<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Rzewnicki
Tytuł Moje przygody w Tatrach
Podtytuł Uśmiechy i dreszcze. Kartki z pamiętnika
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1938
Druk M. Drabczyński
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Janusz Kotarbiński; anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


14. GRAND HÔTEL DU PIC NOIR.
(28 — 31 Sierpnia 1926.)


...A tak niewinnie brzmiało to w założeniu... „Co nam ludziom poważnym do wspinaczek się brać”? — mówi wytrawny gryziszczyt, pan Stanisław Roguski. „Nie o trudne przecie nam rzeczy idzie, idzie o mniej szablonowe” — przywtarza wykwintny profesor Jerzy Lande. Złote słowa zasłużonych mężów... Powstał w ten sposób plan, obejmujący dolinę Kołową, Czarny Szczyt, dolinę Czarną Jaworową, że to tylko wymienię, co ciałem się stało. Mnie zaszczycili propozycją uczestnictwa. Domniemana „krowiość” drogi, jak to sobie tłumaczyli, nie czyniła tego planu, o ile mnie to dotyczyło, lekkomyślnym. Że tam określenia Komarnickiego „leichter Weg”, „sehr leicht”, miały się do rzeczywistości, jak pięść do nosa, któż mógł na razie przesądzać? I łatwe zresztą drogi w złych warunkach trudnymi się stają, — nie prawda?
Obaj wymienieni taternicy na drobne w górach rozmieniać się nie lubią: miałżem się projektu oburącz nie chwycić? Zwłaszcza, że od czasu porwania mi przez politykę dzielnego towarzysza p. Osieckiego Stanisława, poziom moich nie tylko wyczynów, ale i zamierzeń taternickich — diablo nisko spadł.


„W sobotę, 28-go sierpnia ruszamy“.

W sobotę 28-go sierpnia ruszamy. Dzień był dobrze chłodny, pochmurny, ale przelotne ptactwo szlachetne się już rozlata, coś przecie na finiszu zrobić trzeba. Tak, tak! ciśnie się już jesień w Tatry: dziś wyjeżdża z niczym prawie p. Jan Jaroszyński, jutro pp. Sędziukowie, pojutrze przemiła panna Janina Rodysówna, taterniczka nie tyle zuchwałego czynu, ile artystycznych odczuć, słowem odlot jeneralny na północ; lećmy na przekór na południe!
Poniósł nas tedy rączy samochód ku Łysej. Ostatnie pożegnanie — to cytryny, którymi już w biegu obrzuciła mnie troskliwa żona, choć kłamię, — jeszcze jeden promień uśmiechnął się do nas na Cyrli: widzieliśmy już zdaleka, że „coś ci się tam cyrni”, była to właśnie p. Janina, która dzisiaj myszkuje z braterstwem po okolicach autem... Jak lotne jaskółki, sfrunęły ku niej słowa pożegnania z ust naszych, ale ruszył pokrętłem bezlitosny szofer i — błyski źrenic skrzyżowawszy się w locie, — pogasły. Lecieliśmy tak 34 minuty do schroniska na Łysej; wiatr z nas fantazje wywiewał zawzięcie, ale — zgaś tu dmuchaniem gorejący znicz!...
Ruch na szosie do Morskiego obfity: 31 wracających aut naliczyłem w ciągu 34 minut; konika — żadnego! Jeśli nawet uwzględnić, że to godzina na powrót fiakrów za wczesna, to i tak stosunek pozostanie wykładnikiem kultury, co wszystkimi szczelinami pcha się do Tatr; nie poredzi na to nic Ochrona Przyrody: trudna jest walka — z człowiekiem, wicie...
Stanęliśmy w schronisku i sakwy podróżne rozłożyli na łożach. Za wcześnie jeść jeszcze, a tym bardziej spać; puściliśmy się tedy na mały spacerek po szosie. Przed nami przecudne widoki: łamanie się świateł w skłębionych mgłach, co szczyty zajadle obsiadły... Co też będzie jutro? — czy rozleci się to na cztery wiatry? czy też za kołnierze nam spłynie? Zimno — brrr! — wracajmy na kolację! Rozgrzawszy się półlitrowym kilonkiem „czystej” — w schronisku to nie grzech — posiliwszy się za psie pieniądze, legliśmy spać. Długo dzwoniły nam w uszach braterskie toasty słowiańskie dwu strażników granicznych: to celnik czesko-słowacki i celnik nasz w dziesiątej pewnie już kolejce topili polityczne waśnie przeszłości, budowali przyszłość — naiwnie...
Nazajutrz niedziela, dzień ściętego przez namiętną żydówkę mojego patrona. Nie można powiedzieć, żeby było najlepiej na dworze. Chłodno i smętnie, ale deszcz uszanował nasze poczynania: powstrzymał się; czasem pokazywało się nawet dyskretnie słoneczko, z czego korzystając p. Jerzy sypał pośpiesznie fotografie. Droga do Jaworzyny — marzenie! malinki — delicje!
