<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Rzewnicki
Tytuł Moje przygody w Tatrach
Podtytuł Uśmiechy i dreszcze. Kartki z pamiętnika
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1938
Druk M. Drabczyński
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Janusz Kotarbiński; anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


13. RAKI W POKRZYWACH.
(19—21 Sierpnia 1926.)


Dawno, dawno mnie kusił długi, charakterystyczny masyw Osobitej, co niby sfinks się położył na straży Tatr od zachodu; dawno wybierałem się na ten rzadko zwiedzany szczyt, jeśli nie w rzeczywistości, to w projektach chociaż... Nareszcie nastała decydująca chwila: szturm do Osobitej!
Planowania były dość obfite, ale nie kleiły się jakoś szczegóły osobowe; aby więc losu znowu nie kusić i nie odkładać, postanawiamy z panią Eugenią iść sami. Uzbroiwszy się tedy w potężny klucz od schroniska w Starej Robocie, ruszamy w cudowny poranek, rozzłocony promieniami słońca, ku dolinie Chochołowskiej. Idziemy pieszo, bo i tak czasu aż za wiele na dzisiejsze podejście. Aby trudniej było zgadnąć, dlaczego, — idziemy nie skrótem koło Lejowej dolinki, lecz trójkątem dróg przez polanę Roztoki. Uff! — karze nas za to palące słońce. Na godzinę 3-cią stanęliśmy na miejscu. Schronisko w tym roku podzielone: na prawo, w porządnie uprzątniętej izbie rezyduje teraz armia, czyniąca pomiary do map, — na lewo turyści; gorzej chlewa w tej lewej połowie, a sienniki do spania — to już tragedia cała! Cóż robić? — turyści pleno titulo tak się z przybytkiem Towarzystwa obchodzą!
Odbijam jedno z zabitych okien, bo nie ma sensu pozbawiać całkiem światła i nie wietrzyć tej nory troglodyckiej, — i roztasowywamy się do obiadu. Smakuje, jak delicje, zwłaszcza, że zabrana przez nieuwagę wiśniówka chwali swego twórcę...
Po obiedzie drobne spacerki to pod Ornak, to ku Kominom Tylkowym, to wreszcie w obfite trawniki Trzydniowiańskiego Wierchu, i — spać, by sił nabrać na pracowity dzień jutrzejszy. Spało się tak soczyście, że nawet poranne manewry armii, która się wybierała na pomiary, nie obudziły nas. Ale czemu ta armia taka jakaś niezdecydowana dzisiaj? Miano ruszyć o 4-tej, a tu już 7-ma i komendy nie słychać... Ba, dowódca, p. kapitan od teodolitu i astrolabii, nie wierzy w pogodę! Ładna perspektywa dla nas! Aliści po raz pierwszy okazujemy się mężniejsi od ludzi oręża:
— Idziemy, pani Eugenio?
— Oczywiście, idziemy...
Istotnie, chmurno dziś na niebie i ziemi, ponuro... Ale chmury wysoko, jędrnie w powietrzu. Cóżbyśmy zresztą robili? — wracali, czy co?
Zrywamy się tedy do lotu. Trzydniówka, Chochołowska polana — to słupy dla nas przydrożne; sypiemy na Bobrowiecką przełęcz. Łagodna ona, nie stroma, — wprost zaprasza do drogi... A niebo zapłaciło nam sowicie za zaufanie, bo szare chmurzyska powsiąkały gdzieś w przestrzeń, a oko słońca dobrotliwie spozierać zaczęło, jak to my też sobie radę dawać będziemy z tą Osobitą... Tym ci rezolutniej braliśmy się do rzeczy; czy z całkowitą świadomością tego, co się czyni, — mam lekkie wątpliwości w tym względzie. Bo oto, mamy schodzić na dno doliny Bobrowieckiej, — mapa tak chce; tymczasem znak czerwony na drzewie wskazuje skręt na prawo i zamiast obniżania się ku dnu, przeciwnie, darcie się dalej ku górze! Co to ma wszystko znaczyć?
