uszanowanie.
— A no idzie — przywtarzam.
— Zbiegnę chyba do p. Marysi?
— Istotnie, niech pan zbiegnie.
Ogromne miał zaufanie do tej kobiety. Myślę sobie: co tu będę siedział? i ja też „zbiegnę”...
Panna Marysia byle czym się nie zraża: zastaliśmy ją w pełnym uzbrojeniu, gotową do drogi.
Troszeczkę, troszeczkę zaczyna się przecierać. Dzielimy się: młodzież idzie z wywiadem do tamtych pań z murzynem, ja biegnę do barografu: stoi wysoko, znacznie wyżej od mgieł, które w ten sposób kpią sobie z niego. Prognoza, jak zwykle, mętna; ustny komentarz do niej głosi: Na jutro się ustali, dziś — wykluczone.
To mię rozchmurzyło: przypomniał mi się komentarz do zeszłorocznego damskiego Giewontu. I z całym szacunkiem dla spostrzegawczości informatora wyznam, że jeszcze nie dobiegłem z powrotem do pensjonatu, gdy zasłony mgliste rozwiewać się zaczęły...
Nastrój w pensjonacie nie odpowiada podniesieniu ducha we mnie. Sławetna służba tutejsza, mimo zapowiedzi, mimo pomrukiwań, nie może się zdecydować na podanie śniadania; — już od godziny wciąż ma być ono „zaraz”. Wspominam o tym, bo powszechna to jest choroba w Zakopanem: zupełnie się nie dba o gości-skałogryzów. Te lotne ptaki, co wolą wycieczki od obiadów pensjonatowych, to żywioł, który się toleruje, no, bo jakżeż? — toć i chorobę się czasem znosi... Więc... choć mierzić im życie! Dlatego to taternicy czynni wolą unikać pensjonatów. Mutatis mutandis dotyczy to i sklepów letniej stolicy: nie śpieszą się obsłużyć wczesnych gości.
Ponieważ te rozważania nie wywarły żadnego wpływu na pośpiech, skwitowały panie ze śniadania, powetujemy to sobie w Strążyskiej.


„Dolina rankiem — marzenie“.

Dolina rankiem — marzenie. Błota trochę jest, ale dobre słońce, które już całkowicie wyjrzało z chmur, lubieżnie pieści się z trawami, wysysając z nich wilgoć...
Porzućmy żmudną, jak zawsze, Warzęchę i pakujmy się, zgodnie z monografią Giewontu mistrza Zaruskiego, do „żlebiku na lewo, z którego wysypuje się piarg”. Nowy, ukryty jakiś świat, ukazuje się oczom! Dostęp atoli do niego po gzymsikach broniącej się skały, nie smakuje gromadce, o nie!
— Tych kilka kroków za całą Świnicę starczy! — wyrywa się komuś. Uwaga zupełnie słuszna.
Skręt na prawo i — w górę! Pniemy się stromo przez obfite, rosą nasiąkłe trawy. Żleb prezentuje się dzisiaj o ileż poważniej, niż przed pięciu laty, kiedy tu byłem: od samego dołu śniegiem zawalony. Przeciągnęły nam się oblicza. Ale co robić? — szturmujemy.
Wstrzymuje mię panna Marysia:
— Proszę pana, przecież tu ścieżka idzie ku górze, a pan...
Prawda, — co do licha! Toć to tutaj właśnie na lewo był ów nosek sympatyczny, za którym dziesięć pięter na łeb do Kirkorowego żlebu! — i koło tam czerwone na skale... — wyśmienicie tę drogę pamiętam. A jednak p. Marysia ma rację: dotychczasowa nasza ścieżka pnie się jednak do góry. A no, coś nowego widać: obejście górą dolnego pnia Kirkorowego żlebu! Lecz proszę mi powiedzieć, co zostanie, gdy cały rdzeń rzeczy obejdziemy, gdy okpimy, oszachrujemy żleb? Urok Kirkora znacznie wtedy zblaknie... Protest się we mnie budzi:
— Kto mimo to pójdzie ze mną przez żleb?
Pierwsza, oczywiście gotowa p. Alinka, jako, że jest zdecydowaną amatorką rzeczy „trudniejszych”, mimo, że wogóle sprawności swej w górach nie miała okazji jeszcze wypróbować. A mama? — no, musi się przecie córką opiekować: też idzie. Radaby i p. Marysia... Ale staje, że, aby przy sposobności wybadać tajniki tych dróg, pójdzie ona z p. Antonim górną ścieżką. Tam na nas zaczekają, bo nie wątpię, że nasza droga przez żleb uciążliwsza będzie i dłuższa.
— Odjazd!
Prawa partia furknęła tylko na skrzydłach młodości... Ja powolutku prowadzę moje panie na siodełko nad żlebem. Dojście istotnie fatalne! Z duchem na ramieniu się tu idzie.
— Co? tam mamy schodzić w tę czeluść? — zachwiała się pani Janina; spoważniała i piękna Alinka.
Bagatelizuję nieco rzecz, aby nastrój utrzymać, zwłaszcza, że to wszystko tylko z daleka tak straszy, z bliska jest to względnie łagodne. No, ale to tylko dostęp, sam żleb zapowiada pracę nie lada: potwornie wprost zawalony śniegiem od dołu do góry. Nie byle to będzie wędrówka dla tak mało rutynowanych jeszcze taterniczek! Katastrofa Tryburskiej, trup Katry stanęły mi w pamięci. Dawneż to dzieje? — Czy ja aby głupstwa nie robię? Żebyśmy chociaż sznurka mieli kawałek! Tymczasem panna Alina nawet ciupażki nie ma z sobą. Zastanowiłem się trochę, a ponieważ panie hasła ode mnie czekają, więc nastąpiło ambarasujące milczenie. Aby zyskać chwilę czasu do namysłu, proponuję:
— Zaczekajmy tu trochę, drogie panie. Jeżeli panna Marysia da nam stamtąd hasło, że tamtą drogą idzie się lepiej, to kto wie, może istotnie nie warto nam się tu w śniegu grzebać.
Siadają niewiasty, ja zaś wstrzymuję gestami p. Antoniego, który znacznie jakoś za towarzyszką przyzostał, i zbliżywszy się do niego na zasięg głosu, proszę, by przewiedział się tam od towarzyszki o drodze i przemycił do nas informację. Nie byłem wszak jeszcze pewien, czy to droga na przełęcz. Nie było jej dawniej, a o budowie nowej ścieżki nie czytałem nigdzie.
Płyną długie chwile; niecierpliwimy się już... — wreszcie huka p. Antoni, że porozumiał się ze swym naczelnikiem drogą powietrzną i dowiedział, iż tamta ścieżka niefałszowana na pewno, niechybnie wyprowadzi na przełęcz, ale ma w pewnym miejscu śtyrbny jakiś fragment; panna Marysia „nie radzi” iść jej śladem. Nie radzi! — czy nie przesada? — pocóżby trudniejszą drogę robili.
— No, to idziemy swoją drogą! — opiniuje rezolutnie Alinka.
Spoglądam na mamę z niemym pytaniem.
— Ha, skoro i tam trudno, to może Alinka ma i rację....
— Więc śmiało! — nie święci garnki lepią. Pani Janina jest w górach bardzo ostrożna, a córuchna? — no, ta mniej; ale kto, nie znając gór, o trudnych marzy rzeczach, musić — do licha — czuć w sobie powołanie. Zresztą dzieweczka to nowszej szkoły: zręczna, silna, — to widać... Jakoś więc może damy radę...
Zaczynamy się opuszczać do żlebu. „Obecnie zejście do żlebu jest znacznie gorsze — mówi Zaruski — lawina kamienna zdarła cały upłazek wraz z percią”. Ciesz się, człowiecze, — teraz jest źle, ale niegdyś było lepiej... Hm... Aż się patrzeć na to paskudztwo nie chce! Wymalowałbym gdybym umiał, ale jeszcze gorzej maluję, jak piszę...
Atakujemy żleb odważnie. Na razie nieźle wygląda: szpara przyskalna uczciwa, będziemy się jakoś przemykać... Zaczyna się gimnastyka: prawa noga na skałę, lewa na śnieg. O, tak, s’il vous plaît! Buciarami wyorywam stupaje. Jesteśmy tu pierwsi w tym roku, śladów bowiem na śniegu żadnych.
— No, jakże tam idzie? — dopytuję z trochę robionym humorem.
— Proszę pana... — słyszę, — i wypieszczona rączka pani Janiny dała znak rezygnacji...
— Nie pieść się, mamusiu! — mówi Alinka, co ty chcesz od tej drogi?
Młode pokolenie wstydu Tatrom nie przyniesie... Nie skończyło się taternictwo na Was, o, Zasłużeni!
W pewnym momencie najspokojniej nasza Alinka schodzi sobie na zlodowaciałą skorupę śniegu, bez kijka nawet, boć go nie ma. Nigdy z kobietami tak nie gadam, jakem tu gadał. Wróciła zdziwiona, że ja i tak potrafię... Jedno potknięcie się tutaj w takim uzbrojeniu zniosłoby panienkę na dół. Mamusia za to poważnie, rozważnie, rzekłbym z nabożeństwem posuwa się w górę. Czuję, że nerwy napina: o córkę niespokojna...
— Alinko — przestrzega — rób absolutnie wszystko, czego chce p. Rzewnicki!
Bagatela....
Uuuu! coraz lepiej! Ściana śnieżna oddala się od jako tako możliwych stąpnięć w skale; płat odtopniał tu od dołu, choć parę mu metrów grubości zostało; formuje czarny grób pod sobą; woda tam szemrze w tej piwnicy; czub płatu bardziej do skały przegięty, ale jakoś wygórował w stosunku do stąpnięć kamiennych. Krótko mówiąc, znajdujemy się w tej chwili nad obskurną dziurą, do której zejść nie podobna, bo zsunęłoby się w wodę pod śnieżny baldachim; a że lewą nogę trudno na piętrze zostawić, gdy się prawą ma na parterze, więc w boku płatu zaczynam kuć teraz wgłębienia na stopy. Tylko, że ten bok, to nie bok właściwie, ale już raczej skośny spód uciekającego w lewo płatu. Iść po czymś „od spodu” — to istotnie krotochwilna lokomocja.
Na podobieństwo wielkiego rozszczepionego Iksa posuwam się zwolna, ale panie, nie rozporządzając tak długimi kończynami, jak ja, jak one dają sobie tutaj radę? Boję się wprost obejrzeć za siebie! — a iść muszę pierwszy z racji kucia tych dziur. Idą jednak! Czego kobieta nie zrobi, gdy chce! Przeszły...
Płat ucieka wreszcie zupełnie od ściany: lokomocja dwutorowa musi ustać. Oddajemy się skale. Ścieżka, bo tak to już nazwę — ma w tym miejscu charakter stopniowany: z głazu na głaz, z progu na próg... Przy pierwszym atoli bloku — kłopot nie lada. Puszczam tu już p. Alinkę przed siebie.
— No, do góry!
Zaatakowała z tupetem blok, cokolwiek pomogłem, zakwiliła, stęknęła — i ma niszę nad głazem.
— Uf! nie radzę nikomu tu wchodzić — ostrzega.
Niech cię ozłocę, panienko! — nie radzisz? Więc jak? Mamy się wrócić z mamą? Innej drogi przecie tu nie ma...
Panna Alina, wydostawszy się na luz, odbiegła kilkanaście kroków i wraca z informacją:
— Koniec zmartwień, mamusiu! rozmawiałam już z p. Antonim.
— No, i?
— Siedzi w owym przykrym miejscu, powiada, że się boi...
— A panna Marysia?
— Tej nie widać, może już jest na Giewoncie...
Podbechtało to nas. Biorę się do dzieła: gramolę się na blok. Ani weź! Oparcie mam tylko dla jednej stopy; druga noga i ręce — w powietrzu. Jakem ja tutaj wlazł, pani Janiny się o to pytać! Podobno z lewą nogą na oparciu, jak pajac na sprężynie, tom się podnosił, to opadał. Aż oto, korzystając, że w tym miejscu do śniegu jeszcze jakoś dostaję, wrzepiam łokieć w płat, stopy wraziwszy w nierówność na skale, i jak kataleptyk zawisłem na chwilę na łokciu i piętach; łokieć zastąpił po chwili czekan z pod pachy, prawą nogą zaaplikowałem wdzięczny ruch i — znalazłem się w niszy. Już — już zamierzałem, jak panna Alina „nie radzić” mamusi pchać się tu, ale takt mię powstrzymał: peszyć będę tę stremowaną w tej chwili kobietę — matkę? Bo powtarzam, nie o siebie tak dba p. Janina: ho, ho, to w górach też już kawałek majstra! — trapi ją niefrasobliwość zbyt pewnej siebie w tak niepewnym miejscu córeczki...
Najłatwiej jednak było wziąć niszę mamusi: wciągnąłem ją po prostu na czekanie...
Ale jak my strasznie upaprani jesteśmy tym ohydnym czarnym błockiem naśnieżnym z nawianego kurzu, czyli, jak podoba się twierdzić jakiemuś uczonemu, z pyłu kosmicznego! Białe bluzki pań wyglądają, jakby kominiarz nimi po trzykroć kominy u Karpowicza wytarł. Szwy nam w odzieniu popuszczały, gdzie tylko mogły! Tydzień paznokcie po tym czyściłem w pocie czoła...
W istocie to ja skróciłem nieco tę opowieść, nad którą zresztą taternik „pur sang” z uśmiechem pobłażania przejdzie... — trzy tam były takie trudniejsze wyczyny po opuszczeniu szpary przyskalnej, ale czy to nie wszystko jedno skorośmy wyszli? O typ trudności przecie idzie, a nie o ich liczbę...
Wyszliśmy cali i zdrowi, ale niechby tak — nie daj losie — zdarzył się wypadek — a jakżeż o to łatwo na prostej nawet drodze — co toby się za gromy zapaliły nad moją głową biedną! — — przestępcą by mnie zrobiono! A „wina” przecie w obu razach jest zupełnie ta sama! Takie to niekonsekwencje panują w życiu! Co do mnie, to zawsze ta możliwość odpowiedzialności niezasłużonej ćmiła mi uroki wycieczek. Rozumiem, że wyciąganie osób mniej doświadczonych na jakieś specjalne niebezpieczeństwa, lekkomyślnością by było, ale ja na takie drogi nie tylkobym nie prowadził, lecz i sambym nie chodził... Czyż winien był Bandrowski zaszłemu nieszczęściu? — czy zawinił, że z kobietami na Granaty poszedł? Inaczej, to by chyba Gubałówka z Kuźnicami na wycieczki została...!
Gdy nas zobaczył p. Antoni, rzucił się szczupakiem na swój fragment i momentalnie go wziął. Rzeczywiście godzinę tam przesiedział... Nie przeto jednak by całą godzinę go się „bał”, lecz dlatego, że przypuszczał — człowiek małej wiary — że my sobie w żlebie rady nie damy i wypadnie nam się cofnąć: chciał sobie zaoszczędzić przykrego fragmentu. Przekonawszy się, żeśmy zwyciężyli, zwyciężył i on.
A panna Maryśka? To dobosz, wachmistrz, pułkownik, generał! Myszkowała sobie gdzieś na skałkach, bo swoją ścieżką doszła do kresu już dawno. Stanowczo jej ścieżka lepsza. Legenda Kirkorowego żlebu — umrze! — a szkoda... Tak czy inaczej, najciekawszą pozostanie ta droga na Giewont...
Jeszcze jeden płat śniegu u góry, tak dobrze widziany ze Strążyskiej, i wychodzimy na wielką pochyłość trawiastą.
Dwaj panowie jacyś dążą od przełęczy; jeden z nich, w mundur opięty oficer, gdy spojrzał na moje panie, — zdębiał: na zapas zaczął sobie otrzepywać mundur.
— Nic nie pomoże, panie majorze! — zwinąć go lepiej w tobołek...
Ale pocieszyliśmy ich, że gdy pójdą obejściem panny Marysi, błota tego unikną.
O wiele ciekawszy był gość następny. Gdyśmy się zaczęli kierować w górę na lewo, spostrzegliśmy dziwnie odzianego pana, który znakami naprzód, a później ostrzegawczymi krzyki, jął nawoływać, byśmy tam nie szli.
— Dlaczego? pytam — pamiętałem bowiem doskonale, jak szliśmy tutaj przed pięciu laty.
— Tam niemożliwie trudno — odpowiada.
Nieszczególnego tedy nabrałem wyobrażenia o wprawie taternickiej tego pana i pytam:
— A pan sam tak przez żleb Kirkora się wybrał?
Zmieszał się jakoś...
— Ja do Zakopanego idę.
— No, domyślam się. Ale jak? Zna pan tu drogę?
Zdziwił się... i pokrywając zakłopotanie, mówi:
— Widzi pan tam przecie ten lasek...
— Lasek?
Ogarniającym ruchem wskazuje teraz na zalesione otoczenie doliny i dla utrzymania kontenansu dodaje:
— Przecie za tym laskiem to już Zakopane...
Obejrzeliśmy go od stóp do głów: ubrany w hawelok jakiś powłóczysty, miejskie kamaszki i kapelusz; wygląda na zasuszonego urzędnika, co o górach zielonego pojęcia nie ma. Ale, że od farsy takiej w górach do tragedii niedaleko, mówię wręcz do jegomościa:
— Pan tu iść nie może, panie. Niech pan wraca z nami.
Żachnął się:
— Wracać? za nic w świecie! Ja mam tamtych kamieni już dosyć na dzisiaj!
— A czy pan wie, że tam, gdzie pan chce iść, będzie jeszcze gorzej?
— Ja dzisiaj wyjeżdżam, proszę państwa.
— Ale tą drogą może pan w ogóle nie dojechać...
Nie zrozumiał aluzji.
— Dziękuję bardzo państwu, ale ja muszę iść tędy.
I gadaj tu z takim, który musi... Ale skoro się upiera, poradziłem mu tylko, by tamtych panów dogonił i przyłączył się do nich. Zaczął się więc pośpiesznie żegnać.
I dziwić się, że wypadki są w górach! Choć, co prawda, takimi niemowlętami, co to „przez lasek wracają do Zakopanego”, opiekuje się jakoś los. O ileż więcej jest wypadków ze średnimi, ba, z pierwszorzędnymi turystami! Tylko podłoże tych wypadków jest, oczywiście, inne.
Na Giewoncie rozkoszowaliśmy się, jak dzieci szczęścia, nikt nam nie mącił uniesień: byliśmy sami... Dzień pod wieczór boskim się wprost stał. No, a komentator barografu?... W górach nigdy niczego „wykluczać” nie należy...
Z powrotem puściliśmy się przez Bacug, i dalej na Grzybowiec. Jaka taka choć rozmaitość, no, i maliny w dodatku. Spacer w ogóle wspaniały! Do doliny Strążyskiej zbieglimy jak koziczek stadko, w którym mnie wypadło być — capem.
Sensację budzi nasz wygląd: w barwne szaty powiewne ubrane panienki, wyprasowane przy nich gogusie, z podziwem patrzyli na obłocone nasze szaty, uzębione buty, na mój czekan bezpardonowy, podrapane ręce i mimo wszystko na miny zadzierzyste. Zazdrościli, czy — litowali się?
Uwzięła się wprost natura, by nas czarować! Ciepło, cicho, błękit, jak marzenie... Jaskrawe blaski słonecznego dnia płowieją zwolna... Leciutki, jakby rozpylony róż zabarwia powietrze... Zaczyna się dyskretne płonienie, jaskrawieje... Ot, rzuciła się czerwień na białe piersi Nosala... — faluje na nich, drży: — biel pod róż płatkami... Tak miłość musi wyglądać, gdy się rodzi w sercu dziewczyny... Krzyczeć się chce z zachwytu!...
A z łąk ku reglom aromat siana świeżego bije, upaja niemal... Umrzeć chciałbym w taki wieczór i w takim otoczeniu... — — tylko, tylko cokolwiek jeszcze nie zaraz...