Znać niedzielę: całe szeregi niewiast dążą do kościoła. Wstąpiliśmy i my z p. Stanisławem, by się przekonać, jak lud się tu modli. Ksiądz słowacki, a może zgoła i czeski, odczytywał litanię, a lud polski odpowiadał mu. Rozumieli się wzajem — oczywiście — i rozumieliby się, gdyby obie strony w czystości własny zachowały język, tymczasem słyszę, najszczerszy lud polski intonuje „swanta Maryjo”... Tak się ludzi przez kościół nawet przerabia... Gdyśmy my tak żywych obserwowali, p. Jerzy do umarłych poszedł: odnalazł byłych panów tutejszych, księcia Augusta Chrystiana Hohenlohego i jego „Lebensgefährtin” hr. Dąmbską von Lubraniec, geborene Brauns; pomarzył o znikomościach świata... Poszliśmy dalej...
Pokazało się trochę słońca, ociepliło się, ale tendencji do oczarowania nas pięknymi widokami dzisiaj, do owiania łagodnym tchnieniem polskiej jesieni, nie ma, o, nie! To też popędzamy, o ile to się zgadza z zasadami nie śpieszącego się nigdy w górach p. Stanisława. Wchodzimy w dolinę Jaworową, mijamy piękną Bramkę, skręcamy w Koperszady i z nich ku starej gajowni. Tu nieco zastanowienia, bo zarówno wskazówki, jak i ścieżki, niewyraźne; ale wkrótce wychodzimy na wyraźniejszą dróżkę myśliwską i, minąwszy Skoruszowy dział, zaczynamy się opuszczać w dolinę Kołową... Ścieżka tu biegnie niemal poziomo. Mamy wreszcie stawek Kołowy. Smutno wygląda: na całej powierzchni sterczą z niego głazy — płytki; zamrzesz niedługo, biedaku! Sama dolina posępna i dzika: górną jej część zawalają głazy, a spod Kołowego szczytu spływa olbrzymie piargowisko. Niewesoło tu w taki dzień, jak dzisiejszy, bez słońca, ale o ileż gorzej musi być w wicher i w deszcz!
Siadamy do obiadu; śpieszne nam do strawy gorącej, bo zimno przenikliwe... Na obiad mamy kaszkę z magikiem: mój Boże, jakie to wspaniałe jadło! Dlaczego to w domu tak rzadko się to jada! Względne jest wszystko na świecie...
Mamy wyjść na Kołową Przełęcz, pchamy się tedy w zatraconą otchłań kamieni. Rodzą się atoli pewne wątpliwości, bo objaśnienie przewodnika, że „idzie się dopóty, dopóki układ skały nie pozwoli wznieść się na grań”, jest w miarę elastyczne, zaś orientację utrudniają mgły. Nabrał wreszcie p. Stanisław przekonania do jakiegoś kominka, poszachrował z p. Jerzym, i przyszli do wniosku, że to to miejsce czeka właśnie na nas... Niech diabli wezmą! — ta dziura? No, ale kiedy trzeba, to idę. Moi towarzysze stromiznę już wzięli. Pan Roguski, że chodzi jak pająk, o tym wszyscy wiemy; konstytucję cielesną ma bajecznie przystosowaną do wspinaczki, p. Jerzego pamiętam z dawnych czasów: jest taki wrzepliwy, że zrasta się nieomal ze skałą, ale ja? Jednak jakoś wlazłem; jeszcze tylko ten wszeteczny trawers u góry, gorszy od samego darcia się wzwyż i — jesteśmy na przełęczy.
Zaczynamy się teraz przewijać między blokami, obchodzić po trawkach, no, i łapiemy tę drugą szczerbę, do której dociera ścieżka przez dolinę Jagnięcą od Zielonego Stawu. Pensum dnia dzisiejszego niemal wykonane. Biegniemy teraz co prędzej ścieżką na Jagnięcy szczyt, bo jakżeż go po drodze nie uszczknąć? Na szczęście, sytuacja niebieska się poprawia: mgły, co kryły zazdrośnie szczyty, gdyśmy się tu darli, porozdmuchiwało na boki. Szczyty prezentują się w całej okazałości! — groźne, jak gniew Boga samego!... Ot, — Łomnica z wrastającą w nią, niby wmurowaną sztucznie, granią Wideł, ot, Kiezmarski z uczepioną u czuba chmurką, fantazyjnym piórem, ot, Durny, ten Durny, co dwa lata temu tak srodze się z nami obszedł! A tam obie Ławki Miedziane... Snują wspomnienia ze wspólnego zdobywania tych fortalicji obaj moi morowcy, — jam w tych okolicach w przeszłość niezamożny, więc z zadrością słucham... Za późno już do czynu, za późno: straconego czasu we sto koni nie dogoni! Myślą tylko tam mogę polecieć —
Na szczyt Jagnięcego wbiegliśmy i ze szczytu zbiegli, niby kozice śmigłe (z kozłami, ani rusz, porównanie mi się nie klei), poczem puściliśmy się na dół w dolinę Jagnięcą. Droga, miła przez samą dolinę, staje się mniej przyjemną, jak zresztą zawsze, na zejściu z progu do Kiezmarskiej. Kuśtykam na niej tym bardziej niepewnie, że dokucza mi jakoś paluszek w plugawym chodaku nowego znowu kroiskóry zakopiańskiego — bodaj się na Osobitą przez pokrzywy przeleciał!
