<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Rzewnicki
Tytuł Moje przygody w Tatrach
Podtytuł Uśmiechy i dreszcze. Kartki z pamiętnika
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1938
Druk M. Drabczyński
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Janusz Kotarbiński; anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


15. SZUKAJCIE SZAFIRA!
(22–24 września 1927.)


Od tygodnia już zapowiada pan jenerał Zaruski grzmiącą jakąś wycieczkę... — że jednak „na pewniaka” lubi chodzić, a prognozy co do pogody i oficjalne, i prywatne nie wróżą nic dobrego, czas jakoś upływa. Aż się zezłościł ten człowiek bez żółci: jutro ruszamy — i koniec... Ma, jak się okazuje, dobre wyczucie p. jenerał, bo mimo wszelkich przeciwwskazań, pogodę wreszcie ucapiliśmy...
Już noc przed wyjazdem była śliczna, a co do dzisiejszego ranka, to jest wprost rekordowy: gdzież jest ten halny wiatr, tak solennie zapowiadany przez metereologa?
Piękny ten dzień awanturą się zaczął, bo łgarze samochodowi od rana coś kręcą, tak, że niemal o 9-tej dopiero ruszamy, — ale zapuśćmy na to zasłonę: gniewać się pod takim niebem i w taki dzień wprost nie sposób. O pół do jedenastej zaledwie mogliśmy ruszyć z Morskiego Oka na Cubrynę; jak na trzecią dekadę września, to nie za wcześnie chyba.... Oj, zabraknie nam tych godzin wieczorem, zabraknie...
Niepowodzenie na wstępie: młoda nasza towarzyszka p. Cesia z takim rozmachem wzięła się do rzeczy, że pękata flaszka lemoniady w plecaku rozmachu tego nie wytrzymała: wodę, jak z kociołka, wylewać trzeba było z worka. Bajecznie kolorowy sweterek i inne jakieś panieńskie efekty z przyjemnością wziąłem na lokum do swego plecaka. Miłe bo to jest dziecko ta panna Cesia, a po drodze dodam, że również przystojne. Zręczna dość panienka; wytrzymałość jej cielesna, zdaje się, stoi na wysokości inteligencji, a więc niepoślednia; rutyny tylko górskiej jej brak... Cóż dziwnego? — i ta po raz pierwszy w górach; no, nie mam ja szczęścia do świeżych owoców?
Osóbka ta jest ilustracją au contraire do uwag, jakim dałem wyraz gdzieś wyżej, uwag o niemiłej pozycji kobiet, łaknących gór, a nie mających towarzystwa. Panna Cesia umiała sobie poradzić. Oto jej zwierzenia, — tylko pod sekretem, bo wstydzi się ich trochę... W Tatry przyjechała po raz pierwszy i oczarowały ją z punktu: poczuła w sobie taternicki tupet. Platonicznie jednak wzdychała, bo goście z pensjonatu „nie chodzili” jakoś... Czekała smętnie — na koniec urlopu.... Aliści pewnego ranka, przebiegając przez korytarz, ujrzała pod jednymi drzwiami tęgo okute buty taternika jakiegoś na schwał. W oczach jej się zaćmiło, a serce zaczęło się trzepotać; wywiad z pokojówką ustalił, że buciary należą do jenerała Zaruskiego, jednego z pierwszych mistrzów Tatr. Sposępniała: to już za wielki dla niej mistrz... Ale gdy przy obiedzie poznała łagodnego, przystępnego, grzecznego, miłego, szarmanckiego dla dam p. Mariusza, — cień nadziei się przed nią przesunął. Wsłuchiwała się w opowieści górskie jenerała — i kiepsko sypiała po nocach... Powiedziała sobie: trzeba działać metodą niewieścią; pośrednio puściła orędzie do jenerała, że gore w jej piersi święty ogień, że pragnęłaby... itd.... Pośredniczka wolała, widać, patrzeć na jenerała z bliska, niż myśleć o nim z daleka, bo nie tylko nie wywiązała się z zadania, ale zmroziła jeszcze rzecz jakąś zimną uwagą. Aż tu usłyszała przy obiedzie p. Cesia, że p. Zaruski szykuje się jutro na epokową jakąś wycieczkę, a z nim razem dwa jeszcze godne stadła i smok pono jakiś zajadły, czyli niby ja. Zawrzało jej w główce, a że za trzy dni urlop się już kończył, przełamała się: zrobiwszy znak krzyża świętego, zapukała do drzwi jenerała.