Ale o czym innym na razie trzeba myśleć, bo, oto piękna zrazu ścieżyna w tak ohydne błoto nas wciąga, że buty toną z cholewkami! Wyraźnie jednak świeże ślady czworonogów wskazują, że nawet bydlę da tu sobie radę; mieliżbyśmy my się zrazić? Perć, jak się okazuje, opasuje w kierunku północno-wschodnim Bobrowiec, biegnie jego zachodnim zboczem, przemyka się gdzieś na prawo od wyniosłości 1327 m i rzuca się z pieca na łeb do doliny Liszkowskiej. Dobrze; ale co to wspólnego ma z naszą Bobrowiecką? Bardzo prosto: śpiesząca na kośbę niezmiernie charakterystyczna, życzliwie nas witająca gromadka Słowaków wskazuje nam dróżkę leśną na zachodnim stoku Jeżowego Wierchu, wyprowadzającą łagodnie do doliny Bobrowieckiej w dolnym jej biegu. Ha, więc ominęliśmy cały środek Bobrowieckiej! Cieszę się z tego, bo pamiętam z przed lat czterech, jaki to bór odwieczny tutaj, ile padliny drzewnej zalega już na początku zejście z przełęczy ku północy! To właśnie skłoniło widać ludzi do przetrasowania nowej ścieżki przez milutką dolinkę Liszkowską.
Tak czy inaczej, syci malin, których nałuskaliśmy w zejściu bez liku, wkroczyliśmy dumnie na łagodne już zupełnie i miękkie kobierce Bobrowieckiej i nią w dół, do skrętu w południowo-zachodnią gałąź, w niezmiernie ciekawą Suchą dolinę. Jesteśmy u wrót Osobitej...
Wesołe słońce rzuca nam plamy świetlne na murawy, — to też obtarłszy uznojone czoła i orzeźwiwszy się wodą, siedliśmy do śniadania. Zdawało nam się, że jesteśmy już u progu szczęśliwości... — tymczasem wiele jeszcze wody upłynie w szumiącym Bobrowcu, zanim spracowanym mięśniom damy wypocznienie.
To, co pisze przewodnik o dolinie Suchej, jest w stosunku do rzeczywistości rozbrajające; zbywa wykrzyknikiem, że to „piękny i dziki wąwóz górski”, co ma starczyć za opis drogi; tymczasem jest to jedno z najuciążliwszych podejść, jakie znam: nie przez niebezpieczeństwo drogi, nie! — ale przez ten pot wylany, gnaty powykręcane, szaty podarte, obuwie przemoczone, ręce poparzone i podrapane... Opowiem, jak się rzecz miała, choć nie mam dość soczystego pióra, aby opisać ten ogród udręczeń, gdzie kroku jednego nie było bez wysiłku: fantazja musi resztę dośpiewać. A jednak podrapani, obdarci, przemoczeni na amen, dobreśmy mieli miny z p. Eugenią przed snem, bo się nie byle czego dokonało dzisiaj, chociaż to idzie o szczycik trawiasty od Kopy Magóry, absolutnie rzecz biorąc, niższy, — chociaż tak niepoczesne zajmuje on miejsce w szeregu problemów tatrzańskich, zwłaszcza, dla taterników-folblutów...
Nic nie wiedząc jeszcze, co nas czeka, puszczamy się w ów „piękny wąwóz dziki”; na razie nic tu wąwozu nie zapowiada: ot, zwykła dolina trawiasta ze snującym się na dnie rozszczepionym na liczne gałęzie potokiem. Idziemy dość długo pod bieg tego potoku. I, oto, widzimy rodzaj skalnej bramy z ciemnozielonym, przed półwiekiem już chyba wymalowanym znakiem; zwęża się tu dolina i miejscami istotnie do wąwozu się staje podobna. Nie wszędzie jest i potok, a przynajmniej woda w potoku, bo nieraz po suchym łożu wypadało trawersować. Już tu miejscami tamują drogę powywracane smerki, suche gałęzie itd. Zielone znaki powtarzają się zrzadka, — widać tędy droga właściwa...
Łożysko potoku zaczyna się wznosić w górę, skałki zacieśniają się, tak, iż w pewnym miejscu mamy wcale niewygodną przeprawę: chlusta sobie siklawka z progu, boki przeraźliwie strome, i tylko jakieś z piekła rodem obejście przesmykiem wiedzie na górę... I oto właśnie tu, właśnie podczas owego paskudnego obchodzenia, wyszarpnęło mi coś pelerynę z pod plecaka: czarną plamą na najprzykrzejszym cyplu zawisła. Odważna moja towarzyszka wyratowała mi ją.