10. BIS IN IDEM.
(19—25 Lipca 1924.)


Pomny, że w roku ubiegłym za wcześnie w góry wyruszyłem i w śniegu po pas zapały taternickie studzić mi wypadło, nie śpieszyłem tym razem z wyjazdem; przygotowywałem się na sierpień. Aliści nieba zrządziły inaczej: po długiej zimie, już w maju uderzyły upały; śniegi górskie topniały pośpiesznie, niosąc w niziny grozę wylewów. Na rozpalonym bruku miejskim prażyło godnie. Poszedłem więc na kompromis i 16-go lipca siadłem do pociągu. Sam jeden! Rozpierzcha się już powoli dawna nasza warszawska gromadka: jednym to przeszkadza, drugim nie pozwala tamto, słowem, — lata czuć... ja tylko się stawiam, póki mi miechy a kulasy starczą. Ale to nic: będą przecie inni...
W cudnej pogodzie wysiadałem z wagonu w Zakopanem. Wita mię niezwykle miły młodzieniec p. Stanisław R., student W. S. H., jak mówią ci, którym się śpieszy, warszawiak z krwi i kości, z którym poznajomiliśmy się w górach w roku ubiegłym. Na stacji jest dziś zgoła przypadkowo. Przystępuję z punktu do pytań i dowiaduję się, że podle tu w ogóle w tym roku: drogo, mieszkań mało, znajomych brak.
— No, a państwo Sędziukowie gdzie? Ze dwa tygodnie przecie już tu są...
— Są po „tamtej stronie” na walnej jakiejś wyprawie.
I nie czekali z tą wyprawą na mnie... Dobrze! to i ja się zemszczę. Pytam więc prosto z mostu:
— A pańskie zamiary? towarzystwo?
— Tabula rasa.
— Idziemy razem po zdobycz, co?
— Cudownie! choćby dziś...
Trochę inaczej się jednak stało, bo zaraz na wstępie spotykam zarówno zamiłowanego, jak „pechowego” taternika, kochanego inż. Płońskiego, który mi oświadcza, że już od tygodnia czatuje na mnie, bo ma zabójcze jakieś plany na Spisz. Postanawiamy tedy do pojutrza odłożyć wymarsz w zwiększonym kółku, bo milutka panna Alinka z Kirkora chce uświetnić swym uczestnictwem naszą wyprawę. Wspaniale!... Idziemy na „czeską” stronę, jak tu się przeważnie mówi. Mój Boże, jak to się czasem ludzie mało zastanawiają nad biegiem rzeczy! Na „czeską” stronę! A toć bracia-czechowie brzęczącą monetą gotowi za taką propagandę płacić! „Tamta strona” — to kraj słowacki w swym jądrze, polski na krańcach północnych, do którego Czesi przez podejrzane ugody polityczne, jak rzep do psiego przypięli się ogona, i wnet przystąpili do procesu zjadania słowackich „bratrów”. Pomagać im w tej robocie i z góry darować im Tatry słowackie — to, pardon, bezmyślność! Szczególnie Polak powinien to umieć wyczuć: i nas przecie „darowywano” zaborcom...
Nie będę się długo rozwodził nad przebiegiem całej tej wycieczki: nie będę opowiadał, jak wędrowaliśmy przez przełęcz Pod Kopą, jakeśmy zgubili Płońskiego poniżej Votrubovej Chaty, szukali go na Jagnięcym Szczycie, a znaleźli przy Zielonym Stawie, jak powędrowaliśmy nazajutrz przez Matlary do Różanki, — z lekka tylko dotknę kontredansa, któregośmy we dwie pary odtańczyli między Różanką, a schroniskiem Teryego, — nie będę łez ronił nad biednym Płońskim, który w końcu po samarytańsku chorą Alinkę do mamy przez Zdżar odwoził, — przystąpię odrazu ad rem, jakem to ja w ciągu trzech dni Pośrednią Grań zdobywał.
Poniedziałek 24-go lipca — jesteśmy jeszcze razem; w dziwnym jednak jakimś rozbiciu duchowym znajduje się gromadka... A dziw, bo słońce leje się wprost potokami do obszernej izby hotelowej, w której wspólne otrzymaliśmy locum. Jesteśmy w niesłychanie w tym czasie zapuszczonej i obdrapanej Różance. Część hotelu zarekwirowana przez armię pobratymczą; z daleka to już widać, ale jakże czuć z bliska! Czym prędzej chciałoby się uciekać, a tu, jak na złość, zgodzić się nie możemy na program. Co myśmy już projektów przetrawili dzisiaj od 5-tej rano! W kiepskim humorze obudził się pochmurny nasz Płoński. Złożyły się na to przyczyny zarówno duchowe, jak i cielesne; pierwsze pomijam, z drugich najważniejsza — przydługie pono buty w palcach. Milutka p. Alina też kaprysi: zaziębiona biedna, gorączkuje, — z oczu to jej widać. Bez względu na to, upiera się o Łomnicę. Żadne perswazje nie pomagają. Godzę się niby, w nadziei, że w drodze ochotę straci; przeciwny temu planowi Płoński nie chwyta subtelnej mej myśli i — zrywa pertraktacje:
— Róbcie, co chcecie! Sam idę do Teryego.
Dla poprawy humoru ciągnę towarzystwo do kawiarni przy „tarajce” na śniadanie; jak kulą w płot trafiłem: trzy kwadranse nam kawę dawali! Zamiast naprawy cudzych humorów, własny humor straciłem! Akurat tak tu dbają o wczesnych turystów, jako właśnie w Zakopanem.
Słońce jak gdyby nas chciało zawstydzić: śmieje się z nieba jeszcze szczerzej, jeszcze radośniej. Płoński leci przodem; mąż ten ma zapewnioną starość: nie sposób, by na boiskach biegowych kiedyś nie zasłynął. Naraz:
— Stop!
A jesteśmy dopiero przy „Kozicy”. Okazuje się, że niedoświadczona panienka przeceniła siły. Na Łomnicę już nie pójdzie, bo się męczy, ale i wrócić do Różanki mimo perswazji nie chce. Zaproponowałem wyjście:
— Wy, młodzi — tu Płoński piwonii stał się podobny — idźcie sobie wolniutko w kierunku Teryego. Jeżeli jednak, jak się obawiam, niedyspozycja szybko nie minie, nie kwapcie się do schroniska, wracajcie do Różanki, by bliżej być świata. My również tam ściągniemy na noc — i zastanowimy się wspólnie, co zrobić dalej.
Urągliwe pytanie rzuca mi Płoński:
— A ciekawym, co pan dla siebie zaordynuje?
Ja kokieteryjnie rzucam okiem ku młodszemu Stanisławowi i palę z mostu:
— My tymczasem na Pośrednią Grań skoczymy.
To „skoczymy” było tak bezczelne, że błysk oburzenia dostrzegłem w oczach Płońskiego. Chciał coś ważnego powiedzieć, ale że mógł to być w danej chwili tylko wyrzut, iż rolę pielęgniarza mu cynicznie wyznaczam, a wobec chorej taki wyrzut mógłby niepolitycznie wypaść, więc — stłumił w sobie odpowiedź.
Daruj mi, przyjacielu, tę finezję: znam ci ja cię lepiej, niż ty samego siebie: lubisz i ty czasem „przeszkody”, które cię u stóp szczytów wstrzymują, bo mimo całej miłości do gór, szanować się już zaczynasz... Ale szczerość... krępuje troszeczkę. Któżby się czyjej troskliwości o cenne zdrowie dziwił? Pogadajcie o tym z Michałem Sędziukiem... Zazdrości godna wasza roztropność; w przeciwstawieniu do niej moja zajadłość — to patologia, — prawda?
O ile nasza Pośrednia skrystalizowała się nam w myśli realnie, o tyle plany tamtej pary pozostały w stanie płynnym, bo już przy Wielkim Wodospadzie p. Alina chwiać się zaczęła: otwarło się wtedy dla Płońskiego nowe pole do projektów. Z tymeśmy się rozstali.
Skrzydła nam teraz z młodym towarzyszem u ramion urosły! Ale łatwiej projektować, niż w czyn oblekać projekty. Plan Pośredniej aktem strzelistym zrodził mi się w mózgu; nie miałem pojęcia, jak się na nią idzie; wiedziałem tylko ogólnie, którędy się chodzi. Mam niby z sobą przewodnik, ale — albo przewodniki są za mądre, albo ja dla nich za głupi: w literaturze tej trudno mi się zazwyczaj połapać. Dzieje się to pewnie dlatego, że nie mam cierpliwości przestudiować opisu spokojnie w domu, jeno łapu-capu odczytuję na kolanie, w deszcz nieraz i w wicher. Poza tym nieostrożna to literatura niekiedy.
Weźmy np. taką informację: „nie dochodząc o tyle a tyle minut do wyniosłej skałki i t. d.” — a skąd ja wiem, do diabła, że tam będzie taka skałka? — odkąd mam te minuty liczyć? Albo: „skręcamy w punkcie, gdzie na mapie sztabowej takiego a takiego państwa przypada litera „n” z napisu, odnoszącego się do i t. d.” — więc może szafę biblioteczną mam dźwigać na plecach na wycieczkę? Szanuję niezmiernie tę niesłychaną pracę, jaka tkwi w tych małych książeczkach, ale, mój Boże, jakie one dziwne czasem w informacjach! Pisze się je ponadto często stylem jakimś suchym, zdaniami tasiemcowymi, uzbrojonymi w tyle różnych nawiasów i prostych, i łukowych, i klamerkowych, że naprawdę w ciszy gabinetu trudno je odcyfrować, — a cóż dopiero w zdenerwowaniu, na wietrze, co kartkami łopoce, w deszcz, co na nie łzy leje. Czy nie wścieka wprost średniej miary turysty zdanie w rodzaju: „północny stok południowo-zachodniej grani zachodnio-wschodniego odgałęzienia północnego łańcucha grupy?” Przesadzam, ale nie wiele... I zastrzegam się: nie krytykuję, manifestuję tylko, że sam nie dorastam do poziomu tego stylu.
Trzeba jednak korzystać z tego, co się ma: zaglądam do książeczki i czytam, że iść trzeba, minąwszy kolibę, ku „dwuramiennemu piarżysku”. Ba, nowsza z dwu ścieżek dolinowych kolibę w ogóle omija, pies tedy wie, czy ona w danej chwili za nami czy przed nami. Rozpatrzmy się więc po zboczach, gdzie może być owo dwuramienne piarżysko? Uczyłem się niegdyś w młodości, że z figur geometrycznych dwa ramiona posiada kąt; coś „dwuramiennego” rysowało mi się w myśli w kształcie jakichś smug, czy wzniesień, czy zwałów, rozchodzących się, bądź schodzących pod kątem. Szukam takiej figury na zboczu, nic jednak wyraźnego nie widzę. Ot, możnaby sobie imaginować, że tam, bliżej już ściany stawiarskiej rysuje się na piarżystym stoku coś w postaci ramion kąta z wierzchołkiem u góry; są to jak gdyby bielsze smugi, znaczące drogi staczających się kamieni, ale podkreślam: jak gdyby, — i wątpię, by takie znamiona, subiektywnie tylko, być może, przez nas widziane, mogły być przez przewodnik brane za drogowskaz.
— Sprawdźmy, — powiada p. Stanisław.
— Sprawdźmy, — powtarzam lekkomyślnie.
I zaczynamy się drzeć w pocie czoła na zawalone kamieniami zbocze. Ciężko nam! Słońce przypieka nie na żarty, plecaki brzemieniem przytłaczają do ziemi, kamieniska tańcują pod stopami... Spłynęliśmy potem nielitościwie i — klapa: po całej tej mordędze wyłazimy na... starą ścieżkę do Teryego! Do szatana! — toć mogliśmy się tu dostać przecie, idąc wprost od początku starą drogą. Stracony tedy czas!
A więc spasować? A toby była wycieczka! Jeżeli nie dla siebie, to dla Płońskiego tego nam zrobić nie wolno: ten biedny człowiek umarłby ze śmiechu...
Przewodnik o dwie strony dalej mówi, że wejść można na Pośrednią też przez przełączkę pod Żółtą Ścianą, i to podobno łatwo... — niech tak łatwo będzie rozwieść się autorowi, gdy się w potrzebie znajdzie! Ale skoro już jesteśmy blisko, to spójrzmy chociaż za ten załom: a nuż?
Znów ciężkie pięcie się w słońcu; wyłazimy wreszcie do miejsca, skąd można rzecz objąć: na prawo Żółta Ściana zamyka horyzont, przed nami misterna owa przełączka, ale na lewo — ratujcie ludzie! — wprost do nieba leci ostra grań! Może to i „łatwe”, jak chce przewodnik, ale południe już niedaleko: tak nam te ohydne kamienie czas zjadły! — czy nie za późno? Proponuję więc, żeby zbadać jeszcze i to drugie piargowisko, na lewo od nas, które niechybnie będzie właściwym wejściem, choć nic dwuramiennego w nim nie widać. Wywiad to tylko, bo decydujemy się... przenieść Pośrednią na jutro.
Piarg tu inny, drobniejszy, ale ruchliwy, jak żydki na giełdzie. Stromo — olaboga! Przed nami próg szeroki, kilkunastu metrami pionowo ścięty w dół. Nie, to chyba nie to: wleźć tu na oko niepodobna. Nie ma sensu na ciemno tak macać: w domu musiały przygotować się do drogi. Schodźmy!
Schodzimy, tańcząc na lotnych kamieniach. Żar niebieski złagodniał nieco; dzień piękny w całej pełni... Cisza... Lekki tylko szmer czynią kamyki, zsuwające się z góry, same przez się, bez dotknięcia, jutro zaobserwujemy to lepiej...
Daleko, daleko w dole, przesuwają się jacyś ludzie w kierunku ku Teryemu. Nie jestem dalekowidz, ale — dalibóg — te dwie laleczki to nieoceniony nasz Płoński z p. Alinką, — po ruchach ich poznaję. Ale skądby oni? Toć wyglądało na to, że wrócą do Różanki, toć tam niby mamy się spotkać na noc... Zaczynam wrzeszczeć wniebogłosy: zatrzymali się. Tak, to on napewno, — po „za długich w palcach” butach go poznaję! Jak ptak skrzydłami, załopotał rękami, jak gdyby powiedzieć co chciał, — poczem pokazał dumne pięty. Idą z towarzyszką wyraźnie ku Teryemu. Czy nas nie poznali? czy może buty mię zmyliły? Boć cożby ci ludzie zmienni zamierzali?
Przy potoku na dole siedliśmy do herbatki. Nadchodzą dwaj jacyś panowie, wracający z Łomnicy; rozbijają też obóz. Zapoznajemy się: sprawne widać taterniki, — czuć to odrazu. Czy dziw, że rozmowę skierowywam odrazu na Pośrednią? I oto dowiaduję się, że niegościnne piarżysko, z którego wracamy, — to właśnie droga na Pośrednią Grań.
— A gdzież tu jest co dwuramiennego? — pytam.
— Nie widzi pan? Takie dwa języki wysuwają się z obu stron ku górze, niby dwoje ramion wzniesionych do nieba.
Masz tobie! — nieporozumienie. Ale nie jam tu winien; skoro mówi się obrazowo o kształcie figury, to obrazy nie powinny kłócić się z geometrią, — a nikt mnie nie przekona, by płaszczyzna, kończąca się u góry dwiema małymi zatokami, miała być geometrycznie — dwuramienną! Zapłaciliśmy, panie Stanisławie dniem pracy za tę dwuramienność, — ale nie martwmy się: jutro poprawimy...
Uprzejmie udzielili nam wskazówek ogólnych panowie Z. i L., ale czy można wyczerpać przedmiot, jeśli się jeszcze nie zna szczegółów, o które chciało by się pytać? Dziękujemy grzecznie za objaśnienia i prosimy, że gdyby ci panowie przypadkiem natknęli się u Teryego na ponurego pana i kapryśną panienkę, to niech się im kłaniają i objaśnią, że my jutro... idziemy na Pośrednią Grań. Zgrzytnąć tu musiał w tej chwili p. Płoński.
Wkrótce stanęliśmy w wonnej Różance. Przyjaciół naszych i ich „kawałków” nie ma. Czyżby naprawdę na dobre nam zwiali? Dowiedzieć się nic bliższego, niestety, nie możemy, bo fraucymer służbowy z waleczną armią manewry sprawia bezkrwawe. Ze zmartwienia więc idziemy na kolację. Żyć nie umierać! — wysoki stan naszej waluty w stosunku do misternych koronek czyni nas teraz panami położenia: litowano się nad nami w zeszłym roku, a teraz gną się przez pół lordowie we frakach: wszystko dla nas tanie. Zaprawdę, w takich dopiero okolicznościach poznaje człowiek praktycznie, co to za potężna propaganda — zdrowy pieniądz!
Gwiazdy błysnęły na niebie, niedobite na kolację kury dawno już spać poszły... Sycąc oczy przecudnym wieczorem, wyszliśmy jeszcze na wszelki wypadek na spotkanie naszych ofiar. Ale gdzie tam: ani słychu o nich... Wobec tego pójdziemy spać. Myśmy się w umówionym miejscu przecie stawili: nie naszą będzie winą rozszczepienie wycieczki.
Ranek następny też nas nie zawiódł. Słońce diamentami skrzy się w rosie porannej; gotoweby już prażyć nawet, gdyby jędrny wietrzyk nie studził jego zapałów. Błękit na niebie, błękit w duszach. Na śniadanie wstępujemy pod Kozicę: polską tu tylko słychać mowę w tej chwili, choć to tak blisko pomadkowych Szmeksów.
Tym razem idziemy już z planem, rozumnie, czy nam aby na długo towaru tego wystarczy? Oczywiście, kierujemy się wprost do prawego języka zatoki piargowej. Zazwyczaj śniegu tu sporo, w tym atoli gorącym lecie, albo już znikł, albo dotapia się teraz, — i to jest przyczyną nowego naszego zmartwienia: bo — oto — bombarduje nas piarżysko kamieniami nawet w chwilach zupełnego spokoju. Leżą tu jeszcze szczątki śniegu, który, topniejąc powoli, zwalnia do lotu kamienie przez siebie uwięzione. Gdy więc słoneczko mocniej przygrzeje, kamienne pasażery gotowe! A podrażnij no to jeszcze stopą człowiecze, rwetes się czyni niebywały... To też szliśmy jak po falach ruchomych: wszystko chciało na dół! A jak pilno tej hołocie! To wprost, to trawersami idziemy, — nic nie pomaga: kąsają nas w nogi osy złośliwe. I gdy już u samej góry zrobiłem jakiś ryzykowniejszy krok, trąby Jerychońskie zagrzmiały: całe to bractwo puściło się na mnie; istna kanonada! Do kolan niemal znalazłem się w kamieniach, nogi mi obiły, sztylpy podarły, powściekały się...
Dotarliśmy wreszcie do szerokiej ściany progowej, która świat nam dalszy odcina. Sięgam po przewodnik, dałbym taki autorowi, gdyby się na poszukiwania śmierci wybierał! — napewno byłby wiekuisty. Z zawiłego sensu wynika, że można iść wprost, można na prawo, a można i na lewo, czegóż więcej chcieć?
Niechże więc pan flanki zbada, panie Stanisławie, — ja czołowym atakiem do kominka się biorę.
Poszedł p. Stanisław na prawo, pomyszkował z kwadrans, zajrzał w jakąś dziurę, machnął ręką i z wdziękiem przesunął się po ruchliwym podłożu ku lewej kulisie sceny. Jął z kolei tu badać teren, macać skałę, spoglądać w górę, na dół, na boki — i przyszedł do wniosku, że ani mowy o wejściu.
Ja tymczasem — darłem się w komin, czy rysę, jak kto woli, zupełnie niemal pionową; rozpieranie jednak ma dobre, stopnie oddolne niczego, chwyty widać aż tam, do tego „parawaniku” skalnego, co jakby dzielił kominek w górnej partii na dwie przegrody. Wznoszę się powoli, nie powiem iżby mi łatwo to szło, ale przychwalam sobie. Przy parawanie — stop. Prawa strona wejścia jakoś się spłaszcza, rozłazi, trzeba przesunąć się na lewo. Ba, ale tu właśnie sęk: ostatnie stąpnięcie po prawej stronie pewne, chwyt dla lewej ręki jest, ale stąpnięcie na lewą nogę — powyżej poziomu głowy. Przymierzam się i tak, i owak, rozpieram, zwężam, wydłużam, stopą w głowę celuję — nic! Królestwo tu za chwyt, wszystko jedno, naturalny czy sztuczny! O kilka kroków stoję od celu i nie wiem, co zrobić! — rezygnuję wreszcie i cofam się na z góry upatrzone stanowisko. W kominie przyjmuję jeszcze raport towarzysza o flankach. Zbytnio ja temu raportowi nie ufam: eksperiencji technicznej w skałach ma jeszcze niewiele p. Stanisław; zamierzam sam sprawdzić, ale warunkiem pierwszym do tego jest — wyleźć z komina. Kłamałbym, gdybym się chwalił, że jednym susem byłem na dole, dobrze ja się tam nabiedziłem, zanim z niego wylazłem. Jesteśmy znowu razem: w upale dzisiejszym spiłowany wprost jestem kominiarską tą robotą; mam teraz niby na prawo i lewo wywiad towarzysza powtarzać.
— Nie chcę! — uderzmy się w piersi, panie Stanisławie, na Pośrednią Grań widać, tak chybcikiem się nie chodzi... Czekajmy lepszej okazji!
Dodać bowiem muszę, że późne wyjście dzisiejsze z Różanki, łącznie z tym kominkiem sprawiło, że południe już pono przeszło. Na nowo brać się teraz do szukania i do zdobywania szczytu — to już chyba za późno... Przyznał mi rację towarzysz.
I z bólem serca po raz drugi wracamy. Zresztą, wczoraj można nie liczyć: dostępu do Pośredniej nie znaleźliśmy; dziś — nie znaleźliśmy wstępu w skały. Wczoraj niedocenianie problemu się zemściło, dzisiaj sprawność taternicka zawiodła. Dla młodego mego towarzysza to epizod z doświadczeń, dla mnie — grzech. Ale, że ja nie taki strachliwy na grzechy a czasem to nawet... — co? co? — jazda na dół!
Powrót obrałem już nieco mędrszy: po co mamy tańcować tu u góry na tych kamieniach-podrygałach? Idźmy sobie szparą przyskalną, tam koło śnieżku, co go jeszcze słońce roztkliwić nie zdołało — ot, tak, tak...
U Teryego stanęliśmy oczywiście dość wcześnie, goście dolinkowi z podgórza, zjadłszy obiad, już odciągnęli byli, szczury górskie jeszcze nie ściągnęły z powrotem, — słowem, pustki. Odpoczywaliśmy tedy setnie. Uprzejmy gospodarz malował na wesoło historię dwojga jakichś turystów. Przyszli trochę kwaśni, nad wieczorem wczoraj; pan był ponury, panienka kaprysiła: do mamy chciała; skarżyła się na ból głowy, gorączką pałały jej oczy. Starszy pan zaambarasowany był niezwykle: chciał pomagać, a nie umiał; lekarza jakiegoś znalazł między turystami, aby opukać panienkę; ta jednak stanowczo się temu oparła, wskutek czego zzieleniał pan z rozpaczy. Zaczęły się targi, łez pono nieco pociekło, aż dobroczynna noc ukoiła strapienia. Rankiem, panience nie było jeszcze lepiej, zadecydował więc ponury pan, że trzeba czym prędzej drzeć do Różanki i przez Żdżar odwieźć panienkę — do mamy. Tak się też i stało.
Domyślny p. Stanisław, rzucał przypuszczenia, czy to przypadkiem nie nasi znajomi ci państwo? Wątpię... Mimo to, dobrze, że przemknęliśmy się jakoś zręcznie, idąc rankiem doliną, i nie spotkali nikogo, bo kto wie, czy gdybyśmy się nawinęli tej dwójce właśnie, kalectwem dla którego z nas rzeczby się nie skończyła... I jagnię lwem się czasem staje...
Gotujemy się z p. Stanisławem do odwrotu jutro przez Przełęcz Lodową. Aliści chłop strzela, a traf kule nosi... Pohukując sobie wesoło, wracają właśnie z Lodowego i Baranich Rogów, na jedną dawkę, wczorajsi nasi znajomi panowie Z. i L. Chcieli już nam winszować Pośredniej Grani, gdy smutną prawdęśmy im wyjawili.
— Zemścimy się za panów: idziemy jutro na Pośrednią!
Błysk jakiś zapalił się w oczach skromnego mego towarzysza...
— Panie, — mówi do mnie dyskretnie — czy pan by mi za złe nie wziął, gdybym ja tak poszedł z tymi panami?
— A niech pana kule biją! — wrzasnąłem — tom ja gorszy od pana?
Stanęło, że idziemy jutro... na Pośrednią Grań. Aby jednak tych szybkobiegów nie krępować, proszę tylko, by nam wejście na próg wskazali: czekać będziemy na nich o siódmej rano u skał.
Nieszczególnie się spało tej nocy: wiatr duł i duł, jakby nieszczęście chciał wywróżyć. Ale utrwalona pogoda się oparła: ranek tysiącem blasków zajaśniał. Żeby się nie skompromitować, — boć myśmy żółwie wobec tych wyrywaczy — budzę towarzysza o 5-tej rano i ruszamy drogą, którą przyszliśmy tu wczoraj. Przy tym bez śniadania, boć wiemy już, że to słaba strona schronisk; powetujemy sobie w skałach.
Biegnie się po królewsku! Jesteśmy... Sięgam do plecaka i — masz ci los: Płoński uniósł wspólną herbatę! Ta onegdajsza u potoku była to resztka pozostała w czajniku. Dlaczegośmy się zaś do stałych substancji jadalnych nie wzięli, nie wiem; raczej wiem: pal pies śniadanie wobec honoru! A honor nam doradzał wejść w skały przed przyjściem tamtych panów. Niestety, biegacze to nielada: nie udało się.
— Plecaki, okrybidy do niszy! — komenderuje p. Z. Pogoda pewna: nie ma co dźwigać.
Niebacznie, po żakowsku wprost, zapominamy z p. Stanisławem wziąć jadła do kieszeni; mam w niej siedem cukierków, towarzysz zaopatrzony jest w manierkę wody.
— Do żlebu! Na próg!
I wrzepili się obaj właśnie w to samo miejsce, które nie smakowało tak wczoraj p. Stanisławowi. Okazuje się, że można było tam wejść. I weszlibyśmy byli niechybnie, gdyby człowiek napewno wiedział, że tam się droga zaczyna; ale gdy się pewności nie ma, czy dziw, że trudniej się decydować? Wymalowanie tam strzały nie ubliżyłoby taternictwu nic a nic... (choć żachnie się kto może).
Nie powiem, żeby wejście było jak po stole. Przeciwnie, jest pod stadem zdechłych psów... Wzięliśmy je jednak bez zbytniego trudu. Zaraz na progu pożegnaliśmy się z informatorami: co my mamy sobie nogi i piersi zrywać?
Zaczyna się piła, piła tym przykrzejsza, że żadnych śladów drogi tu nie ma; kilka może kopczyków na całej przestrzeni, osłoniętych zresztą bujnymi trawami. Dezorientują nas te trawy, bo czy podobna, by przewodnik nie podkreślił, że siedem ósmych drogi na Pośrednią Grań idzie się po trawnikach. Człowiek przecie na paśnik nie przyszedł... Gadziny żywej tu nie zobaczysz, owca nie zabeczy, — prawda, jakżeby przez próg przeszła? Tracę cierpliwość: proszę towarzysza, by dalej penetrował te stepy, sam zaś sprawdzić chcę, czy w żlebie nie dałoby się czego zrobić.
Znów, psiakrew, nie doczytałem się, że do żlebu trawersuje się dopiero pod granią. Oczywiście, żleb odepchnął mnie brutalnie. Wracam na trawki... Sennie, ach, jak sennie dźwigamy się do góry, na murzynów dziś upieczeni, zlani potem rzęsiście... Wreszcie trawers do żlebu, ogromnie strome podejście i — mamy przełęcz między Ciemniastą Turnią a Pośrednią. Do tej przełęczy idzie się od koliby, według Komarnickiego, dwie godziny, — oby się przeleciał!
Jest już pewnie koło południa. Upadamy wprost ze zmęczenia, z gorąca i... z głodu, no, bo troszka wody i po jednym cukierku od wczorajszej wczesnej kolacji — to chyba nie za wiele... — prawda?
Naraz towarzysz, jakby chciał cały ciężar jednym tchem z piersi zrzucić, oświadcza mi:
— Niestety, ja nie mogę iść dalej. Mam gorączkę, skronie mi pulsują.
Aż mnie zamroczyło...
— Co? gdzie? kiedy?
I przyglądam mu się bacznie: istotnie oczy jakieś ostre, ręce rozpalone... Podobno od rana czuje się już źle; nie chciał tylko dywersji robić swoją osobą — o, bo grzeczny to niezwykle młodzieniec.
— Ha, trudno, posiedzimy tu sobie. Ci panowie będą wracać, to zabiorą pana. Mnie żal zrobionej drogi, to sam doczłapię się do szczytu.
No, i macie los. Tamten jedną chorą odwiózł, a ja obym nie wiózł drugiego!
Zjadłoby się co, boć to wybitna stacja w naszej wędrówce, ale paru cukierkami będziemy się we dwu karmić? Zostawmy je na czarną godzinę...
Po pewnym wytchnieniu zaczynam myszkować, bo wyraźnego nie ma tu nic, żadnej informacji. A, owszem, informacja jest! — posłuchajcie, co mówi przewodnik: „W górę żlebem, stopniami i po łatwych skałach, w pół godziny dostajemy się na szczyt”. Najcenniejsze tu jest wyznanie, że idzie się „w górę”! a reszta — ot jak się rymuje z opisem Komarnickiego, którego, niestety, z sobą nie mieliśmy: „Der Grat bildet keine ausgeprägte Schneide, sondern sein breiter Kamm zersplittert sich in mehrere Rippen”. Już z tego widać, jak rzecz musi być skomplikowana. I jest istotnie: licho wie, ile tu różnych żeber, szczerb, żlebików! — i to wszystko zbywa się zabawnym ogólnikiem, że „idzie się w górę”! Powtarzam: czołem biję przed ogromem pracy, włożonej w te małe książeczki, ale jakaż szkoda, że autorowie nie uwzględniają okoliczności, że nie tylko dla siebie piszą!
Tss! Stuk czekanów o skałę! — wracają nasi panowie; to znaczy, dobrze wymiarkowałem sobie dalszy kierunek drogi. Trochę się zdziwili, żeśmy dopiero tutaj, ale wytłumaczyłem opóźnienie i proszę, by towarzysza mego zabrali ze sobą. — Dobry wszakże towarzysz ani myśli mnie opuścić; twierdzi, że po wypoczynku czuje się doskonale.. — czy to aby pewne? Decydowałem się wobec tego na powrót i ja, ale na to znów nie chce się p. Stanisław zgodzić, gdyż uważa, że byłoby to poświęceniem z mej strony. Niech więc będzie i tak...
Informacje, jakie zostawili nam panowie co do dalszej drogi, daleko odbiegały od przewodnika, podwajały również i wyznaczony w nim czas. I nie myliły się wcale. Przekonaliśmy się wkrótce, że tu labirynt jest jeszcze do zdobycia: trzeba przesadzać grzebienie poprzeczne, które, jako że przejścia mają tylko w jednym punkcie, wymagają długotrwałego studiowania graniek.
Nie obeszło się bez małego figla, który pół godziny czasu kosztował: czekan mój, który chwilowo znalazł się w rękach p. Stanisława, fiu! pojechał w jeden ze żlebów... Dobrze się napociłem, zanim go wydostałem z czeluści, — ale miałżebym przyjaciela drewnianego poniechać? Nie pozwoliłem zaś winowajcy krzywdy samemu naprawić, gdyż mdlał mi formalnie: przecenił siły, powinien był wrócić z tamtymi panami.
Nie poruszam szczegółów łatwej, lecz skomplikowanej drogi. W półtorej mniej więcej godziny od przełęczy tryumfalnie położyłem dłonie na krawędziach szczytu!
Dosyć obrazowo określam rzecz, — nie? A jednak tak było: położyłem ręce, stopami na szczycie nie byłem... Bo, oto, co się dzieje. Od dłuższej już chwili straszy nas burza. Zawlokło się niebo, szczyty poginęły w mgłach... Na naszej Pośredniej — też mleko. Krótkie błyskawice dziwnie niesamowite światła rzucają na ponure tło, — rechotliwie warczące chmury grożą nam, jak złe psy z łańcucha... Tym mistyczniej to wszystko wygląda, że suchy to flirt: nie pada nic, choć od pół godziny tak się już szczurzą żywioły.
Ku szczytowi pędziłem, jak na zatracenie! — ledwie mi nadążał młody towarzysz; miałżem sobie dać wyrwać w ostatniej chwili zwycięstwo? I oto w momencie, gdy położyłem ręce na ostatnim już głazie szczytowym, w bengalskim oświetleniu błyskawicy stanął nam wierzchołek, a siarczysty piorun gruchnął gdzieś w pobliżu. Jednocześnie dziki poryw wiatru dmuchnął nam w twarze; długo powstrzymywana siłą jakaś fala deszczu bluznęła jak z kubła! Zaczęła się gra rozpętanych żywiołów. Oniemieliśmy na chwilę, my, prochy marne w tym sabacie podniebnym...
Zapraszam gestem wymownym p. Stanisława, by choć dotknął szczytu, właściwego szczytu. Niemniej wymowną, choć cichą, słyszę odpowiedź:
— Mąci mi się wszystko w oczach, ledwo się trzymam na nogach...
Co my, psiakrew, robimy! — do katastrofy to może doprowadzić... Jak mogę, najtkliwiej ordynuję powrót.
Ciekawieśmy musieli wyglądać obaj, gdyśmy z wodą w przegony, żabom podobni, na pół siedząc, zjeżdżali ze skał oślizgłych! Znów znaleźliśmy się między opłocinami grzebieni porozczepianych, ale o ileż trudniejsza teraz orientacja! Oczy na drugi plan zeszły, nosy muszą pracować. Na szczęście, nie zawiodły nas: w pół godziny byliśmy na przełęczy u Ciemniastej Turni.
Deszcz ustał. Słońce wyjrzało załzawionym okiem... Jeszcze płochliwe, jeszcze chmurkami, niby dzieweczka zapłakana, koszuliną oczy przesłania, ale już czuć, że rychło na umór śmiać się będzie, że „za górami” już niewczesna ta burza.
— Zjedlibyśmy co, panie Stanisławie? Coby pan tak na talerz zupy rakowej powiedział?
Chciałem zagadywać jakoś to choróbsko, co się zasadzało na biedaka, ale dziwnym a szczęśliwym trafem odżył mój pupil po przetrzepaniu deszczowym; czuje się, jak mówi, znacznie lepiej: nawet na wspomnienie zupy rakowej zastanowił się nieco. A ja w tej chwili, zamiast owej zupy — słuchajcie! — z pragnienia z mokrej czapki wodę wyciskam i z rydelka po kropli ją łapię! Cukierków coś trzy zostało jeszcze w kieszeni, ale gdyśmy się od panów Z. i L. dowiedzieli, że niczym nas poratować nie mogą, bo wszystko co mieli w kieszeniach, unicestwili na szczycie, cukierki te ostatnią stały się nadzieją na przypadek, gdyby... gdyby...
— Niech się pan nie wstydzi — kończy p. Stanisław — gdyby nam wypadło spędzić noc nad progami...
Wypowiedział wreszcie brzydkie słowo, które ołowiem mi mózg parzyło... Bo to już 6-ta, a ile nam drogi jeszcze zostało! — i właśnie te progi przeklęte na końcu; po ciemku wypadnie tam iść, czy się połapiemy? Dla pewności, pomacałem się po cukierkach...
Schodzimy z przełęczy i toniemy w głębokich trawach. Tak, toniemy dosłownie. Bo cała ta haniebna burza w te trawy wlazła! Najprzód, błota moc, a następnie takie to wszystko śliskie, jak woskowane parkiety życiowe dla nieoględnych, a ciekawych osób... Cztery razy rymnąłem się jak długi. Gdyby nie kolec czekana, straciłbym cnotę niechybnie...
Po trawach przoduje p. Stanisław; on ci tu je badał, gdyśmy szli do góry, i twierdzi, że drogę pamięta. I dobrze prowadził na ogół, — coś jakoś się tylko w końcu pokręciło: zgubiliśmy rzadkie kopczyki...
Mrok się czaić zaczyna...
— Prędzej, prędzej — przygadujemy sobie obaj. Już się czujemy u kresu traw, już bliskość przeciwległej ściany znamionuje, że zbliżamy się do głównego żlebu, już, już.. zaglądamy w żleb. Rozczarowanie: pamiętam doskonale długi, wąski, zaklinowany u góry żlebik, którym wychodziliśmy na trawki, tu zaś stajemy nad jakąś dziurą, która krócej, ale bez porównania stromiej, opada do głównego żlebu. Pan Stanisław siąda i bez długiego gadania chce się tu opuszczać na dół. Za ramiona go łapię:
— Nie tędy! nie tędy, na miły Bóg, bo pan nogi połamie:
Próbuje się targować, ale ustępuje, bo i jakże się decydować na jakąś studnię stromą, której się w mroku dna nie widzi?
No więc co teraz? Zboczyliśmy: za nisko i, wydaje mi się, za bardzo na lewo wyprowadził towarzysz. Trzeba się albo wrócić nieco, albo delikatnie na brzuszku po goliźnie skał się przesuwać. Okiem objąć otoczenia już nie można: ciemno... Namyślam się kwadrans nad studnią, na co się zdecydować? Coraz natrętniej dzwoni mi w uszach: noc nad progiem! noc nad progiem! Od 24-ch godzin nie jemy już nic; parno: deszcz będzie w nocy...
Huk jakiś wstrząsnął powietrzem — gromkim go echem powtórzyły skały...
Co u diabła! — strzał! — poluje kto w nocy?
Znowu cisza... — cisza śmiertelna... Milczymy i my: boimy się spłoszyć tego jakiegoś cienia ludzkiego... Ambarasująca chwila... Wtem coś jakby metaliczny brzęk czekana o kamienie, doleciał nam do uszu.
— Hop, hop! — rzuciłem krzyk w pustkę.
Wesoły głos odpowiada z dołu:
— Dobrze! dobrze! przesuwać się ku górze tam nieco! Trzymać się aby skały krzepko!
— Boże! toć to sympatyczny lwowski akcent porucznika L.! Ale jakże to? Przecie oni już dawno musieli zejść... Skąd tu?
— Bóg zapłać — i zaczynam robić brzuszkiem i nie brzuszkiem po stromych, wydłużonych ku żlebowi, garbikach skalnych. Za kilka minut jesteśmy w owym trawiastym zaklinowanym żlebku, już znacznie poniżej górnego jego końca. O tych parę minut tylko zniosło nas na lewo, odrobić je trzeba tutaj... Zsunięcie się żlebikiem i zejście do głównego żlebu było już dziełem sekund, nie minut. Jesteśmy!
Ba, ale zejście z samego progu? Tego przecie najbardziejśmy się obawiali... Widzimy już naszych porannych ciceronów na piargu pod progiem.
— Skąd panowie tutaj? — to panowie strzelali?
— Zaraz, zaraz, najprzód zejść...
I zaczyna się trochę śmieszna scena, świadcząca, co to jest intuicja w górach (no, ale przecie nie moja). Panowie ci w zejściu po raz pierwszy przeszli jakimś drobnym wariantem, odmiennej pono od drogi rannej i — oto — jak go zapamiętali. Wysuwa się pan Z. i mówi:
— Objaśniać szeroko, jak należy iść, nie podobna, bo ciemnica zapadnie zupełnie. Ambicja teraz w kieszeń: zmieńcie się panowie w automaty i róbcie to tylko, co ja powiem. Ale trzymajcie się mocno, bo tu się sztarbnąć czy poślizgnąć nie wolno! Gotowe?
— Gotowe.
— Widzicie na prawo skos taki ku przodowi?
— Jest.
— Podejść sześć kroków naprzód! Zwrócić się do ściany! Są tam dwie półki, prawda? Wejść na dolną! Dziesięć kroków naprzód! Nisza tam jest, — usiąść! Nogi jak można najbardziej na prawo! Jazda teraz na siedzeniu! Nie spuszczać tylko kamieni, bo porucznika zabijecie; asekuruje was u dołu! Chlust! jesteście na piargu!
I w tym samym momencie znalazłem się w rozstawionych ramionach pana L., mocną stopą na dole. Za chwilę i towarzysz.
Czy poszczególne nakazy komendy były dosłownie takie, czy inne, oczywiście, nie ręczę. Idzie mi tylko o wskazanie sposobu, jakim ci panowie sprowadzili nas na dół z odległości i po ciemku. Majstry, psiakrew, co tu gadać!
Ciemno zupełnie; ledwie sylwety swoje odróżniamy wzajem... Krótkim uściskiem dłoni podziękowaliśmy, czasu bowiem na gadanie nie ma. Stylem telegraficznym objaśnili nas tylko, że po rozejściu się z nami na przełęczy nabrali obawy, iż wobec niedyspozycji mojego towarzysza, możemy mieć tu jakie trudności. A że złapała ich burza i w kolibie dłuższy czas przesiedzieli, zaimprowizowawszy sobie kolację, więc nie spieszno już im było pod Kozicę. Gdy deszcz ustał, zaczęli nas lornetować na zboczu. Zdało im się, że za bardzo skośny wzięliśmy kierunek, pośpieszyli więc pod skały i strzałem z browninga dali o sobie znać. Weszliśmy wtedy w kontakt, no, — i jesteśmy...
Znamienny jest, doprawdy, ten rys solidarności taternickiej w górach: z małymi, z bardzo małymi wyjątkami, każdy tu każdemu rad pomóc i ułatwić robotę. Ha! szlachetny to sport, to też i szlachetne budzi odczucia w człowieku.
Odnajdujemy teraz worki i płaszcze w niszy, suchutkie, jak pieprz. Plecaki drwią z nas wprost swoją obfitą jeszcze tuszą, boć tak dawno do nich nie zaglądaliśmy; a i teraz brak czasu, bo coraz poważniej ma się na deszcz...
Nasi przyjaciele idą do Kozicy, my ku Teryemu. Dziwna to była ta nasza droga. Na piargowisku jeszcze coś było widać, na starej ścieżce ku Pięciu Stawom — nic. Idąc zakosami, wtedy się człowiek spostrzegał, iż zakos się kończy, gdy butem alboli nosem własnym w nierówność kamiennego podłoża utknął. Pyrgał więc p. Stanisław, jako chybszy, przodem trochę, by spanie zamówić i ewentualnie latarką jaką na odległość mi znaki podawać. Niedługo w którymś z okien istotnie ustawiono lampę; przy blasku tej latarni morskiej żeglowałem sobie w morzu lekkich mgieł, napływających coraz obficiej od Spisza.
Jestem; — za to spania nie ma, ale człek tak jest zmaltretowany, że spałby dzisiaj i na kołkach dobrze. Jadło po przegłodzeniu się takoż nieobfite: zimnego farszu jakiegoś dali i — wody malinowej, jak ongi w Morskim Oku po Żabim Szczycie... Siódmy cukierek zaoszczędziliśmy... Parę dni następnych — lanie sromotne. Nazajutrz w niezmiernie miłym towarzystwie państwa Julianostwa J. wracaliśmy do Zakopanego przez przełęcz Lodową i Jaworzynę; z Łysej przy tym na nogach rodzonych, bo konia nie poświeciło. Przez całych dwanaście godzin ani na chwilę nie popuścił nas deszcz, ale to już do szturmu na Pośrednią nie należy. Towarzysz mój w tej zlewie z gorączki obmył się zupełnie.
Wesoły na ponuro p. Płoński wilkiem na mnie przez pół dnia patrzał, — tym ci uprzejmiej świadczyłem mu godność... Nie wartże tego za swoją dworność, za obowiązkowość?... Milutka panna Alina chorować też nie miała czasu, bo... nowe wycieczkowe dojrzewały projekty...