— Ach, to pani? — czymże mogę służyć?
— Jabym pragnęła z panem jenerałem pójść na wycieczkę....
— Tak? — Pochlebia mi to... ale czy pani była kiedy w górach?
— Dotychczas byłam w Strążyskiej dolinie, no i autem w Morskim Oku.
— Hm, to nie obficie, proszę pani. Ale prócz chęci czy pani czuje w sobie siłę po temu?
— Panie jenerale, ręczę, że ciężarem nie będę...
— Skąd znowu ciężarem! Idzie tylko o to, czy pani sobie przykrości nie zrobi, biorąc na się zadanie nad siły. A przepraszam, — i tu rzucił jenerał okiem znawcy na drobne stopki panieńskie, — ma pani jakie — jakby tu powiedzieć, buciki? — Skromnie opuściła oczy na filigranowe swoje pantofelki...
— O, to gorzej.... — zasępił się dobry jenerał; — mimo to pójdzie pani z nami. Proszę się szykować na jutro.
I w ten sposób powiększyła p. Cesia grono naszych aniołków. Gdy już później sprzeniewierzając się niewieście, opowiedziałem p. Mariuszowi jak to ona walczyła z sobą przed decydującym krokiem, jak „zazdrościła okutym jego butom, że chodzą na wycieczki” (własne określenie panienki), rozrzewnił się ten zahartowany człowiek: przyznam się, że i ja też... Entuzjazm taki młodej dziewczyny przemówi do duszy każdego miłośnika Tatr, — nie prawda? Szkoda tylko, że inne entuzjastki mniej są rezolutne i krępują się dolskimi przesądami „wypada, nie wypada”.
Po operacji z lemoniadą pniemy się wesoło do góry. Idziemy drogą p. Zaruskiego najracjonalniejszą chyba, bo wprost w żlebisko na wschód od Mnicha, oddzielające go od dolnych urwisk posadu Cubryny. Gruby piarg zaściela drogę, to też jest nieco nużąca i nudna. Źle mówię: byłaby nudna, gdyby żywe czynniki nie umilały jej szalenie. Ale jakże się nudzić w takim towarzystwie, mimo, że ciężko, że pot zdążył już przepoić każde włókno szat?
Jenerała, któżby w Polsce nie znał? P. Cesię poznaliśmy już. Dwa słowa jeszcze o dwu pozostałych stadłach. Państwo doktorostwo — to sympatyczni ludzie, którzy przed tygodniem zdobyli z jenerałem Zamarłą Turnię... nie od południa. On — od kilku lat już ginekolog, ona kończy właśnie studia z tej samej dziedziny. No, takie zestrojenie się to lubię. Doktór — doświadczony już taternik, nie ulęknie się byle czego; młoda, przystojna i tak trochę w stylu bébé milutka małżonka — znowu ciekawy okaz niewieściego gatunku w Tatrach; jest w nich po raz pierwszy, a robi wrażenie skończonej taterniczki! Uwierzyć trudno, iżby w ciągu paru tygodni mogła się tak wykształcić. Otrzaskanie topograficzne przypisuję literaturze przewodnikowej, ale otrzaskanie turystyczne skąd? Ta kobieta niczego się w górach nie boi; stąpa pewnie i mocno, jak jenerał niemal: wolno podobno chodzi, ale widzę, gdy potrzeba, jak marzenie śmiga! Oboje małżonkowie widać, że nie na zabawę przyjechali w Tatry, — przyjechali na znojną pracę wycieczkową. Gdzieś tam w Zakopanem założyli siedzibę wakacyjną, ale jak ognia, tak się domu boją; w górach im lepiej...... W projektach nie hamują się wzajemnie, lecz przeciwnie, podniecają. Małżeństwem są od trzech miesięcy zaledwie, a jednak potrafią się nazewnątrz udzielać, choć oczywiście autonomię pewną stosują w naszej Cubrynowej rzeczypospolitej. Rys charakterystyczny: gospodarność i samowystarczalność: z plecakami doktorostwa Europę zejśćby można...