Idziemy dalej. Karkołomnych takich obejść już nie ma, ale mimo to droga się pogarsza: potok już teraz w głębokim trawiastym jarze sobie płynie, a że dzieje się to wszystko w lesie wysokopiennym, więc zwalone wichrem ze stromych zbocz drzewa trupem zasłały łożysko. Leży to wszystko w sterty usłane, jak stosy kacerskie; całość wygląda, jak po trzęsieniu ziemi, albo przynajmniej po przejechaniu lawiny. No, i leźże, biedny męczenniku, na stos ten — co mówię! — na sto stosów, na tysiąc, — leź! I z różnych to epok padlina; są tu pnie zbutwiałe przez wodę przeżarte — to melodie przeszłości; są i w średnim wieku, z kory obłupane i obślizgłe, jest i młódź secesyjna, suchymi kikutami łechcąca po łydkach śmiałków, co w „pięknym” tym wąwozie drogi na szczyt szukają... Pod całym tym hultajstwem szumi sobie zalotnie potoczek, z progu na próg siklawkami skacząc, a, co ciekawsza, znaki zielone na progach potoku! — a więc to droga normalna! Ładna droga!... I jakże tu się trzymać tych znaków? Po stertach drzewa spacerować? Małpą przecie nie jestem...
Lazło się, skakało, ślizgało, zapadało, darło odzienie, kaleczyło nogi i ręce, póki było można, — ale nec Hercules contra plures: pal diabli, pani Eugenio, smarujemy do lasu z tego wąwozu! Ale jak wyjść z jaru? Ściany trawiaste, strome, chorrroba, jak ściany tumów gotyckich, — a na dobitkę, porośnięte — śmiejcie się i płaczcie zarazem! pokrzywami!! Plantacje, do kroćset? Włókiennictwo pokrzywne chcą tu kultywować? I próbuj tu, człecze, iść w takim paskudztwie! Przedzieramy się przez te niwy zapowietrzone, pniemy w pocie czoła na stromy bok — i jesteśmy w lesie, o parę pięter wyżej. Odetchnęliśmy...
Ale las — Boże, piorunami go ukarz! — też podszyty trupami smreków poschłych. Przedrzeć się miejscami nie sposób; próbujemy wymijać, ale wichry tu widać hulały i w skrajne biły drzewa, bo właśnie nad jarem — cmentarzysko! Omijanie odpędza nas od znaczonej drogi i w głąb lasu spycha, a czyż podobna tu, na odludziu, pozwolić się uwieść na manowce? Jak w las się zaszyjemy, to gorzej tu być może nocą, niż w owym lesie pod Żółtą Turnią... Nie; walmy z powrotem w pokrzywy!
I trochę po skraju lasu przez sucharze, trochę przez one niesamowite plantacje, niby pająki po pochyłej ścianie z nogami na różnych poziomach, pchamy się do góry szlakiem jaru... Szlak się trochę wykręca na prawo i łysnąwszy nam z lewa na zakręcie dwoma z niemożliwej stromizny lecącymi potoczkami, niby siklawami dwiema, sam łagodnieje, gdyż łoże potoku tu bystro się podnosi, ściany wobec tego maleją, i w pewnym punkcie znajdujemy się na poziomie łożyska; jednocześnie i koryto potoku się znacznie oczyszcza.
Przychodzimy do wniosku, że lepiej już teraz wspinać się po jego progach — i włazimy w wodę. Akrobatyka niebywała: kroki cyklopowego typu, to znów typu małpek, skrobiących się tylnymi łapami za ucho; czasem na prożku człek kolano musi w wodzie utopić, bo nie wlezie inaczej... Ja jeszcze, longipeda, pomagam sobie niekiedy tym, że jedną nóżką idę na wschodzie, drugą na zachodzie — ale towarzyszka moja, krótsza wybitnie, w pół męskim pół damskim obleczeniu, jak szła po tych chrustach, jak idzie w wodospadach, jej tylko o to pytajcie...
Baczność! tu znowu łoże sucharstwem zasłane; znowu na boczki wyłazić potrzeba! Pokrzyw za to jeszcze więcej, o! pokrzyw je, Panie! Diabła tam! proste są jak świece na sabacie czarownic... Więc zaczynam... karczować! Idę i przed sobą, czekanem rąbię na prawo i lewo. Nie tak kosiarz wprawny kłosy kładzie przed sobą, nie tak rycerze skrzydlaci bruzdy w zagonach ultajstwa kozackiego siekli, jak ja kładłem, jak ja siekłem i przetrącałem badyle tych pokrzyw, trupami znacząc drogę za sobą! — bujne życie przed nami, a za nami — śmierć!