11. KREW.
(5 — 12 Sierpnia 1924.)


Szczędziły góry mię dotąd, o niech im Bóg da zdrowie! Wprawdzie nie czepiam się „problemów”, bo mnie na nie nie stać; Mnich, Grań Kościelca, Niebieska Turnia, — niech tam, — ale nie ściany owe śmigłe, co taternikom pur sang sen z powiek spędzają, — nie! Dlategom się może uchował... Bo metodyczność w trudnych wyprawach potrzebna obok zuchwałości: ja darów tych nie posiadam. Piękna głównie szukam w Tatrach, oddechu wolnego! Pokonywanie materialnych trudności? Ha, — gdy się jaka nadarzy, uginam karku, ale szukać ich? nie! — niech robią to lepsi ode mnie!
A jednak — Jaśnie Wielmożny Przypadek i takich estetów rad się czepia, jak ja. Asekurowany nikt nie jest od głupstw, — a faktem jest, że głupstwa najczęściej są przyczyną katastrof. W nas samych jest ich źródło, nie w górach; góry złu nie winny...
Wielka narada wojenna u państwa Sędziuków miała ten wynik, że 5-go sierpnia postanowiono ruszyć — hen — w okolice nieba. Przepustki otrzymujemy na 14 dni, — bo czego ten Michał nie wyszachruje! — Ileż to można zrobić w ciągu dwu tygodni! szczytów nie wystarczy! Ruszamy przez Koperszady, co mnie i towarzysza z Pośredniej Grani nie bardzo zachwyca, boć byliśmy tam niedawno, ale czegóż się w górach dla miłej kompanii nie robi! A idzie z nami na piątego lekarz-pułkownik, świeży nabytek dla Tatr, i jaki nabytek! — poznamy go bliżej w drodze...
Streszczę tylko dzieje pierwszych dni czterech, bo mi pilno do jądra rzeczy.
Zaczęliśmy od Łysej. Czasu dość, bo nocleg projektujemy przy Zielonym Stawie. Dzień jak na zamówienie...
— Pryśnijmy po drodze na Hawrań! — proponuję.
— Pryśnijmy na Hawrań.
Michał tylko oponuje, jako że pasjami człek ten lubi doliny. Ha, więc pójdzie przodem z małżonką i kolację nam dobrą zamówi... Niby trzech budrysów, wzięliśmy się do przełęczy pod Hawraniem i bardzo prędko ją zmogli. Mgły jednak chybsze od nas, wtargnęły na szczyty... Brr... mokro, ślisko, zimno...
Niesamowicie zamajaczyła w tych mgłach ostra grań na prawo od przełęczy; oślizgły wapień nie wabił... Odkładamy tedy Hawrań na dzień bardziej suchy i, by na dół nie schodzić, postanawiamy przetrawersować po zboczach do przełęczy Pod Kopą. A nuż po drodze da się Płaczliwą Skałę uszczknąć?
Płaczliwy to był pomysł, doprawdy! Strome bardzo, przy tym mokre dziś trawy, tak nas zmordowały, że gdyby nie przekorność, dawnobyśmy zeszli w dolinę. Zwłaszcza ja cierpiałem: butów od dwu lat w Zakopanem dobrać nie mogę. Oczywiście, jam winien, nie mistrzowie miejscowi, — ja! A że mi teraz jakiś kroiskóra przybił po kotlecie półcalowym do każdej z podeszew, — kto winien? nie on przecie buty darł... Iść w takich warunkach obrzeżami butów po stromych trawnikach, iść tak godziny całe — to męka... Wiem, że gdyśmy po osiągnięciu Płaczliwej Skały i przesztarbaniu się po ohydnych kamieniach ścieżki ku Zielonemu Stawowi siedli wreszcie w schronisku przy smacznej gęsinie, nie wiedziałem dalibóg, co jest godniejsze litości: czy moje nogi, czy nogi nieszczęśliwego ptaka, które tak chciwie objadałem z mięsa! Spanie jest w miarę podłe: pokotem na podłodze ze dwadzieścia sztuk rozświergotanego międzynarodowego bractwa... zwłaszcza Węgiereczki jakieś chichotały, piszczały, jakby je kto pod kocem w kształtne piętki łaskotał... I śpij tu, człowieku! Zresztą brać udział w zabawie, i owszem... ale nasłuchiwać tylko z boku i własne jeno pięty mieć do rozporządzenia, — pięknie dziękuję. Przykryłem się kocem na głowę — i dopiero o świcie wcale nie po wersalsku obudzili mię jacyś szykujący się do drogi niemiaszkowie. O, bo Niemcy Wersalu nie lubią, — nie...
Piękny ten dzień kiezmarski spędziło się bez zbytnich wysiłków. Menu: Jastrzębia Turnia, Jagnięcy Szczyt. A że my z p. Stanisławem tak niedawno dopiero pieściliśmy się z Jagnięcym, woleliśmy teraz w camping się zabawić nad przecudnym Stawem. Otoczenie tu tak wspaniałe, że zapomnieć wprost można o świecie! Poezją tedy przesiąkł człowiek na wskroś... — czy dziw, że kiedy wieczorem piękna Elwirchen, wicegospodyni przybytku, jęła nas czarować wdziękiem osiemnastu swoich wiosen, rozkrochmalił się z nas poniektóry? Jak mgiełka wieczorna spłynęła niespodziewanie, jak róży zapach, jak skrzydeł motylich wiew... Wie szelmutka, że się podoba — osiemnastolatki są w ogóle domyślne — wie... Mimo to robi minkę niewinną i jedwabie długich rzęs na rozigrane ślepki opuszcza... Przekomarzam się z małą:
— A jak to po węgiersku będzie: „masz ładną buzię, dzieciaku?”
Zapytaniem odpowiada:
— A jak jest po polsku: „ja o tym wiem”?
— Spać po pięćkroć! — rzuciłem otoczeniu oschle, choć głos mój myśli kłamał... Tak przezorny taternik, gdy na płycie bez chwytów się znajdzie, wycofuje się rozumnie z niebezpiecznej pozycji, — prawda? Cofnijmy się tedy i my, choć tu na chwyty pewniebyś się nie skarżył, taterniku!
W uwielbieniu dla natury, nie tylko martwej, kładłem się spać tego wieczora.
Ranek czwartkowy nad Zielonym Stawem, mało powiedzieć, piękny, — bajeczny! Lazur u góry, szafir u stóp, wszystko, rzekłbyś, przepojone pięknem... Ciepło, a jednak jędrne oddechy przestrzeni orzeźwiają ciało. Dusza aż paruje z piersi i rodzi plany zuchwałe. „Zuchwały” taki plan poprowadzi Michała przez Matlary itd. dolinkami do Teryego. Ale nie mnie! Michał miał swoją młodość w Tatrach — ongi, ja spóźnioną moją teraz przeżywam; nie rozumiemy się przeto. Tak spłowiały lowelas, gdy przy pięknej kobiecie szczęśliwszego rywala zobaczy, czy będzie go zachęcał, pobudzał, podniecał? Człowiek — człowiekiemby wtedy nie był... Więc też Michał obrzydzał p. Stanisławowi Baranią Przełęcz, straszył, urągał..., ale, że logiczny to jest chłop, więc nie tylko poniechał wstrętów, widząc czczość swych wysiłków, ale błogosławieństwo nam nawet rzucił na drogę. Pani Eugenia robiła dobrą minę, przeznaczeniem jest wszak kobiety: nie opuszczać męża. Dlaczego doktór nam nie dotrzymał, nie wiem, ale mam go za wytłumaczonego, bo na pewno i on nie wie, dlaczego...
Rozstaliśmy się tedy. Perypetii ciekawej drogi przez Baranią Przełęcz opiewać nie będę. Wspomnę tylko o kilkunastu metrach, które i tu wyrastają na problemik: łańcuch pod lodem, bo cały niemal żleb skorupą obmarzłego śniegu przykryty; pionowa ściana na prawo w tym miejscu absolutnie bez chwytów; lód na dwa cale do niej podbiega; spadające kamienie pozaklinowywały się w szparze. I po tych, oto, kamykach, jak po szczeblach Jakubowej drabiny, dymaj, człowiecze, do góry! Nietrudne to wszystko, jeśli szczebel ze szpary nie puści, ale niechno się wymknie, psiakość, — pisz, duszo, na Berdyczów!
Przeleciało beztrosko trzech studentów, śmignął za nimi i mój towarzysz, nimem go zdążył osadzić, — ale sam nie głupim: dziury półłokciowe zacząłem rąbać w lodzie i w nich się utwierdzać...
Tak, — ja chyba nigdy w górach nie zginę z braku ostrożności! — raczej zabłądzę gdzie do Abrahama, z głodu umrę, lub z braku światła w pomroce się zatracę...


„Schodzimy wreszcie do schroniska Teryego“.

Reszta — drobiazg. Pan Stanisław nawet na Baranie Rogi skoczył ze studentami; ja zostałem na przełęczy, raz, że szczyt ten mam już w tece zdobyczy, a po wtóre, że przeklęte kotlety na podeszwach wprost kaleką mię dzisiaj czynią. Słusznie też ukaran byłem za wstrzemięźliwość, bo efektowne widmo brokeńskie dało się pono podziwiać ze szczytu. Schodzimy wreszcie do schroniska Teryego.
Następny dzień, piątek, równie piękny. Mieliśmy go zużyć na clou sezonu — na Durny, i to z przewodnikiem. Niestety, ten się nie stawił; będzie dopiero jutro. A więc i dzisiaj jeszcze myszkowanie: doktór z p. Eugenią na Baranie Rogi, ja z towarzyszem — na Lodowy.
Przecudny spacer: jakaż różnica z rokiem osiemnastym! Szkoda tylko, że koń skalny przez 6 lat nie urósł: za krótki! Ile tam skrętów ciała trzeba wykonać! jak obmyślić każde ręki dotknięcie, jak napinać uwagę i wolę! Ale gdy krzepką dłonią człek się grzywy kamiennej uchwyci, poczuje moc nieprzepartą granitu, — pewność i ufność weń wstąpią. I tu, na tych wyżynach zawrotnych się przewijając, na ostrzu noża niemal tańcząc, uczuje się bezpiecznym, jak dziecko w cieniu skrzydeł anioła!
Wróciliśmy przed piątą, no, i na pociechę stęsknionego Michała, rzuciliśmy się do niszczenia zapasów śpiżarnianych schroniska. Jest już Paweł Spitzkopf junior, nasz przewodnik, Durny więc jutro pewny. Zaczynają się dalsze targi o pojutrze, rodzą się projekty, ścierają, gasną, — zobaczymy, jak nam je Durny uzgodni...
Spało się kiepsko tej nocy, choć łoża mieliśmy urzędowe. To kręcił się poniektóry na materacu i koszmary jakieś odpędzał, to do siebie gadał, słowem atmosfera duszna; czy to... — przeczucie może? Z za ścian również gwarliwe dochodziły szmery: przepełnienie w schronisku; wyłącznie niemal Polacy, ba, — toć tu rdzenna „Czechosłowacja”, jak ustaliły dekrety paryskie... Dokołataliśmy się jakoś do świtu na skrzypiących łóżkach i o godzinie pół do piątej zaczynamy wstawać. Spitzkopt już gotów, — świetnie...
Na świecie mniej dziś wyraźnie, nawet smętnie, ale narzekać nie mamy prawa: nie pada nic. Za to dołem, na Spiszu, morze brudnych mgieł; wszystko to do nas przywędruje, ani chybi; nie kraczmy jednak na kredyt: i tak posępnej treści będziem mieli moc...
Ruszamy o pół do siódmej, bez Michała Kędzierzawego, oczywiście; łączy go ze szczytami teraz uczucie czysto platoniczne... Z nami ów Spitzkopf. Dwa lat dziesiątki chodzę już po Tatrach i — nigdy nie szedłem z zawodowym przewodnikiem. Nie szczycę się tym: przynajmniej trzecią część czasu zmarnowałem na poszukiwania, na błąkaninę... Zęby tego w gromadce uniknąć — na Durny pono wszystkie drogi są w miarę zawikłane — sam zaproponowałem przewodnika. I cóż się okazało? właśnie tym razem, jak na drwiny, popłynęła krew na wycieczce, a pożyteczne życia ludzkie w związku z tym Sofoklesowskim łańcuchem zdarzeń gasły jedno po drugim. Nie uprzedzajmy jednak wypadków...
Spitzkopf młodszy należy do dość wziętych wodzów, ale, niestety, nie obce mu są wady właściwe wszystkim podobno przewodnikom spiskim; czytałem o tym gdzieś przed laty. Przewodnik spiski — to nie nasz góral zakopiański, co stróżem, niańką, mamką jest swojego pana; nie, — on tylko zawodowcem jest, książką i mapą żywą, świetny znawca gór, znawstwo swoje sprzedaje, nie siebie; to z charakterów narodowych wprost płynie... Jakże poglądową lekcję tej prawdy dał nam biedny Spitzkopf!
Idziemy przez Klimkową Przełęcz, ruszamy tedy raźno ku wstępowi na drogę Jordana. Czekanów, ciupag i t. d. z porady Spitzkopfa nie wzięliśmy, — balansy tedy na wstępnych maliniakach nie bardzo nam smakują, ale wkrótce znajdujemy się w żlebie. Uuu, — wcale tu poważna robota, choć śniegu prawie nic. Na pół w milczeniu posuwamy się ku górze za całkiem już niemownym Spitzkopfem. W pewnym momencie zbliża się on do, zdawałoby się, całkiem już niedostępnej skały i komenderuje: hinauf! Urżnął się, czy co? A on kładzie nogę na jakieś pęknięcie skośne na ścianie, z niego wstępuje na drugie itd., okazuje się, że można i tak chodzić po świecie... Podziwiam tylko fantazję pierwszego odkrywcy, któremu taka droga do głowy przyszła, i wątpię, czy w ogóle sami bylibyśmy doszli na szczyt...
Idzie się dziarsko i na ogół nie trudno. Wodza naszego już rozgryźliśmy: ściśle odpowiada naszkicowanemu wyżej typowi. Troszczy się o nas bardzo mało; idzie sobie przodem, odwróci się, obrzuci okiem gromadkę, azali czterech doliczy się sztuk, i smaruje dalej, nie dbając o to wcale, jak się komu idzie, nie kwapiąc się z żadną pomocą. A może on — do licha — przekonał się, że z graczami ma do czynienia, którzy sami sobie wystarczą? — dumą się pocieszajmy...
Beniaminek nasz p. Stanisław skrzętnie notuje drogę, podoba mu się ona: postanowił kogoś tu przyprowadzić niedługo. Naraz rzuca zapytanie:
— Ciekawym, czy tu się kto zabił na tej drodze?
W niesamowitym żlebie, którego ścian polipimi macki czepia się właśnie niemiła, oślizgła, zimna mgła, waląca tu za nami, nagłe to pytanie zgrzytem gryzionego szkła zabrzmiało; wzmocniła jeszcze nastrój odpowiedź p. Eugenii:
— W domu wisielca nie mówi się o powrozie!
Nastąpiło kłopotliwe milczenie, które przerwałem wyliczaniem zdobyczy młodego naszego towarzysza, gdy dojechałem do Durnego, p. Stanisław mi przerywa:
— Durny? kto wie: możemy jeszcze i nie dojść do szczytu...
Do czarta! — nie lubię przeczuć, o ile one przyszłości dotyczą — — i drwię z nich. A jednak...
Zaczyna się fatalna piarżysta część drogi. Ostre otrzaski kamienne kąsają nam buty; nawet gdy się solidniejszy głaz znajdzie, — połupany cały, ledwo się kupy trzyma, zda się, dołu poleci, gdy go się dotkniesz. To też esami floresami prowadzi nas Spitzkopf: to ze żlebu na ścianę się pnie, to się znów opuszcza, to na prawo się ma, to ku lewicy zawraca... A leci to całe bogactwo z pod nóg, jakby mu spieszno było przerwać swój sen odwieczny... Wstrętny, wstrętny kawałek drogi! Szczęściem, skończył się na Klimkowej Przełęczy.
Zaraz w nas animusz wstąpił. Przetrąciliśmy sobie w miarę, do manierki zajrzeli, o czym nie mówcie nikomu, — i dalej w górę!
Droga teraz rzetelna, po skale litej; rozpręża człek kończyny, pająkowi podobny, to znów się kurczy, jak ślimak w pięcioro. Wykazuje tu, jak na dłoni, doktór swoje walory. Człek to już, który ku przełęczy życia sięgnął, — mimo, że tupetem swym temu przeczy. Prawda, że czupryna należy do miłych wspomnień pułkownika, — prawda, że srebrno-płowy kolor przystrzyżonej bródki świadczy o zaniku życiodajnego dla włosów pigmentu, prawda... Ale smukłość i giętkość ciała, elastyczna wojskowa postawa, ale siła męskiej dłoni, jasność spojrzenia i głosu barwa — to niechybne cechy młodości. Ba, ale mierz się tu z higienistą takim: doktór nie pali, nie gra, nie pije, nie je, nie kocha... — pardon, pardon: właśnie, że... je; ten wór pękaty na plecach o tym świadczy, ale i menu na ściśle naukowych zasadach higieny opiera... nie tak jak my, żarłoki, nie mający pojęcia o konsystencji i o odżywczych właściwościach swojej karmi. Towarzysko człowiek przemiły: mówić lubi i za siebie i za swoich asystentów, mimo, że w doborze wyrazów wstrzemięźliwy, nawet, rzekłbym, skromny. Znudzisz się tu z takim w górach?
Wracajmy atoli do rzeczy. Baczność! Kominek jakiś, no, ustąpmy zresztą: korytko parometrowe, biegnące między pionowymi skałkami. Spitzkopf przeszedł tędy, nie oglądając się nawet. Ale p. Eugenia sztukuje się swymi kończynami jak może, i przychodzi do wniosku, że — nie może...
Po raz pierwszy rozwija Spitzkopf linę i rzuca węzeł p. Eugenii, ale nie zapytał nawet, czy ta niewiasta umie choćby się przewiązać, a niewiasta nie zna właśnie manewrów linowych i odrazu strzeliła bąka; szczęściem wprowadziliśmy sami korekturę. Czy powinien przewodnik tak mało dbać o klienta? Nie robię mu bynajmniej wyrzutów, podkreślam tylko metodę prowadzenia. Inaczej to robią przewodnicy nasi.
Frrrr! — i wytarła już p. Eugenia komin, przychwalając sobie, że to wcale miłe zajęcie. Drugi idzie doktór: zręczny ten człek bez liny dał sobie radę, nie przeto, iżby doświadczonym był taternikiem, nie! — i dla niego to pierwszyzna, ale silny, sprawny, smukły, odważny, przytomny, spostrzegawczy, długoręki, długonogi, — potrzebaż jeszcze więcej?
Trzeci iść powinien p. Stanisław, bo w takim szeregu szliśmy dotychczas: ja do góry zawsze w ariergardzie... Duch jakiś dobry czy niedobry podszepnął mi propozycję:
— Panie Stanisławie, trzeci ja pójdę. Pan młodszy, zwinniejszy...
— Z przyjemnością...
I oto po doktorze kominek zaczynam atakować ja. Strach, jak mi się wiązać nie chce, a żem jest człek o długich kończynach i tylko chwytu na lewą rękę mi brak, a tam, ot, prawą zaraz się złapię za tę laleczkę kamienną, więc omotuję linę tylko na lewej ręce i daję sygnał:
— Jazda!
Spitzkopf nie koryguje: ciągnie... Lina się napina; łukiem się rzucam ku prawemu chwytowi, kolano już gdzieś umieściłem na skale na wysokości głowy i... robi się to, co przypada zazwyczaj po każdym głupstwie. Dociśnięta do skały lina znalazła się na skraju jakiejś nierówności kamienia i przypadkiem zeskoczyła z niej w bok, szarpnąwszy mną mocno i nie dopuściwszy ręki do prawego chwytu. Gwiazdy zobaczyłem w oczach, — zawisłem na sekundę w powietrzu na luźno omotanej ręce. Rozpaczliwy rzut ciała i zaoranie gwoździami butów po chropowatości skały uratowało mię: odzyskałem chwyt, do którego mię nowym pociągnięciem liny zbliżył był Spitzkopf. Błąd żakowski z mej strony, przyznaję, ale czy powinno się to stać w oczach przewodnika?
Sparzywszy się na gorącym, dmucham teraz na zimne. Obcierając pot z czoła, który mię momentalnie oblał, wołam do towarzysza:
— Wiązać się panie, mocno!
Zaczyna się targować młodzieniec: jak przedtem doktór, wybiera się na piechotkę.
— Wiązać się do diabła! — wrzasnąłem. — Nie widział pan, że jedną nogą w raju już byłem?
Nie oponował. Wiąże się właściwie po raz pierwszy w życiu, ale czyni to dobrze, — teorię zna... Czy jednak Spitzkopf wiedział, że to po raz pierwszy?
Wziął p. Stanisław kominek z pewną, rzekłbym, chełpliwością, zatrzymał się na chwilę dla junackiej przechwałki i dla rozwiązania węzła, który się nieco zbakierował...
— Duże rzeczy pan robił z tego, a to przecie fraszka... — mówi mi przekornie. Odwracam się do niego z zamiarem wypowiedzenia nauki moralnej, gdy nagle...
Załopotało, zagrzmiało, zatrzęsło się wszystko w posadach. Kurz poszedł na boki... Odruchowo rzuciłem się na lewo; przywiązany wszak do liny nie byłem. Granat się rozprysł, bomba rozerwała, działo pękło, — co wolicie — o dwa łokcie nade mną, o parę cali w bok. Jak rój os złośliwych zaburczało koło mnie mrowie kamieni — i górą i dołem! Jeden po knykciach palców mi przeleciał, krwawe wykrzykniki zostawiwszy, drugi sztylpę mi wełnianą poszarpał, — a że byłem o parę zaledwie cali od linii spadu, cała gromada poruszonych z dna żlebu kamieni zasypała mi nogi na ćwierć łokcia.
Trudno było na razie zorientować się, nie miałem jednak wątpliwości, że zaszła katastrofa i że mnie los oszczędził! Strząsnąwszy krew z ręki, wychylam się ku dołowi...
P. Stanisław, jakom rzekł, w momencie tego piekielnego grzmotu wydostał się właśnie z kominka i w pozycji klęczącej wziął się do rozplątywania supła, który, na szczęście, nieco się opierał. Był może o 7 metrów pode mną. I wtedy ta kanonada zawrotna — może dwadzieścia, może sto dwadzieścia kamieni uderzyła w niego. Rozbity bowiem o podłoże kamienne tuż nad moją głową spękany głaz, strącony z grańki, do której już byli doszli czołowi partnerzy, siarczystym deszczem szedł wprost w lej, z którego wychylił się towarzysz, a za głazem szło poruszone całe pogłowie kamienne.
Zdrętwiałem, — bo, oto, co widzę: p. Stanisław, jeden zaledwie słaby wydawszy okrzyk, zasłaniając się oderwanymi od supła rękoma przed lawiną kamieni, trafiony z nich kilkoma, pada na wznak, lawina z łoskotem przelatuje nad nim. Liny, na szczęście, odwiązać jeszcze nie zdążył, szarpnął nią tylko. I znowu szczęście, że nie pociągnął za sobą szarpnięciem będącej na linie p. Eugenii, a nawet i przewodnika samego, asekurującego z ręki, ten atoli zdążył już sobie uświadomić, co się dzieje. Mimo to p. Eugenia już się zachwiała pociągnięta, lecz doktór, swobodny w tej chwili powstrzymał ją. — I znowu: czy dopuszczalne jest, by jednocześnie szło parę osób na linie, asekurowanych z ręki przez przewodnika? Nie, — Spitzkopf przypuszczał, że czterech Spitzkopfów idzie za nim, — a tego mu nie było wolno!
Jestem najbliżej biednego chłopca, ale ruszyć się nie mogę, bo stoję w zaspie kamieni, które, gdy postąpię krok jeden, znów gradem na niego polecą. Widzę go jednak: śmiertelna bladość wystąpiła mu na twarz... Krew na szczęce i policzku, krew przesącza się przez czuprynę i kapie obficie na kamienie... Głosu nie wydaje żadnego.
— Zabit! zabit! — woła już nie po niemiecku przerażony Spitzkopf — ja temu nie winien!
Ten tak brutalnie wydany w tej chwili werdykt śmierci — zmroził krew w żyłach, dusząca zapanowała cisza... Staliśmy jak skamieniali wszyscy... Bezwzględnie byłem przekonany, że chłopiec nie żyje... Kurcz dziąsła mi ścisnął, zakomenderował ktoś:
— Na dół! ratować!
Otrzeźwiał Spitzkopf, kocimi ruchy ześlizgnął się po ruchomym podłożu i uchem przywarł do piersi ofiary...
— Dycha, dycha jeszcze! Herab, Herr Oberarzt! — woła kilku językami naraz.
Zsunął się powoli i doktór. Próbują usunąć rannego z drogi kamieni przynajmniej, trudna to jednak sprawa: jesteśmy w najstromszej części żlebu. Stopy człek poziomo nie ustawi, — jak tu kłaść chorego? A toć i złamania może jakie są?
Pierwsza rzecz, ustalił doktór, że ranny żyje, ciężar spadł nam z serca, ale, ale... sformułować nawet obawy czy nadziei boi się człek, by w złej godzinie słowa nie wymówić: i kpi się z przesądów i tajemniczej władzy ich się ulega.
Po pierwszym zamroczeniu młody nasz towarzysz powrócił na chwilę do świadomości; majaczył częściowo, widział się na jakimś parowcu, pytał dokąd płynie?... — ale jednocześnie przepraszać zaczął, że kłopot nam taki sprawił, prosił, abyśmy szli na szczyt, a on tu... poczeka... grzeczny, delikatny, subtelny chłopiec w obliczu śmierci nawet... A śmierć ta czaiła się widać, mimo wszystko, bo znów zapadł w om diecie... Poczeka? na co? — na nią może, która nachylona w tej chwili pożądliwie, na blade jego czoło ponury cień rzuca? Straszna była chwila... Co wywołało awanturę nie wchodzimy w to... bo i po co?.
Doktorowi udało się jakoś usiąść w stromej gardzieli żlebu i stopami weprzeć się w nierówność skały, nogami przyciskał chorego do zimnego posłania, ale dopiero po powrocie Spitzkopfa, którego wysłaliśmy na Klimkową Przełęcz po pozostawione, a potrzebne teraz rzeczy, udało się jako tako poprawić sytuację. Doktór już skonstatował, że oprócz silnych uderzeń sześcioma coś kamieniami w różne okolice ciała, złamań żadnych nie było. Czaszka tylko obficie broczy, ją bowiem złośliwie rozorał jakiś padalec, werżnąwszy się, na szczęście zresztą nie głęboko w kość; ale i to broczenie powoli ustaje. Poza tym potężny szok rozstroił biedakowi mechanizm oczny: podwójnie widzi przedmioty, pociesza wszakże doktór, że to objaw przemijający...
Cóż dalej robić? Uradziliśmy, że doktór pozostanie z chorym na miejscu, my zaś ze Spitzkopfem biegniemy na dół po ratunek. Zostać nam tu z p. Eugenią nie ma celu: cóżbyśmy bowiem pomogli? Spitzkopf tak czy owak, wraca tu za pięć godzin z kocami, jedzeniem itd. Bo twierdzi — tu znów nieusprawiedliwiony jego pesymizm, — że pogotowie przyjść dopiero może za dwadzieścia dwie godziny, gdyż jutro dopiero o świcie będzie mogło ruszyć. Ładna perspektywa... — na niczym zresztą nie oparta, bo co jak co, ale ratunek w górach traktowany jest wszędzie poważnie i po ludzku. Siedząc tu dla towarzystwa, zagrażalibyśmy zawartości worków, — zresztą i odzienia trochę trzeba oddać, — dlategośmy zeszli.
W niebie się mocno popsuło: wstrętna, zimna mgła mrozi wprost. Zęby już chodzą z zimna, a tu pięć godzin najmniej do powrotu Spitzkopfa! Przemarzną do kości...
I teraz dopiero Spitzkopf niezmiernie ostrożnie wziął się do wyzwolenia mnie z kamieni, które nową grzechotliwą kaskadą poleciały w dół.
Wypadek zaszedł o godzinie 10-tej, teraz już blisko jedenasta: trzeba śpieszyć. Zostawiliśmy doktora zrezygnowanego, ale rezygnacją nie tylko zawodową, rannego zaś — pogrążonego w niespokojny, szarpany sen.
Szliśmy z panią Eugenią, oczywiście, w podnieceniu, brało się tedy przeszkody dość nawet zuchwale... Przewodnik ostrożny teraz: zatrzymuje się co chwila i obserwuje, jak idziemy. Bliżej zejścia puściliśmy go przodem z listem do Michała, raz, żeby zorganizowanie pomocy przyśpieszyć, po wtóre, by nerwowego tego męża stopniowo do nowiny przygotować. Subtelność jednak spaliła na panewce, bo gruboskórny Spitzkopf zgoła nieporadnie z roli zwiastuna się wywiązał. Byliśmy na dole o pół do drugiej. Szczęście w nieszczęściu: trzech przewodników zastaliśmy w schronisku. Stało się to dlatego, że po opanowaniu gór przez mgły niektóre partie zaniechały trudniejszych projektów. Znalazł się tam pierwszorzędny przewodnik Breuer, dalej Spitzkopf Paweł (senior), wreszcie niedołęga i pijaczyna, krotochwilny nasz Daniel Gąsienica. Niezwłocznie stanęli do szeregu; Daniela nie chcieli nawet wziąć przewodnicy, ale honor w nim przemówił: jak to? on nie pójdzie ratować w góry, on? Zwymyślał tamtych i pomrukując, powlókł się za nimi. Powrócił też na górę i nasz Spitzkopf. Oprócz, oczywiście, koców, jedzenia itd. wzięli jeszcze — flaszkę śliwowicy; przydać się mogła na górze... Poza tym i w schronisku podobno wesoło się już bawili, ale mimo to tylko Daniel zdradzał się z przyróżowym nieco humorem...
Poszli... — czy wszyscy wrócą?
W schronisku tymczasem wre od dyskusji; jesteśmy oblegani: każdy chciałby jak najwięcej wiedzieć, a toć, Bogiem a prawdą, niewiele wiemy sami: zakotłowało się, zagrzmiało, poraniło, a jaki skutek z tego będzie, zobaczymy razem wieczorem... W jedno wielkie, zbiorowe oczekiwanie zestrzeliło się wszystko... Fajerwerkarze — dramaturdzy lubią takie sytuacje: zbiorowe podrażnienia tłumu preparują najlepiej gęsią skórkę w różnych Guignolach. Tu życie zaimprowizowało teatr. Co moment wybiegał ktoś z oczekującej gromadki przed schronisko, nasłuchiwał, patrzył w mgły, — i wracał. Krzyżowały się zdania: żyje, nie żyje? Zewnętrzne okoliczności wzmagały dekoracyjność widowiska, jeśli się tak wyrazić godzi. Bo, oto, na apel do Karpackiego Towarzystwa nastąpił niezwykle intensywny odzew: nadspodziewanie się wypadkiem zajęto. Sam dr Guhr, prezes Karpathen-Vereinu, rusza na wyprawę, i aby rzecz jeszcze przyśpieszyć, deleguje zaraz ze Smokowca swego pomocnika dra R. Istotnie, trzech godzin nie upłynęło, jak ostatni, młody i dzielny taternik, stanął przed schroniskiem z dwoma sanitariuszami i różnymi misternymi narzędziami ratowniczymi...
Ponury był nastrój w schronisku — ponuro było i na świecie. Mgły się wzmogły pod wieczór, zwilgotniało mocno, chłodny wiatr dmuchał. Po otrzymaniu informacji, ratownicy ruszyli w góry.
W godzinę później nadszedł dr Guhr z dwoma turystami węgierskimi.
Ściemniało się już na dobre, boć to 9-ty już sierpnia... Z natrętnych mgieł zaczynało mżyć, a wiatr przyśpiewywał żałobnie, nie zapowiada się pogoda... Dr Guhr odpocząć w schronisku nawet się wzdragał:
— Tam pomoc potrzebna, a to suprema lex dla nas — idziemy!
Człowiek ten w tej chwili, przy tuszy swej dostatniej, w koszuli sportowej rozwianej na piersiach, z głową niepokrytą, z czekanem potężnym i skrami niemal w oczach, w chwili, gdy wszystko zapowiadało ciężkie przejścia w skałach, — człowiek ten na bohatera urastał...
I ta trójka z kolei pogrążyła się w mgły i znikła nam z oczu.
Mimo chłód dotkliwy, mimo spóźniony czas, nikt dzisiaj nie myślał o kolacji; wszyscy jak gdyby do jednej należeli rodziny, znaleźli się przed schroniskiem i wszyscy oczyma utonęli w przestrzeni. Mgły wyprawiały harce przedziwne: to topiły świat w białych odmętach, to odkrywały na krótkie, jak westchnienie, chwile, cały groźny łańcuch szczytów... — szalały...
Godzina ósma miała być probierzem; przewodnicy bowiem z pierwszej partii po 4-ej powinni byli być na górze, jeżeli los zrządził, że kompan nasz nie żyje, transport długo trwać nie będzie: „ Die Todten reiten schnell” — mówi poeta; ciało na linach spuszczą zawinięte w koce; jeśli zaś zaczną się opóźniać, to wygrana: ostrożnie ofiarę sprowadzają, czy znoszą. Otucha w nas wstępuje, bo już dziewiąta, dziesiąta, a o nich ani słychu...
Niecierpliwość się wzmaga: coraz ktoś odgłos rzuci w próżnię i oddźwięku nasłuchuje, — coraz snop światła poleci z latarki i od mgieł się odbije, — nic... nic... Ciemnica kompletna, choć tam, za ścianą mgieł, pono blady księżyc od czasu do czasu spozierał na trzy grupki ludzi, co, jak pająki jakieś nocne, czepiali się po skałach, by się wreszcie w jeden skupić pochód. Tam ci to bowiem teatrum się odgrywa, myśmy widzowie tylko, niemi i ślepi tymczasem...
Co się tam działo właściwie, odtworzyć sobie można z ułamków tylko nie zawsze z sobą zgodnych opowiadań; nic ci ludzie przecie uzgadniać i ustalać nie mogli: Każdy zdawał sprawę, jak mu się zdawało, że było, jeżeli jednak przebiegu wypadków ściśle nie znamy, to smutne wyniki leżą jak na dłoni, aż nadto jasne, aż nadto jaskrawe...
Doktór nasz, gdy na bezludziu na gładkich skałach z na pół przytomnym, wciąż sennym pupilem został i to w pozycji, której zasadniczo zmieniać nie należało, — musiał sam przed sobą zdać egzamin z woli mocnej i z wytrwałości. Los jednak przyjaźniej się z nim obszedł, niż krakał Spitzkopf: już po sześciu niespełna godzinach po naszym odejściu pomoc była na miejscu. Złudne zapowiedzi dolatywały i wcześniej, bo doktorowi wciąż się zdawało, że hukania jakieś ludzkie słyszy to z góry, to z dołu, to z boków, marły jednak te echa, jak kwiaty szronem zwarzone, i znów cisza, śmiertelna cisza pustkowia, przytłaczała skały...
Gdy około 5-tej pomoc nareszcie nadeszła, p. Stanisław przyszedł już był do siebie. Mętnie mu się przedstawiał obraz zdarzenia: od wyjścia z kominka nie pamiętał nic; bolał tylko nad tym i wciąż przepraszał, żeśmy „przez niego” na Durnym nie byli... Na ból fizyczny się zbytnio nie skarżył, bo lecący głaz, rozbiwszy się na moc odłamków, impet główny stracił i zasypał tylko biedaka gradem otrzasków, pięć z nich, sześć może, trafiło go; gdzie który dopadł, tam kąsał; najzjadliwszy był ten, co głowę mu pod włosem rozorał; drugi znów własną mu jeografię na policzku wypisał, choć taki był misterny, że binokli nawet ofierze z oczu nie strącił; trzeci mniej krwi chciwy, odzienie mu tylko poszarpał; czwarty, piąty — pokaleczyły oba boki — — ot, jak wszechstronnie został spreparowany delikwent! Czuł się już jednak o tyle na siłach, że postanowiono, iż pójdzie na własnych nogach, krótko tylko trzymany na linie przez przewodników na zmianę. Jaka to była wędrówka, Bóg wie jeden; sztuka to już zawodowa przewodników, że doprowadzili go tak sprawnie; skarżył się tylko na kuśtykanie po ciemku w maliniakach, — znam ci i ja takie rozkosze...
Szczęśliwym więc na ogół możnaby nazwać wynik, gdyby... gdyby nie fatum, co się znęcało nad naszą imprezą nieszczęsnego tego dnia. Bo, oto, zaledwie się wzięto do sprowadzania rannego, gdy znów w niepojęty jakiś sposób poleciał kamień z góry w podskokach i trafił w rękę starego Daniela, łamiąc mu ją, a po odbiciu się, palnął w ciemię klęczącego przy chorym Breuera. Zbadał doktór obu: Danielowi wziął rękę w łubki, w nóż i widelec, Breuerowi głowę omacał, opukał, — zdawało się, że nic... czy jednak to „nic” nie odegrało roli później, gdy biedny Breuer... — ale po kolei, po kolei...
Pochód — nie tyle karawanowy ile karawaniarski — posuwał się zwolna ku dołowi w warunkach powietrznych, prawda, że nie fatalnych, ale mocno nieszczególnych: wałęsające się przez dzień cały wilgotne mgły dreszcze budziły w ludziach; to też przyniesioną z dołu śliwowicą rozgrzewali się dość intensywnie przewodnicy, a podobno rumem to sobie przepowiadano w drodze do góry... Ale z naciskiem mówię, „podobno”, bo nikt jasno tego nie formułował. Jeżeli mimo to wspominam, to dlatego, że ludzie, szukając wytłumaczenia tych smutnych faktów, tak rzecz sobie upraszczali. Jeden tylko Daniel mógł po powrocie świadczyć swym humorem o prawdziwości przypuszczeń, ale to też dowód wątły, bo ten jowialny staruszek od urodzenia nigdy nie był z gardłem w porządku...
Gdy złośliwy kamień obezwładnił Gąsienicę i wytrącił z równowagi Breuera, zarządzono, by pierwszy przodem sobie poszedł luzem i nas w schronisku o szczęśliwym wypadku powiadomił, — drugi zaś, by szedł wolno za orszakiem, w prowadzeniu już nie biorąc udziału: Szpitzkopfowie się tym zajęli. Kontakt z obu inwalidami przerwał się atoli wkrótce: Daniel z hałasem przodem smarował, Breuer zaś zaczął przyzostawać w tyle, po jakimś czasie na nawoływania przestał odpowiadać... I w tym widzę znów lekkomyślność przewodników: tak czy inaczej, i dla nietrzeźwego Daniela wędrówka ze złamaną ręką w nocy żlebem Jordana w pojedynkę była dość ryzykowna, — i poszkodowany Breuer nie powinien był być zostawiony samemu sobie... Ale beztroska Szpitzkopfów przeszła nad tym do porządku: Daniel — no, to... Daniel, tłumaczyli, a Breuer, ho ho, Breuer, ten wilk górski, on jeszcze wcześniej od innych będzie w schronisku: skróci sobie drogę. I tym się usypiając, wlekli się powoli z chorym i doktorem.
W pewnym punkcie drogi spotkali młodego lekarza-turystę z pomocnikami, w jakiś czas później — dra Guhra z towarzyszami. Przekonawszy się, że pacjent idzie, lekarze opatrunek odłożyli do schroniska i zawrócili z drogi. Daniela nie spotkali byli, co zaś do Breuera, z pewną obawą przyjęli wiadomość, że pozostał w tyle, ale nowe nawoływania nie dały rezultatu. Wszystkie trzy ekspedycje szły tedy razem do Teryego. Szpitzkopfowie myśli nawet nie dopuszczali, by Breuerowi mogło się co stać...
Około 10-ej ruch wzmógł się przed schroniskiem, bo słyszeć się dały jakieś odgłosy od Jordanowej drogi, a ludzie o oku ostrzejszym utrzymywali, że widzą we mgle majaczące światełka. Rzucał niby i Michał z dołu sygnały z kieszonkowej latarki, ale miały one prawdopodobnie taką samą wartość użytkową, jak sygnały z Marsa na ziemię i vice versa... Mieliśmy zresztą już prawie pewność, że p. Stanisław żyje, skoro wyprawa tak się opóźnia. Stukanie kijów o kamienie upewniło nas, że kres oczekiwania się zbliża. Niecierpliwsi pobiegli na spotkanie, i ja między nimi zaryzykowałem całość pięt swoich i dopadłem rannego. Pierwsze jego słowa były:
— Ja bardzo, bardzo przepraszam, żem popsuł państwu wycieczkę...
Mimo całego rozrzewnienia tą delikatnością, krzyknąłem:
— Panie, do diabła! co pan wygaduje!
Byliśmy tedy razem, nie wszyscy jednak: Daniela i Breuera brak... Lekarze wzięli się teraz do rzeczy, a pracy było dość: etery, jodoformy, karbole, jodyny! Zaczęto reparować chorego, ogolono mu część głowy, rozsunięto wargi szpetnej rany i pakowano w nią świństwa wszelakie; jak białe duchy w prześcieradłach, krzątali się lekarze, nasz doktór trzeźwił jakąś flaszeczką chorego, by przy operacji nie zemdlał, ten jednak ani drgnął, ani pisnął; uznano, że nic mu nie będzie, tylko jutro do szpitala dotrzeć musi, do Soboty Spiskiej, tam mu ranę sklamrują. No, i tak nam uzgodnił dalsze plany wycieczkowe — pan prezes Guhr...
Łomot się jakiś rozległ na stromych schodach schroniska... Okazało się, że Spitzkopf starszy zjechał mimo woli z dwudziestu paru schodów. Dokompletował tym poprzednie nabytki, bo teraz dopiero się przyznał, że też się w drodze o skały poobijał. Zajęto się i nim nieco. Obronną ręką wyszedł tylko Spitzkopf młodszy, ten nasz: inaczej mu było pisane; tymczasem tylko skromnie trzyma się za pośladki, bo mu całą połowę ineksprymabli chciwe skały pożarły.
Niezwykle przyjaźnie potraktowano cały ten ratunek ze strony Karpathen-Vereinu: nie tylko, że sam prezes wziął udział z tak wydatną pomocą, nie tylko, że choćby zwrotu kosztów za lekarstwa nie przyjęto, ale już z góry dr Guhr omówił sprawę telefonicznie ze szpitalem w Sobocie, aby klamrowanie wykonano bezpłatnie; więcej, osobiście wziął on na siebie porozumienie się z zawodowymi przewodnikami, aby im czasem nie przyszła ochota wyzyskać sytuacji i za drogo od nas nie zażądali. Już oczywiście nie mówię o troskliwości lekarzy: doprawdy, więcej już zrobić nie mogli... Podobno, niestety, nie wszędzie tak się dzieje...
Gdy lekarze zaczęli zdejmować już swe białe kitle, niesamowite jakieś głosy z dołu jęły dolatywać: przekleństwa jakieś, to znów zawodzenia śpiewne.
— Daniel, Daniel powraca!
Jęknęły po raz drugi strome schody schroniska i w półotwarte już drzwi zabębnił z mocą Gąsienica. Jak widmo stanął, ale widmo mocno w kształtach realne, przede wszystkim, nad wyraz głośne. Wrócił... ale jak? Chłop to potężny, gdy się pomimo „siedemdziesiąci piąci roków” swych wyprostował. Kapelusz na bakier, ręka na czarnym jakimś łachmanie, humor zły, szubieniczny humor w na półdzikich oczach i soczyste wyrazy w gębie, ze sznapsa poczęte i nim mocno tchnące...
— To chorrroba, wicie, moje państwo! słychane rzecy? Piądziesiąt razy na Durny wodziłek, pana Chałubińskiego tyz, wicie, z Sabałomem rodak, i teroz me dopiro singli łajdaki — juz jo wim, — wicie — co to jest! pazdur mi złomili! — śmirdzi im stary Daniel — ale ja — o! — lewą ręką chłopabyk jesce ukatrupił — wicie — tak... — i ścisnął pięść zdrowej ręki.
— Co wy pleciecie, stary, kto wam co zrobił?
— Juz jo wim, — wicie — jak kto się ma! To te mimcy, psie ścierwy, oni my złomali, wicie, ale ja...
Wyraźne to były i przy tym głupie insynuacje pod adresem przewodników, którzy niewiele z nich sobie robili. Świadczyły one przede wszystkim, że Daniel był pijany. To też odezwał się turysta, który z nim tu wczoraj przyszedł:
— Urżnęliście się i głupstwa bzdurzycie, — idźcie spać.
— Nie, zaprotestował dr Guhr — i jego trzeba opatrzyć.
I jął znowu wdziewać swą tunikę białą. Zapytałem starego:
— A gdzieżeście wy byli Danielu? toć wyście wprzód zeszli z góry.
— Utopiłek sie we stawie...
Śmiech się ozwał dokoła, poprawił się więc:
— Pazdur trzymołek we wodzie i obsunęło me, wicie...
— Na, zeigen Sie Ihre Hand — odezwał się rozkazująco lekarz.
Siada Daniel i trzema językami naraz zaczyna tłumaczyć, przerywając opowiadanie wyciem z bólu; nie przeszkadzano mu gadać...
Skończona operacja. Ratownicy szykują się do drogi, bo choć to już po 11-ej, dzisiaj jeszcze wracają na dół. Spitzkopfom kazał tu dr Guhr pozostać, by, skoro świt, mogli ruszyć z powrotem na Durny na poszukiwania Breuera, jeśli się okaże, że wbrew przypuszczeniom, do swej Nowoleśnej nie wrócił. Wiadomość tę ma doktór przysłać wczesnym rankiem.
Tak się skończył dzień 9 sierpnia, ten fatalny dzień. Ale — wstęp to wszystko dopiero, do tego, co się stanie. Idźmy tymczasem spać.
Nazajutrz niedziela. Chmurno w górach, lekki deszcz na dworze... Konsternacja zupełna: Breuera nie ma na dole: padł niechybnie ofiarą! Co żyje, dąży na Durny: ekspedycje ratunkowe napływają z dołu. My, oczywiście, ruszamy do Soboty po klamry. Wyjaśnia się na świecie... Chory ma się dzisiaj znacznie gorzej niż wczoraj wieczorem: taki jakiś senny, że podwijają mu się nogi... ale trudno: samochodem stąd nie pojedzie... Tłumy ludu spotykamy w drodze, piękna niedziela wywabiła je, a wieść o Breuerze już się była rozeszła i ciekawość wzmogła.
Najciekawszym okazał się oddziałek żandarmów czeskich. Ucapili oni w drodze Daniela, który, zwolniony przez swego turystę, z obrzaskiem w uściech, wracał przez Różankę, — i nuż z niego ciągnąć zeznania! Nadeszliśmy na tę chwilę; był dość wstrzemięźliwy stary lis i o podejrzeniach swych w sprawie rzekomego zamachu na siebie — zapomniał; tym więc skwapliwiej panowie żandarmi przerzucili się do nas: imiona ś. p. ojców, ojców żyjących, lata żon, nazwiska ich rodziców, omal nie posagi nieboszczek babek, — wszystko ich interesowało. A przede wszystkim, oczywiście, „bydliska” nasze stałe i przelotne. Kazali sobie opowiadać przebieg wypadku, ale rozmyślnie nie byliśmy elokwentni: po co bohaterami opisów mają nas robić po gazetach? I tak dostaną pochwałę, że tak ściśle przeprowadzili śledztwo.
Zmiana dekoracji: dzisiaj i jutro przepędzamy w Popradzie, zatrzymawszy się w dawnym pałacu Tarnowskich, dzisiaj przerobionym — na hotel-zajazd... sic transit gloria mundi... Niezmiernie miło spędziliśmy owe rekolekcje szpitalne, zwiedzając miasteczka spiskie, muzea i t. d. Około południa nazajutrz powrót kolejką do Smokowca, po czym końmi przez Żdżar do Łysej.
Zaraz po wyjściu z wagonu w Smokowcu znaleźliśmy już wystawioną na stacji listę ofiar na żonę i dzieci po ś. p. Breuerze.
Padł biedny ofiarą! on właśnie — najdzielniejszy, najwprawniejszy, najbardziej doświadczony ze wszystkich biorących udział w ekspedycji! on — — ten wilk górski, ten nieustraszony poskromiciel szczytów, ten towarzysz i przyjaciel tylu znanych powag taternickich! I gdyby przynajmniej dane mu było zginąć, jak Klimkowi Bachledzie, wśród czynu, w ratunku! Nie, złośliwy los do ratunku go nie dopuścił właśnie! Widząc, że już niepotrzebny, a czując się słabo, chciał sobie skrócić drogę do domu; tą właśnie drogą idąc, spadł i zabił się na miejscu. Znaleziono go pod skałą ze złamanym krzyżem, rozbitą głową itd., plecak stał w porządku pod skałką, spuszczony, widać, na linie, a sama lina huśtała się wolno na skale. Zapewne tedy sięgając do niej ręką, obsunął się i bez niej natrafił na ścieżkę śmierci...
Nie znałem Cię, zasłużony pracowniku gór! — jeden ten raz tylko, pierwszy i ostatni, przypadek zbliżył nas w życiu; zginąłeś do pewnego stopnia i za moją przyczyną, bo ja to tak uparcie do wycieczki tej dążyłem. Tę choć miej pociechę, że śmierć Twa niejednemu da do myślenia: dowiodłeś, krwią własną, dałeś świadectwo prawdzie, że Tatr lekceważyć nawet dzielnemu taternikowi nie wolno! Zginąłeś, ale innych może uratujesz swą śmiercią. Cześć Twej pamięci!
No, dość chyba już krwi — co? Nie! — dotrwajmy do końca, bo, oto, jeszcze Spitzkopf młodszy zdrów; ten tylko spodnie stracił, a to za mało! Spitzkopf, ten zimny, zrównoważony, ten ostrożny człowiek, choć tak nieostrożnie z nami na linie się obchodził, Spitzkopf po powrocie do domu — we własnej się studni utopił! Nie znam szczegółów, nie wiem, ile w tym jest prawdy, że zdenerwowany wypadkiem naszego towarzysza, który bądź co bądź cieniem na jego sławę padł, że przerażony śmiercią Breuera, na swoje sumienie ją wziął i samobójstwem skończył, przesądzać niczego się nie godzi... A może to znów Jego Mość Przypadek?... Tak czy inaczej, i ten nieszczęśnik podzielił los Breuera, — a że podczas wycieczki bliżej zżyliśmy się z nim, i jego śmierć nas dotknęła... Nie było mu dane piękną śmiercią w górach zginąć, wodą ze studni się zalał, czy mułem udusił! — efekt dla niego ten sam...
W opowieści powyższej krytycznie się nieco odniosłem do Spitzkopfa, ale nie do niego osobiście, do systemu raczej. Pretensji do niego nie mieliśmy żadnych: był zimny, niemowny w drodze — to jego natura, ale grzeczny był, cierpliwy, nie narzucał się z niczym, ratował chorego jak mógł i umiał, roztropnie go potem prowadził, — czego wymagać więcej od prostego człowieka? Cześć więc i Jego pamięci, skromnego sługi gór!
Dosyć? — ... Poczekajmy tydzień czy dwa, bo oto znów wytrawny przewodnik spiski Schmönger, przyjaciel serdeczny Breuera i Spitzkopfa — wiesza się! Zdaniem wtajemniczonych, i ta śmierć była pogłosem wypadku na Durnym: nie mógł zgorzkniały człowiek przeżyć straty przyjaciół, poszedł za nimi... Pewności nie mam — relata refero...
Łańcuch śmierci zamknął się wreszcie...
Gdy zjeżdżaliśmy wygodną szosą do Jaworzyny, księżyc wypłynął w całym majestacie. Zimnym swym światłem mistycznym, zdaje się, urągał nam: czemu psiakrew! — skąpy był taki w światło w sobotę, gdy karawaniarski pochód naszych rozbitków tłukł się po ścianach Durnego? Ach, prawda: nie on winien, — to mgły...
Przenocowawszy w Łysej, cudnym rankiem wtorkowym wróciliśmy do Zakopanego furką obywatela Budza z Roztoki. Wieść o wypadkach nie była jeszcze doszła tutaj, a raczej doszła częściowo w interpretacji Daniela Gąsienicy. Tegoż dnia w skwarne popołudnie widzę zbiegowisko jakieś na Krupówkach: na ławce siedzi z ręką na temblaku Daniel i siarczyście coś prawi. Wmieszałem się w tłum i słucham, uszom nie wierzę... Bard ten opowiada niestworzone rzeczy: siebie zrobił bohaterem zdarzeń, — on to młodego pana ratował, on na dół sprowadził... Łże na potęgę... ale główny sens tego wszystkiego — to zamach na niego huncfotów przewodników spiskich, co go zgładzić bez zazdrość chcieli — wicie — i skałą weń prasli, na szczęście, pazdur mu tylko złomiwszy!
Nie wytrzymałem, zdradziłem incognito:
— Nie wstyd wam, stary, takie rzeczy gadać, gdy Breuer i tak już na Boskim sądzie!
Stropił się nieco i zdziwiony pyta:
— Co wy powiedacie?
— Czyż jeszcze nie wiecie, że Breuer zabił się już w sobotę na Durnym?
Zerwał się stary, łypnął ślepiami i zaryczał, jak zwierz niesamowitym śmiechem:
— Zabił się psubrat, zabił! Sprawiedliwy jest Pon Bóg! Toś ty ścirwo sobacze, Daniela chciał utłuc? Gnij teroz, psiokrew!
Cała dzikość zbójnicka ozwała się w nim, — jak szatan wyglądał... Wycofałem się, a on wciąż jeszcze ryczał z uciechy. O, dzikości nieokrzesana! Ktoby pomyślał, że to ten sam uśmiechnięty, jowialny, towarzyski człowieczyna, jakim go się kiedyindziej widzi!...