Mamy wreszcie schronisko przy Kiezmarskim Stawie. Budujący przykład samopomocy społeczeństwa węgierskiego: w lipcu się spaliło i — oto — odbudowane już, a piątego września — poświęcenie. Być może, owo spalenie całkowite nie było, ale w każdym razie poważne; pośpiech więc amerykański! Jak mi gdzie indziej mówiono, całe społeczeństwo rzecz wzięło do serca: banki, instytucje, kupcy Węgrzy, Niemcy, — wszystko pośpieszyło z pomocą Towarzystwu Karpackiemu i w parę tygodni schronisko otwarło podwoje. Motyw „między wierszami”: szło o to, aby nie dać Czechom pretekstu do owładnięcia placówką... — zarazby z Zlatej Prahy kukułcze się jajka znalazły...
Robota w schronisku wre jeszcze: to malarze, to mularze, to stolarczyki, gwar i zamęt czynią: ruch, harmider, śmichy — chichy... — jakie to spanie będzie? Stołowy pokój tymczasem w kuchni; wyśmienicie: ciepło nam będzie; ale, jak widzę, to i bawialny w kuchni. Ponieważ się ściemnia, więc cała czeredka malarzy i mularzy tutaj się zeszła i rajcuje; pięć języków jednocześnie słychać; aż nam miło, że polski tu w tej chwili najmowniejszego ma przedstawiciela, pięknego chłopca ślązaka; oblegają go obecne panie służebne: Polak przecie, — a brat nasz z niewiastami umie sobie radzić...
Wszystko byłoby dobrze, gdyby ta zabawa nie zawracała głowy sympatycznej pannie Elwirce; bo ta, niestety, mimo świeżej swej żałoby po bracie, tak żywy bierze w niej udział, iż obawiam się, że mięso nam pocukrzy, a kompot posoli. Zresztą nie mężczyźniśmy to? cóż te donny — do pięćkroć! — przy nas z innymi tną flirt! Mnie osobiście to ubodło, to też w zniecierpliwieniu kropnąłem sobie dwa czekoladowe likiery, — wspaniała jakaś ciecz! Oburzenie p. Stanisława (nieme, bo go nie zdradzał) dało się zalać koniakiem, zrównoważony zaś profesor niczym niczego nie gasił... Stanęła wreszcie kolacja, wcale nawet dorzeczna; co nam jednak zapłacić za nią każą w tym kraju zorganizowanego w ostatnich czasach rozboju?
Snu nam wszakże te obawy nie mąciły na nowych piętrowych, jak na naszej Hali, lecz o wiele więcej skombinowanych łożach; przeznaczenia różnych haczyków, poprzeczek, wysuwek, nie mogłem dojść półsennym już dowcipem; wiem tylko, żem jedno zaczepił z drobiazgów odzieżowych, drugie powiesił, inne znowu położył — i wygodnie mi było.
Zimno w nocy, ba, rano jeszcze gorzej, posępnie jak na pogrzebie starganych nadziei... Z wyciągniętymi nosami, stanęliśmy dopiero o ósmej do marszu. Źle.... Deszcz niby nie pada jeszcze, ale czarne chmury zawaliły niebo, wiatr nimi po górze kotłuje; tu na dole ziąb taki, że zęby latają. A co będzie, gdy my się tam wzniesiemy do góry? Wszak mamy dziś zdobywać Czarny Szczyt...
Ponuro patrzymy sobie w oczy... — padł brzydki wyraz: Matlary, ale kto go wypowiedział, czyż przyzna się który z nas? Przypływ determinacji i — oto — wyciągnęli moi morowcy sine nosy ku Dzikiej dolinie. Idziemy...
Dźwięczą nam łańcuchy w skostniałych dłoniach... Martwotą i pustką wieje z doliny, a tu długa-długachna droga po kamieniach, złomach i śniegach. Pchamy się w te złomy, w ten wiatr, w te mgły, — zwykłe rozkosze biednego taternika, gdy słońce mu możnej swej pomocy odmówi...
Nieco życia na szare tło rzuciły nam kozice! Siedem ich tam widać na ścianie, smukłych, zwinnych, pięknych, jak marzenie... — siedem rzędem stanęło i namyśla się, jakby tu na grzbiet się wydostać, na skąpe trawczyny? Wysuwa się capek na czoło. Zadarł głowę, przemierzył, rozliczył i uznał widać, że zdzierży.... I wolnym, poważnym krokiem, mimo, że widzą nas niechybnie, puszczają się kozy gęsiego... Ze swego miejsca szczegółów nie widzimy, tym ci bardziej nogołomnymi wydają nam się ich posunięcia. Bractwo to wali po jakimś gzymsiku wdłuż skały, ku górze; wygląda jak przylepione lewym bokiem do skały, bo idzie na prawo. W pewnym punkcie przeszkoda: bruzda jakaś przecina skałę, snadź głęboka, bo zamyślił się cap-przewodnik; zajrzał do wnętrza, i śmignął, niby strzała tatarzyna na przeciwny brzeg, po czym ze spokojem angielskiego lorda wziął się na lewo do góry. Sześć jeszcze takich strzał furknęło w powietrzu — i żywy ten różaniec piął się dalej ku górze. Jak? — kóz się o to pytać... Wkrótce zginęły nam z oczu. I pomyśleć, że takie stworzonko chwytów nawet nie żądne, jeno kopytkami działa! A gdyby tak z nas który buty wziął na ręce, daleko w nichby zaszedł? Dwie minuty może trwało to kozie „wydrapanie się” na grań; wątpię, czybyśmy w sto dwie tego dokonali, o ileby nas w ogóle puściło... Moc dziwów jest na świecie... Dla tej jednej poglądowej lekcji koziego taternictwa warto było zębami na wietrze poszczękać!