Zmienia się panorama: jar potoku się spłaszcza, sam potok to jest, to go nie ma. Drzewa tu rzedną, tendencji walenia się z góry w płaski potok nie mają, ale pokrzyw tu za to dwakroć więcej, a przyłączają się do nich olbrzymie łopiany, co, niby sombrera ocieniają spód; stąd błoto na tym odcinku. Co nas to jednak obchodzi: — w buciskach i tak woda chlupie, choć dzień piękny i suchy... Prujemy piersiami te fale zielonego morza, ale tylko łopiany pokornie się kładą; dwumetrowe pokrzywy bronią się jak umieją: nie tylko w ręce parzą, ale w twarz, w szyję za uszy! a może jeszcze gdzie! Pani Eugenio, kiedy koniec, kiedy koniec temu?!
Znów zmiana widzenia, tym razem na korzyść: pokrzywie panowanie się kończy, wchodzimy w połacie kosówki: i tu nie wszędzie puszcza, i tu drzeć się potrzeba nie byle jak, ale łaził tu ktoś, kiedyś, przed stu laty, — więc przedeptania jakie takie są...


„Setka rogatego ludu przyglądała się nam uważnie“.

„Kozdej bidzie kuniec przyjdzie” — jak filozofował juhas na Groniku; przyszedł i naszej: wydostaliśmy się na piękne trawy pod przełęczą i na przełęcz samą. Tu jesteśmy przedmiotem niemej obserwacji, podziwu, — bo ja wiem? — zachwytu może: z setka rogatego ludu z szeroko rozwartymi dobrymi oczami przygląda się nam uważnie... Ciekawym, co takie bydlę o mnie sobie teraz myśli: czy czasem za pomylonego mnie nie ma? Nie bluźnij, bydlaku: myśmy dziś pięćkroć więcej niż Garłuch, zdobyli! — rozumiesz?...
Z przełęczy na prawo śmiało biegnie w górę skos ku szczytowi Osobitej. Dwoje turystów stamtąd schodzi; w lewo łagodniejszy skos doprowadza do „utulni” jakiejś, ale niezagospodarowana to buda, więc mało z niej pociechy...
Idziemy oczywiście, na szczyt. Ha, znajomki p. Eugenii z Warszawy schodzą z niego; taterniki widać nie byle jakie: namiot ciągną własny, po szczytach nocują. Wymiana zdań; wypada z niej, że państwo ci idą... przez Suchą w dół! — szczęśliwej podróży! My deklarujemy się na noc do schroniska w dolinie Łatanej.
— Bagatela... — mówi pan S. — z dymem poszło wczoraj!
Przeciągnęły nam się nosy...
— Po co państwu zresztą Łatana? Tu, w dolinie Studziennej Wody jest leśniczówka, wprost marzenie! — Brestowa się nazywa...
— A do niej daleko?
— Może półtorej, może dwie godziny.
Odetchnęliśmy: spanie tedy pewne; tam będziemy używać! Już się oblizuję na mięsiwa różne, na piwo... — — hola! hola! wolnego...
Ale jeszcze wymiana rad:
— Państwo, na miły Bóg, nie chodźcie przez Suchą! — tortury tam was czekają, — i demonstrujemy im to zbędne wyloty w obleczeniu, to wykrzykniki krwawe na ciele, to ręce poparzone jak bulwy.
Z wesołym stoicyzmem odpowiada pan S.:
— Nie mamy innej drogi na razie; źle będzie, to namiot rozbijemy w pokrzywach i spać będziemy, jak raki...
— No, to Bóg prowadź...
— Jeszcze jedno ostrzeżenie — dodaje małżonka — niech Bóg państwa ustrzeże od schodzenia do Studziennej Wody wprost ze szczytu: tam umrzeć można z wrażenia, tak stromo!