Innego typu taternikami jest drugie stadło: też amatorzy, to widać, ale życie towarzyskie, zda się, miarkuje w nich zapały: uciekać z domu, jak tamci, ciby nie umieli, nie... Eksperiencji taternickiej pani ma już nieco, ale, oczywiście, nie z poziomu Cubryny; chodzi lekko i rączo i — zazdrośćcie! — nie męczy się wcale. Zato małżonek, niezmiernie sympatyczny człowiek, — to męczennik dnia dzisiejszego... Nie wypróbował się, nie przypuszczał... Na dawnych dowodach poprzestał, bo pono niegdyś i Rysy brał, ale, psiakość, gdzie jak gdzie, ale w turystyce, w sporcie, dawniejsze wyczyny stałą miarą nie są... Gdyby tak wszyscy o tym pamiętali! Dość, że p. Władysław przyzostawać nieco zaczął; „wziął” w tym kierunku i mnie, który pod górę lubię chodzić ostatni: po co mam demonstrować bliźnim... słabizny swoje?
Mieliśmy czas w długim pochodzie zaznajamiać się z otoczeniem; wprawdzie nie bogate ono, widnokrąg ograniczony mocno: za sobą jezioro, przed sobą, koło siebie, ściany, ale za to przedziwny jest Mnich z tej strony: co chwila zmienia kształty, w niczym nie podobny do tego Mnicha z obrazków, a z pewnego punktu widziany — na olbrzyma wyrasta! Pogoda dopisuje nam wspaniale: główna, że nie jest za gorąco..... Żlebisko zaczyna się zwężać ku górze, kulisy się zbliżają.... Jenerał, widzę szuka; jakby jakaś troska siadła mu na czole... — Naraz „jest” — i dobry uśmiech rozjaśnił mu twarz. „Jest” dotyczyło zachodziku, co miał nas stąd wyprowadzić na siodło, a zaczął się jakoś chować sprzed oczu. Jest, ale niech go nie znam! Krucha, piarżysta, eksponowana bestia! a piarg na takiej półce — to diablo niepewny fundament. No no, jak się tu schodzić będzie!...
Zachodzik wprowadza nas w zgoła inny świat: na olbrzymie trawiaste siodło, zawalone rumowiskami, rodzaj tarasu przechylonego ku północo-wschodowi. Jesteśmy tu u stóp północnej ściany Cubrynyny; ciekawy stąd widok na wschodnie urwisko Mnicha.
Odpoczynek i śniadanie z nieoczekiwaną informacją, że tu właśnie... początek drogi na szczyt: do tego samego tarasu dociera od zachodu zwykła droga na Cubrynę, prowadząca z dolinki Za Mnichem... Słyszycie: początek drogi!
Na takie dictum p. Władysław reaguje krótko:
— Skoro początek, to ja jej kończyć nie będę: nie mogę!
Oczywiście, kochająca małżonka chce też drogę przerwać. Ale jakże? znów będziemy wycieczkę rozbijać? Targ w targ, staje na tym, że p. Władysław rozgości się tu, ubierze we wszystko co ma, łyknie od czasu do czasu coś z butelczyny na rozgrzewkę i — przestudiuje Kurierka. Prezerwatywy potrzebne dlatego, że chłodny wiatr jakoś zawiewa chwilami, a ofierze wypadnie tu „poczekać” bez ruchu parę godzin, bo małżonka go zaklina, by, broń Boże, nie ruszał się z miejsca: w górach o wypadek tak łatwo...
Uprościwszy tak sytuację, puszczamy się ku południo-wschodowi przez taras. Zaczynają się trudnawe fragmenty: to jakaś skalisto usypista rynna, to spadziste upłazki, to znowu piarżysta rynna wprost w górę... Idziemy, zdawałoby się, niezmiernie ostrożnym, wymierzonym krokiem. Naraz na jakiejś galeryjce nad lekko spadzistym korytem, w miejscu względnie bezpiecznym, krótkie „ach” — i biedna nasza Cesia odrywa się od skały! Na szczęście, z paru metrów zaledwie spadła i to w dwu kondygnacjach, ale gdyby tak w innym miejscu.. Strach, jak łatwo narazić się można na karę za nieuwagę w górach! — sprawiedliwe są bowiem... Upadek był, rzekłbym, klasyczny: brzdęknęła panna Cesia na górną kondygnację i odbiwszy się od niej uczciwie, wpadła w koryto. Plecaczek zrządził, że głowiną nie stuknęła o kamień; skończyło się na paru sińcach w okolicach trudno dla wywiadu dostępnych, no, i na mocnym zdrapaniu rączki. Rezolutna dzieweczka zaopiniowała jednak, że to nic... — pogodnie przyjęła pierwsze ostrzeżenie. Ba, nie każdy karierę od Cubryny zaczyna... W każdym razie baczność się zdwoiło.