A szczękamy przykładnie. Aby się tedy rozgrzać przed decydującym momentem wejścia w ściany Czarnego, towarzysze uradzili ugotować kakao. Mało jadam, mało pijam podczas marszu, więc też specyfików takich w plecaku nie noszę; ale uczynni patronowie nie tylko mi duszę postanowili karmić, lecz i podniebienie łechtać: i w tym „kakale” musiałem wziąć udział.
Podczas posiłku obaj wodzowie trzygłowej naszej armii jęli łamać dowcip nad lakonicznymi określeniami przewodnika, który w dźwięcznej mowie Szyllera jeszcze bardziej ścierał barwę z objaśnień. Płynęło z nich, że z dwu alternatyw mamy wybrać ten, oto, zachodzili, ciągnący się na prawo, nim dotrzeć przez jakieś płyty, co „gequert werden müssen”, do biegnącej ku górze rynny-żlebiku... Idziemy przez ten zachód, zazdrośnie poglądając na łatwiejsze, zda się, koryto ku przełęczy Stolarczyka, którą mieliśmy też w zanadrzu na wypadek, ale... „tam dobrze gdzie nas nie ma”, — najpewniejsza to prawda właśnie w górach.
Na razie na zachodziku jest nieźle, ale te płyty? te płyty gdzie? Tu jeneralicja dzieli się zadaniem: p. Jerzy idzie na lewo do góry, aby w świat spojrzeć, p. Stanisław ginie takoż na lewo, ja w palce pukam tymczasem. Kwadrans upływa, — wracają. Wywiadowca górny mówi, że kto wie... wszelako... jeżeli... wywiadowca dolny utrzymuje, iż niby coś... nie mniej przeto... zważywszy... Poszachrowali trochę i stanęło, że pośrednią drogą trzeba iść tam właśnie, gdzie ich nie było. Mnie już wszystko jedno, bo zmarzłem przez ten kwadrans na kość.
Idziemy, trudno nie jest, ale dostaliśmy się na skraj tak śmiertelnie stromego podcięcia, że w mgłach skłębionych obrazy sądu ostatecznego zaczęły mi majaczyć. Występuję na widownię teraz ja — no, bądźmy skromni, — nie tyle ja, ile lina, którą dźwigam, jak dotąd, od parady, a którą dobra p. Roguska wraziła mężowi w ostatniej chwili, lekkomyślny bowiem ten człowiek na krowią naszą wycieczkę postroneczek chciał zabrać o długości kilku metrów. Co mybyśmy robili z nim tutaj? — chyba obwiesiłby się na nim który z nas z żałości. Niech żyje przezorność niewieścia! — echem rozniosło się po górach — i skręte liny, niby węże żywe, rozprężyły się we wprawnych dłoniach lekkomyślnego małżonka.
Asekurując się zatem, minęliśmy one wszeteczne stromizny i puściliśmy się wzdłuż grzbietu ku kopule szczytu. Różne tu były fragmenty, jak, zresztą, zawsze, ale szło się dobrze, pod samym szczytem wypadło się jeszcze za jakimś zielonym zachodzikiem oglądać, ale co to wszystko znaczy wobec takich detektywów, jak moi towarzysze!
Powoli jednak, powoli... Granióweczkę musimy jeszcze odrobić, a uczciwa, psia kość, jak uczciwość sama. Ufff! gimnastyka: ile tu łamańców trzeba było zrobić, ile przewinięć! Cały czas z asekuracją, ale ile to czasu na to potrzeba! Zaczynamy się obawiać, czy go aby wystarczy...
Spania określonego na najbliższą noc nie mamy: mówiło się coś o szałasach w Jaworowej, o Jaworzynie samej, ale trzeba to było zdać na los; jedno wiedzieliśmy: że cnotliwie w łóżkach, to my spać nie będziemy...
No, teraz „ein scharfer Reitgrat” — po naszemu: ostry koń — i mamy Czarny Szczyt! Długo tu nie popasamy, bo mgły! Zimny wiatr nimi pomiata, miętosi je, bałwani, ale tak misternie, byśmy aby nie zerknęli w świat. Nic to, bo na długim grzbiecie kuszczytowym widoków w jasnych interwalach mieliśmy dość: aż oczy ćmiło! Żadnych tajemnic: wszystkim nas góry uraczyły, co mają, i szczyty nam pokazały, pióropuszami mgieł zdobne, lub czyste chwilami jak łza, — i granie, przepaścistymi płytami lecące w dół, — i kotły przeraźliwe ze śniegiem, — i kamiennym snem śpiące doliny, — wszystko! Możemy teraz od razu wziąć się do schodzenia, zwłaszcza, że zęby latają jak w febrze, zimny wiatr pokusy wywiewa, resztki ich wymraża mróz! Tak, czuć go w powietrzu, czuć w kończynach, widać na skałach. Widać, bo — oto — mgły harujące z wiatrem zawzięcie, poobmarzały po załomach i krawędziach skał. Najwzorzystsze festony, lambrekiny, czy jak tam... — na pół cala, na cal czasem grube, w postaci kwiatów i fontaziów pouczepiały się skał i czekają na całunki słońca. Strącam kilka takich ozdób czekanem, ale — cieplej się od tego nie robi.