Nie dopytywałem, by czasu nie tracić; przekonaliśmy się w drodze, że istotnie są tu dwa podejścia na szczyt: z przełęczy i z pod przełęczy z tamtej strony. Myśmy do tej drugiej drogi intencji nie mieli, tamci państwo właśnie nią weszli, bo z tamtej szli strony na Osobitą. Ale kto wie, co lepsze: czy szybka śmierć (literacka) na stromiźnie, czy powolne konanie (literackie) w korycie sucharzami słanym? — bo zobaczymy, jak to będzie...
Tymczasem — szczyt! Pół do piątej... Odpoczynek... Nie chce mi się nawet rozglądać w sytuacji na obszernym plateau szczytowym, jak p. Eugenia to czyni. Widoków nie ma żadnych, bo mgły czekały tylko na to, by nam je zasłonić; zaczyna nawet pokropywać, choć na strachu się kończy, bo po chwili deszczyk ustaje. Do jedzenia się nie bierzemy; dość już późno, a jagódek było moc na podejściu.
Po kwadransie opuszczamy się w zaciekawione stado wolców i zaczynamy gwarzyć z dwoma pastuchami; starszy — to niby Polak; ale nic już polskiego w nim nie ma, ledwie go rozumiemy. Duma nawet narodowa snadź zblakła w starcu: nie chwalił się pochodzeniem; na dole dopiero dowiedzieliśmy się o tym...
Czas schodzić; 5-ta już minęła. Dziewięć godzin już jesteśmy w drodze, a mnie się zdaje, że to już trzy dni... Zrazu dobrze; znaki niebieskie; zbiegamy z przełęczy, będącej, poza innymi jej powabami, wielką fabryką nawozów naturalnych. Dobrze nam się idzie, aż tu nagle wyszczerzył zęby suchy trup powalonego smreka! Omijam go... Ba, drugi, trzeci, dziesiąty! Zepchnął nas pierwszy ze ścieżki, poprawił drugi... — nie! nie wolno nam tutaj gubić drogi: znaków szukajmy! Bałamucimy czas jakiś, ale znak znaleźliśmy, mimo, że co sto kilometrów maźnięto tu kamień zaledwie.
Idziemy... — znów potwór zwalony na drodze; w paszczę mu samą lezę, by z drogi nie schodzić; kąsa, drapie, szczurzy się... Nie dam rady: złażę znowu ze ścieżki. I stale taki kontredans haniebny! ale słychać tam potok na lewo; opuścimy się ku niemu; ten nas na pewno sprowadzi. P. Eugenia ma oczy jak ryś, ale na sto kilometrów nie widzi: nie oponuje więc. Zresztą, zmordowana, widzę; wolę swoją mojej już poddała zupełnie...
Opuszczamy się ku potokowi; badam sytuację: kubek w kubek taka sama, jak była po tamtej stronie. Strumyk leci po próżkach, wesoło sobie szeleszcząc siklawkami; obramowany zboczami o ostrych spadach, zresztą łagodniejszymi niż tam; a na tych spadach — Panie ratuj! — pokrzywy, łopiany, pokrzywy!! Łożysko potoku miejscami puszcza — po wodzie! miejscami zawalone sucharzami. I znów z wody w pokrzywy i z pokrzyw do wody! Ale o zmroku pokrzywy już chyba lepsze, — przeważnie więc przez nie ciągniemy, zwłaszcza, że spady łagodnieją. Myliłby się jednak, ktoby przypuszczał, że przez to z trupami smreków skończone. Bynajmniej: co chwila leży taki ananas z koroną w strumień wrzepioną, a pień zdechlaka zagradza nam spad: winduj się na jeden, podłaź na drugi, okrakiem bierz trzeci!
Jeno, że gorzej teraz: słońce kończy już pracę dzienną; migała nam jeszcze przed chwilą czerwień promieni przez drzewa, teraz zmierzch się już czołga bokami... Aby nie komentować smutnej doli z dzielną towarzyszką moją, jak sama cierpliwość cierpliwą, — lecę niby chart, stuliwszy uszy; — nie pytam o nic, nie radzę, nie pomagam, — niech się ratuje jak może, bo inaczej, noc nas ucapi! I tylko przystanę w milczeniu od czasu do czasu, by z oczu pani nie ginąć, by jej pozwolić różnicę w długości kończyn nakładem czasu wyrównać; mam wskutek tego choć sekundy wytchnienia, towarzyszka — nic!
Rysi wzrok p. Eugenii światło już dojrzał; niech żyje Brestowa! W sam czas, bo noc już brudnymi łapy i nas, i otoczenie obmacywać jęła...