. . . . . . . . . . . . . .

Gdy po dniach dziesięciu wracałem do Warszawy i wychyliłem się z wagonu w Nowym Targu, biały jakiś zawój mignął mi w oczach. Co to? Arab tutaj? Nie, — to p. Stanisław z przewiązaną głową z panią Eugenią jadą — w Tatry Niżnie...



12. „SPYTAJCIE SIĘ MOJEGO KONIA”.
(20 Lipca 1926.)


Tak podobno odpowiedział pewien jadący wierzchem Leosz, gdy go zapytano, gdzie właściwie jedzie. Ku zabawie własnej, i jabym tak nieraz o swoich „przejażdżkach” mógł powiedzieć. Nie w tym sensie, iżby rozwichrzone były moje projekty, improwizowane, — nie: pod tym względem usiłuję być konsekwentnym; idzie mi o to, że gdy np. w braku ścieżki jasnej tracę chwilowo orientację w drodze, nie do głowy po radę uderzam, jeno na instynkt się zdaję; a że diablo są kuse te moje instynkty rozpoznawcze, więc, jak czółno na falach, zaczynam się kołysać... Po kiego ja licha — myślę sobie — mam mapę wyciągać, albo algebraiczne zadania rozwiązywać w przewodnikach, kiedy — ot — tam, za tym załomem, napewno już będzie dobrze: zresztą, sprawdzę tylko; no, i oddalam się w tym sprawdzaniu od punktu wyjścia i — na bok mię uwodzi eksperymentalna moja metoda... Wyjść to ja ostatecznie zawsze jakoś wyjdę, — w polu nocowywałem przeważnie z lepszymi, a w każdym razie z niegorszymi od siebie taternikami, — ale czasu mię to kosztuje — olaboga!
A mimo to nie żałuję tych błądzeń! Emocji wspinaczkowych mam względnie mało, bo do nich nie dążę; bez emocji zaś wędrówka byłaby jednostajna. Więc — pozwólmy sobie: jakże to człowieka porusza, niepokoi, w lęk czasem wtrąca, gdy widzi, że na złej jest drodze, że zaczyna gubić się w otoczeniu, kołować... A zwłaszcza, gdy mrok wieczorny się już czai... Za to co za rozkosz, gdy odnajdzie się zagubiony ślad, ścieżkę, czy znak! Nie odczujecie nigdy tej przyjemności, wy, coście nie błądzili nigdy! Wzmaga się to wszystko, gdy w miejscu niepewnym znajdzie się człek sam jeden. Miałem ci ja dość takich samotnych wycieczek, gdy to się ongi z romantycznym Eliaszem pod pachą i o tyle wielką, o ile niewyraźną mapą cesarsko-królewską w kieszeni, wędrowało po okolicach Zakopanego... Zdobywcy problemów honorni byli wtedy: z byle kim nie chadzali; była to doba arystokratyzmu taternickiego. Odor sanctitatis kłębami unosił się nad górami, — niemal jak do świątyni w nie się szło... Dzisiaj zdemokratyzowały się góry! — młodzież się klasycyzmu zrzekła i jakiś taniec rodem z piekła... Co ja gadam, co ja gadami...
A jednak mają urok swoisty i te spacerki samotne, na które najlepiej wybierać króciutkie niemodne szlaki, jak różne Kopieńce, Żółte Turnie, Hrube Regle, Małe Kościelce, Capki, Szałasiska... Moc tego, moc jest naokół, a dalibóg, nieraz spacerki takie więcej przyjemności dają od patentowanych utartych szczytów!
— Prędko, prędko! — przerywa mi te rozważania milutka panna Alina — słońca cudnego szkoda!
Ma rację: szkoda. Po skromną wprawdzie zdobycz idziemy z nią i z mamusią my, gryziszczyty zaprawne, ale towarzyszy nam inż. S., co do którego nie wiemy jeszcze, na co go stać. Idziemy na część Orlej Perci od Granatów do Krzyżnego; od wczoraj już jesteśmy na Hali.
Początek tak sprawnie poszedł, że już o 10-tej stanęliśmy na Granacie Północnym, czyli, jak woli Chmielowski, na północnym wierzchołku Granatów. Niewiele tu rozkoszy, gdyż wiatr wszeteczny dmucha, jakby z nas grzechy żywota chciał wywiać!
Nasz inżynier śmiało sobie poczyna, ale złota Alinka co wyprawia! — dalibóg, dumny z niej jestem: jam ci ją w górach sylabizować uczył tak niedawno, a gdzie mię sprawnością już przeszła! W piękny kwiat górski się niebawem rozwinie...
Śmigamy przez oną Perć pod naporem zachodniego wiatru. Przed Orlą Basztą mała rozmaitość, bo, oto, przewodnik, co z pasażerem jakimś w drodze nas minął przed chwilą, huka na nas teraz, gestami zapraszając ku sobie. Co się stało? Pokazuje się, że zerwany tu łańcuch, a w żlebie przykry płat śniegu szczerzy białe zęby.
— Iidzicie, przez śnura jezdeście, to wam tu pomóc trza, wicie...
Doprawdy, to jest nasz polski przewodnik! Wzór po prostu, o ile i dopóki... zawiany nie jest...
Po pierwszej stanęliśmy na Krzyżnem. Do czarta! do domu już wracać? Strzela mi myśl, by na Koszystą prysnąć; tak mi zawsze czasu brak na nią! Panie to jabym był skusił, jako, żem wąż podstępny, a tak pani Janina, jak i jej córa, zbyt odporne na pokusy skalne nie są, — ale inżynier ma niesłychanie ważne powody do pośpiechu: żona go czeka... A mnie moja? — mój Boże, jaki ja potwór jednak jestem!
Odradzają mi panie, wstydzą, urągają; nic: giez szczytowy mię ukąsił! — lecę sam. Musiałem tylko przyrzec, że niepewnych zejść nie będę próbował: wrócę przez Krzyżne. Towarzystwo poczeka na mnie przy herbatce, u Stawku Czerwonego. Zastrzegam tylko, by dłużej, jak godzinę nie czekano, bo... bo... różnie w drodze bywa...
Zostawszy sam, biegiem niemal puszczam się ku szczytowi. Mówił mi p. Stanisław Płoński — a był tam przed paru dniami z panną Aliną i drugą podobną jej amatorką — że do szczytu jest 20 minut drogi; przeznaczając więc godzinę na tę dygresję, nie sądziłem, bym fantazjował...
Tymczasem...
No, przyznać muszę, że takiego wichru, jaki mię chwycił na progu wędrówki, wrogom nie życzę; czekan musiałem ostro w garści trzymać, by mi go wiatr nie wyrwał! W tych warunkach 3 kwadranse pchałem się do szczytu, na którym dumnie dzisiaj powiewa płachta jakaś podejrzana; co ona tu robi? — zresztą, strzęp to tylko, przez wiatr poszarpany...
Odpoczywać w takich okolicznościach nie myślę: biorę się ku odwrotowi. Aliści szatan-uwodziciel na tę tylko chwilę czekał: jął mi podstępnie palcem wskazywać na dno Pańszczycy. W pięknej słonecznej poświacie aż lśni przedeptana ścieżka; zda się, wprost sfrunąć na nią! Mam wrażenie, że nie żadna jaskółka, ale wróbel pospolity we dwie minuty byłby na dole, a stamtąd do stawku, albo ja wiem, może kwadrans, może dwa... I w tych warunkach mam z powrotem na Krzyżne lecieć? i całą litanię piargu na dół odrobić? Buntuje mię kusiciel; toć wyraźnie pisze Chmielowski — szkoda, że nie mam czasu sprawdzić — że na Pańszczycę zejść można stromymi zboczami dowolnie; toć jeszcze wyraźniej mówił mi Płoński, że przed paru dniami właśnie tak schodził. Mam się zastanawiać? Wprawdzie, obiecywałem pani Janinie przez Krzyżne wracać, bo Płoński kamieniami straszył w żlebie, przez który schodził, ale cóż mi kamienie zrobią, gdy idę sam? Pal pies! zblaguję co, wyłgę się! — nie pierwszyzna mi to...
Buch do żlebu! Ale nie za szczytem, na północno-zachodnim odcinku grzbietu, jeno przed szczytem, między nim a pierwszym garbem, co mogło już za południowo-zachodni odcinek uchodzić. Ta subtelność nie jest wynikiem pedantyzmu pióra; ta subtelność jest tu właśnie wszystkim; bo szatan nie dopowiedział mi, a sam nie sprawdziłem, że przewodnik poleca żleby na północnej części grzbietu, tymczasem tu... — diabli niech płaczą nade mną!
Zrazu mój żleb, jak po maśle, sprowadza: widzę się już za 3 kwadranse przy stawku. I śmieję się z mego informatora: po kiego licha on w spadające kamienie gdzieś lazł? — tu twarde wszystko jak opoka!
W miarę opuszczania się jednak żleb nieprzyzwoicie się pogłębia; wolę już po ściankach się grzebać, niż na dno opuszczać. A nadomiar, choć wiatr mniej więcej ustał, mgła się z dołu tu pcha... Także!... Zamatowane już i słońce... — dziw, co to jest ta zmienność pogody w górach! Zaczynam się śpieszyć i denerwować, aby tylko, aby tylko na dno doliny zejść przed prawdopodobnym deszczem!
Wylot żlebu, a właściwie dwa łby skalne, które, jak sądziłem, bliskie są wylotu, widziałem już z góry; ale mgły właśnie tę bramę teraz zawaliły... — pierwsze obawy zaczynają mnie kąsać...
Masz tobie: deszcz pada... Potrzebny!... Kładę pelerynę i kaptur na łeb! Wiatr mi nią, jak chorągwią żałobną, łopoce... Mgła jakaś niemiła, duszna... — spłynąłem potem doszczętnie.
Żleb się spłaszcza, łby zatracone zginęły. Zaczynam się domyślać: zbyt północny wziąłem żleb: może tu wcale zejścia nie być... Ponieważ jest jeszcze dość wcześnie, decyduję się i wracam: głupstwo trzeba naprawić!
Ufff! — o ileż łatwiej szło się na dół! Deszcz tnie po twarzy, mgłę choć nożem kraj! Obślizgłe teraz ściany żlebu stają się niemiłe. Wydostaję się na prawo i po zboczu już wolę iść. W kierunku trzymam się, o ile mogę, na prawo; tam ci mi iść trzeba, skoro skwitowałem już i chcę Krzyżne osiągnąć. Gorąco mi jak w kąpieli: zrzucam pelerynę i moknąć wolę na zimno.
Oczy przecieram: widzę wyraźnie szczyt, na którym niedawno byłem, ale między nim a mną kocioł się jakiś uformował. Gdziem ja zalazł? — na ramię jakieś, ale jak? Kurtyna mgły zapada: nie widzę znowu nic.
Rzucam się już nieomal na oślep w górę. Toć jeśli to ramię jakieś, jakieś wycięcie, to musi gdzieś do masywu doprowadzać. Aby tylko puściło w górę, aby puściło!
Uderza nowa fala deszczu! Źle jest: denerwuję się; w uszach mi zaczyna dzwonić, błyski migocą mi w oczach; skronie pulsują jak w gorączce... Sensu nie ma: muszę ochłonąć! Kładę się na wznak na mokrej skale i deszczowi się oddaję na pastwę... Przysięgam sobie, że nie wstanę przed przyjściem do siebie, choćby mię piorun przygwoździć miał do skały! Świetna metoda: za kwadrans wstaję mokry, ale rześki i... zdobywczy. Trapi mię tylko, że nie rozumiem tu konfiguracji skał.
Co mię tak w mgle przeraziło przed chwilą, jaką ja „dolinę” widziałem, nie wiem do dzisiaj. Koszysta puszcza tu, widać, jakiś odbieg ku zachodowi, chociaż tego z daleka nie widać, bo zlewa się to pozornie z masywem; wytwarza się w ten sposób kocioł niby. Otóż opuściwszy się przedtem żlebem i biorąc w powrocie kierunek na prawo, wlazłem na to wyboczenie i zobaczyłem ten kocioł-dolinę. Zresztą, albo ja wiem: podwójna mgła gdy człeka omota, mgła prawdziwa i mgła z przedenerwowania, to i rzeczy nieistniejące można widzieć...
Nie warto już nawet — tłumaczę sobie — sprawdzać na mapie, którą mam utopioną gdzieś w plecaku. Jasne jest, że moje ramię u góry przypierać musi do masywu. Aby tylko puściło! aby puściło do góry! Na szczęście, puszcza jakoś do góry, idzie się znośnie, na prawo, na lewo, gdzie się da, aby dalej, aby wyżej! I — zwycięstwo! Mam ów punkt zwornikowy! Od niego w 20 minut dobiegam na Krzyżne. Z przerażeniem widzę, że to już 7-ma! Pięć godzin mię kosztował ten miły spacerek! półczwartej sprzeniewierzenie się paniom. Dobrze mi tak!
Ściganemu łosiowi podobny, puszczam się teraz z Krzyżnego. Półtrzeciej stąd godziny na Halę; za półtorej ciemno już będzie zupełnie. Obawą mnie przejmuje ten sakramencki las na dole, bo światła swym obyczajem — nie mam przy sobie, a tam się tak łatwo schodzi ze ścieżki! Tym ci prędzej lecę... Próżne wysiłki! — U Stawku Czerwonego mrok już zupełny; — nie dojrzałbym swej gromadki, gdyby nawet herbatę jeszcze piła... Za kwadrans jeszcze — ciemności egipskie!
Ha, trudno: trzeba macać! Odetchnąwszy trochę i orzeźwiwszy się wodą ze stawu, idę dalej. Pęd już z natury rzeczy wypadło umiarkować; zresztą, nie wszystko jedno już teraz? Wiem, że tu jest skręt na lewo ku Dubrawiskom, ale czy go złapię w ciemności? Diabła tam! Posmarowałem prosto ku Waksmundzkiej. Zorientowawszy się, znów wracam ku stawowi i — oto — wy wąchałem raczej, wyczułem, niż wypatrzyłem żółty znak! Nie skusisz mnie szatanie! Już go nie puszczę teraz! — podeszwami będę patrzał!
Posuwam się powoli, ale pewnie. Im bliżej jednak ów zatracony las na dole, tym lęk mnie mocniej trzęsie: ugrzęznę w nim, jak amen w pacierzu. A taka świadomość to najgorsza: człek za konieczność, za fatalność, zaczyna już uważać przeszkodę... a fatalizm łamie najtęższych graczów — cóż dopiero mnie, szaraka! Królestwo za ogarek świecy, psiakrew!!! — ba, i za zapałkę!
I stało się, co się stać miało: utonąłem w lesie. Zrazu białe kamienie na błotach łyskały jakoś zbawczo; ale gdy ścieżka w mrocznych w dzień nawet ostępach, w zakosy przeszła, — zdechł pies! Wiedziałem z góry, w którym miejscu z niej zejdę: po przejściu korytowej takiej ławy na potoku, dziesięć minut od schroniska... A choć mało niesłychanie o honorze swoim taternickim trzymam, wyznam tu po ciemku: wstydziłem się wołać!
Z godzinę obijałem się o drzewa, kozły fikałem na kępkach, nasłuchiwałem, aż wreszcie zimnego jakiegoś węża namacałem ręką. Ten mnie uratował: była to rura wodociągowa schroniska. Za kilka chwil stanąłem w jego progach!
Do czarta pono byłem podobny: 17 godzin drogi, z których z osiem błądzenia i telepania się po nocy, bażanta nawet barwnych piór pozbawi, a cóż dopiero mnie, którym do bażanta, jak fiołek do rakowej zupy, podobny!
Kochająca żona już łzami oblała moją dygresję; pani Janina pod jej naciskiem już w Zakopanem podobno ekspedycję ratunkową formuje, choć nikt się tam pono ważnością sprawy, ani rusz, przejąć nie chciał. Kochany Płoński, który też na Hali się znalazł, z rozpaczy, że może mnie stracić, spać poszedł... Ba, ale i schronisko miało się czym denerwować: śmierć wionęła nad nim żałobą: przed paru godzinami właśnie pękło serce o kilkadziesiąt stąd kroków pewnemu turyście w powrocie ze Świnicy. Czyż nie mogło i mnie się to przytrafić? — rozumowała żona. Jakżeż mi miło było zadać kłam tym czarnym przypuszczeniom!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I kto da wiarę? We trzy tygodnie później wybrałem się w większym towarzystwie z żoną swą rodzoną na Żółtą Turnię; wracaliśmy też przez Dubrawiska, ale sami, bo żona w górach nie potentatka, więc odbiliśmy się od towarzystwa. I w tym samym lesie, na tym samym miejscu, utknęliśmy w ciemnościach, bo dodać muszę: światła „wyjątkowo” zapomniałem...
Ale tym razem spryt dopisał Płońskiemu: wyszedł nam na spotkanie z p. Jerzym Makarczykiem, no, i z latarką: byliśmy ocaleni...
„Ten lasek, ten lasek, ach, te przygody...” — nuciłem sobie w powrocie, trawestując modną w średniowieczu piosenkę Zimajerki z „Węglarzy”...