Wionął wiatr, zdmuchnął mgły i, oto, mamy widok ku przełęczy, na którą dążymy, i ku poszarpańcom Papirusowym, widok — serdecznie mówię — fatalny! Przewodnik opowiada, że sprowadza tu na dół „eine breite gutgestufte Rinne”, bodajby autor na złote wesele taką rynną jechał! Może, do licha, za wcześnieśmy w nią skręcili i tym utrudnili sobie drogę, ale zejście pod zdechłym pieskiem, co się zwie, szczególnie stromy jest wylot na przełęcz. Naturalnie, lina w pełnym ruchu. Pierwszy idzie p. Jerzy, ja w środku, p. Stanisław nawiasy zamyka. Tutaj dopiero poznałem, a poznam niebawem jeszcze lepiej, co to za majster.
Zsunęliśmy się powolutku ze stromizny. Czynię na sobie wrażenie człowieka, co, niby wodę w naczyniu, własne życie w ręku niesie; potknij się tylko, przechyl naczynie, — — a diabli tam sabat z radości odprawią...
Gdyśmy byli w tej „gut gestufte Rinne”, zasłaniała nas cokolwiek od wiatru skała; znalazłszy się na przełęczy pod Papirusowymi turniami i wytknąwszy nosy ku Czarnej Jaworowej, omal nie zawyliśmy: chlasnął nas w twarze taki zimny wiatr, że dech zaparło w piersiach. Girlandy lodowe z przemarzniętej mgły, czyniły wrażenie, jak na urągowisko, gali jakiejś niesamowitej, na powitanie nas urządzonej...
Spojrzałem w dół — i zmartwiałem do reszty: czarna czeluść żlebu wyszczerzyła zęby. Ma to być „mässig steile Schlucht”, a droga — „nicht schwierig”. Ale, oczywiście, nie w dzisiejszych warunkach, gdy wiatr lodowaty szkliwem opancerzył skałę i mrozi nas do kości! Czuprynę p. Stanisława w lot sadzią ubiera, a pelerynę moją za paskami plecaka z czarnej popielatą zrobił... Skała staje się śliska. Szczęście jeszcze, że dziś dzień pogodny, bo inaczej śniegiemby nas zaniosło do oczu...
No, marsz w ten żleb! Znów p. Jerzy idzie pierwszy: eksplorator to przedziwnego nosa! Dopełniają się z p. Stanisławem wspaniale: jeden — przewodniki ma w głowie, szlaki podniebne zna, jak sałaciarz warszawski ulice, orientuje się, wietrzy, niby Holmes, drugi — technik we wspinaczce świetny, przytomny, ryzykowny, a mimo to ostrożny! Nie chcę przez to powiedzieć, że pierwszy mniej sprawnie chodzi, drugi mniej sprawnie kombinuje, Boże mnie uchowaj! — obaj są cymesy w obu kierunkach, ale tak się jakoś bezwiednie podzielili rolami, bezwiednie czy świadomie, że każdy się z tym wysuwa naprzód, co w nim jest celniejsze... Korzystam z tych wszystkich uzdolnień, ja, mniejszego lotu ptaszę — — — co? niezły cynizm... — ptaszę na 90 kilo bez butów! Nie wydziwiajcie: jużem z tego zgubił 7 we dwa miesiące przez latanie; do końca sezonu snadnie w kanarka się mogę zmienić...
Tak tedy, panie Jerzy, w żleb na łeb! — wszak mówi Komarnicki, że to jest właśnie „najłatwiejsza i najprostsza droga na Czarny Szczyt” — bodaj on orzechy gryzł, gdy zęby kiedy straci! Naprawdę, idzie się na łeb! — przy tym kruche wszystko, jak zasady politykierów zawodowych... Zrazu idzie się dnem, wnet jednak: na boczek s’il vous plaît!
Znowu skręty liny furknęły koło uszu, p. Stanisław bloków szuka do asekuracji, zadanie nielada: wszystko ma tendencje mocno postępowe, — takie to psiarstwo lotne! Więc wypatruje cypelków praworządnych, czepia się nawet zmurszałych, połupanych bloków, — aż drżę czasem, czy to do diabła nie poleci; gdyby konserwatywny taki cypelek zdradził, nie wszyscy wrócilibyśmy do domu...
Pan Jerzy wyszedł na ściankę, bo żleb w tym miejscu nie puszcza, drapie się tam na prawo: psiakrew! ja mam tam iść? Ale to kilka kroków tylko: znowu żleb! Mgła jest zupełna: nic nie widać, co jest na dole. Płat śniegu od czasu do czasu łyska nam do oczu, będzie tam może lepiej, bo jakiś szerszy... Idziemy w ten sposób, że naprzód p. Jerzy, zaasekurowany, wynajduje drogę i staje w pewnym punkcie, potem ja do niego dochodzę, wreszcie linę ściąga p. Stanisław i na podwójnej zjeżdża. I ten moment denerwuje mnie najmocniej: wydaje mi się, że jakoś za ryzykownie to robi, no, aleć on lepiej wie... Przykre tylko wrażenie czyni okoliczność, że obaj morowcy ręce mają ubarwione krwią, jam tylko bez skazy... — czy zasłużenie?