Coś się bieli na dole: całe połacie jakieś blado-żółte. Do czarta z zabawą! — to setki pni strzelistych, okorowanych, obrobionych, leży w poprzek na stokach i drogę nam zagradza; mosty formalne! Znów więc przełażenie, na co kogo stać... Nie zdzierżymy: to kilometr tego... Tedy do potoku retro! Ba, cały wypełniony drapakami gałęzi; to byłe korony tych oto obnażonych pni w prochu się tarzają i błocie gniją. Taki to już los koron w tych czasach zuchwalstwa i zepsucia! Prześlizgnijmy się zresztą po tym ostatnim, niezwykle ciężkim etapie: jesteśmy na dole, na ścieżce, którą opuściliśmy górą. Szliśmy tedy źle, co do czego nie mieliśmy wątpliwości, ale bez mapy, bez opisu, trudno w Zachodnich Tatrach najdogodniejszymi chadzać szlaki. Kto się boi „połazić”, niech w domu — wicie — siedzi...
Już-już zbliżamy się do światła... Górą nasza! będzie kolacja, co się zwie! Iść trzeba dość ostrożnie, bo błota tu dużo, padał widać niedawno deszcz. Sapiemy, ale lecimy. I cóż? — rozczarowanie: to nie Brestowa, to ognisko rozpalone przez drwali...
— A daleko ta Brestowa?
— Ha, jeśli chybko pójdziecie, to godzinka będzie.
Świeczki nam stanęły w oczach: półtorej godziny miało być z przełęczy — a godzina jeszcze stąd...
Ściskamy zęby i topimy się w błocie: byle prędzej, byle bliżej schroniska! Droga, zrazu koślawa, rozszerza się teraz, niemal w szosę się zmienia; tym ci gorzej dla spracowanych nóg: jednostajność i powtarzalność byle drobnego urazu — dokucza. W skałach każdy krok jest inny, odciśnień się nie nabawisz; to specjalność szos...
Ciemno już zupełnie, ale światło nam teraz, co prawda, niepotrzebne. Lecimy pół godziny, lecimy godzinę, mijamy jakieś zabudowania bez żywego ducha, na raz światła zamigotały! mamy Brestową! Godzina już 9-ta pono; zwyż trzynastu godzin takiej drogi — to chyba dość!...
Królestwo, królestwo! za wodę, za jadło, za łóżko!! Pytające spojrzenia jakiejś jejmości i — niemiejemy niemal z przerażenia...
— Schronisko? mówi niechętnie — tu nie ma schroniska ani jedzenia; to leśniczówka, turystów tu się nie przyjmuje. Idźcie do Zuberca, sześć kilometrów tylko...
Tylko sześć kilometrów, psiakrew! tylko sześć? choćbyś strzelała, zatracona babo, nie ruszę się stąd! I pchamy się do gwarnej, rozświegotanej izby.
— Dobry wieczór, panie Czerwień! — mówię bezczelnie; pastuch na przełęczy tak tu gospodarza nazwał — dobry wieczór. Co słychać u pana? Ile to czasu nie widzieliśmy się!... (co prawda, nie widzieliśmy się nigdy).
— Dobry wieczór, a skąd wy?
Zaczęły się rekomendacje, których wynikiem było ofiarowanie nam, jako dobrym znajomym, noclegu na świeżym sianku w stodole. Czegoż więcej wymagać? z jedzeniem tylko gorzej: ale mamy jeszcze coś niecoś w plecakach, więc urządzamy sobie własną kolację; a gdyśmy ją jeszcze resztą wiśniówki skropili, w krainę nicości uleciały ślady udręczeń dzisiejszych...
Zapoznajemy się z otoczeniem; a otoczenie to ciekawe: Przede wszystkim przystojny chłopiec, Polak, student szkoły rolniczej; zajął się zaraz nami i podjął się konie nam ugodzić w Zubercu do kolei, bo po dokładnym obdarciu się z odzienia o dalszych wycieczkach na razie trudno było mówić. Następnie, wesoła roześmiana kompania ze Zlatej Prahy, spożywająca własne dary Boże z pękatych plecaków. Okazuje się, że są to właśnie... pogorzelcy z doliny Łatanej. Ale co ci pogorzelcy w tak dobrym humorze? Zrozumiałem ten humor: polityka. Zlata Praha, dążąc po bratersku do zjedzenia Słowaków, przysyła, pono, w Tatry „korzennie” czeską młodzież, oddając jej dzierżawę swoich „utulni”, czym się współdziała niby w robocie asymilacyjnej. A złożyć jeszcze taką misję w ręce pięknych dziewczyn, — to skutek pewniejszy, niż moskiewskie metody, tak dobrze nam znane. Taka to czwórka nieświadomych pomocników państwa pracowała w Łatanej. Spaliło się co osobistego, to im zapłacą, czego więc się martwić...