13. RAKI W POKRZYWACH.
(19—21 Sierpnia 1926.)


Dawno, dawno mnie kusił długi, charakterystyczny masyw Osobitej, co niby sfinks się położył na straży Tatr od zachodu; dawno wybierałem się na ten rzadko zwiedzany szczyt, jeśli nie w rzeczywistości, to w projektach chociaż... Nareszcie nastała decydująca chwila: szturm do Osobitej!
Planowania były dość obfite, ale nie kleiły się jakoś szczegóły osobowe; aby więc losu znowu nie kusić i nie odkładać, postanawiamy z panią Eugenią iść sami. Uzbroiwszy się tedy w potężny klucz od schroniska w Starej Robocie, ruszamy w cudowny poranek, rozzłocony promieniami słońca, ku dolinie Chochołowskiej. Idziemy pieszo, bo i tak czasu aż za wiele na dzisiejsze podejście. Aby trudniej było zgadnąć, dlaczego, — idziemy nie skrótem koło Lejowej dolinki, lecz trójkątem dróg przez polanę Roztoki. Uff! — karze nas za to palące słońce. Na godzinę 3-cią stanęliśmy na miejscu. Schronisko w tym roku podzielone: na prawo, w porządnie uprzątniętej izbie rezyduje teraz armia, czyniąca pomiary do map, — na lewo turyści; gorzej chlewa w tej lewej połowie, a sienniki do spania — to już tragedia cała! Cóż robić? — turyści pleno titulo tak się z przybytkiem Towarzystwa obchodzą!
Odbijam jedno z zabitych okien, bo nie ma sensu pozbawiać całkiem światła i nie wietrzyć tej nory troglodyckiej, — i roztasowywamy się do obiadu. Smakuje, jak delicje, zwłaszcza, że zabrana przez nieuwagę wiśniówka chwali swego twórcę...
Po obiedzie drobne spacerki to pod Ornak, to ku Kominom Tylkowym, to wreszcie w obfite trawniki Trzydniowiańskiego Wierchu, i — spać, by sił nabrać na pracowity dzień jutrzejszy. Spało się tak soczyście, że nawet poranne manewry armii, która się wybierała na pomiary, nie obudziły nas. Ale czemu ta armia taka jakaś niezdecydowana dzisiaj? Miano ruszyć o 4-tej, a tu już 7-ma i komendy nie słychać... Ba, dowódca, p. kapitan od teodolitu i astrolabii, nie wierzy w pogodę! Ładna perspektywa dla nas! Aliści po raz pierwszy okazujemy się mężniejsi od ludzi oręża:
— Idziemy, pani Eugenio?
— Oczywiście, idziemy...
Istotnie, chmurno dziś na niebie i ziemi, ponuro... Ale chmury wysoko, jędrnie w powietrzu. Cóżbyśmy zresztą robili? — wracali, czy co?
Zrywamy się tedy do lotu. Trzydniówka, Chochołowska polana — to słupy dla nas przydrożne; sypiemy na Bobrowiecką przełęcz. Łagodna ona, nie stroma, — wprost zaprasza do drogi... A niebo zapłaciło nam sowicie za zaufanie, bo szare chmurzyska powsiąkały gdzieś w przestrzeń, a oko słońca dobrotliwie spozierać zaczęło, jak to my też sobie radę dawać będziemy z tą Osobitą... Tym ci rezolutniej braliśmy się do rzeczy; czy z całkowitą świadomością tego, co się czyni, — mam lekkie wątpliwości w tym względzie. Bo oto, mamy schodzić na dno doliny Bobrowieckiej, — mapa tak chce; tymczasem znak czerwony na drzewie wskazuje skręt na prawo i zamiast obniżania się ku dnu, przeciwnie, darcie się dalej ku górze! Co to ma wszystko znaczyć?
Ale o czym innym na razie trzeba myśleć, bo, oto piękna zrazu ścieżyna w tak ohydne błoto nas wciąga, że buty toną z cholewkami! Wyraźnie jednak świeże ślady czworonogów wskazują, że nawet bydlę da tu sobie radę; mieliżbyśmy my się zrazić? Perć, jak się okazuje, opasuje w kierunku północno-wschodnim Bobrowiec, biegnie jego zachodnim zboczem, przemyka się gdzieś na prawo od wyniosłości 1327 m i rzuca się z pieca na łeb do doliny Liszkowskiej. Dobrze; ale co to wspólnego ma z naszą Bobrowiecką? Bardzo prosto: śpiesząca na kośbę niezmiernie charakterystyczna, życzliwie nas witająca gromadka Słowaków wskazuje nam dróżkę leśną na zachodnim stoku Jeżowego Wierchu, wyprowadzającą łagodnie do doliny Bobrowieckiej w dolnym jej biegu. Ha, więc ominęliśmy cały środek Bobrowieckiej! Cieszę się z tego, bo pamiętam z przed lat czterech, jaki to bór odwieczny tutaj, ile padliny drzewnej zalega już na początku zejście z przełęczy ku północy! To właśnie skłoniło widać ludzi do przetrasowania nowej ścieżki przez milutką dolinkę Liszkowską.
Tak czy inaczej, syci malin, których nałuskaliśmy w zejściu bez liku, wkroczyliśmy dumnie na łagodne już zupełnie i miękkie kobierce Bobrowieckiej i nią w dół, do skrętu w południowo-zachodnią gałąź, w niezmiernie ciekawą Suchą dolinę. Jesteśmy u wrót Osobitej...
Wesołe słońce rzuca nam plamy świetlne na murawy, — to też obtarłszy uznojone czoła i orzeźwiwszy się wodą, siedliśmy do śniadania. Zdawało nam się, że jesteśmy już u progu szczęśliwości... — tymczasem wiele jeszcze wody upłynie w szumiącym Bobrowcu, zanim spracowanym mięśniom damy wypocznienie.
To, co pisze przewodnik o dolinie Suchej, jest w stosunku do rzeczywistości rozbrajające; zbywa wykrzyknikiem, że to „piękny i dziki wąwóz górski”, co ma starczyć za opis drogi; tymczasem jest to jedno z najuciążliwszych podejść, jakie znam: nie przez niebezpieczeństwo drogi, nie! — ale przez ten pot wylany, gnaty powykręcane, szaty podarte, obuwie przemoczone, ręce poparzone i podrapane... Opowiem, jak się rzecz miała, choć nie mam dość soczystego pióra, aby opisać ten ogród udręczeń, gdzie kroku jednego nie było bez wysiłku: fantazja musi resztę dośpiewać. A jednak podrapani, obdarci, przemoczeni na amen, dobreśmy mieli miny z p. Eugenią przed snem, bo się nie byle czego dokonało dzisiaj, chociaż to idzie o szczycik trawiasty od Kopy Magóry, absolutnie rzecz biorąc, niższy, — chociaż tak niepoczesne zajmuje on miejsce w szeregu problemów tatrzańskich, zwłaszcza, dla taterników-folblutów...
Nic nie wiedząc jeszcze, co nas czeka, puszczamy się w ów „piękny wąwóz dziki”; na razie nic tu wąwozu nie zapowiada: ot, zwykła dolina trawiasta ze snującym się na dnie rozszczepionym na liczne gałęzie potokiem. Idziemy dość długo pod bieg tego potoku. I, oto, widzimy rodzaj skalnej bramy z ciemnozielonym, przed półwiekiem już chyba wymalowanym znakiem; zwęża się tu dolina i miejscami istotnie do wąwozu się staje podobna. Nie wszędzie jest i potok, a przynajmniej woda w potoku, bo nieraz po suchym łożu wypadało trawersować. Już tu miejscami tamują drogę powywracane smerki, suche gałęzie itd. Zielone znaki powtarzają się zrzadka, — widać tędy droga właściwa...
Łożysko potoku zaczyna się wznosić w górę, skałki zacieśniają się, tak, iż w pewnym miejscu mamy wcale niewygodną przeprawę: chlusta sobie siklawka z progu, boki przeraźliwie strome, i tylko jakieś z piekła rodem obejście przesmykiem wiedzie na górę... I oto właśnie tu, właśnie podczas owego paskudnego obchodzenia, wyszarpnęło mi coś pelerynę z pod plecaka: czarną plamą na najprzykrzejszym cyplu zawisła. Odważna moja towarzyszka wyratowała mi ją.
Idziemy dalej. Karkołomnych takich obejść już nie ma, ale mimo to droga się pogarsza: potok już teraz w głębokim trawiastym jarze sobie płynie, a że dzieje się to wszystko w lesie wysokopiennym, więc zwalone wichrem ze stromych zbocz drzewa trupem zasłały łożysko. Leży to wszystko w sterty usłane, jak stosy kacerskie; całość wygląda, jak po trzęsieniu ziemi, albo przynajmniej po przejechaniu lawiny. No, i leźże, biedny męczenniku, na stos ten — co mówię! — na sto stosów, na tysiąc, — leź! I z różnych to epok padlina; są tu pnie zbutwiałe przez wodę przeżarte — to melodie przeszłości; są i w średnim wieku, z kory obłupane i obślizgłe, jest i młódź secesyjna, suchymi kikutami łechcąca po łydkach śmiałków, co w „pięknym” tym wąwozie drogi na szczyt szukają... Pod całym tym hultajstwem szumi sobie zalotnie potoczek, z progu na próg siklawkami skacząc, a, co ciekawsza, znaki zielone na progach potoku! — a więc to droga normalna! Ładna droga!... I jakże tu się trzymać tych znaków? Po stertach drzewa spacerować? Małpą przecie nie jestem...
Lazło się, skakało, ślizgało, zapadało, darło odzienie, kaleczyło nogi i ręce, póki było można, — ale nec Hercules contra plures: pal diabli, pani Eugenio, smarujemy do lasu z tego wąwozu! Ale jak wyjść z jaru? Ściany trawiaste, strome, chorrroba, jak ściany tumów gotyckich, — a na dobitkę, porośnięte — śmiejcie się i płaczcie zarazem! pokrzywami!! Plantacje, do kroćset? Włókiennictwo pokrzywne chcą tu kultywować? I próbuj tu, człecze, iść w takim paskudztwie! Przedzieramy się przez te niwy zapowietrzone, pniemy w pocie czoła na stromy bok — i jesteśmy w lesie, o parę pięter wyżej. Odetchnęliśmy...
Ale las — Boże, piorunami go ukarz! — też podszyty trupami smreków poschłych. Przedrzeć się miejscami nie sposób; próbujemy wymijać, ale wichry tu widać hulały i w skrajne biły drzewa, bo właśnie nad jarem — cmentarzysko! Omijanie odpędza nas od znaczonej drogi i w głąb lasu spycha, a czyż podobna tu, na odludziu, pozwolić się uwieść na manowce? Jak w las się zaszyjemy, to gorzej tu być może nocą, niż w owym lesie pod Żółtą Turnią... Nie; walmy z powrotem w pokrzywy!
I trochę po skraju lasu przez sucharze, trochę przez one niesamowite plantacje, niby pająki po pochyłej ścianie z nogami na różnych poziomach, pchamy się do góry szlakiem jaru... Szlak się trochę wykręca na prawo i łysnąwszy nam z lewa na zakręcie dwoma z niemożliwej stromizny lecącymi potoczkami, niby siklawami dwiema, sam łagodnieje, gdyż łoże potoku tu bystro się podnosi, ściany wobec tego maleją, i w pewnym punkcie znajdujemy się na poziomie łożyska; jednocześnie i koryto potoku się znacznie oczyszcza.
Przychodzimy do wniosku, że lepiej już teraz wspinać się po jego progach — i włazimy w wodę. Akrobatyka niebywała: kroki cyklopowego typu, to znów typu małpek, skrobiących się tylnymi łapami za ucho; czasem na prożku człek kolano musi w wodzie utopić, bo nie wlezie inaczej... Ja jeszcze, longipeda, pomagam sobie niekiedy tym, że jedną nóżką idę na wschodzie, drugą na zachodzie — ale towarzyszka moja, krótsza wybitnie, w pół męskim pół damskim obleczeniu, jak szła po tych chrustach, jak idzie w wodospadach, jej tylko o to pytajcie...
Baczność! tu znowu łoże sucharstwem zasłane; znowu na boczki wyłazić potrzeba! Pokrzyw za to jeszcze więcej, o! pokrzyw je, Panie! Diabła tam! proste są jak świece na sabacie czarownic... Więc zaczynam... karczować! Idę i przed sobą, czekanem rąbię na prawo i lewo. Nie tak kosiarz wprawny kłosy kładzie przed sobą, nie tak rycerze skrzydlaci bruzdy w zagonach ultajstwa kozackiego siekli, jak ja kładłem, jak ja siekłem i przetrącałem badyle tych pokrzyw, trupami znacząc drogę za sobą! — bujne życie przed nami, a za nami — śmierć!
Zmienia się panorama: jar potoku się spłaszcza, sam potok to jest, to go nie ma. Drzewa tu rzedną, tendencji walenia się z góry w płaski potok nie mają, ale pokrzyw tu za to dwakroć więcej, a przyłączają się do nich olbrzymie łopiany, co, niby sombrera ocieniają spód; stąd błoto na tym odcinku. Co nas to jednak obchodzi: — w buciskach i tak woda chlupie, choć dzień piękny i suchy... Prujemy piersiami te fale zielonego morza, ale tylko łopiany pokornie się kładą; dwumetrowe pokrzywy bronią się jak umieją: nie tylko w ręce parzą, ale w twarz, w szyję za uszy! a może jeszcze gdzie! Pani Eugenio, kiedy koniec, kiedy koniec temu?!
Znów zmiana widzenia, tym razem na korzyść: pokrzywie panowanie się kończy, wchodzimy w połacie kosówki: i tu nie wszędzie puszcza, i tu drzeć się potrzeba nie byle jak, ale łaził tu ktoś, kiedyś, przed stu laty, — więc przedeptania jakie takie są...


„Setka rogatego ludu przyglądała się nam uważnie“.

„Kozdej bidzie kuniec przyjdzie” — jak filozofował juhas na Groniku; przyszedł i naszej: wydostaliśmy się na piękne trawy pod przełęczą i na przełęcz samą. Tu jesteśmy przedmiotem niemej obserwacji, podziwu, — bo ja wiem? — zachwytu może: z setka rogatego ludu z szeroko rozwartymi dobrymi oczami przygląda się nam uważnie... Ciekawym, co takie bydlę o mnie sobie teraz myśli: czy czasem za pomylonego mnie nie ma? Nie bluźnij, bydlaku: myśmy dziś pięćkroć więcej niż Garłuch, zdobyli! — rozumiesz?...
Z przełęczy na prawo śmiało biegnie w górę skos ku szczytowi Osobitej. Dwoje turystów stamtąd schodzi; w lewo łagodniejszy skos doprowadza do „utulni” jakiejś, ale niezagospodarowana to buda, więc mało z niej pociechy...
Idziemy oczywiście, na szczyt. Ha, znajomki p. Eugenii z Warszawy schodzą z niego; taterniki widać nie byle jakie: namiot ciągną własny, po szczytach nocują. Wymiana zdań; wypada z niej, że państwo ci idą... przez Suchą w dół! — szczęśliwej podróży! My deklarujemy się na noc do schroniska w dolinie Łatanej.
— Bagatela... — mówi pan S. — z dymem poszło wczoraj!
Przeciągnęły nam się nosy...
— Po co państwu zresztą Łatana? Tu, w dolinie Studziennej Wody jest leśniczówka, wprost marzenie! — Brestowa się nazywa...
— A do niej daleko?
— Może półtorej, może dwie godziny.
Odetchnęliśmy: spanie tedy pewne; tam będziemy używać! Już się oblizuję na mięsiwa różne, na piwo... — — hola! hola! wolnego...
Ale jeszcze wymiana rad:
— Państwo, na miły Bóg, nie chodźcie przez Suchą! — tortury tam was czekają, — i demonstrujemy im to zbędne wyloty w obleczeniu, to wykrzykniki krwawe na ciele, to ręce poparzone jak bulwy.
Z wesołym stoicyzmem odpowiada pan S.:
— Nie mamy innej drogi na razie; źle będzie, to namiot rozbijemy w pokrzywach i spać będziemy, jak raki...
— No, to Bóg prowadź...
— Jeszcze jedno ostrzeżenie — dodaje małżonka — niech Bóg państwa ustrzeże od schodzenia do Studziennej Wody wprost ze szczytu: tam umrzeć można z wrażenia, tak stromo!
Nie dopytywałem, by czasu nie tracić; przekonaliśmy się w drodze, że istotnie są tu dwa podejścia na szczyt: z przełęczy i z pod przełęczy z tamtej strony. Myśmy do tej drugiej drogi intencji nie mieli, tamci państwo właśnie nią weszli, bo z tamtej szli strony na Osobitą. Ale kto wie, co lepsze: czy szybka śmierć (literacka) na stromiźnie, czy powolne konanie (literackie) w korycie sucharzami słanym? — bo zobaczymy, jak to będzie...
Tymczasem — szczyt! Pół do piątej... Odpoczynek... Nie chce mi się nawet rozglądać w sytuacji na obszernym plateau szczytowym, jak p. Eugenia to czyni. Widoków nie ma żadnych, bo mgły czekały tylko na to, by nam je zasłonić; zaczyna nawet pokropywać, choć na strachu się kończy, bo po chwili deszczyk ustaje. Do jedzenia się nie bierzemy; dość już późno, a jagódek było moc na podejściu.
Po kwadransie opuszczamy się w zaciekawione stado wolców i zaczynamy gwarzyć z dwoma pastuchami; starszy — to niby Polak; ale nic już polskiego w nim nie ma, ledwie go rozumiemy. Duma nawet narodowa snadź zblakła w starcu: nie chwalił się pochodzeniem; na dole dopiero dowiedzieliśmy się o tym...
Czas schodzić; 5-ta już minęła. Dziewięć godzin już jesteśmy w drodze, a mnie się zdaje, że to już trzy dni... Zrazu dobrze; znaki niebieskie; zbiegamy z przełęczy, będącej, poza innymi jej powabami, wielką fabryką nawozów naturalnych. Dobrze nam się idzie, aż tu nagle wyszczerzył zęby suchy trup powalonego smreka! Omijam go... Ba, drugi, trzeci, dziesiąty! Zepchnął nas pierwszy ze ścieżki, poprawił drugi... — nie! nie wolno nam tutaj gubić drogi: znaków szukajmy! Bałamucimy czas jakiś, ale znak znaleźliśmy, mimo, że co sto kilometrów maźnięto tu kamień zaledwie.
Idziemy... — znów potwór zwalony na drodze; w paszczę mu samą lezę, by z drogi nie schodzić; kąsa, drapie, szczurzy się... Nie dam rady: złażę znowu ze ścieżki. I stale taki kontredans haniebny! ale słychać tam potok na lewo; opuścimy się ku niemu; ten nas na pewno sprowadzi. P. Eugenia ma oczy jak ryś, ale na sto kilometrów nie widzi: nie oponuje więc. Zresztą, zmordowana, widzę; wolę swoją mojej już poddała zupełnie...
Opuszczamy się ku potokowi; badam sytuację: kubek w kubek taka sama, jak była po tamtej stronie. Strumyk leci po próżkach, wesoło sobie szeleszcząc siklawkami; obramowany zboczami o ostrych spadach, zresztą łagodniejszymi niż tam; a na tych spadach — Panie ratuj! — pokrzywy, łopiany, pokrzywy!! Łożysko potoku miejscami puszcza — po wodzie! miejscami zawalone sucharzami. I znów z wody w pokrzywy i z pokrzyw do wody! Ale o zmroku pokrzywy już chyba lepsze, — przeważnie więc przez nie ciągniemy, zwłaszcza, że spady łagodnieją. Myliłby się jednak, ktoby przypuszczał, że przez to z trupami smreków skończone. Bynajmniej: co chwila leży taki ananas z koroną w strumień wrzepioną, a pień zdechlaka zagradza nam spad: winduj się na jeden, podłaź na drugi, okrakiem bierz trzeci!
Jeno, że gorzej teraz: słońce kończy już pracę dzienną; migała nam jeszcze przed chwilą czerwień promieni przez drzewa, teraz zmierzch się już czołga bokami... Aby nie komentować smutnej doli z dzielną towarzyszką moją, jak sama cierpliwość cierpliwą, — lecę niby chart, stuliwszy uszy; — nie pytam o nic, nie radzę, nie pomagam, — niech się ratuje jak może, bo inaczej, noc nas ucapi! I tylko przystanę w milczeniu od czasu do czasu, by z oczu pani nie ginąć, by jej pozwolić różnicę w długości kończyn nakładem czasu wyrównać; mam wskutek tego choć sekundy wytchnienia, towarzyszka — nic!
Rysi wzrok p. Eugenii światło już dojrzał; niech żyje Brestowa! W sam czas, bo noc już brudnymi łapy i nas, i otoczenie obmacywać jęła...
Coś się bieli na dole: całe połacie jakieś blado-żółte. Do czarta z zabawą! — to setki pni strzelistych, okorowanych, obrobionych, leży w poprzek na stokach i drogę nam zagradza; mosty formalne! Znów więc przełażenie, na co kogo stać... Nie zdzierżymy: to kilometr tego... Tedy do potoku retro! Ba, cały wypełniony drapakami gałęzi; to byłe korony tych oto obnażonych pni w prochu się tarzają i błocie gniją. Taki to już los koron w tych czasach zuchwalstwa i zepsucia! Prześlizgnijmy się zresztą po tym ostatnim, niezwykle ciężkim etapie: jesteśmy na dole, na ścieżce, którą opuściliśmy górą. Szliśmy tedy źle, co do czego nie mieliśmy wątpliwości, ale bez mapy, bez opisu, trudno w Zachodnich Tatrach najdogodniejszymi chadzać szlaki. Kto się boi „połazić”, niech w domu — wicie — siedzi...
Już-już zbliżamy się do światła... Górą nasza! będzie kolacja, co się zwie! Iść trzeba dość ostrożnie, bo błota tu dużo, padał widać niedawno deszcz. Sapiemy, ale lecimy. I cóż? — rozczarowanie: to nie Brestowa, to ognisko rozpalone przez drwali...
— A daleko ta Brestowa?
— Ha, jeśli chybko pójdziecie, to godzinka będzie.
Świeczki nam stanęły w oczach: półtorej godziny miało być z przełęczy — a godzina jeszcze stąd...
Ściskamy zęby i topimy się w błocie: byle prędzej, byle bliżej schroniska! Droga, zrazu koślawa, rozszerza się teraz, niemal w szosę się zmienia; tym ci gorzej dla spracowanych nóg: jednostajność i powtarzalność byle drobnego urazu — dokucza. W skałach każdy krok jest inny, odciśnień się nie nabawisz; to specjalność szos...
Ciemno już zupełnie, ale światło nam teraz, co prawda, niepotrzebne. Lecimy pół godziny, lecimy godzinę, mijamy jakieś zabudowania bez żywego ducha, na raz światła zamigotały! mamy Brestową! Godzina już 9-ta pono; zwyż trzynastu godzin takiej drogi — to chyba dość!...
Królestwo, królestwo! za wodę, za jadło, za łóżko!! Pytające spojrzenia jakiejś jejmości i — niemiejemy niemal z przerażenia...
— Schronisko? mówi niechętnie — tu nie ma schroniska ani jedzenia; to leśniczówka, turystów tu się nie przyjmuje. Idźcie do Zuberca, sześć kilometrów tylko...
Tylko sześć kilometrów, psiakrew! tylko sześć? choćbyś strzelała, zatracona babo, nie ruszę się stąd! I pchamy się do gwarnej, rozświegotanej izby.
— Dobry wieczór, panie Czerwień! — mówię bezczelnie; pastuch na przełęczy tak tu gospodarza nazwał — dobry wieczór. Co słychać u pana? Ile to czasu nie widzieliśmy się!... (co prawda, nie widzieliśmy się nigdy).
— Dobry wieczór, a skąd wy?
Zaczęły się rekomendacje, których wynikiem było ofiarowanie nam, jako dobrym znajomym, noclegu na świeżym sianku w stodole. Czegoż więcej wymagać? z jedzeniem tylko gorzej: ale mamy jeszcze coś niecoś w plecakach, więc urządzamy sobie własną kolację; a gdyśmy ją jeszcze resztą wiśniówki skropili, w krainę nicości uleciały ślady udręczeń dzisiejszych...
Zapoznajemy się z otoczeniem; a otoczenie to ciekawe: Przede wszystkim przystojny chłopiec, Polak, student szkoły rolniczej; zajął się zaraz nami i podjął się konie nam ugodzić w Zubercu do kolei, bo po dokładnym obdarciu się z odzienia o dalszych wycieczkach na razie trudno było mówić. Następnie, wesoła roześmiana kompania ze Zlatej Prahy, spożywająca własne dary Boże z pękatych plecaków. Okazuje się, że są to właśnie... pogorzelcy z doliny Łatanej. Ale co ci pogorzelcy w tak dobrym humorze? Zrozumiałem ten humor: polityka. Zlata Praha, dążąc po bratersku do zjedzenia Słowaków, przysyła, pono, w Tatry „korzennie” czeską młodzież, oddając jej dzierżawę swoich „utulni”, czym się współdziała niby w robocie asymilacyjnej. A złożyć jeszcze taką misję w ręce pięknych dziewczyn, — to skutek pewniejszy, niż moskiewskie metody, tak dobrze nam znane. Taka to czwórka nieświadomych pomocników państwa pracowała w Łatanej. Spaliło się co osobistego, to im zapłacą, czego więc się martwić...
Jest w tej czwórce jedna rozkoszna dziewczyna — baczność: tymczasem jedna! — lat osiemnastu — dziewiętnastu, ostrzyżona i ubrana jak chłopak; otrzaskana widać sportowo, skoro jej nie żenuje demonstrowanie utoczonych udek z króciutkich spodeniek. Figluje, jak dzieciak, terkocze w tym swoim czeskim języku, co tak do dziecięcego podobny; po raz pierwszy ten język w jej buzi pięknym mi się wydał. I oprzej się tu, człowieku, takiemu narzędziu asymilacji!
Między chłopakami jest jeden, jak marzenie piękny, do małej podobny, pewnie brat; łobuz widać, bo w oczach mu się pali... Zgrana ta czwórka tyle życia robi, że nie chce się praktykantowi wracać do Zuberca, oj, nie chce... Czy aby nam z końmi nie skrewi?
Przyszło wreszcie do onego spania na sianie. Jako już honoratiores w oczach gospodarstwa, bo dobrzyśmy przecie znajomi, — otrzymaliśmy z p. Eugenią osobny sąsiek do użytku; pogorzelcy ulokowali się w drugim. Noc była nie tyle wygodna, co oryginalna: jesteśmy nie na żadnym stryszku, lecz w szczerej stodole gospodarskiej; siana moc, suche, wonne... pakujemy się po belkach, pstryk! i żarówka się przepaliła w latarce; urządzamy się po ciemku... Spało się, przynajmniej ja spałem świetnie, gdyż wbrew obawie, ciepło było w stodole. Ale nic sen, ciekawsze było przebudzenie.
O świcie już zaczął się ruch w sąsiednim sąsieku; sfrunęła na gumno sprawnie po belkach nasza wczorajsza dzieweczka; w sukience dzisiaj jeszcze ciekawsza.
— Dobre rano — rzuciła ku nam.
— Dobre rano, slecna — i czekam dalej. Co do diabła! śnię jeszcze, czy co? Po belkach opuszcza się teraz zręczny, zwinny, chłopaczek wczorajszy, ale... w sukience — i figlarnie nam rzuca:
— Dobrydeń...
Maskarada od rana? Zaintrygowało mię to — i wstałem. O, ja fuszer! o, gamoń! o dudek! delikatnie mówiąc... To ja wczoraj nie poznałem, że to była dziewczyna ten chłoptasek! Wróbel stary, wyjadacz! — nie wiedziałem, że z piękną dwudziestoletnią dziewczyną rozmawiam, a kokieteryjne uśmiechy za minoderię chłopaka brałem! Nie uwierzyłbym temu, gdyby to faktem nie było! małej oczywiście, z tym się nie zdradziłem. I oto dlaczego noc w Brestowej długo zapamiętam!
Jak Wenus z piany, wyłoniła się i p. Eugenia z siana. Śniadanie otrzymaliśmy już, co się zwie, — tak w górę już poszły nasze papiery...
I zaczął się wymarzony pogodny dzień, który fatalną chlapaniną miał się skończyć. Do Zuberca poszliśmy pieszo, stamtąd dwanaście kilometrów przez piękne wsie Habówkę i Białypotok jechaliśmy bryczką, która wybijała obfite staccata po kamienistej drodze; wsiadłszy do pociągu w Podbieli, przez Twardoszyn, Trzcianę itd. dojechaliśmy do Nowego Targu, no i do Zakopanego. W Zubercu uszczknąłem po drodze „poważny szczyt”: Kiczerę. Jakiż inny, choć taki bliski, ten kraj słowacki! Wioski, przynajmniej te, które widziałem, czyściutkie, schludne, w kwiatach tonące, z domkami szczytem ku ulicy — jakże odbijają od naszej podhalańskiej nędzy! Porównajmy choćby z bliskim w błocie tonącym, rozrzuconym naszym Rogoźnikiem po drodze! Ciekawy szczegół tych wiosek słowackich: świątki, świątki i świątki, na domach, na drzewach, na słupach; pobożny to musi być kraj i wesoły, bo wszystkie te świętości bajecznie kolorowo wykonane w polichromii. Wesoły, na oko, ale jakże złupiony przez eksploatatorów kraj! Inteligentny nasz woźnica skarżył się tak mniej więcej:
— Cóż, Węgrzy jeszcze nas żydom zaprzedali; wszystkie lasy dokoła to własność spekulantów. Wywożenie drzewa — to nie handel nawet, co lud miejscowy bogaci, to wywożenie żydowskiej własności, dewastowanie lasów... Czech poza tym łapie chciwie obrywki do Prahy; my Słowacy, synowie tej ziemi, my drzewo tylko rąbiemy i na wagony ładujemy... Późno, późno się bronić.
I istotnie, gołe wierchy naokół; zniszczone lasy. Wdziera się człowiek na zbocza z kartofelkami, z owsikiem... Zagony inaczej, niż u nas planowane, i mądrzej: poziomo biegną po zboczach, poprzegradzane tarasami trawników i drzewek. W większych kompleksach przez środek takich pólek biegnie droga objazdowa do góry, tak, iż każdy gospodarz ma łatwy dostęp do swoich działek. Co kraj, to obyczaj. Ogólne wrażenie pozostaje takie, że ludność nie ma się czego wstydzić; wstydzić powinny się rządy. Dowlekliśmy się po niemądrych ceremoniach granicznych do Zakopanego. Toż ja się wyśpię tej nocy! — aha! Trafiłem, jak kulą w płot: już o 1-szej ściągnięto mnie z łóżka. Skandal się stał: dobra, miła, odważna mamusia zwrotnej Alinki — zgubiła się w górach!
— Jakto zgubiła się? gdzie? jak? kiedy?
Tłumaczenie mętne:
— A no, szliśmy razem, była, no i nie ma jej...
Calutką noc radziliśmy, to sami, to z pogotowiem, i skoro świt ruszyła pierwsza wyprawa ratownicza: córka z jednym z wyznawców nowego zakonu taterników-wspinaczów, p. Stefanem Jaroszem. Pogotowie miało wyjść niebawem.
Rzecz miała przebieg nie tyle tragiczny, co niemiły: pani Janina odbiła się od towarzystwa na Krzesanicy, gdyż jako osoba rozważna, nie chciała w zawadiacki, jak jej się zdawało, sposób zjeżdżać po skalistych żlebkach ku Tomanowej. Nie porozumieli się jakoś, czy tylko nie zrozumieli z przywódcą, tak iż towarzystwo poszło dalej, ku Kościeliskiej, a p. Janina wróciła.
Łatwiej się jednak zdecydować na coś, niż to wykonać. Jakoś niesporo się szło, pewnie się tam trochę pobłąkało, dość, że wieczór zaczął się zbliżać. Zerwała się wichura, mgieł skądś nalazło, zaczął sypać zimny deszcz. I oto odbita od stadka osoba, bez grosza przy duszy — o to teraz mniejsza — bez sweterka, bez chustki do nosa — no i bez jedzenia (wszystko to wódz uniósł w plecaku) utknęła na noc gdzieś na zboczu Małołączniaka. Logiczne następstwa przyszły niebawem: nie tylko zziębła w poszarpanej przez wicher bluszczynie ale skostniała nieomal. Przygotowywała się już zwolna, krótko mówiąc na śmierć; już i modlitwy były, i pożegnania, platoniczne niestety dla męża i dzieci, bo i ołówek został w plecaku. W senność jakąś dziwną już zapadła, gdy w porannych brzaskach dnia, w tumanach mgły pędzonej wiatrem, ujrzała widmo jakieś niesamowite, w śmiertelnej, zdało jej się, koszuli. Widmo zbliżało się olbrzymiejąc w mgłach. Naraz:
— Alinka! — krzyknęła wpółomdlała matka, wyciągając ręce do widma.
Tak, była to Alinka, która pierwsza z ratowników dopadła skostniałej i napółprzytomnej matki...
Tak, — z górami żartów nie ma...



14. GRAND HÔTEL DU PIC NOIR.
(28 — 31 Sierpnia 1926.)


...A tak niewinnie brzmiało to w założeniu... „Co nam ludziom poważnym do wspinaczek się brać”? — mówi wytrawny gryziszczyt, pan Stanisław Roguski. „Nie o trudne przecie nam rzeczy idzie, idzie o mniej szablonowe” — przywtarza wykwintny profesor Jerzy Lande. Złote słowa zasłużonych mężów... Powstał w ten sposób plan, obejmujący dolinę Kołową, Czarny Szczyt, dolinę Czarną Jaworową, że to tylko wymienię, co ciałem się stało. Mnie zaszczycili propozycją uczestnictwa. Domniemana „krowiość” drogi, jak to sobie tłumaczyli, nie czyniła tego planu, o ile mnie to dotyczyło, lekkomyślnym. Że tam określenia Komarnickiego „leichter Weg”, „sehr leicht”, miały się do rzeczywistości, jak pięść do nosa, któż mógł na razie przesądzać? I łatwe zresztą drogi w złych warunkach trudnymi się stają, — nie prawda?
Obaj wymienieni taternicy na drobne w górach rozmieniać się nie lubią: miałżem się projektu oburącz nie chwycić? Zwłaszcza, że od czasu porwania mi przez politykę dzielnego towarzysza p. Osieckiego Stanisława, poziom moich nie tylko wyczynów, ale i zamierzeń taternickich — diablo nisko spadł.


„W sobotę, 28-go sierpnia ruszamy“.