Ale jak to diabelnie wolno idzie wszystko! Pierwsze 40 metrów żlebu myśmy z pół godziny „szli”. Biję się w piersi: to ja tak wybitnie wstrzymuję pochód, ale sza! — może tamci się w tym nie połapią?
Wreszcie po prawym boku żlebu jakoś uczciwiej się idzie; żleb się spłaszcza, rozszerza i sprowadza na górne piętro Czarnej Jaworowej, zasłane rumowiskami i przetykane śniegiem. Na jego białe płaty się kierujemy: dają jakie takie chociaż oparcie oku, bo wkrąg beznadziejna pustynia kamienna! Robi się teraz cieplej, wiatru tu już nie czuć prawie. Szarzeje powoli... — tak, tak, szósta godzina minęła, a w dzień tak od mgieł posępny na granicy września — to już zgon dnia. Zmierzch wyraźny: kontury przedmiotów zlewają się, zacierają, a my jesteśmy dopiero na usypisku najwyższego piętra. I jakby na zamówienie u szerokiego płatu śnieżnego, spod którego sączy się strumyczek, wita nas głaz potężny, podcięty dołem, z rodzajem nawisu u góry. Z niewielkimi adaptacjami, polegającymi na wygarnięciu kamieni z podcięcia, zamienia się on w pyszną kolibę. Czego więcej szukać? — lokum jest, woda jest, — pozostańmy tu na noc. W tym zakątku doliny jesteśmy wszyscy po raz pierwszy, a czeka nas jeszcze zawikłane dość zejście z progu na dolne piętro doliny. Mamyż wojować z nim po ciemku, by pod nim ewentualnie nocować? albo w najlepszym razie do szałasów juhaskich się dostać?
— Taka noc przecie nie hańbi — odezwał się któryś.
— Hańbi? — oburzyłem się trochę sztucznie — przeciwnie, zaszczyt przynosi!
Czułem, że z mojej to winy ten nocleg, ale niech mi za niego dziękują: widzieli noc w górach, jakiej może nie zobaczą nigdy!
Siódma godzina... Cisza zupełna, — leciutkie tylko bulgotanie potoku pod śniegiem oznajmia, że to nie dolina śmierci, bo snadnie za taką możnaby było wziąć te pustacie kamienne.
Zakładamy gospodarstwo. Wnet p. Stanisław na łyżeczce, wbitej w szczelinę, zawiesza latarkę mikową, rozkłada drobiazgi po zakamarkach koliby, urządza sobie kuchnię, siedzenie i gotów do kolacji. To samo my. Mamy apartament o trzech kuchniach, służących jednocześnie za jadalnie, sypialnie, bawialnie, jak kto chce, no, i wspólny front, rzęsiście oświetlony, co ma stanowić reprezentacyjną stronę apartamentu. W ogóle samopomoc — to żywioł taternika, a wyrabianie i pobudzanie jej w jednostkach jest pięknym atrybutem sportu górskiego. Któżby np. przypuszczał do dzisiaj, — ja sam o tym nie wiedziałem, że we mnie kryje się pod powłoką zewnętrzną wybitny materiał na — kucharza? Kaszki, jakie ja dzisiaj na kostkach bulionu gotowałem, są, dalibóg, o całe nieba lepsze od partactw byle garnkotłuka; to też powtarzam sobie to danie, — i namyślam się właśnie, coby z garderoby z żalu rozedrzeć za tą kostką magika, którą lekkomyślnie opuściłem w kamienie. Nie pomogła nawet latarka elektryczna, ofiarowana mi dobrotliwie przez żonę na pamiątkę przeżyć w lesie pod Żółtą Turnią.
Towarzysze moi są, oczywiście, jeszcze sprawniejsi, jeśli nie w spożywaniu, to w przyrządzaniu smakołyków. Ot, po trzeciej czy czwartej herbacie preparuje pan Jerzy na gorąco kompot z moreli suszonych. Jest to coś bajecznego w tej chwili; sądzę, że nawet na Olimpie żarłoczne bogi dałyby się tym znęcić, — taki aromat sycący bije z rondelka...