Jest w tej czwórce jedna rozkoszna dziewczyna — baczność: tymczasem jedna! — lat osiemnastu — dziewiętnastu, ostrzyżona i ubrana jak chłopak; otrzaskana widać sportowo, skoro jej nie żenuje demonstrowanie utoczonych udek z króciutkich spodeniek. Figluje, jak dzieciak, terkocze w tym swoim czeskim języku, co tak do dziecięcego podobny; po raz pierwszy ten język w jej buzi pięknym mi się wydał. I oprzej się tu, człowieku, takiemu narzędziu asymilacji!
Między chłopakami jest jeden, jak marzenie piękny, do małej podobny, pewnie brat; łobuz widać, bo w oczach mu się pali... Zgrana ta czwórka tyle życia robi, że nie chce się praktykantowi wracać do Zuberca, oj, nie chce... Czy aby nam z końmi nie skrewi?
Przyszło wreszcie do onego spania na sianie. Jako już honoratiores w oczach gospodarstwa, bo dobrzyśmy przecie znajomi, — otrzymaliśmy z p. Eugenią osobny sąsiek do użytku; pogorzelcy ulokowali się w drugim. Noc była nie tyle wygodna, co oryginalna: jesteśmy nie na żadnym stryszku, lecz w szczerej stodole gospodarskiej; siana moc, suche, wonne... pakujemy się po belkach, pstryk! i żarówka się przepaliła w latarce; urządzamy się po ciemku... Spało się, przynajmniej ja spałem świetnie, gdyż wbrew obawie, ciepło było w stodole. Ale nic sen, ciekawsze było przebudzenie.
O świcie już zaczął się ruch w sąsiednim sąsieku; sfrunęła na gumno sprawnie po belkach nasza wczorajsza dzieweczka; w sukience dzisiaj jeszcze ciekawsza.
— Dobre rano — rzuciła ku nam.
— Dobre rano, slecna — i czekam dalej. Co do diabła! śnię jeszcze, czy co? Po belkach opuszcza się teraz zręczny, zwinny, chłopaczek wczorajszy, ale... w sukience — i figlarnie nam rzuca:
— Dobrydeń...
Maskarada od rana? Zaintrygowało mię to — i wstałem. O, ja fuszer! o, gamoń! o dudek! delikatnie mówiąc... To ja wczoraj nie poznałem, że to była dziewczyna ten chłoptasek! Wróbel stary, wyjadacz! — nie wiedziałem, że z piękną dwudziestoletnią dziewczyną rozmawiam, a kokieteryjne uśmiechy za minoderię chłopaka brałem! Nie uwierzyłbym temu, gdyby to faktem nie było! małej oczywiście, z tym się nie zdradziłem. I oto dlaczego noc w Brestowej długo zapamiętam!
Jak Wenus z piany, wyłoniła się i p. Eugenia z siana. Śniadanie otrzymaliśmy już, co się zwie, — tak w górę już poszły nasze papiery...