W sobotę 28-go sierpnia ruszamy. Dzień był dobrze chłodny, pochmurny, ale przelotne ptactwo szlachetne się już rozlata, coś przecie na finiszu zrobić trzeba. Tak, tak! ciśnie się już jesień w Tatry: dziś wyjeżdża z niczym prawie p. Jan Jaroszyński, jutro pp. Sędziukowie, pojutrze przemiła panna Janina Rodysówna, taterniczka nie tyle zuchwałego czynu, ile artystycznych odczuć, słowem odlot jeneralny na północ; lećmy na przekór na południe!
Poniósł nas tedy rączy samochód ku Łysej. Ostatnie pożegnanie — to cytryny, którymi już w biegu obrzuciła mnie troskliwa żona, choć kłamię, — jeszcze jeden promień uśmiechnął się do nas na Cyrli: widzieliśmy już zdaleka, że „coś ci się tam cyrni”, była to właśnie p. Janina, która dzisiaj myszkuje z braterstwem po okolicach autem... Jak lotne jaskółki, sfrunęły ku niej słowa pożegnania z ust naszych, ale ruszył pokrętłem bezlitosny szofer i — błyski źrenic skrzyżowawszy się w locie, — pogasły. Lecieliśmy tak 34 minuty do schroniska na Łysej; wiatr z nas fantazje wywiewał zawzięcie, ale — zgaś tu dmuchaniem gorejący znicz!...
Ruch na szosie do Morskiego obfity: 31 wracających aut naliczyłem w ciągu 34 minut; konika — żadnego! Jeśli nawet uwzględnić, że to godzina na powrót fiakrów za wczesna, to i tak stosunek pozostanie wykładnikiem kultury, co wszystkimi szczelinami pcha się do Tatr; nie poredzi na to nic Ochrona Przyrody: trudna jest walka — z człowiekiem, wicie...
Stanęliśmy w schronisku i sakwy podróżne rozłożyli na łożach. Za wcześnie jeść jeszcze, a tym bardziej spać; puściliśmy się tedy na mały spacerek po szosie. Przed nami przecudne widoki: łamanie się świateł w skłębionych mgłach, co szczyty zajadle obsiadły... Co też będzie jutro? — czy rozleci się to na cztery wiatry? czy też za kołnierze nam spłynie? Zimno — brrr! — wracajmy na kolację! Rozgrzawszy się półlitrowym kilonkiem „czystej” — w schronisku to nie grzech — posiliwszy się za psie pieniądze, legliśmy spać. Długo dzwoniły nam w uszach braterskie toasty słowiańskie dwu strażników granicznych: to celnik czesko-słowacki i celnik nasz w dziesiątej pewnie już kolejce topili polityczne waśnie przeszłości, budowali przyszłość — naiwnie...
Nazajutrz niedziela, dzień ściętego przez namiętną żydówkę mojego patrona. Nie można powiedzieć, żeby było najlepiej na dworze. Chłodno i smętnie, ale deszcz uszanował nasze poczynania: powstrzymał się; czasem pokazywało się nawet dyskretnie słoneczko, z czego korzystając p. Jerzy sypał pośpiesznie fotografie. Droga do Jaworzyny — marzenie! malinki — delicje!
Znać niedzielę: całe szeregi niewiast dążą do kościoła. Wstąpiliśmy i my z p. Stanisławem, by się przekonać, jak lud się tu modli. Ksiądz słowacki, a może zgoła i czeski, odczytywał litanię, a lud polski odpowiadał mu. Rozumieli się wzajem — oczywiście — i rozumieliby się, gdyby obie strony w czystości własny zachowały język, tymczasem słyszę, najszczerszy lud polski intonuje „swanta Maryjo”... Tak się ludzi przez kościół nawet przerabia... Gdyśmy my tak żywych obserwowali, p. Jerzy do umarłych poszedł: odnalazł byłych panów tutejszych, księcia Augusta Chrystiana Hohenlohego i jego „Lebensgefährtin” hr. Dąmbską von Lubraniec, geborene Brauns; pomarzył o znikomościach świata... Poszliśmy dalej...
Pokazało się trochę słońca, ociepliło się, ale tendencji do oczarowania nas pięknymi widokami dzisiaj, do owiania łagodnym tchnieniem polskiej jesieni, nie ma, o, nie! To też popędzamy, o ile to się zgadza z zasadami nie śpieszącego się nigdy w górach p. Stanisława. Wchodzimy w dolinę Jaworową, mijamy piękną Bramkę, skręcamy w Koperszady i z nich ku starej gajowni. Tu nieco zastanowienia, bo zarówno wskazówki, jak i ścieżki, niewyraźne; ale wkrótce wychodzimy na wyraźniejszą dróżkę myśliwską i, minąwszy Skoruszowy dział, zaczynamy się opuszczać w dolinę Kołową... Ścieżka tu biegnie niemal poziomo. Mamy wreszcie stawek Kołowy. Smutno wygląda: na całej powierzchni sterczą z niego głazy — płytki; zamrzesz niedługo, biedaku! Sama dolina posępna i dzika: górną jej część zawalają głazy, a spod Kołowego szczytu spływa olbrzymie piargowisko. Niewesoło tu w taki dzień, jak dzisiejszy, bez słońca, ale o ileż gorzej musi być w wicher i w deszcz!
Siadamy do obiadu; śpieszne nam do strawy gorącej, bo zimno przenikliwe... Na obiad mamy kaszkę z magikiem: mój Boże, jakie to wspaniałe jadło! Dlaczego to w domu tak rzadko się to jada! Względne jest wszystko na świecie...
Mamy wyjść na Kołową Przełęcz, pchamy się tedy w zatraconą otchłań kamieni. Rodzą się atoli pewne wątpliwości, bo objaśnienie przewodnika, że „idzie się dopóty, dopóki układ skały nie pozwoli wznieść się na grań”, jest w miarę elastyczne, zaś orientację utrudniają mgły. Nabrał wreszcie p. Stanisław przekonania do jakiegoś kominka, poszachrował z p. Jerzym, i przyszli do wniosku, że to to miejsce czeka właśnie na nas... Niech diabli wezmą! — ta dziura? No, ale kiedy trzeba, to idę. Moi towarzysze stromiznę już wzięli. Pan Roguski, że chodzi jak pająk, o tym wszyscy wiemy; konstytucję cielesną ma bajecznie przystosowaną do wspinaczki, p. Jerzego pamiętam z dawnych czasów: jest taki wrzepliwy, że zrasta się nieomal ze skałą, ale ja? Jednak jakoś wlazłem; jeszcze tylko ten wszeteczny trawers u góry, gorszy od samego darcia się wzwyż i — jesteśmy na przełęczy.
Zaczynamy się teraz przewijać między blokami, obchodzić po trawkach, no, i łapiemy tę drugą szczerbę, do której dociera ścieżka przez dolinę Jagnięcą od Zielonego Stawu. Pensum dnia dzisiejszego niemal wykonane. Biegniemy teraz co prędzej ścieżką na Jagnięcy szczyt, bo jakżeż go po drodze nie uszczknąć? Na szczęście, sytuacja niebieska się poprawia: mgły, co kryły zazdrośnie szczyty, gdyśmy się tu darli, porozdmuchiwało na boki. Szczyty prezentują się w całej okazałości! — groźne, jak gniew Boga samego!... Ot, — Łomnica z wrastającą w nią, niby wmurowaną sztucznie, granią Wideł, ot, Kiezmarski z uczepioną u czuba chmurką, fantazyjnym piórem, ot, Durny, ten Durny, co dwa lata temu tak srodze się z nami obszedł! A tam obie Ławki Miedziane... Snują wspomnienia ze wspólnego zdobywania tych fortalicji obaj moi morowcy, — jam w tych okolicach w przeszłość niezamożny, więc z zadrością słucham... Za późno już do czynu, za późno: straconego czasu we sto koni nie dogoni! Myślą tylko tam mogę polecieć —
Na szczyt Jagnięcego wbiegliśmy i ze szczytu zbiegli, niby kozice śmigłe (z kozłami, ani rusz, porównanie mi się nie klei), poczem puściliśmy się na dół w dolinę Jagnięcą. Droga, miła przez samą dolinę, staje się mniej przyjemną, jak zresztą zawsze, na zejściu z progu do Kiezmarskiej. Kuśtykam na niej tym bardziej niepewnie, że dokucza mi jakoś paluszek w plugawym chodaku nowego znowu kroiskóry zakopiańskiego — bodaj się na Osobitą przez pokrzywy przeleciał!
Mamy wreszcie schronisko przy Kiezmarskim Stawie. Budujący przykład samopomocy społeczeństwa węgierskiego: w lipcu się spaliło i — oto — odbudowane już, a piątego września — poświęcenie. Być może, owo spalenie całkowite nie było, ale w każdym razie poważne; pośpiech więc amerykański! Jak mi gdzie indziej mówiono, całe społeczeństwo rzecz wzięło do serca: banki, instytucje, kupcy Węgrzy, Niemcy, — wszystko pośpieszyło z pomocą Towarzystwu Karpackiemu i w parę tygodni schronisko otwarło podwoje. Motyw „między wierszami”: szło o to, aby nie dać Czechom pretekstu do owładnięcia placówką... — zarazby z Zlatej Prahy kukułcze się jajka znalazły...
Robota w schronisku wre jeszcze: to malarze, to mularze, to stolarczyki, gwar i zamęt czynią: ruch, harmider, śmichy — chichy... — jakie to spanie będzie? Stołowy pokój tymczasem w kuchni; wyśmienicie: ciepło nam będzie; ale, jak widzę, to i bawialny w kuchni. Ponieważ się ściemnia, więc cała czeredka malarzy i mularzy tutaj się zeszła i rajcuje; pięć języków jednocześnie słychać; aż nam miło, że polski tu w tej chwili najmowniejszego ma przedstawiciela, pięknego chłopca ślązaka; oblegają go obecne panie służebne: Polak przecie, — a brat nasz z niewiastami umie sobie radzić...
Wszystko byłoby dobrze, gdyby ta zabawa nie zawracała głowy sympatycznej pannie Elwirce; bo ta, niestety, mimo świeżej swej żałoby po bracie, tak żywy bierze w niej udział, iż obawiam się, że mięso nam pocukrzy, a kompot posoli. Zresztą nie mężczyźniśmy to? cóż te donny — do pięćkroć! — przy nas z innymi tną flirt! Mnie osobiście to ubodło, to też w zniecierpliwieniu kropnąłem sobie dwa czekoladowe likiery, — wspaniała jakaś ciecz! Oburzenie p. Stanisława (nieme, bo go nie zdradzał) dało się zalać koniakiem, zrównoważony zaś profesor niczym niczego nie gasił... Stanęła wreszcie kolacja, wcale nawet dorzeczna; co nam jednak zapłacić za nią każą w tym kraju zorganizowanego w ostatnich czasach rozboju?
Snu nam wszakże te obawy nie mąciły na nowych piętrowych, jak na naszej Hali, lecz o wiele więcej skombinowanych łożach; przeznaczenia różnych haczyków, poprzeczek, wysuwek, nie mogłem dojść półsennym już dowcipem; wiem tylko, żem jedno zaczepił z drobiazgów odzieżowych, drugie powiesił, inne znowu położył — i wygodnie mi było.
Zimno w nocy, ba, rano jeszcze gorzej, posępnie jak na pogrzebie starganych nadziei... Z wyciągniętymi nosami, stanęliśmy dopiero o ósmej do marszu. Źle.... Deszcz niby nie pada jeszcze, ale czarne chmury zawaliły niebo, wiatr nimi po górze kotłuje; tu na dole ziąb taki, że zęby latają. A co będzie, gdy my się tam wzniesiemy do góry? Wszak mamy dziś zdobywać Czarny Szczyt...
Ponuro patrzymy sobie w oczy... — padł brzydki wyraz: Matlary, ale kto go wypowiedział, czyż przyzna się który z nas? Przypływ determinacji i — oto — wyciągnęli moi morowcy sine nosy ku Dzikiej dolinie. Idziemy...
Dźwięczą nam łańcuchy w skostniałych dłoniach... Martwotą i pustką wieje z doliny, a tu długa-długachna droga po kamieniach, złomach i śniegach. Pchamy się w te złomy, w ten wiatr, w te mgły, — zwykłe rozkosze biednego taternika, gdy słońce mu możnej swej pomocy odmówi...
Nieco życia na szare tło rzuciły nam kozice! Siedem ich tam widać na ścianie, smukłych, zwinnych, pięknych, jak marzenie... — siedem rzędem stanęło i namyśla się, jakby tu na grzbiet się wydostać, na skąpe trawczyny? Wysuwa się capek na czoło. Zadarł głowę, przemierzył, rozliczył i uznał widać, że zdzierży.... I wolnym, poważnym krokiem, mimo, że widzą nas niechybnie, puszczają się kozy gęsiego... Ze swego miejsca szczegółów nie widzimy, tym ci bardziej nogołomnymi wydają nam się ich posunięcia. Bractwo to wali po jakimś gzymsiku wdłuż skały, ku górze; wygląda jak przylepione lewym bokiem do skały, bo idzie na prawo. W pewnym punkcie przeszkoda: bruzda jakaś przecina skałę, snadź głęboka, bo zamyślił się cap-przewodnik; zajrzał do wnętrza, i śmignął, niby strzała tatarzyna na przeciwny brzeg, po czym ze spokojem angielskiego lorda wziął się na lewo do góry. Sześć jeszcze takich strzał furknęło w powietrzu — i żywy ten różaniec piął się dalej ku górze. Jak? — kóz się o to pytać... Wkrótce zginęły nam z oczu. I pomyśleć, że takie stworzonko chwytów nawet nie żądne, jeno kopytkami działa! A gdyby tak z nas który buty wziął na ręce, daleko w nichby zaszedł? Dwie minuty może trwało to kozie „wydrapanie się” na grań; wątpię, czybyśmy w sto dwie tego dokonali, o ileby nas w ogóle puściło... Moc dziwów jest na świecie... Dla tej jednej poglądowej lekcji koziego taternictwa warto było zębami na wietrze poszczękać!
A szczękamy przykładnie. Aby się tedy rozgrzać przed decydującym momentem wejścia w ściany Czarnego, towarzysze uradzili ugotować kakao. Mało jadam, mało pijam podczas marszu, więc też specyfików takich w plecaku nie noszę; ale uczynni patronowie nie tylko mi duszę postanowili karmić, lecz i podniebienie łechtać: i w tym „kakale” musiałem wziąć udział.
Podczas posiłku obaj wodzowie trzygłowej naszej armii jęli łamać dowcip nad lakonicznymi określeniami przewodnika, który w dźwięcznej mowie Szyllera jeszcze bardziej ścierał barwę z objaśnień. Płynęło z nich, że z dwu alternatyw mamy wybrać ten, oto, zachodzili, ciągnący się na prawo, nim dotrzeć przez jakieś płyty, co „gequert werden müssen”, do biegnącej ku górze rynny-żlebiku... Idziemy przez ten zachód, zazdrośnie poglądając na łatwiejsze, zda się, koryto ku przełęczy Stolarczyka, którą mieliśmy też w zanadrzu na wypadek, ale... „tam dobrze gdzie nas nie ma”, — najpewniejsza to prawda właśnie w górach.
Na razie na zachodziku jest nieźle, ale te płyty? te płyty gdzie? Tu jeneralicja dzieli się zadaniem: p. Jerzy idzie na lewo do góry, aby w świat spojrzeć, p. Stanisław ginie takoż na lewo, ja w palce pukam tymczasem. Kwadrans upływa, — wracają. Wywiadowca górny mówi, że kto wie... wszelako... jeżeli... wywiadowca dolny utrzymuje, iż niby coś... nie mniej przeto... zważywszy... Poszachrowali trochę i stanęło, że pośrednią drogą trzeba iść tam właśnie, gdzie ich nie było. Mnie już wszystko jedno, bo zmarzłem przez ten kwadrans na kość.
Idziemy, trudno nie jest, ale dostaliśmy się na skraj tak śmiertelnie stromego podcięcia, że w mgłach skłębionych obrazy sądu ostatecznego zaczęły mi majaczyć. Występuję na widownię teraz ja — no, bądźmy skromni, — nie tyle ja, ile lina, którą dźwigam, jak dotąd, od parady, a którą dobra p. Roguska wraziła mężowi w ostatniej chwili, lekkomyślny bowiem ten człowiek na krowią naszą wycieczkę postroneczek chciał zabrać o długości kilku metrów. Co mybyśmy robili z nim tutaj? — chyba obwiesiłby się na nim który z nas z żałości. Niech żyje przezorność niewieścia! — echem rozniosło się po górach — i skręte liny, niby węże żywe, rozprężyły się we wprawnych dłoniach lekkomyślnego małżonka.
Asekurując się zatem, minęliśmy one wszeteczne stromizny i puściliśmy się wzdłuż grzbietu ku kopule szczytu. Różne tu były fragmenty, jak, zresztą, zawsze, ale szło się dobrze, pod samym szczytem wypadło się jeszcze za jakimś zielonym zachodzikiem oglądać, ale co to wszystko znaczy wobec takich detektywów, jak moi towarzysze!
Powoli jednak, powoli... Granióweczkę musimy jeszcze odrobić, a uczciwa, psia kość, jak uczciwość sama. Ufff! gimnastyka: ile tu łamańców trzeba było zrobić, ile przewinięć! Cały czas z asekuracją, ale ile to czasu na to potrzeba! Zaczynamy się obawiać, czy go aby wystarczy...
Spania określonego na najbliższą noc nie mamy: mówiło się coś o szałasach w Jaworowej, o Jaworzynie samej, ale trzeba to było zdać na los; jedno wiedzieliśmy: że cnotliwie w łóżkach, to my spać nie będziemy...
No, teraz „ein scharfer Reitgrat” — po naszemu: ostry koń — i mamy Czarny Szczyt! Długo tu nie popasamy, bo mgły! Zimny wiatr nimi pomiata, miętosi je, bałwani, ale tak misternie, byśmy aby nie zerknęli w świat. Nic to, bo na długim grzbiecie kuszczytowym widoków w jasnych interwalach mieliśmy dość: aż oczy ćmiło! Żadnych tajemnic: wszystkim nas góry uraczyły, co mają, i szczyty nam pokazały, pióropuszami mgieł zdobne, lub czyste chwilami jak łza, — i granie, przepaścistymi płytami lecące w dół, — i kotły przeraźliwe ze śniegiem, — i kamiennym snem śpiące doliny, — wszystko! Możemy teraz od razu wziąć się do schodzenia, zwłaszcza, że zęby latają jak w febrze, zimny wiatr pokusy wywiewa, resztki ich wymraża mróz! Tak, czuć go w powietrzu, czuć w kończynach, widać na skałach. Widać, bo — oto — mgły harujące z wiatrem zawzięcie, poobmarzały po załomach i krawędziach skał. Najwzorzystsze festony, lambrekiny, czy jak tam... — na pół cala, na cal czasem grube, w postaci kwiatów i fontaziów pouczepiały się skał i czekają na całunki słońca. Strącam kilka takich ozdób czekanem, ale — cieplej się od tego nie robi.
Wionął wiatr, zdmuchnął mgły i, oto, mamy widok ku przełęczy, na którą dążymy, i ku poszarpańcom Papirusowym, widok — serdecznie mówię — fatalny! Przewodnik opowiada, że sprowadza tu na dół „eine breite gutgestufte Rinne”, bodajby autor na złote wesele taką rynną jechał! Może, do licha, za wcześnieśmy w nią skręcili i tym utrudnili sobie drogę, ale zejście pod zdechłym pieskiem, co się zwie, szczególnie stromy jest wylot na przełęcz. Naturalnie, lina w pełnym ruchu. Pierwszy idzie p. Jerzy, ja w środku, p. Stanisław nawiasy zamyka. Tutaj dopiero poznałem, a poznam niebawem jeszcze lepiej, co to za majster.
Zsunęliśmy się powolutku ze stromizny. Czynię na sobie wrażenie człowieka, co, niby wodę w naczyniu, własne życie w ręku niesie; potknij się tylko, przechyl naczynie, — — a diabli tam sabat z radości odprawią...
Gdyśmy byli w tej „gut gestufte Rinne”, zasłaniała nas cokolwiek od wiatru skała; znalazłszy się na przełęczy pod Papirusowymi turniami i wytknąwszy nosy ku Czarnej Jaworowej, omal nie zawyliśmy: chlasnął nas w twarze taki zimny wiatr, że dech zaparło w piersiach. Girlandy lodowe z przemarzniętej mgły, czyniły wrażenie, jak na urągowisko, gali jakiejś niesamowitej, na powitanie nas urządzonej...
Spojrzałem w dół — i zmartwiałem do reszty: czarna czeluść żlebu wyszczerzyła zęby. Ma to być „mässig steile Schlucht”, a droga — „nicht schwierig”. Ale, oczywiście, nie w dzisiejszych warunkach, gdy wiatr lodowaty szkliwem opancerzył skałę i mrozi nas do kości! Czuprynę p. Stanisława w lot sadzią ubiera, a pelerynę moją za paskami plecaka z czarnej popielatą zrobił... Skała staje się śliska. Szczęście jeszcze, że dziś dzień pogodny, bo inaczej śniegiemby nas zaniosło do oczu...
No, marsz w ten żleb! Znów p. Jerzy idzie pierwszy: eksplorator to przedziwnego nosa! Dopełniają się z p. Stanisławem wspaniale: jeden — przewodniki ma w głowie, szlaki podniebne zna, jak sałaciarz warszawski ulice, orientuje się, wietrzy, niby Holmes, drugi — technik we wspinaczce świetny, przytomny, ryzykowny, a mimo to ostrożny! Nie chcę przez to powiedzieć, że pierwszy mniej sprawnie chodzi, drugi mniej sprawnie kombinuje, Boże mnie uchowaj! — obaj są cymesy w obu kierunkach, ale tak się jakoś bezwiednie podzielili rolami, bezwiednie czy świadomie, że każdy się z tym wysuwa naprzód, co w nim jest celniejsze... Korzystam z tych wszystkich uzdolnień, ja, mniejszego lotu ptaszę — — — co? niezły cynizm... — ptaszę na 90 kilo bez butów! Nie wydziwiajcie: jużem z tego zgubił 7 we dwa miesiące przez latanie; do końca sezonu snadnie w kanarka się mogę zmienić...
Tak tedy, panie Jerzy, w żleb na łeb! — wszak mówi Komarnicki, że to jest właśnie „najłatwiejsza i najprostsza droga na Czarny Szczyt” — bodaj on orzechy gryzł, gdy zęby kiedy straci! Naprawdę, idzie się na łeb! — przy tym kruche wszystko, jak zasady politykierów zawodowych... Zrazu idzie się dnem, wnet jednak: na boczek s’il vous plaît!
Znowu skręty liny furknęły koło uszu, p. Stanisław bloków szuka do asekuracji, zadanie nielada: wszystko ma tendencje mocno postępowe, — takie to psiarstwo lotne! Więc wypatruje cypelków praworządnych, czepia się nawet zmurszałych, połupanych bloków, — aż drżę czasem, czy to do diabła nie poleci; gdyby konserwatywny taki cypelek zdradził, nie wszyscy wrócilibyśmy do domu...
Pan Jerzy wyszedł na ściankę, bo żleb w tym miejscu nie puszcza, drapie się tam na prawo: psiakrew! ja mam tam iść? Ale to kilka kroków tylko: znowu żleb! Mgła jest zupełna: nic nie widać, co jest na dole. Płat śniegu od czasu do czasu łyska nam do oczu, będzie tam może lepiej, bo jakiś szerszy... Idziemy w ten sposób, że naprzód p. Jerzy, zaasekurowany, wynajduje drogę i staje w pewnym punkcie, potem ja do niego dochodzę, wreszcie linę ściąga p. Stanisław i na podwójnej zjeżdża. I ten moment denerwuje mnie najmocniej: wydaje mi się, że jakoś za ryzykownie to robi, no, aleć on lepiej wie... Przykre tylko wrażenie czyni okoliczność, że obaj morowcy ręce mają ubarwione krwią, jam tylko bez skazy... — czy zasłużenie?
Ale jak to diabelnie wolno idzie wszystko! Pierwsze 40 metrów żlebu myśmy z pół godziny „szli”. Biję się w piersi: to ja tak wybitnie wstrzymuję pochód, ale sza! — może tamci się w tym nie połapią?
Wreszcie po prawym boku żlebu jakoś uczciwiej się idzie; żleb się spłaszcza, rozszerza i sprowadza na górne piętro Czarnej Jaworowej, zasłane rumowiskami i przetykane śniegiem. Na jego białe płaty się kierujemy: dają jakie takie chociaż oparcie oku, bo wkrąg beznadziejna pustynia kamienna! Robi się teraz cieplej, wiatru tu już nie czuć prawie. Szarzeje powoli... — tak, tak, szósta godzina minęła, a w dzień tak od mgieł posępny na granicy września — to już zgon dnia. Zmierzch wyraźny: kontury przedmiotów zlewają się, zacierają, a my jesteśmy dopiero na usypisku najwyższego piętra. I jakby na zamówienie u szerokiego płatu śnieżnego, spod którego sączy się strumyczek, wita nas głaz potężny, podcięty dołem, z rodzajem nawisu u góry. Z niewielkimi adaptacjami, polegającymi na wygarnięciu kamieni z podcięcia, zamienia się on w pyszną kolibę. Czego więcej szukać? — lokum jest, woda jest, — pozostańmy tu na noc. W tym zakątku doliny jesteśmy wszyscy po raz pierwszy, a czeka nas jeszcze zawikłane dość zejście z progu na dolne piętro doliny. Mamyż wojować z nim po ciemku, by pod nim ewentualnie nocować? albo w najlepszym razie do szałasów juhaskich się dostać?
— Taka noc przecie nie hańbi — odezwał się któryś.
— Hańbi? — oburzyłem się trochę sztucznie — przeciwnie, zaszczyt przynosi!
Czułem, że z mojej to winy ten nocleg, ale niech mi za niego dziękują: widzieli noc w górach, jakiej może nie zobaczą nigdy!
Siódma godzina... Cisza zupełna, — leciutkie tylko bulgotanie potoku pod śniegiem oznajmia, że to nie dolina śmierci, bo snadnie za taką możnaby było wziąć te pustacie kamienne.
Zakładamy gospodarstwo. Wnet p. Stanisław na łyżeczce, wbitej w szczelinę, zawiesza latarkę mikową, rozkłada drobiazgi po zakamarkach koliby, urządza sobie kuchnię, siedzenie i gotów do kolacji. To samo my. Mamy apartament o trzech kuchniach, służących jednocześnie za jadalnie, sypialnie, bawialnie, jak kto chce, no, i wspólny front, rzęsiście oświetlony, co ma stanowić reprezentacyjną stronę apartamentu. W ogóle samopomoc — to żywioł taternika, a wyrabianie i pobudzanie jej w jednostkach jest pięknym atrybutem sportu górskiego. Któżby np. przypuszczał do dzisiaj, — ja sam o tym nie wiedziałem, że we mnie kryje się pod powłoką zewnętrzną wybitny materiał na — kucharza? Kaszki, jakie ja dzisiaj na kostkach bulionu gotowałem, są, dalibóg, o całe nieba lepsze od partactw byle garnkotłuka; to też powtarzam sobie to danie, — i namyślam się właśnie, coby z garderoby z żalu rozedrzeć za tą kostką magika, którą lekkomyślnie opuściłem w kamienie. Nie pomogła nawet latarka elektryczna, ofiarowana mi dobrotliwie przez żonę na pamiątkę przeżyć w lesie pod Żółtą Turnią.
Towarzysze moi są, oczywiście, jeszcze sprawniejsi, jeśli nie w spożywaniu, to w przyrządzaniu smakołyków. Ot, po trzeciej czy czwartej herbacie preparuje pan Jerzy na gorąco kompot z moreli suszonych. Jest to coś bajecznego w tej chwili; sądzę, że nawet na Olimpie żarłoczne bogi dałyby się tym znęcić, — taki aromat sycący bije z rondelka...
Czas płynął nam przy jedzeniu, chodzeniu po wodę, to znów myciu statków między daniami — bo jakże po kompocie morelowym smażyć w rondelku przedziwne „kabanosy” we własnym ich sosie? — Czas płynął, powtarzam, dość rączo, ale przecież od godziny 7-mej wieczorem do 5-tej rano jest bitych dziesięć godzin. Czym je wypełnić? Spróbowałem wesołych anegdotek o posmaku niewiele chudszym od sosu wspomnianych kabanosów, ale towarzystwo okazało się... za skromne — tak! Więc co? — a no kładę się spać! Co to znaczy? To znaczy, że zgasiwszy maszynkę, wciskam się jak najdalej pod sklepienie, kurczę się w sobie nieprawdopodobnie i udaję, że mi wygodnie. Wygodnie: na dwu — trzech kamieniach niedopasowanych do siebie wysokością i nie zsuniętych przy tym... Po tygodniu je czułem... Zimno zbyt nie jest; nie ma przede wszystkim wiatru; jest jednak kilka stopni niżej zera: nogi mi marzną, kręcę nimi, skułam, wyciągam, wreszcie wypukuję seriami po trzysta uderzeń o kamień; pomogło... Mimo dobrych chęci nie udał mi się sen: zdrzemnąłem się wprawdzie raz, drugi, po parę minut, ale budzili mię współlokatorzy rozmową: ot, w tej chwili np. snują wspomnienia wojenne, z 20-go roku, jak to oni chcieli z zenitowych armat bolszewików z nieba strącać, ale — bolszewików u góry „nie okazało się”; za to rzewnie wspominają ogniomistrza Padę, co im „klenikanty” kazał czyścić. Już parokrotnie o uszy obiły mi się te klenikanty, — ki to pies? To w terminologii wspomnianego ogniomistrza — drobiazgi, utensylia podręczne. O, nieśmiertelna wynalazczości językowa polska! — o, przedziwnie maskowana manio pożyczkowa! Toć to po prostu: „Kleinigkeiten”, czego by się żaden detektyw pruski w klenikantach nie domyślił! Mógłżem po takim odkryciu lingwistycznym spać?
Wyglądałem z pod kaptura od czasu do czasu — i czar nocy górskiej przemógł wreszcie znużenie... Proszę sobie wyobrazić czarne prawie niebo, rozgwieżdżone tak mocno, że blask gwiazd aż razi, niebo, przeorane białym gościńcem, i tam — gdzieś — za turniami jeszcze, niewidoczny księżyc. Ot, znalazł sobie jakąś szczerbę, rzucił snop jasnych promieni, co wolno, jak po aksamicie, suną świetlną plamą po czarnych przeciwległych ścianach... Ale wnet podniósł się nad grań za nami, gdzieś nad Lodowym czy Baranimi Rogami, — — — i rozlał się srebrem po całej przestrzeni ścian: Kołowego, Świnki, Żółtej Czuby... Pełnia; widno, jak w dzień. Mgły, co nas męczyły do wieczora, pierzchły gdzieś za dziesiątą górę... Jak pod kloszem z kryształu, nabijanym złotem, czujemy się tutaj; a to złoto ruchome: Wielka Niedźwiedzica krąg przed nami czyni, niby wskazówka wielkiego zegara... — płyną, płyną, płyną godziny...
Nastrój zgoła balladowy; milknie nawet chęć do gadania; zamyśla się człek i wzrok mu ucieka, daleko, daleko... Światełko jakieś w dali: to błyśnie jaśniej, to rozmazuje się w przestrzeni; ha, to w Jaworzynie pewnie ktoś czuwa, a może i dalej gdzie, na Podhalu?...
Ale oto ciemny ton nieba szarzeje, staje się popielaty, jednocześnie bledną jarzące się gwiazdy; cała przestrzeń nasiąka brzaskiem... Widniej nieco się czyni, ale nie wyraźniej: dotychczas mocny blask księżyca ostro rysował kontury, refleksy biły od skał: błyszczało niemal otoczenie; teraz matowieje wszystko, ... zaciera się... Nie na długo jednak, bo nowe cuda zaczynają się dziać. Jest godzina pół do piątej. Popielate niebo nabiera barwy perłowej na widnokręgu; w miarę rozlewania się jej ku kopule nieba i ona bieleje na razie, później w leciutki róż przechodzi... Jeszcze dalej, jeszcze wyżej, i róż się mieni; inne odcienie sączą się do niego: coś jak gdyby złoto rozpylało się w bladej czerwieni... Gra barw na chwilę nie ustaje: tonąc w sobie wzajem nowe rodzą akordy... Snadź podniosło się już słońce za nami, bo robi się — dzień...
Dotychczasowe obserwacje robiłem z pod kaptura, w kolibie; piękno wywabiło mnie na zewnątrz... Brrr... — chłód poranny oblata... Rozprostowywani pogniecione kości i odrzucam kaptur. Wzrok mi leci do wczorajszej zdobyczy: do Czarnego Szczytu...
— Patrzcie, tam ktoś jest, światło widać na szczycie.
— Prawda, co to może być? — sygnały może?
Zaczynamy się usilnie wpatrywać... A tu kolejno na Czarnym, na Turniach Papirusa, na Rogach Baranich, na Lodowym — zapalają się ogniki; zrazu mniejsze, bledsze, płomienieją później, w rubinową czerwień przechodzą — płoną, pałają, skrzą się... Mamy wyjaśnienie: to wschodzące słońce pali się we wczorajszych festonach obmarzniętej mgły. A że oblamowały one głównie wierzchnie obrzeża skał, gdy przewalały się mgły przez krawędzie, więc wygląda to, jak gdyby umyślnie kto iluminował góry. „Palą się Tatr korony”, jak pisał poeta... Rozumiem teraz legendę Jastrzębiej Turni: to to był ów rubin, co na niej błyszczał, co spadł w toń jeziora, gdy śmiałek ręką po niego sięgnął: zapaliło się słońce w odbiciu i — zgasło — fantazja ludu dośpiewała reszty... Dziw, że po raz pierwszy widziałem to w górach; ba, ale czyż często witałem słońce powyżej 2200 metrów w cudny, mroźny, poranek letni?
To w tyle za nami, a przed nami na grzbiecie od Kołowego po Żółtą Czubę inne znowu cuda: jaśnieją złotem łagodnym już nie same krawędzie, ale całe płaszczyzny odgórne! To słońce, nisko jeszcze nad widnokręgiem wschodnim się wznosząc, wierzchnie regiony gór oświetla... My jeszcze w cieniu — i dlatego może świetlne efekty tak się nam uplastyczniają w oczach.
Taki to wschód słońca przeżyliśmy na najwyższym piętrze Czarnej Jaworowej doliny w piękny poranek 31 sierpnia! I ciekawe: toć myśmy wschodu słońca nie widzieli wcale: hen, za górami gdzieś wschodziło; widzieliśmy tylko efekty oświetlenia przez wschodzące słońce. Warto było w tym celu „przespać się” na mrozie. Długo jeszcze oczu nie mogliśmy oderwać od świata, który opuszczamy... Widok stąd na Tatry Polskie, na Podhale, na rysującą się potężnie Babią Górę — wspaniały!
— Zbierać klenikanty, bo w drogę czas! — zagrzmiała komenda, i skrzętnie zaczęliśmy pakować do plecaków dobytek. Ruszyliśmy koło 6-tej: jedenaście tedy godzin trwał ten najpiękniejszy mój nocleg w Tatrach!
Na dzisiaj wszystko wróży pogodę. Nie wysoko jeszcze słońce, a już czuć dobroczynne jego ciepło... Ani mgiełki na niepokalanie błękitnym niebie...
Zaraz na początku drogi dostaję gęsiej skóry: nie lubię takich rzeczy: leci potok w głębokim jarze i prawym stokiem tego jaru na wysokości dwu trzech pięter, marchez s’il vous plaît! Drobny kamień na tym stoku, ale tkwi to na moc; jak brukowane wygląda. Chorrroba, że powiem delikatnie; boję się tu formalnie, zwłaszcza, że obolały palec w skórzanym pomiocie rąk szewckiego pachołka, ból mi sprawia dotkliwy. Towarzysze uciekają; osadzam ich tutaj:
— Ludzie, ratujcie, bo zginę!
Nic sobie z groźnych mych zaklęć nie robią; p. Stanisław wmusza tylko we mnie teorię skośnego kija, trzymanego oburącz na skosach, ale ta teoria nie smakowała mi nigdy i dzisiaj nie smakuje; wolę po chłopsku dziobać głęboko pionowym czekanem w ziemię...
Zleźliśmy wreszcie i z onego progu, a właściwie obeszli go na prawo po trawiastych stokach, przy czym wypadło nieraz przez olodzone kamienie się przesuwać i — oto — przed nami zielone dywany dolnego piętra doliny... Uparty mrozik, już po 7-mej, słońce w uszy gryzie, a trawniki, jak siwe: szron się na nich trzyma! Poczekaj, zmięknie ci rura, tylko słońce lepiej przygrzeję... Nam już ciepło, tylko p. Stanisław skubie się za uszko i rzewnie się skarży, że odmroził je trochę cudnej tej nocy sierpniowej...
Czarny Staw Jaworowy! a właściwie resztka stawu... — bo widać, jak na dłoni płaskie dawne dno, dziś trawą porosłe. Sic transit gloria... — za lat kilkadziesiąt wcale go nie będzie!
Rozbijamy tu namioty nieco opodal stawku. Słońce zaczyna piec kąśliwie, — wyszykował się jeden z najpiękniejszych dni sezonu. Dwie godziny spędziliśmy tutaj w słodkim farniente; kąpiel słoneczną sprawili sobie towarzysze. Śniadanie, jako że w kolibie nie jedliśmy rankiem nic, urządziliśmy tu — — zazdrośćcie wy, co w czterech ścianach jadacie!
Opisywać słabym piórem otoczenie skalne doliny, byłoby to — urągać pięknu... Niech wystarczy parę suchych słów przewodnika: „Spiętrzające się nad stawem gigantyczne ściany skalne w całych Tatrach nie mają sobie równych pod względem potęgi i majestatu”. Po ten widok powinien tu przyjść każdy...
Po wypoczynku puściliśmy się dalej ku Jaworowej; zamierzona bowiem Szeroka Jaworzyńska w proch się wobec nocy w kamieniach rozwiała... Długa droga parkowa niemal nas usypiała: takie właśnie drogi dla taternika są najnudniejsze. Doczłapaliśmy się wreszcie do granicy, później do schroniska przy Łysej, gdzie zamierzaliśmy wstąpić na obiad. Wtem przed samym schroniskiem furknął pusty samochód.
— Wolny?
— Wolny.
Wskakujemy z p. Stanisławem do wnętrza; p. Jerzy, który inne miał zamiary, chciał coś powiedzieć, nie zdążył jednak się odezwać, gdy samochód beknął, parsknął i uniósł mu nas sprzed zdumionych oczu... W pół godziny potem witałem się już ze stęsknioną żoną...
Bajeczna, bajeczna wycieczka!