Czas płynął nam przy jedzeniu, chodzeniu po wodę, to znów myciu statków między daniami — bo jakże po kompocie morelowym smażyć w rondelku przedziwne „kabanosy” we własnym ich sosie? — Czas płynął, powtarzam, dość rączo, ale przecież od godziny 7-mej wieczorem do 5-tej rano jest bitych dziesięć godzin. Czym je wypełnić? Spróbowałem wesołych anegdotek o posmaku niewiele chudszym od sosu wspomnianych kabanosów, ale towarzystwo okazało się... za skromne — tak! Więc co? — a no kładę się spać! Co to znaczy? To znaczy, że zgasiwszy maszynkę, wciskam się jak najdalej pod sklepienie, kurczę się w sobie nieprawdopodobnie i udaję, że mi wygodnie. Wygodnie: na dwu — trzech kamieniach niedopasowanych do siebie wysokością i nie zsuniętych przy tym... Po tygodniu je czułem... Zimno zbyt nie jest; nie ma przede wszystkim wiatru; jest jednak kilka stopni niżej zera: nogi mi marzną, kręcę nimi, skułam, wyciągam, wreszcie wypukuję seriami po trzysta uderzeń o kamień; pomogło... Mimo dobrych chęci nie udał mi się sen: zdrzemnąłem się wprawdzie raz, drugi, po parę minut, ale budzili mię współlokatorzy rozmową: ot, w tej chwili np. snują wspomnienia wojenne, z 20-go roku, jak to oni chcieli z zenitowych armat bolszewików z nieba strącać, ale — bolszewików u góry „nie okazało się”; za to rzewnie wspominają ogniomistrza Padę, co im „klenikanty” kazał czyścić. Już parokrotnie o uszy obiły mi się te klenikanty, — ki to pies? To w terminologii wspomnianego ogniomistrza — drobiazgi, utensylia podręczne. O, nieśmiertelna wynalazczości językowa polska! — o, przedziwnie maskowana manio pożyczkowa! Toć to po prostu: „Kleinigkeiten”, czego by się żaden detektyw pruski w klenikantach nie domyślił! Mógłżem po takim odkryciu lingwistycznym spać?
Wyglądałem z pod kaptura od czasu do czasu — i czar nocy górskiej przemógł wreszcie znużenie... Proszę sobie wyobrazić czarne prawie niebo, rozgwieżdżone tak mocno, że blask gwiazd aż razi, niebo, przeorane białym gościńcem, i tam — gdzieś — za turniami jeszcze, niewidoczny księżyc. Ot, znalazł sobie jakąś szczerbę, rzucił snop jasnych promieni, co wolno, jak po aksamicie, suną świetlną plamą po czarnych przeciwległych ścianach... Ale wnet podniósł się nad grań za nami, gdzieś nad Lodowym czy Baranimi Rogami, — — — i rozlał się srebrem po całej przestrzeni ścian: Kołowego, Świnki, Żółtej Czuby... Pełnia; widno, jak w dzień. Mgły, co nas męczyły do wieczora, pierzchły gdzieś za dziesiątą górę... Jak pod kloszem z kryształu, nabijanym złotem, czujemy się tutaj; a to złoto ruchome: Wielka Niedźwiedzica krąg przed nami czyni, niby wskazówka wielkiego zegara... — płyną, płyną, płyną godziny...
Nastrój zgoła balladowy; milknie nawet chęć do gadania; zamyśla się człek i wzrok mu ucieka, daleko, daleko... Światełko jakieś w dali: to błyśnie jaśniej, to rozmazuje się w przestrzeni; ha, to w Jaworzynie pewnie ktoś czuwa, a może i dalej gdzie, na Podhalu?...
Ale oto ciemny ton nieba szarzeje, staje się popielaty, jednocześnie bledną jarzące się gwiazdy; cała przestrzeń nasiąka brzaskiem... Widniej nieco się czyni, ale nie wyraźniej: dotychczas mocny blask księżyca ostro rysował kontury, refleksy biły od skał: błyszczało niemal otoczenie; teraz matowieje wszystko, ... zaciera się... Nie na długo jednak, bo nowe cuda zaczynają się dziać. Jest godzina pół do piątej. Popielate niebo nabiera barwy perłowej na widnokręgu; w miarę rozlewania się jej ku kopule nieba i ona bieleje na razie, później w leciutki róż przechodzi... Jeszcze dalej, jeszcze wyżej, i róż się mieni; inne odcienie sączą się do niego: coś jak gdyby złoto rozpylało się w bladej czerwieni... Gra barw na chwilę nie ustaje: tonąc w sobie wzajem nowe rodzą akordy... Snadź podniosło się już słońce za nami, bo robi się — dzień...
Dotychczasowe obserwacje robiłem z pod kaptura, w kolibie; piękno wywabiło mnie na zewnątrz... Brrr... — chłód poranny oblata... Rozprostowywani pogniecione kości i odrzucam kaptur. Wzrok mi leci do wczorajszej zdobyczy: do Czarnego Szczytu...
— Patrzcie, tam ktoś jest, światło widać na szczycie.
— Prawda, co to może być? — sygnały może?
Zaczynamy się usilnie wpatrywać... A tu kolejno na Czarnym, na Turniach Papirusa, na Rogach Baranich, na Lodowym — zapalają się ogniki; zrazu mniejsze, bledsze, płomienieją później, w rubinową czerwień przechodzą — płoną, pałają, skrzą się... Mamy wyjaśnienie: to wschodzące słońce pali się we wczorajszych festonach obmarzniętej mgły. A że oblamowały one głównie wierzchnie obrzeża skał, gdy przewalały się mgły przez krawędzie, więc wygląda to, jak gdyby umyślnie kto iluminował góry. „Palą się Tatr korony”, jak pisał poeta... Rozumiem teraz legendę Jastrzębiej Turni: to to był ów rubin, co na niej błyszczał, co spadł w toń jeziora, gdy śmiałek ręką po niego sięgnął: zapaliło się słońce w odbiciu i — zgasło — fantazja ludu dośpiewała reszty... Dziw, że po raz pierwszy widziałem to w górach; ba, ale czyż często witałem słońce powyżej 2200 metrów w cudny, mroźny, poranek letni?