I zaczął się wymarzony pogodny dzień, który fatalną chlapaniną miał się skończyć. Do Zuberca poszliśmy pieszo, stamtąd dwanaście kilometrów przez piękne wsie Habówkę i Białypotok jechaliśmy bryczką, która wybijała obfite staccata po kamienistej drodze; wsiadłszy do pociągu w Podbieli, przez Twardoszyn, Trzcianę itd. dojechaliśmy do Nowego Targu, no i do Zakopanego. W Zubercu uszczknąłem po drodze „poważny szczyt”: Kiczerę. Jakiż inny, choć taki bliski, ten kraj słowacki! Wioski, przynajmniej te, które widziałem, czyściutkie, schludne, w kwiatach tonące, z domkami szczytem ku ulicy — jakże odbijają od naszej podhalańskiej nędzy! Porównajmy choćby z bliskim w błocie tonącym, rozrzuconym naszym Rogoźnikiem po drodze! Ciekawy szczegół tych wiosek słowackich: świątki, świątki i świątki, na domach, na drzewach, na słupach; pobożny to musi być kraj i wesoły, bo wszystkie te świętości bajecznie kolorowo wykonane w polichromii. Wesoły, na oko, ale jakże złupiony przez eksploatatorów kraj! Inteligentny nasz woźnica skarżył się tak mniej więcej:
— Cóż, Węgrzy jeszcze nas żydom zaprzedali; wszystkie lasy dokoła to własność spekulantów. Wywożenie drzewa — to nie handel nawet, co lud miejscowy bogaci, to wywożenie żydowskiej własności, dewastowanie lasów... Czech poza tym łapie chciwie obrywki do Prahy; my Słowacy, synowie tej ziemi, my drzewo tylko rąbiemy i na wagony ładujemy... Późno, późno się bronić.
I istotnie, gołe wierchy naokół; zniszczone lasy. Wdziera się człowiek na zbocza z kartofelkami, z owsikiem... Zagony inaczej, niż u nas planowane, i mądrzej: poziomo biegną po zboczach, poprzegradzane tarasami trawników i drzewek. W większych kompleksach przez środek takich pólek biegnie droga objazdowa do góry, tak, iż każdy gospodarz ma łatwy dostęp do swoich działek. Co kraj, to obyczaj. Ogólne wrażenie pozostaje takie, że ludność nie ma się czego wstydzić; wstydzić powinny się rządy. Dowlekliśmy się po niemądrych ceremoniach granicznych do Zakopanego. Toż ja się wyśpię tej nocy! — aha! Trafiłem, jak kulą w płot: już o 1-szej ściągnięto mnie z łóżka. Skandal się stał: dobra, miła, odważna mamusia zwrotnej Alinki — zgubiła się w górach!
— Jakto zgubiła się? gdzie? jak? kiedy?
Tłumaczenie mętne:
— A no, szliśmy razem, była, no i nie ma jej...
Calutką noc radziliśmy, to sami, to z pogotowiem, i skoro świt ruszyła pierwsza wyprawa ratownicza: córka z jednym z wyznawców nowego zakonu taterników-wspinaczów, p. Stefanem Jaroszem. Pogotowie miało wyjść niebawem.
Rzecz miała przebieg nie tyle tragiczny, co niemiły: pani Janina odbiła się od towarzystwa na Krzesanicy, gdyż jako osoba rozważna, nie chciała w zawadiacki, jak jej się zdawało, sposób zjeżdżać po skalistych żlebkach ku Tomanowej. Nie porozumieli się jakoś, czy tylko nie zrozumieli z przywódcą, tak iż towarzystwo poszło dalej, ku Kościeliskiej, a p. Janina wróciła.
Łatwiej się jednak zdecydować na coś, niż to wykonać. Jakoś niesporo się szło, pewnie się tam trochę pobłąkało, dość, że wieczór zaczął się zbliżać. Zerwała się wichura, mgieł skądś nalazło, zaczął sypać zimny deszcz. I oto odbita od stadka osoba, bez grosza przy duszy — o to teraz mniejsza — bez sweterka, bez chustki do nosa — no i bez jedzenia (wszystko to wódz uniósł w plecaku) utknęła na noc gdzieś na zboczu Małołączniaka. Logiczne następstwa przyszły niebawem: nie tylko zziębła w poszarpanej przez wicher bluszczynie ale skostniała nieomal. Przygotowywała się już zwolna, krótko mówiąc na śmierć; już i modlitwy były, i pożegnania, platoniczne niestety dla męża i dzieci, bo i ołówek został w plecaku. W senność jakąś dziwną już zapadła, gdy w porannych brzaskach dnia, w tumanach mgły pędzonej wiatrem, ujrzała widmo jakieś niesamowite, w śmiertelnej, zdało jej się, koszuli. Widmo zbliżało się olbrzymiejąc w mgłach. Naraz:
— Alinka! — krzyknęła wpółomdlała matka, wyciągając ręce do widma.
Tak, była to Alinka, która pierwsza z ratowników dopadła skostniałej i napółprzytomnej matki...
Tak, — z górami żartów nie ma...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Rzewnicki.