15. SZUKAJCIE SZAFIRA!
(22–24 września 1927.)


Od tygodnia już zapowiada pan jenerał Zaruski grzmiącą jakąś wycieczkę... — że jednak „na pewniaka” lubi chodzić, a prognozy co do pogody i oficjalne, i prywatne nie wróżą nic dobrego, czas jakoś upływa. Aż się zezłościł ten człowiek bez żółci: jutro ruszamy — i koniec... Ma, jak się okazuje, dobre wyczucie p. jenerał, bo mimo wszelkich przeciwwskazań, pogodę wreszcie ucapiliśmy...
Już noc przed wyjazdem była śliczna, a co do dzisiejszego ranka, to jest wprost rekordowy: gdzież jest ten halny wiatr, tak solennie zapowiadany przez metereologa?
Piękny ten dzień awanturą się zaczął, bo łgarze samochodowi od rana coś kręcą, tak, że niemal o 9-tej dopiero ruszamy, — ale zapuśćmy na to zasłonę: gniewać się pod takim niebem i w taki dzień wprost nie sposób. O pół do jedenastej zaledwie mogliśmy ruszyć z Morskiego Oka na Cubrynę; jak na trzecią dekadę września, to nie za wcześnie chyba.... Oj, zabraknie nam tych godzin wieczorem, zabraknie...
Niepowodzenie na wstępie: młoda nasza towarzyszka p. Cesia z takim rozmachem wzięła się do rzeczy, że pękata flaszka lemoniady w plecaku rozmachu tego nie wytrzymała: wodę, jak z kociołka, wylewać trzeba było z worka. Bajecznie kolorowy sweterek i inne jakieś panieńskie efekty z przyjemnością wziąłem na lokum do swego plecaka. Miłe bo to jest dziecko ta panna Cesia, a po drodze dodam, że również przystojne. Zręczna dość panienka; wytrzymałość jej cielesna, zdaje się, stoi na wysokości inteligencji, a więc niepoślednia; rutyny tylko górskiej jej brak... Cóż dziwnego? — i ta po raz pierwszy w górach; no, nie mam ja szczęścia do świeżych owoców?
Osóbka ta jest ilustracją au contraire do uwag, jakim dałem wyraz gdzieś wyżej, uwag o niemiłej pozycji kobiet, łaknących gór, a nie mających towarzystwa. Panna Cesia umiała sobie poradzić. Oto jej zwierzenia, — tylko pod sekretem, bo wstydzi się ich trochę... W Tatry przyjechała po raz pierwszy i oczarowały ją z punktu: poczuła w sobie taternicki tupet. Platonicznie jednak wzdychała, bo goście z pensjonatu „nie chodzili” jakoś... Czekała smętnie — na koniec urlopu.... Aliści pewnego ranka, przebiegając przez korytarz, ujrzała pod jednymi drzwiami tęgo okute buty taternika jakiegoś na schwał. W oczach jej się zaćmiło, a serce zaczęło się trzepotać; wywiad z pokojówką ustalił, że buciary należą do jenerała Zaruskiego, jednego z pierwszych mistrzów Tatr. Sposępniała: to już za wielki dla niej mistrz... Ale gdy przy obiedzie poznała łagodnego, przystępnego, grzecznego, miłego, szarmanckiego dla dam p. Mariusza, — cień nadziei się przed nią przesunął. Wsłuchiwała się w opowieści górskie jenerała — i kiepsko sypiała po nocach... Powiedziała sobie: trzeba działać metodą niewieścią; pośrednio puściła orędzie do jenerała, że gore w jej piersi święty ogień, że pragnęłaby... itd.... Pośredniczka wolała, widać, patrzeć na jenerała z bliska, niż myśleć o nim z daleka, bo nie tylko nie wywiązała się z zadania, ale zmroziła jeszcze rzecz jakąś zimną uwagą. Aż tu usłyszała przy obiedzie p. Cesia, że p. Zaruski szykuje się jutro na epokową jakąś wycieczkę, a z nim razem dwa jeszcze godne stadła i smok pono jakiś zajadły, czyli niby ja. Zawrzało jej w główce, a że za trzy dni urlop się już kończył, przełamała się: zrobiwszy znak krzyża świętego, zapukała do drzwi jenerała.
— Ach, to pani? — czymże mogę służyć?
— Jabym pragnęła z panem jenerałem pójść na wycieczkę....
— Tak? — Pochlebia mi to... ale czy pani była kiedy w górach?
— Dotychczas byłam w Strążyskiej dolinie, no i autem w Morskim Oku.
— Hm, to nie obficie, proszę pani. Ale prócz chęci czy pani czuje w sobie siłę po temu?
— Panie jenerale, ręczę, że ciężarem nie będę...
— Skąd znowu ciężarem! Idzie tylko o to, czy pani sobie przykrości nie zrobi, biorąc na się zadanie nad siły. A przepraszam, — i tu rzucił jenerał okiem znawcy na drobne stopki panieńskie, — ma pani jakie — jakby tu powiedzieć, buciki? — Skromnie opuściła oczy na filigranowe swoje pantofelki...
— O, to gorzej.... — zasępił się dobry jenerał; — mimo to pójdzie pani z nami. Proszę się szykować na jutro.
I w ten sposób powiększyła p. Cesia grono naszych aniołków. Gdy już później sprzeniewierzając się niewieście, opowiedziałem p. Mariuszowi jak to ona walczyła z sobą przed decydującym krokiem, jak „zazdrościła okutym jego butom, że chodzą na wycieczki” (własne określenie panienki), rozrzewnił się ten zahartowany człowiek: przyznam się, że i ja też... Entuzjazm taki młodej dziewczyny przemówi do duszy każdego miłośnika Tatr, — nie prawda? Szkoda tylko, że inne entuzjastki mniej są rezolutne i krępują się dolskimi przesądami „wypada, nie wypada”.
Po operacji z lemoniadą pniemy się wesoło do góry. Idziemy drogą p. Zaruskiego najracjonalniejszą chyba, bo wprost w żlebisko na wschód od Mnicha, oddzielające go od dolnych urwisk posadu Cubryny. Gruby piarg zaściela drogę, to też jest nieco nużąca i nudna. Źle mówię: byłaby nudna, gdyby żywe czynniki nie umilały jej szalenie. Ale jakże się nudzić w takim towarzystwie, mimo, że ciężko, że pot zdążył już przepoić każde włókno szat?
Jenerała, któżby w Polsce nie znał? P. Cesię poznaliśmy już. Dwa słowa jeszcze o dwu pozostałych stadłach. Państwo doktorostwo — to sympatyczni ludzie, którzy przed tygodniem zdobyli z jenerałem Zamarłą Turnię... nie od południa. On — od kilku lat już ginekolog, ona kończy właśnie studia z tej samej dziedziny. No, takie zestrojenie się to lubię. Doktór — doświadczony już taternik, nie ulęknie się byle czego; młoda, przystojna i tak trochę w stylu bébé milutka małżonka — znowu ciekawy okaz niewieściego gatunku w Tatrach; jest w nich po raz pierwszy, a robi wrażenie skończonej taterniczki! Uwierzyć trudno, iżby w ciągu paru tygodni mogła się tak wykształcić. Otrzaskanie topograficzne przypisuję literaturze przewodnikowej, ale otrzaskanie turystyczne skąd? Ta kobieta niczego się w górach nie boi; stąpa pewnie i mocno, jak jenerał niemal: wolno podobno chodzi, ale widzę, gdy potrzeba, jak marzenie śmiga! Oboje małżonkowie widać, że nie na zabawę przyjechali w Tatry, — przyjechali na znojną pracę wycieczkową. Gdzieś tam w Zakopanem założyli siedzibę wakacyjną, ale jak ognia, tak się domu boją; w górach im lepiej...... W projektach nie hamują się wzajemnie, lecz przeciwnie, podniecają. Małżeństwem są od trzech miesięcy zaledwie, a jednak potrafią się nazewnątrz udzielać, choć oczywiście autonomię pewną stosują w naszej Cubrynowej rzeczypospolitej. Rys charakterystyczny: gospodarność i samowystarczalność: z plecakami doktorostwa Europę zejśćby można...
Innego typu taternikami jest drugie stadło: też amatorzy, to widać, ale życie towarzyskie, zda się, miarkuje w nich zapały: uciekać z domu, jak tamci, ciby nie umieli, nie... Eksperiencji taternickiej pani ma już nieco, ale, oczywiście, nie z poziomu Cubryny; chodzi lekko i rączo i — zazdrośćcie! — nie męczy się wcale. Zato małżonek, niezmiernie sympatyczny człowiek, — to męczennik dnia dzisiejszego... Nie wypróbował się, nie przypuszczał... Na dawnych dowodach poprzestał, bo pono niegdyś i Rysy brał, ale, psiakość, gdzie jak gdzie, ale w turystyce, w sporcie, dawniejsze wyczyny stałą miarą nie są... Gdyby tak wszyscy o tym pamiętali! Dość, że p. Władysław przyzostawać nieco zaczął; „wziął” w tym kierunku i mnie, który pod górę lubię chodzić ostatni: po co mam demonstrować bliźnim... słabizny swoje?
Mieliśmy czas w długim pochodzie zaznajamiać się z otoczeniem; wprawdzie nie bogate ono, widnokrąg ograniczony mocno: za sobą jezioro, przed sobą, koło siebie, ściany, ale za to przedziwny jest Mnich z tej strony: co chwila zmienia kształty, w niczym nie podobny do tego Mnicha z obrazków, a z pewnego punktu widziany — na olbrzyma wyrasta! Pogoda dopisuje nam wspaniale: główna, że nie jest za gorąco..... Żlebisko zaczyna się zwężać ku górze, kulisy się zbliżają.... Jenerał, widzę szuka; jakby jakaś troska siadła mu na czole... — Naraz „jest” — i dobry uśmiech rozjaśnił mu twarz. „Jest” dotyczyło zachodziku, co miał nas stąd wyprowadzić na siodło, a zaczął się jakoś chować sprzed oczu. Jest, ale niech go nie znam! Krucha, piarżysta, eksponowana bestia! a piarg na takiej półce — to diablo niepewny fundament. No no, jak się tu schodzić będzie!...
Zachodzik wprowadza nas w zgoła inny świat: na olbrzymie trawiaste siodło, zawalone rumowiskami, rodzaj tarasu przechylonego ku północo-wschodowi. Jesteśmy tu u stóp północnej ściany Cubrynyny; ciekawy stąd widok na wschodnie urwisko Mnicha.
Odpoczynek i śniadanie z nieoczekiwaną informacją, że tu właśnie... początek drogi na szczyt: do tego samego tarasu dociera od zachodu zwykła droga na Cubrynę, prowadząca z dolinki Za Mnichem... Słyszycie: początek drogi!
Na takie dictum p. Władysław reaguje krótko:
— Skoro początek, to ja jej kończyć nie będę: nie mogę!
Oczywiście, kochająca małżonka chce też drogę przerwać. Ale jakże? znów będziemy wycieczkę rozbijać? Targ w targ, staje na tym, że p. Władysław rozgości się tu, ubierze we wszystko co ma, łyknie od czasu do czasu coś z butelczyny na rozgrzewkę i — przestudiuje Kurierka. Prezerwatywy potrzebne dlatego, że chłodny wiatr jakoś zawiewa chwilami, a ofierze wypadnie tu „poczekać” bez ruchu parę godzin, bo małżonka go zaklina, by, broń Boże, nie ruszał się z miejsca: w górach o wypadek tak łatwo...
Uprościwszy tak sytuację, puszczamy się ku południo-wschodowi przez taras. Zaczynają się trudnawe fragmenty: to jakaś skalisto usypista rynna, to spadziste upłazki, to znowu piarżysta rynna wprost w górę... Idziemy, zdawałoby się, niezmiernie ostrożnym, wymierzonym krokiem. Naraz na jakiejś galeryjce nad lekko spadzistym korytem, w miejscu względnie bezpiecznym, krótkie „ach” — i biedna nasza Cesia odrywa się od skały! Na szczęście, z paru metrów zaledwie spadła i to w dwu kondygnacjach, ale gdyby tak w innym miejscu.. Strach, jak łatwo narazić się można na karę za nieuwagę w górach! — sprawiedliwe są bowiem... Upadek był, rzekłbym, klasyczny: brzdęknęła panna Cesia na górną kondygnację i odbiwszy się od niej uczciwie, wpadła w koryto. Plecaczek zrządził, że głowiną nie stuknęła o kamień; skończyło się na paru sińcach w okolicach trudno dla wywiadu dostępnych, no, i na mocnym zdrapaniu rączki. Rezolutna dzieweczka zaopiniowała jednak, że to nic... — pogodnie przyjęła pierwsze ostrzeżenie. Ba, nie każdy karierę od Cubryny zaczyna... W każdym razie baczność się zdwoiło.
Fragmenty coraz trudniejsze, miejscami wprost diablo niełatwe... — choć w „skali trudności” takiego określenia nie ma. Wprowadzają nas do początku bardzo stromego wąskiego żlebu, spadającego od Przełęczy Hińczowej O, Jezu! jaka, psiakrew, krucha! — niczym chróścik w zapusty. Okpiwamy trochę żleb, dzięki sprzyjającym warunkom, bo, oto, młody śnieg leży płatami; ma się przynajmniej złudzenie uczciwszego jakiegoś ośrodka. Ale i tak płakać się chce miejscami. Ot, np. półeczka przysypana śniegiem; krucha, śliska, — o, rety! Naprawdę, że tu jak po ostrzach noży się stąpa! Mimo to liny p. jenerał w ruch jeszcze nie puszcza: do jutrabyśmy w tak licznym towarzystwie z liną się grzebali; poza tym ocenił, że pomimo figla p. Cesi, gromadka stoi na wysokości zadania.
Dotarliśmy wkrótce do Hińczowej Przełęczy; droga stąd na szczyt to przechadzka dla grzecznych dzieci. Zrazu trawki, później skała, jakaś skośna półka, trudniejsze jedno podciągnięcie na blok i — szczyt!
Pod nim dopiero jenerał sięgnął po linę; bez ubezpieczenia puścić tu pań nie chciał, oczywiście, poza fenomenalną córą Eskulapa... Mamy godzinę 4-tą; półszóstej godziny pracy w pocie czoła i nie czoła... Porównać to z jakimiś 3½ godzinami oficjalnego przewodnika! Diabli niech buty zelują tym autorom! — prawda, są to wymiary czasu dla lepszych majstrów od nas.
Pierwsza rzecz, flirt bez drutu z p. Władysławem, z którym od dwu niemal godzin straciliśmy już kontakt. Czy się ucieszył, że nas „już” tu zobaczył, — wątpię... Chciałaby małżonka jaskółką ku niemu sfrunąć, ale...
Mimo, że późno, pół godziny zabawiliśmy na szczycie, bo widoki wprost niebywałe; komentuje je p. jenerał i krasi wspomnieniami z dawniejszych swoich przeżyć, — żyć nie umierać! A jednak trzeba na dół. I — o dziwo! zmalały jakoś trudności drogi: już po 40 minutach byliśmy na tarasie, małżonkowie mogli się powitać. Źle: p. Władysław bliski już jest samobójstwa: kurierka nauczył się na pamięć, w butelczynie nawet łyku dla mnie nie zostawił, tak się musiał rozgrzewać; wreszcie, sprzeniewierzył się małżonce, bo z zimna i z nudów spacerować już zaczął... Dzielimy się przeżytymi wrażeniami, dojadając resztek wyznaczonych na dzisiaj porcji.
Kwadrans na szóstą, a tu długa jeszcze droga, droga, na którą, idąc do góry, półczwartej zużyliśmy godziny; niechby dwie teraz, to i tak godzina będzie zupełnie po ciemku... Dać nam tu w ręce teraz tego samochodziarza, co nam zgórą godzinę zmarnował rano! Aby chociaż z tego żlebiska pod Mnichem za dnia się wydostać! — aby!
Ba, kiedy p. Władysławowi nie pomogło siedzenie: idzie, jak na pożyczonych nogach; jest w butach świeżo spod stempla, — nie dziw więc, że gorzkie żale na pohybel szewieckiego kunsztu śpiewa... Popędza gromadkę jenerał, ale o ileż większy posłuch budził ongi przed frontem!
Minęliśmy ów zatracony piarżysty zachodzik, co do reszty zgasił poniektórym humor, i opuszczamy się w żleb. Mrok już zapadł, gwiazdy zapalają się na niebie... Dalej, dalej! prędzej! Naraz...
Zamieszanie jakieś, lekki okrzyk, i — jedzie p. Władysław na dół! Rzuca się najbliższa p. Cesia na ratunek, no, aleć takie osunięcie się z piargiem należy do zgoła niewinnych katastrof, przeciwnie, pomocne jest nieraz w lokomocji. Nie przejmuje się wypadkiem otoczenie.... Mimo to, tym razem jest czego żałować: piękny pierścień z szafirem zsunął się z palca ofierze i utonął w piargu lub też z nim się stoczył. Wycelowaliśmy oczy latarek ku ziemi, ale mowy nie ma o znalezieniu; ktoś się tam kiedyś pocieszy... Tak to zawarł śluby z kamiennym morzem pechowy dzisiaj, a tak miły towarzysz.
Radykalniej wziął się teraz p. jenerał do rzeczy: polecił się ująć p. Władysławowi za paski swego plecaka i.... nogami tylko przebierać; ręczył, że doprowadzi w ten sposób. I szło się jakoś, to złorzecząc losowi, to śmiejąc się z całej awantury. Propozycja, czyby tu się nie przespać pod rozgwieżdżonym stropem niebieskim i ranka nie doczekać, zgasła, zanim błysnęła... Pewnie, że milsza toby była noc, niż w zacieśnionym schronisku, ale.. gdy człek się już do ludzi zbliża, z komentarzami już się liczyć musi. Na Polskęby gruchnęło, że pan jenerał pod schroniskiem spał. Co robić? — taki już świat...
Od 7-mej idziemy z latarkami: p. jenerał świeci uczciwą swą latarnią mikową, my z doktorem prztykałkami elektrycznymi. Zbliżamy się do kresu: do jeziora na dół kilkadziesiąt metrów zaledwie... — gwiazdy skrzą się w nim te same, co u góry... Cisza, aż w uszach dzwoni... — cudnie... I — ot — tu się dopiero zaczyna tragedia, tym razem już dla całej gromadki. Nad jeziorem ciągną się wielkie połacie kosówki: w dzień widać w niej wszelkie łysiny, przeręby itd., ale teraz żadna latarka z oddali nie upatrzy przejścia, a forsowanie płatów au naturel tu wyłączone. Jakże rozwiązać zadanie? Najłatwiej byłoby usiąść i płakać, ale próbujemy innych metod: ot, pójdziemy górą wzdłuż płatu: natrafimy przecie na jakie koryto, co sprowadzi nas w dół. No, i poszliśmy... Golgota nas tu czekała: co chwila ktoś się sztarbał i na kamienie pozarastane leciał... Ale co tu opis objaśni? — to trzeba samemu ciemną nocką takich balansów spróbować! — czarci niech na wesele takimi szlakami chadzają! Wtłopaczyliśmy się wreszcie do jakiegoś zawalonego kamieniami i pokrzywami porosłego koryta. Zmiana kierunku na lewo w dół, i po nowej serii wykrętasów — ścieżka! ścieżka, co wokół Morskie Oko oblata... Przepiękną promenadę zrobionoby z tego gdzie indziej... — ale myśmy pono wyjątkowi esteci — wyższe duchy — naturę kochamy, dzicz. Więc i tu, w miejscu dla każdego laika dostępnym, wolimy bezładne kupy głazów, nastermanych na siebie i broniących bohatersko obejścia... Jak przedziwnie ten estetyzm godzi się tu z przyrodzonym nam — nieróbstwem... Gromu na mą głowę, gromu, bo bluźnię! prawda, o esteci?
Idziemy wybrzeżem zachodnim, pozostawionym właśnie w owym stanie dzikim. Pląsy tu niesamowite czekają cię nocą, nieszczęsny taterniku pośledniejszej klasy! Giąć się będziesz, kulić, wydłużać, skręcać, zwężać i rozszerzać, słowem używać będziesz jak w studni... Doznaje tego w tej chwili nasz p. Władysław, zresztą, i my z nim. W jednym miejscu, gdzie trzeba było na brzuszku się pod padłym drzewem przeczołgać, wręcz odmówił: siadł już zrezygnowany; na szczęście, światło rzęsiściej jakoś błysnęło w schronisku i to go uratowało.
Stanęliśmy na miejscu o godzinie 10-tej; co najmniej trzy godziny po ciemku! Zmęczeni byliśmy, oczywiście, wszyscy, ale biedny nasz towarzysz był wprost — zmasakrowany: oczy mu zapadły, podsiniały, twarz niemal zielona, kurcze bolesne w nogach... Nieporozumieniem wielkim było wzięcie przez niego udziału w tej wycieczce, no, aleć bez próby czy kto siebie zna? Próba była może za forsowna, — czy jednak może zaszkodzić mężczyźnie, jak dąb w sile wieku? I co powiecie? — po onej kalwarii pierwsza uwaga tego człowieka była, że na gimnastykę się zapisuje zimą, a w przyszłym roku, no, to pokaże, jak się w górach chodzi... — brawo!
Świetnie zdały egzamin w tym uciążliwym dniu nasze panie. Czy nie mam racji, że zawsze we śnie i na jawie wołam: chapeaux bas przed niewiastami!
Kolacja w przybytku ukojenia do najwspanialszych nie należała, ale „za to” pompa jakaś jest tu niebywale pracowita: na jedną chwilę nie przestawała mącić ciszy nocnej. Dodać do tego wicher, co zerwał się koło północy i dudniał do rana, a będziemy mieli miarę wypoczynku po trudach pracowitego dnia. Tym ci wcześniej zaczęliśmy wstawać nazajutrz.
Ranek znów prześliczny; wiatr utopił się widać w stawie; to też z niemiłym zdziwieniem skonstatowałem desperacki zgoła spadek barometru. Co z tego będzie?
Wybieramy się dzisiaj na drugi szczyt: na Niżnie Rysy. Poważny to numer w katalogu: drugi polski szczyt co do wysokości. P. Władysław tym razem zostaje, ma odpocząć i dopilnować, byśmy bigosu dobrego wieczorem dostali. Wychodzimy o pół do dziesiątej, — w las poszła wczorajsza nauka...
W słońcu, przy nieznacznym na razie wietrze, posuwamy się poważnie drogą na Rysy. Nie dochodząc do grzędy, skręcamy na lewo. Tu się zaczyna dość niemiłe pięcie bez drogi, to po piargu, to po trawkach, to po skałkach łatwych. Wiatr, jak rzekłem, złagodniał, ale formalne ma bziki: gwałtownymi podmuchy detonuje wprost ludzi. Ot, zaraz po skręcie, gdy znaleźliśmy się na jakichś chropowatych skałkach nad sączącym się potoczkiem — awantura: dmuchnęło tak znienacka, że mocny, jak dąb, jenerał zachwiał się na nogach, po czym puścił się za własnym kapeluszem; ja w tym momencie rezolutnie przypadłem na kolano; ale najlepiej wyszli doktorostwo, bo całą zawartość potoczku nagle uczuli na sobie; dwie najlżejsze niewiasty „ocalały”: powtórzyła się bajeczka o dębie mocarnym i ustępliwych wierzbkach... Rzadkie to były figle, ale trzeba się było mieć na baczności.
Mimo wszystko, szło się nam świetnie. Minąwszy zasięg spadku kamieni z przełęczy pod Rysami, siedliśmy sobie do zasłużonego śniadania; droga na Rysy bowiem fatyguje nieco. Nie wiem tylko właściwie, czy to ona się popsuła z czasem, czy ja się z czasem popsułem...
Pyszna była — pewna chwila, gdy dwoje niemiaszków, widząc na czele naszego pochodu imponującego p. Mariusza, okręconego liną, obciążonego wielgachnym worem, z kilometrowym czekanem w dłoni, dyskretnie rzuciło pytanie:
— Wie heisst der Führer?
— Das ist kein Führer; das ist ein General — rzucił doktór. Niemiaszkowie zdębieli; we wrodzonym sobie bizantynizmie, gdy idzie o „Generałów”, zaskoczeni nieoczekiwanym wyrazem, zażenowali się; mąż przesłał gest ostrzegawczy żonie. Drobiazg to, ale jakże charakterystyczny...
Dotarliśmy w pocie czoła pod skały szczytowe. Jenerał wziął się do liny, bo znalazło się parę interesujących posunięć na czarnych głazach graniowych. Zaduma jakaś owładnęła p. Zaruskim, gdyśmy już byli na grani. Czemu? — Śpiewnym swoim głosem odparł:
— Byłem kilka razy na Niżnich Rysach, ale — tu, tu nie byłem...
Wnet się rzecz wyjaśniła. Zwykle się tu chodzi na prawo od masywu góry, żlebem, biegnącym ku przełączce między wierzchołkami i, nie dochodząc do niej, skręca się łukiem w lewo; my zaś poszliśmy wprost pod skały szczytowe; wzięliśmy w ten sposób szczyt od północy; — może to... „pierwsze wyjście”?


„Całość panoramy nieopisanie dziś piękna...“

Minęło już dobrze pół do czwartej, gdy stanęliśmy na wierzchołku — tak to my prędko chadzamy w familijnym kółku... Zostaliśmy mimo to dłużej, bo całość panoramy nieopisanie dziś piękna!
Zejście już, oczywiście, zwykłą drogą: doktorostwo tylko podjęli się wrócić konno granią po pozostawione przez gromadkę czekany i plecaki... Bogu tylko wiadomo, jak myśmy sypali z powrotem! — kurzyło się nam spod stóp, skały uciekały z drogi! Bądźmy zresztą skromni: nie tyle skały całe, ile kamienie, co jak stadka spłoszonych kuropatw furkały nam spod nóg... Przy skręcie na ścieżkę z Rysów podwieczorek, po czym ostatni etap dnia.
W różnych przesunięciach osobowych dążyliśmy na dół; stateczniejsze żywioły, ja niby z jenerałem, pozostaliśmy w tyle z miłą p. Cesią, niby Zuzanną ze starcami, powiedziałby kto złośliwy; reszta towarzystwa pobiegła przodem. Zmarszczył brwi p. Zaruski, bo strach jak nie lubi rozpraszania się gromadki: armia w ordynku zawsze winna chodzić... Ale los dał mu satysfakcję, bo dezerterzy zamiast skręcić na prawo ku ścianie, pobiegli wprost żlebem na dół, co się często tutaj ludziom przytrafia.
— Stójcie! na Boga! pozabijacie się! — zawołał.
No, może tak źle by nie było, — ale pewien efekt napraszał się tu sam... Cofnęli się, — ale czy na długo? Znowu uciekli... Stracił wybitnie już humor p. Zaruski, zasępił się... Gdyśmy siedli w zupełnym już mroku nad Czarnym Stawem z milutką naszą Zuzanną, jął nam opowiadać, jakie to klęski trapiły ludzkość z powodu rozdzielania się towarzystwa na wycieczkach. Smętnie kiwaliśmy głowami...
Ciepło, cicho, mroczno... pierwsze gwiazdy zaczynają mrugać z zasnutego na ogół nieba. Zmierzch gęstnieje... noc spływa w majestacie... Błysnęło się naraz; pociesza nas p. Cesia, że to na pogodę... Diabła tam! za kwadrans lał deszcz, jak księżyc w pełni... blaski czasem leje. (— Aha! spsociłem p. Zosi, co przysłowia wywraca na nice.) Jak myśmy zmiatali w dół po „warszawskiej ścieżce”, — olaboga! Gdyśmy dobiegli do schroniska, zastaliśmy — ku zdziwieniu — zbiegłe nasze towarzystwo na zewnątrz, w kapturach na głowach... Co to, czyżby uróść pragnęli na jesiennym deszczu? Nie dopytywałem; zrozumiałem: była to delikatna ekspiacja za ucieczkę...
Pan Władysław lepszy intendent, niż piechur: bigos był wspaniały!
Duło, duło przez noc; deszcz sypał siarczysty, błyskawice ku ziemi znaczyły mu drogę... Ranek nie lepszy, chłodny, smętny, jak smętny! W ulewie niósł nas samochód do Zakopanego. Doktorostwo zostali w Morskim Oku: ci do domu nie tęsknią...