To w tyle za nami, a przed nami na grzbiecie od Kołowego po Żółtą Czubę inne znowu cuda: jaśnieją złotem łagodnym już nie same krawędzie, ale całe płaszczyzny odgórne! To słońce, nisko jeszcze nad widnokręgiem wschodnim się wznosząc, wierzchnie regiony gór oświetla... My jeszcze w cieniu — i dlatego może świetlne efekty tak się nam uplastyczniają w oczach.
Taki to wschód słońca przeżyliśmy na najwyższym piętrze Czarnej Jaworowej doliny w piękny poranek 31 sierpnia! I ciekawe: toć myśmy wschodu słońca nie widzieli wcale: hen, za górami gdzieś wschodziło; widzieliśmy tylko efekty oświetlenia przez wschodzące słońce. Warto było w tym celu „przespać się” na mrozie. Długo jeszcze oczu nie mogliśmy oderwać od świata, który opuszczamy... Widok stąd na Tatry Polskie, na Podhale, na rysującą się potężnie Babią Górę — wspaniały!
— Zbierać klenikanty, bo w drogę czas! — zagrzmiała komenda, i skrzętnie zaczęliśmy pakować do plecaków dobytek. Ruszyliśmy koło 6-tej: jedenaście tedy godzin trwał ten najpiękniejszy mój nocleg w Tatrach!
Na dzisiaj wszystko wróży pogodę. Nie wysoko jeszcze słońce, a już czuć dobroczynne jego ciepło... Ani mgiełki na niepokalanie błękitnym niebie...
Zaraz na początku drogi dostaję gęsiej skóry: nie lubię takich rzeczy: leci potok w głębokim jarze i prawym stokiem tego jaru na wysokości dwu trzech pięter, marchez s’il vous plaît! Drobny kamień na tym stoku, ale tkwi to na moc; jak brukowane wygląda. Chorrroba, że powiem delikatnie; boję się tu formalnie, zwłaszcza, że obolały palec w skórzanym pomiocie rąk szewckiego pachołka, ból mi sprawia dotkliwy. Towarzysze uciekają; osadzam ich tutaj:
— Ludzie, ratujcie, bo zginę!
Nic sobie z groźnych mych zaklęć nie robią; p. Stanisław wmusza tylko we mnie teorię skośnego kija, trzymanego oburącz na skosach, ale ta teoria nie smakowała mi nigdy i dzisiaj nie smakuje; wolę po chłopsku dziobać głęboko pionowym czekanem w ziemię...
Zleźliśmy wreszcie i z onego progu, a właściwie obeszli go na prawo po trawiastych stokach, przy czym wypadło nieraz przez olodzone kamienie się przesuwać i — oto — przed nami zielone dywany dolnego piętra doliny... Uparty mrozik, już po 7-mej, słońce w uszy gryzie, a trawniki, jak siwe: szron się na nich trzyma! Poczekaj, zmięknie ci rura, tylko słońce lepiej przygrzeję... Nam już ciepło, tylko p. Stanisław skubie się za uszko i rzewnie się skarży, że odmroził je trochę cudnej tej nocy sierpniowej...
Czarny Staw Jaworowy! a właściwie resztka stawu... — bo widać, jak na dłoni płaskie dawne dno, dziś trawą porosłe. Sic transit gloria... — za lat kilkadziesiąt wcale go nie będzie!
Rozbijamy tu namioty nieco opodal stawku. Słońce zaczyna piec kąśliwie, — wyszykował się jeden z najpiękniejszych dni sezonu. Dwie godziny spędziliśmy tutaj w słodkim farniente; kąpiel słoneczną sprawili sobie towarzysze. Śniadanie, jako że w kolibie nie jedliśmy rankiem nic, urządziliśmy tu — — zazdrośćcie wy, co w czterech ścianach jadacie!
Opisywać słabym piórem otoczenie skalne doliny, byłoby to — urągać pięknu... Niech wystarczy parę suchych słów przewodnika: „Spiętrzające się nad stawem gigantyczne ściany skalne w całych Tatrach nie mają sobie równych pod względem potęgi i majestatu”. Po ten widok powinien tu przyjść każdy...
Po wypoczynku puściliśmy się dalej ku Jaworowej; zamierzona bowiem Szeroka Jaworzyńska w proch się wobec nocy w kamieniach rozwiała... Długa droga parkowa niemal nas usypiała: takie właśnie drogi dla taternika są najnudniejsze. Doczłapaliśmy się wreszcie do granicy, później do schroniska przy Łysej, gdzie zamierzaliśmy wstąpić na obiad. Wtem przed samym schroniskiem furknął pusty samochód.
— Wolny?
— Wolny.
Wskakujemy z p. Stanisławem do wnętrza; p. Jerzy, który inne miał zamiary, chciał coś powiedzieć, nie zdążył jednak się odezwać, gdy samochód beknął, parsknął i uniósł mu nas sprzed zdumionych oczu... W pół godziny potem witałem się już ze stęsknioną żoną...
Bajeczna, bajeczna wycieczka!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Rzewnicki.