16. SEN NOCY LETNIEJ.
(6—8 Września 1929.)


Jednym z najtragiczniejszych wyrazów w językach świata jest wyraz: przekwitanie. Nie masz potęgi, która przeciwstawić by się mogła wielkiemu niszczycielowi życia, któremu na imię — czas. Czy to płomienne słońca w przestworzach, czy drobiny żywych organizmów zawieszone w kropli wody, — wszystko po okresie rozkwitu — przekwitać zaczyna.
Na takim właśnie przełomie znalazłem się w tym roku jubileuszowym z pasją swoją górską — ja. Nie zawiesiłem ci jeszcze czekana w zbrojowni domowej, ani plecaka garnkotłukowi na brukiew nie oddałem, ale czuję niedaleki już kres kariery... Jak owa piękność, która z drżeniem serca bada przed lustrem — sama przed sobą w sekrecie — pierwsze srebrne nitki we włosach i paluszkami starannie pierwsze zmarszczki wygładza, — jak sławny tenor, który z przerażeniem konstatuje, że głos mu metal traci, — tak ja, nie kwitując niby jeszcze, (nie tak ci dawno przecie choćby po Turni Niebieskiej się drapałem), z trwogą dosłuchuję się na stromym zboczu przyśpieszonego rytmu serca i — przychodzę do smutnego wniosku, że... czas mi już na strych!
Dziesiątki lat już kompromituję jednego z najwybitniejszych diagnostów polskich, nie żyjącego już dzisiaj, który po szeregu nasłuchów i opukiwań, powiedział mi krótko: „Góry to nie dla pana! — wyżej od drugiego piętra pan mieszkać nie powinien”. Ja zaś, gdyby tak zsumować moje drogi do góry, pono do nieba jużbym od owego czasu zaszedł — i jeszcze się nie daję; nie daję na złość temu, wielce szanownemu zresztą, człowiekowi, który tak lekkomyślnie mógł mnie pozbawić tylu uciech życia!... Dlatego to kuszę i teraz właśnie pannę Karusię:
— Idziemy, proszę pani, na Wielką Kopę Koprową, dobrze?
Nie miałem jeszcze wypadku w licznych wycieczkach wspólnych, by p. Karusia przeciwstawiła się jakiemu górskiemu poczynaniu. Bez namysłu więc odpowiada:
— Idziemy, panie, na Wielką Kopę Koprową.
Zdradzę po cichu, że już przed dwu laty szliśmy razem na ową Kopę, ale nas wtedy wicher niemożliwy spędził. Tym też przekorniej weźmiemy się do niej tym razem! Droga to dość długa, jak na wrzesień, bo i Krzyżne Liptowskie mieliśmy w planie, więc już w przeddzień znajdujemy się na Hali, by podejście mieć krótsze; zresztą rozkładamy zabawę na dwa dni: nocleg w Podbańskiej.
Ranek rekordowy! Czternasty dzień z rzędu przecudnej pogody w Tatrach; zapomnieliśmy, co to zimno, co deszcz... Walkę formalną stoczyć musiałem z kompanką, bo nawet wiatrówkę niechętnie brała do plecaka: po co? — upał straszyć? W zapale jednak przekonywania lekkomyślnej panienki, zapominam sam zabrać: przewodnika, latarki elektrycznej i... jedzenia. Ku pohańbieniu swojemu muszę podkreślić, że nic tu gwoli zabawie nie przesadzam... Gdym się spostrzegł w drodze, że plecak za lekki, nie chciało mi się już wracać; zresztą, Podbańska nas wieczorem nakarmi, a po drodze to i malinkami można żyć... Zobaczymy, jak się ta nierozwaga później na nas zemści!
Jak konie spłoszone, biegniemy przez dolinę; Liliowe mię nieco osadza; serce wypukuje miarowo: wolniej, wolniej! Ale z tamtej strony przełęczy znów przyśpieszamy kroku. Mimo to nie za rychło znaleźliśmy się na Zaworach; tak to powolne podejścia pod górę niweczą dobre chęci moje. Wobec tego bez odpoczynku sypiemy na Cichy Wierch.
Genialna myśl przychodzi mojej towarzyszce:
— Na Cichym pan przecie był... Po co nam szczyt? przetrawersujemy zboczem do następnej przełęczy.
Jam w górach zgodny, byle mi kto do domu wracać nie kazał: trawersujemy więc.
— Panno Karusiu! pomysł był kapitalny, ale dzień widać feralny... Pnijmy się na przełaj ku szczytowi, bo te płytki — do diabła! — Do Wierchcichej nas spędzą!
Ugryzło p. Karusię niepowodzenie, ale przeprosiła się ze szczytem. Kosztowało nas to nieco mitręgi i moc fatygi.
Ze szczytu również bez odpoczynku opuszczamy się na boski wprost, puszystymi dywany wyściełany, szeroki, łagodny grzbiet, i nim przez kilka garbów dostajemy się na Kopę Koprową. Ale wolnego! wolnego! Będziemy tam... z przeszkodami... Bo oto piękne niebo zaczyna się powlekać oponami; gęstną one, jakoś ciemnieją i kwadrans nie upłynął, jak plugawe cielska chmur, warczących na się wzajem, jęły się przewalać po ołowianym niebie. Huknęło naraz, jak z tysiąca moździerzy, pręga ognista rozdarła chmury i grad wielkości orzechów laskowych, a kształtu małych gruszeczek, ostrzeliwać nas zaczął siarczyście. Taka szelma kąśliwa, że uszy chciała poobcinać, a taka namiętna, że za pięć minut brodziliśmy w nim po kostki. Powetowało sobie niebo dwutygodniowe zawieszenie broni! Pioruny skakały zygzakami po jego kopule, grzmoty huczały, jak megafony niebieskie, a grad do krwi niemal ciął po rękach i po tych kawałkach nosów, co wyzierały nam z kapturów. W pewnym momencie grad przeszedł w ulewę, która z podniesionych śluz niebieskich chlustała na nas, niby one potopu fale, co nieprawość wszelaką ze stworzenia zmyć miały... Przypadliśmy trochę ku ziemi pod przechyliną grzbietu, bo wicher się zerwał nieprzyzwoity. Jak skurczone tobołki, czekaliśmy końca...
I jak niespodzianie to przyszło, tak jeszcze bardziej niespodzianie minęło. Wysypało się, wylało widać wszystko z chmur, co było przeznaczone dla nas; poszybowały dalej... Ucieszone słońce wnet się uśmiechnęło, co tym milej widzieliśmy, że ciepłota po burzy spadła znakomicie. Ze dwie godziny nas na ogół prało: tak czarci ogonami groch pod płotem raju młócili!
Ze szczytu Kopy widoki bajeczne! Czuje człek, że na wyniosłym tu stoi punkcie, nie bezwzględnie wprawdzie wyniosłym, ale wyniosłym dla otoczenia; toć to najwyższy szczyt całego odwłoku górskiego, co olbrzymim cielskiem legł między dolinami Cichą i Koprową.
Nie traćmy jednak czasu na kontemplacje, bo to już po drugiej; za cztery godziny zacznie się ściemniać, a co za długa droga nas jeszcze czeka! Z Krzyżna Liptowskiego musimy, niestety, skwitować; może jutro z drugiej strony je weźmiemy? Szukajmy tylko teraz zejścia jakiego na Cichą; znalazło się przednie: dróżka miejscami jasna, miejscami przedeptana tylko i ginąca w obfitych trawach, sprowadza do długiej, długiej dolinki bocznej, po której dnie skacze wesoło wodny dość potok. Oczywiście to nic innego, tylko Koprowica.
Dolinka miejscami w wąwóz się zwęża, mimo, że wszystko tu sielankowo-kopiaste; czyni ją to uroczą. Ale co najważniejsza, maliny! Rzadko tu kto chodzi, więc i żarłoków mało się przesuwa. Pokażmy, panno Karusiu, cośmy to za plemię niszczycieli! I pokazaliśmy, zwłaszcza, że nic dotychczas nie jadło się w drodze. Czujemy, że zgubią nas te malinki, ale — pal pies — raz się tylko żyje! Ścieżka traci się miejscami w obrzydliwych plantacjach zeschłych badyli na wzrost człowieka; wilgoć utrzymują te swojego rodzaju lasy; lgniemy w błocie powyżej kostek; dołem leżą przegniłe pnie, o które co chwila człowiek zawadza... — niech zginą te oazy udręczeń!...
Wypełzliśmy wreszcie na olbrzymie błotniste rąbanisko, którego bokiem biegnie droga jezdna przez Cichą, rzeka jezdna należałoby powiedzieć; burza dzisiejsza w kałuże pozamieniała wszystko...
Zmierzch już się ściele i nurza po błocie. Zaczynamy więc lecieć, owej burzy podobni. Idzie dwu ludzi.
— Daleko do Podbańskiej?
— Pół godziny drogi.
Odetchnęliśmy; to się jeszcze wytrzyma... Dopadamy wylotu doliny Koprowej. Podświadomie obawę jakąś odczuwam... Ja tu jeszcze nigdy w życiu bez zawikłań nie trafiłem, — prawda, Michał? prawda, pani Eugenio? prawda, panie Henryku? I gdyby tak człowiek przed wyjściem z domu w ten czy w inny sposób przestudiował drogę! Zawsze zostawiam to sobie na wypoczynkową lekturę w schroniskach — i jakże często różne przyczyny uniemożliwiają ją! W tym razie na przykład — brak przewodnika samego.
Krótko mówiąc, minęliśmy właściwy skręt na lewo, w las, i lecimy błotną drogą prosto. Za długim mi się wydaje to lecenie... Szczęściem, dwa cienie wyłaniają się z ciemności, tak, z ciemności, bo już czarna zapanowała noc...
— Hej, gdzie tu skręt do Podbańskiej? — wołam.
— Wy do Kokawy lecicie, ale to daleko, daleko... — odpowiada jeden z cieniów w jakimś nieznanym mi słowiańskim języku; domyślam się raczej niż rozumiem.
— A niech pioruny nad nami zagrają! — ryknąłem — toć ja już leciałem raz nocą do tej Kokawy z panią Eugenią!
— No, a gdzież Podbańska?
— Tego my nie wiemy, my nie tutejsi — odrzekł cień głosem, który przynajmniej na setkę kilometrów pozwalał szacować stałe „bydlisko” tych gości. Ale i to za mało: przyznali się, że na zarobek czterysta kilometrów tu jechać musieli. Pożytku z nich, widzę, nie będziemy mieli zwłaszcza, że mało się wzajem rozumiemy; dwa tylko wyrazy wybijają się z chaosu: „hostinec” i „koliba”; oba mają posmak spania; gdy więc zaczęli nas pociągać za rękawy i coś w dali wskazywać, poszliśmy za nimi. Ciągną nas w Koprową dolinę — co z tego będzie?
Po półgodzinnym rączym marszu wyjaśniła się rzecz: wielka partia drwali, kilkadziesiąt chłopa, rezyduje tu w Koprowej w obszernym szałasisku, z kory drzewnej skleconym. W tych to zastępach cienie nasze obiecywały sobie znaleźć „wodców” na ochotnika. I nie omyliły się: za kilka minut dwu drabów przyjemnej powierzchowności z dwiema oślepiającymi lampami rowerowymi prowadziło nas retro do Podbańskiej.
Boże, Boże, co to była za droga! Rozhulała się nam, przede wszystkim, nad głowami burza, jakiej świat nie widział! Pioruny padały jak ulęgałki; niesamowite ognie błyskawic w trupim jakimś świetle ukazywały nam co chwila całe podgórze słowackie. Woda chlustała po śliskiej ścieżce tak, iż mieliśmy wrażenie, że w górę potoku idziemy. Zmęczenie łącznie z dziwną dusznością powietrza dech zapierało nam w piersiach...
— Że też tym idiotom chce się nas w taki czas dla głupich 20 koron prowadzić? — myślę sobie i drżę zarazem, żeby nie zwiali. Nie tacy jednak naiwni: i tak ze sprawozdaniem musieli być dzisiaj w leśniczówce.
Po iście podłej tej przeprawie, stanęliśmy w Podbańskiej. O, losie okrutny! Przespać się na podejrzanych workach tu niby można; ale zjeść, napić się — nic podobnego... A myśmy od rana na malinkowej diecie... Coś, co w przystępie dobrego humoru nazwano herbatą, o czarny pesymizm mogło było przyprawić nawet optymistę... Nie ta to już Podbańska sprzed lat, co i przytuliła i nakarmiła turystę. Do „Trzech Studniczek” przeniosło się życie. Niestety, sprawnie tak wszystko u nas się dzieje, że... do Podbańskiej przyjść trzeba, żeby się o tym dowiedzieć.
Panna Karusia nie miała, zdaje się, odwagi położyć się; jam ryzykant: ległem w sączącym wodą ubraniu, w czapce, „co kiedyś była biała”, no i w butach oczywiście...
Godzina 5 rano; świta... Z nieopisanym lękiem topię twarz w załzawionej szybie... Źle: mrozem na mnie buchnęło przez niedomknięte okno. Nie pada niby w tej chwili, ale brudne chmury przewalają się po zasłanym niebie: cudowna dwutygodniówka do historii należy...
— Najkrótszą drogą do świata! — oto hasło...
Po długim gadaniu, w którym padały tak brzydkie wyrazy, jak autobusem ze Szczyrbskiego jeziora, jak koleją przez Królewiany, zdecydowaliśmy się wrócić przez góry, doliną Cichą ku Liliowemu i przez nie na Halę. Najprostsza chyba droga; na 5 — 6 godzin oceniają ją przewodniki, no niechby 10 dla nas, to i tak na podwieczorek będziemy na Hali. Wiem, że podejście pod Liliowe — to nie po różach będzie droga, ale — podczołgamy się jakoś, choćby na czworakach — czasu dość...
Brrr... zimno! Krywań we mgle, ale okoliczne kopy trawiaste czyste tymczasem. A nuż się skutkiem chłodu pogoda utrzyma? Na razie nie ma się na co skarżyć; prędzej za to biegniemy, dumnie omijając nęcące maliny. Przejście jakieś przez potok: śmignęła zręcznie towarzyszka — nie gorszym przecie i ja: i takem sprawnie pojechał w skoku wyszlifowanymi gwoźdźmi bechera po kamieniu, że połowicą ciała, mierząc nadłuż, znalazłem się w wodzie. Na dzisiejszą temperaturę ta kąpiel w zimnym potoku — to w sam raz przyprawa!
O, skręt do Tomanowej! — zostawiamy go i lecimy, jak lecą zawrotnie godziny szczęścia... Ale co to? Czerwone znaki, które nas prowadziły dotąd, idą dalej na lewo, przez ławę, za potok jak gdyby w stronę Tomanowej. Czemu nie na prawo w Cichą? myć do Tomanowej interesu nie mamy... Sprawdza p. Karusia na jakiejś mizernej mapinie i ustala, że droga nasza idzie tu istotnie na prawo, przed potokiem; o to właśnie szło. Skręcamy i my.
Zaczął się odcinek, olaboga! — droga, jaką czarownice za króla Ćwieka na odpust jeździły: kamienie i błoto, błoto i kamienie... Poznaję: to ten sam wspaniały odcinek, który... przed sześciu laty... pal go licho: nie wywołujmy z błota mar przeszłości!
Łysnęła mi w tym momencie ścieżka równoległa po drugiej stronie potoku. Mam wyjaśnienie, czemu owe czerwone znaki uciekły nam na lewo: tę sakramencką drogę, po której idziemy, już zarzucono widać i ścieżkę przeniesiono poza potok: to takie proste. Ale wracać się przez to bagno nie mamy zdrowia. Mapa p. Karusi twierdzi, że i ta droga tuż-tuż skręca przez potok ku tamtej: pójdziemy już tym skrętem. A tu, jak na złość, brzegi potoku się podnoszą, tworząc rodzaj jaru; sam potok na dole gdzieś zostaje. Próbujemy się opuścić ku wodzie, ale skosy takie młakowate, że ani rusz... Zaczynam kląć, co jednak nie wiele pomaga. Woda wali z Wierchcichej, szumi, pieni się... Złość mię chwyciła i gdy po spłaszczeniu się jaru blok jakiś podatny ujrzałem w potoku, tygrysim skokiem rzuciłem się na niego; furknęły mi nogi w powietrzu i jestem po drugiej stronie. Panna Karusia oniemiała:
— No, dobrze, a co ja? — nie czuła się zdolną do takiego kroku. Miała rację: to niesolidarność z mojej strony; przecie ona nóg sobie nie nadsztukuje... Ale nie zraża się byle czym p. Karusia: wtłopaczyła się na ten sam kamień w potoku, tylko z niego ani rusz... Naraz:
— Lu! — i jedną nogą zaryzykowała w wodę; ale zanim się zdążyłem zorientować, była już przy mnie. Pewna to firma, — od lat już tak twierdzę...
Musiała strzepać z siebie nieco wody, bo ta powyżej kolan sięgnęła. To było wyrównanie szans: mogłem ja przed godziną ramieniem po dnie podróżować, może ona choć kolanka zamoczyć...
Teraz dopiero poczuliśmy się w niebie; ścieżka jak złoto... — czemuśmy się tam czaili u tego mostku! Mapa stara, a znaki nowe.
Aliści w czasie, gdy byliśmy zaaferowani skakaniem po błocie i przeprawą przez potok, aura zgoła niepolitycznym oddała się ewolucjom: najprzód temperatura spadła chyba do zera, następnie mgły powyrastały na czubach i mam wrażenie, że tałałajstwo to na dół się opuszcza; wreszcie zaczyna zacinać krupa, która wraz w zadymkę przechodzi. Jest godzina pół do jedenastej, zanotujmy to sobie...
Chuchając w ręce, przyśpieszamy kroku, ale serce moje wnet to spostrzegło i — ostrzega... istotnie bowiem dno doliny zaczyna się tu wybitnie podnosić; idziemy pod górę i pod wiatr.
Naraz błysk, błysk! — grzmot jeden, drugi, dziesiąty i — ot — mamy! — Burza śniegowa! Wicher się zerwał i dech w nas zapiera...
— A po co pani wiatrówkę brała, panno Karasiu? — próbuję żartować.
Zaczynamy piekielny lot przeciw świszczącemu wichrowi z głowami jak u jeleni idących do ataku, — a gromy gwiżdżą nad nami! Ręce i nosy karmazynowych nabrały już barw. Zimno, a pot mimo to oczy mi zalewa...
— Panno Karasiu, zwolnić musimy troszeczkę: dusze potracimy!
I odwracam się po raz sto piąty wstecz, by odetchnąć głęboko. Staje i towarzyszka, ale fanfarę wydzwania zębami.
Ba, — ma przecie pod tą wiatróweczką tylko leciutką wyciętą bluzkę na upał...
Już powyżej kostek brniemy w pokładach suchego śniegu. Burza huczy nad głowami, a mgły zawaliły dolinę do dna! Myśleć w tych warunkach o szukaniu wejścia wprost do góry na Liliowe — to dzieciństwo. Wolimy już iść dalej spodem doliny, aż tam, w Wierchcichą, ku ścieżce idącej na Liliowe od Zaworów... Dwie, trzy godziny drogi przybywa, psiakrew!
Coraz bielej, coraz zimniej, coraz strasznej! Mamy już mróz: sople się formują na skalnych okapach, szkliwo powleka kamienie. Czekan trzymam za drzewce, bo żelazo parzy i — oto — skorupa lodowa narasta na drzewcu. Czucie tracę w palcach... Godzinę temu mieliśmy smętnawy wprawdzie, ale możliwy dzień; teraz — całkowita zima! Po dwu tygodniach wymarzenie pięknych i ciepłych! Wprawdzie, kraj cały tej nocy odczuł gwałtowny spad temperatury, ale tu — to kataklizm po prostu.
Po dwóch — trzech godzinach szału, śnieżyca sfolgowała nieco. Pada niby, ale uczciwie; wiatr przestał na chwilę zamiatać... Burza poleciała dalej... Doszliśmy wreszcie do Wierchcichej. Ładnie tu być musi: potok wąwozy sobie pożłobił i kaskadami się rzuca; mimo ciężkich warunków, nie podobna się nie popatrzeć. Przewiało na chwilę; jesteśmy pod Zaworami... Uratowaniśmy!
— Nie mamy po co pchać się na same Zawory, wszak ścieżka na Liliowe idzie wyżej, w przeciwnym kierunku; trawersujmy zatem na lewo pod zbocze, a na Walentkowej musimy ją przeciąć.
Po pewnym wysiłku mamy ją. Już w domu... A juści! — Poczekajmy... ze dwadzieścia godzin!...
Ścieżki się właściwie domyślamy tylko, bo zasypana doszczętnie. O znakach w tych warunkach — mowy nie ma. Śnieżyca znów się wzmaga, temperatura spada... Przesadzamy ramię Walentkowej; wreszcie stajemy w dolince przy kolibie.
Szósta godzina minęła... — pierwsze cienie bliskiego już zmierzchu kładą się na białych rozłogach. Dotychczas drażliwej sprawy ewentualnego noclegu bez dachu nie poruszaliśmy, bo i po co wilka wywołać z lasu? Gdy jednak zoczyłem wygodną kolibę, ozwałem się do towarzyszki:
— No, decyzja! Ja uważam, że powinniśmy się zaszyć tu jaknajgłębiej pod ten głaz i — poczekać do rana.
Aż się zatoczyła panna Karusia:
— Jak to? Tu, o pół godziny od Liliowego? A licząc się z warunkami i licząc, że to my, — niech będzie godzina... I mamy tu kwitować?
— A pani pamięta śmierć Bistrama na samym Liliowem?
— Aleć wtedy zima była — broni się — zresztą, dla mnie w tym moim ubraniu noc na mrozie bez ruchu — to również śmierć! Poza tym, ja z zamkniętymi oczyma już trafię!
— Ha, to idźmy, kiedy pani taka pewna...
Znałem ja orientacyjne zdolności towarzyszki, więc za niemożliwe tego nie uważałem. Ale jakże te zdolności zawodne są w wicher, w śnieżycę, w ziąb! Już za dziesięć minut grzebaliśmy się w oślizgłych maliniakach...
Wiatr szalonymi podmuchy zdaje się urągać naszej biedzie; zamieć kotłuje, że świata nie widać, choć to mrok dopiero... Wyraźnie zeszliśmy ze ścieżki i kwadrans, drugi, telepiemy się po kolana w śniegu.
— To może wróćmy do koliby? — rezygnuje towarzyszka.
— I to już nie jest łatwe w tej chwili. Ciemno zupełnie.
— No, jeśli mamy szukać, to już lepiej przed sobą, nie za sobą.
I wydaje się pannie Karusi, że już — już ścieżkę ma, ot, tam, przy skałkach. Idziemy ku „skałkom”, raczej czołgamy się, bo wicher stanąć nie pozwala. Kalwaria taka droga... Bo to nie zimowy, uczciwy, kopny śnieg, jeno ponawiewane przez wiatr lotne, suche, kaszkowate zaspy. W pocie czoła wygramoliłem się trochę na zbocze, ze ścieżką musiałem się już skrzyżować, nie widząc jej. Chcę się tedy cofnąć nieco, robię zręczny zwrot i — łomot! głową w jakąś dziurę między kamienie. Wstaję speszony, strząsając krew ze skaleczonej dłoni. Wtem panna Karusia zwiastuje, że trawę czuje pod śniegiem. Drżą mi kolana, ale podchodzę wyżej. Prawda, gęsta trawa pod śniegiem... Panna Karusia skrzydeł dostała: już kilkanaście metrów jest wyżej ode mnie. Ale cóż, psiakrew, na Walentkową w nocy będziemy szli? Naraz krótkie: „ach” — i jedzie p. Karusia w dół. Nie zrobiła sobie krzywdy, ale tak ją ten efekt zraził, że straciła całkiem pewność siebie. Bagatela...
— Nie ma co, proszę pani! Pozabijać się w ten sposób możemy. Siadajmy: z dwojga złego lepiej już zmarznąć... Nie było rady: siedliśmy na śniegu, szukając takiej strony świata, z którejby wiatr nie dmuchał. Nie było takiej: zewsząd biło z jednakową mocą. Najgorzej, że towarzyszka moja, ta dzielna, zgodna, zrównoważona kompanka tylu wycieczek, zaczyna mi wpadać w jakąś depresję. Czy dziw zresztą? Tem ci usilniej preparuję „szubieniczny humor”, ale pasuje mi on w tej chwili, jak palone buty do fraka. Siedzimy z kwadrans; ręce i nogi na kość nam pomarzły.
— Ruszmy się, do licha, bo nas tu całkiem z głowami przysypie!
Rozprostowaliśmy kości i w nagrodę dał nam los jakiś surogat koliby: jest to głaz wykruszony od dołu, ale z niszą nie głębszą nad metr i nie dłuższą nad półtora, usiąść ze zgiętym karkiem da się, ale brzydki kamień pośrodku, którego z gruntu wygrzebać ani sposób, jeszcze pogarsza to lokum. Umieszczamy się, jak się da, ale daje się bardzo nieszczególnie. Towarzyszkę wcisnąłem jakoś do środka, — sam, jak kuropatwa, głowę tylko schowałem, resztę grzesznego ciała rzuciwszy na pastwę wiatrów złośliwych. Bariera kamienna między nami nie pozwalała nam nawet „pożyczać” sobie wzajem ciepła, co tak cenne jest nieraz w podobnych warunkach. Ale w każdym razie to los na loterii ta quasi — koliba! Zaczynam przypuszczać, że oprzemy się żywiołom...
Godzina jest w tej chwili pół do dziewiątej; wcześniej „wstać”, jak o pół do piątej, nie ma celu: osiem więc godzin będziemy tak używać — hopla! Szczęściem jest naszym, że mróz nie za wielki: może dwa, trzy stopnie; przyczyną ziąbu jest głównie ten wicher wszeteczny! Ja — nic jeszcze: lodeny i skafander amerykański chronią mię jako tako, ale panna Karusia w lekkiej wiatróweczce i batystowej bluzce — katusze przechodzi! To też osłaniam ją jak umiem. Co za szkoda, że nie mam już osławionej swojej peleryny, którą od szeregu lat wesołość towarzyszy budziłem! Niestety, właśnie przed tygodniem tak się zasłuchałem w miły szczebiot pani profesorowej Drewnowskiej, gdyśmy z nią i małżonkiem znęcali się nad północnym ramieniem Kasprowego Wierchu, że pelerynę zgubiłem! I to teraz właśnie, kiedy po dwudziestu paru latach, naprawdę błogosławieństwem mogłaby się stać. O — los jest zawsze ślepy!
Oprócz wiatru, oczywiście, osłabił nas głód. Po owej „sutej”, kolacji w Podbańskiej i trosze malin w Cichej dolinie — — nie jedliśmy nic, a w każdym razie to już ponad 40 godzin nie byle wysiłków. Są tam jakieś drobiazgi w plecaku p. Karusi, bo główna treść w moim na Hali została, — ale podrażnienie widać nerwowe i apetyt nam hamowało: jak się rozwidni, to zjemy...
Jak zbiegło tych długich osiem godzin, trudno mi sobie zdać sprawę. Rozmaitości było diablo niewiele; jedna z nich — to rozpinanie guzika pod szyją w wiatrówce towarzyszki; rozpinaliśmy go różnymi sposobami — nie do wiary — długich sześć godzin! Na urwanie sześć sekund by wystarczyło, ale wpuść tu zefirki pod te batysty! — zmarzłaby mi panna niechybnie.
Śnieg to padał, to ustawał. Sądząc z ilości, jakie świadectwem po nim pozostały nazajutrz, dużą tam rolę grać musiało zmiatanie pyłu śniegowego przez wichurę ze spadłych już mas; dziwny to bowiem był śnieg: ot, piasek biały, gips... W każdym razie, z małymi przerwami, sypało nam w oczy tym piaskiem zwyż godzin trzynastu!!
Jakaż to antyteza do onej nocy pod Czarnym Szczytem! Tam po wymyślnej uczcie — estetyczne rozkosze na kanwie cudów przyrody, tu — potworny, głupi, miażdżący nudą i jednostajnością — biały grób!
Było jeszcze ciemno, gdy wypełzliśmy nad ranem spod kamienia. Źle: przeraźliwe robię odkrycie: duchem jestem niby trzeźwy, ale tak potwornie opadłem z sił fizycznych, że z trudem trzymam się na nogach: drżą mi kolana jak w febrze; w łydkach, w udach jakieś osłabienie mięśni, jakby z waty to wszystko było, przy tym z waty, która umie — boleć...
— Nie, panno Karusiu, świata ja dziś nie zbawię! — i siadam pokornie na kamieniu.
Panna Karusia też nieswoja, też skarży się na ucisk w skroniach, ale o ileż zwrotniejsza ode mnie! Ha, — młodości cześć!
Gdzieś zza świata przedzierają się do naszej dolinki pierwsze brzaski budzącego się dnia. Zaczynamy się rozpatrywać za ścieżką. Ale śnieg — niwelator zdemokratyzował wszystko: wszędzie biało, punktów oparcia brak oku. Jesteśmy, jak się rzekło, znacznie wyżej od właściwej ścieżki; zaczynamy się tedy powoli opuszczać po tańczących pod śniegiem kamieniach. Ten drobny wysiłek podciął mię nad miarę, więc znów siadam...
Robi się widno. Dojrzeliśmy z dala odcinek ścieżki, wiodącej tu na dół z ramienia Walentkowej, jeszcze przed oną prawdziwą kolibą. Mój Boże! jakże szczęśliwi byliśmy wczoraj na tym kawałku!
Widzi panna Karusia, że ja nie bardzo się entuzjazmuję tym odkryciem, — machnęła tedy rączką z gestem „co pan wart!” — i oznajmia, że idzie po pomoc; mnie radzi spokojnie tu poczekać. Właściwie poza tym odrętwieniem jakimś, źle się nie czuję, — przeraźliwie mi tylko nie chce się ruszyć. To też, choć potwornie zabrzmiało mi w uszach owo „przysyłanie ludzi” po mnie, człowieka zaledwie draśniętego tu i owdzie na kamieniach, — nie oponowałem; jest to miarą mego wyczerpania...
No, i powlokła się panna Karusia po zbawienie; powlokła po to, aby, jak się okazało, o jakieś paręset kroków ode mnie, również klapnąć w bezmocy na kamień.
Być może, że byłaby to już „ostatnia stacja”, kres naszej wędrówki, gdyby tak teraz targał nami wiatr, a mróz mu pomagał, — może zemściłyby się góry za niedocenianie ich grozy, za lekkomyślność, i słusznie, ale los pomógł: ranek wstał piękny, słoneczny, spokojny. Przy tym fuszerom szczęście zawsze sprzyja: gromadka studentów słowackich szła właśnie z Hali ku Zaworom; dopatrzyła ich się p. Karusia i zaczęła nawoływać. Usłyszeli. Zrozumiawszy sytuację, dwu młodzieńców, ująwszy ją pod ręce, poszło z nią na Halę. Reszta za jej wskazówkami szukała mnie.
A ja tymczasem drzemałem sobie spokojnie, właściwie majaczyły mi się jakieś obrazy w półśnie... Nie dokuczało mi nic, tylko omdlenie jakieś mną owładło: straciłem świadomość czasu, — możem spał, może nie. Stan może dość miły nawet: obojętność na wszystko. A niechby teraz góry leciały ze mną, gdzie chcą! Bezwład duchowy i bezwład fizyczny...
Paf! paf! — wystrzały rewolwerowe ozwały się dołem; echo je powtórzyło górą... Widzę żuki jakieś rzeczne, pnące się ku górze... Czego one tutaj chcą? A te żuki poczciwe mnie po zboczu szukały! Widocznie, że mózg mi objęło takoż owo odrętwienie, bo choć widziałem tych ludzi, nie odzywałem się do nich zgoła. Czym wreszcie się zdradził głosem, czy znaleźli mię sami, nie zdaję sobie sprawy.
Za kwadrans mieli mię już w obrotach. Czego ci dzielni chłopcy nie robili! Przede wszystkim, każdy uważał za obowiązek wetknąć mi co w zęby: to pomidor, to jabłko, to czekoladkę, to salami kawał. Połykałem jak struś. Wobec tego z pewnymi zastrzeżeniami i łyk przedziwnego jakiegoś likworu mi dano; ponieważ do jednego tylko ograniczyć się miałem więc „zaciągnąłem się” tak potężnie, że połowa zaledwie zawartości w łagiewce została. Wzięli mię następnie na linę, za którą ciągnął przewodnik czołowy, dwu panów ujęło mię pod ręce, czwarty zaś — nie uwierzyłbym dzisiaj — nogi mi od czasu do czasu po śniegu przesuwał. Czułem, że gdyby mię puścili, runąłbym od razu na ziemię! Niemoc fizyczna zupełna i, jak u mnie, bez precedensu w górach.
Zrozumiałem śmierć Kaszniców i Wasserbergera pod Lodową Przełęczą... Może i ten mój mimowolny eksperyment się komu w górach na co przyda...
Skutki? — prawie żadne... Odziębiliśmy wprawdzie łącznie wszystkie 40 posiadanych palców, ale leciutko; po paru tygodniach śladu z tego nie zostało. Towarzyszce mojej poplątało się wprawdzie coś w buzi: język jej jakoś stracił sprawność u obsady, mówiła niewyraźnie, ale i to po paru dniach minęło. A poza tym myślicie, że choć katar się przyplątał? Nic podobnego! Ot, — czym są góry! nie mściwe, mimo, że tak groźne...
Gdy stanąłem na przełęczy, ozdrowiałem jakoś błyskawicznie! Zwolniony z więzów linki, ścigałem się niemal na dół z polską partią ratowniczą; bo i taka była. Idzie o to, że gdy ja paradowałem pod górę na podobieństwo cielęcia na powrózku, Słowacy wysłali przodem dwu spośród siebie na Liliowe i ci zaczęli hukać z przełęczy. Usłyszano w schronisku i zrozumiano. Wnet kilku zuchów puściło się do góry z najmożliwszymi środkami ratunku.
Gdy ja dochodziłem do przełęczy, dochodzili już niemal i tamci z drugiej strony. Sprawność tej młodej generacji jest wprost nieprawdopodobna... I tu nas poza tym rozrzewniła ta niezwykła taternicka solidarność w niesieniu pomocy... Błogosławione jest tchnienie górskiego świata: z ludzi — Ludzi robić potrafi! I przykro mi, że z powodu niezwrotności w ich mowie, nie dość gorąco podziękowałem Słowakom za pomoc: wycofali się skromnie w dalszą drogę zaraz z Liliowego. Za to nie darowałem polskiej kompanii, którą obsypaliśmy słowy, niby różami, na zaaranżowanej uczcie wiwatowej w schronisku. I co się okazało? — wszyscy abstynenci! Może to dlatego oni mnie prowadzili, a nie ja — ich?...
Kołomątu narobiliśmy swoim wypadkiem i w schronisku samym. Gdy się wczoraj wbrew zapowiedzi nie wróciło, atmosfera niepokoju ląc się zaczęła w kółku życzliwych nam osób; gdy usłyszano sygnały z przełęczy, niepokój w lęk się przerodził; gdy spostrzeżono z oddali p. Karusię, prowadzoną przez dwu panów, a mnie tam nie było, — wyrok na mnie zapadł: kaput! — był, był, i naraz go nie ma... A że o niewiasty tu szło, które zawsze złote mają serca, więc pono tam i łza niejedna już się potoczyła, i pacierz za mną ku niebu poleciał... Może i te interwencje sprawiły, że wymknęliśmy się z panną Karusią z królestwa Tanatosa przez niedomknięte drzwi...

. . . . . . . . . . . . . . .

Tak się skończyła w jubileuszowym moim XXV-tym roku obcowania z górami jubileuszowa trzechsetna wycieczka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Rzewnicki.