Fragmenty coraz trudniejsze, miejscami wprost diablo niełatwe... — choć w „skali trudności” takiego określenia nie ma. Wprowadzają nas do początku bardzo stromego wąskiego żlebu, spadającego od Przełęczy Hińczowej O, Jezu! jaka, psiakrew, krucha! — niczym chróścik w zapusty. Okpiwamy trochę żleb, dzięki sprzyjającym warunkom, bo, oto, młody śnieg leży płatami; ma się przynajmniej złudzenie uczciwszego jakiegoś ośrodka. Ale i tak płakać się chce miejscami. Ot, np. półeczka przysypana śniegiem; krucha, śliska, — o, rety! Naprawdę, że tu jak po ostrzach noży się stąpa! Mimo to liny p. jenerał w ruch jeszcze nie puszcza: do jutrabyśmy w tak licznym towarzystwie z liną się grzebali; poza tym ocenił, że pomimo figla p. Cesi, gromadka stoi na wysokości zadania.
Dotarliśmy wkrótce do Hińczowej Przełęczy; droga stąd na szczyt to przechadzka dla grzecznych dzieci. Zrazu trawki, później skała, jakaś skośna półka, trudniejsze jedno podciągnięcie na blok i — szczyt!
Pod nim dopiero jenerał sięgnął po linę; bez ubezpieczenia puścić tu pań nie chciał, oczywiście, poza fenomenalną córą Eskulapa... Mamy godzinę 4-tą; półszóstej godziny pracy w pocie czoła i nie czoła... Porównać to z jakimiś 3½ godzinami oficjalnego przewodnika! Diabli niech buty zelują tym autorom! — prawda, są to wymiary czasu dla lepszych majstrów od nas.
Pierwsza rzecz, flirt bez drutu z p. Władysławem, z którym od dwu niemal godzin straciliśmy już kontakt. Czy się ucieszył, że nas „już” tu zobaczył, — wątpię... Chciałaby małżonka jaskółką ku niemu sfrunąć, ale...
Mimo, że późno, pół godziny zabawiliśmy na szczycie, bo widoki wprost niebywałe; komentuje je p. jenerał i krasi wspomnieniami z dawniejszych swoich przeżyć, — żyć nie umierać! A jednak trzeba na dół. I — o dziwo! zmalały jakoś trudności drogi: już po 40 minutach byliśmy na tarasie, małżonkowie mogli się powitać. Źle: p. Władysław bliski już jest samobójstwa: kurierka nauczył się na pamięć, w butelczynie nawet łyku dla mnie nie zostawił, tak się musiał rozgrzewać; wreszcie, sprzeniewierzył się małżonce, bo z zimna i z nudów spacerować już zaczął... Dzielimy się przeżytymi wrażeniami, dojadając resztek wyznaczonych na dzisiaj porcji.
Kwadrans na szóstą, a tu długa jeszcze droga, droga, na którą, idąc do góry, półczwartej zużyliśmy godziny; niechby dwie teraz, to i tak godzina będzie zupełnie po ciemku... Dać nam tu w ręce teraz tego samochodziarza, co nam zgórą godzinę zmarnował rano! Aby chociaż z tego żlebiska pod Mnichem za dnia się wydostać! — aby!
Ba, kiedy p. Władysławowi nie pomogło siedzenie: idzie, jak na pożyczonych nogach; jest w butach świeżo spod stempla, — nie dziw więc, że gorzkie żale na pohybel szewieckiego kunsztu śpiewa... Popędza gromadkę jenerał, ale o ileż większy posłuch budził ongi przed frontem!
Minęliśmy ów zatracony piarżysty zachodzik, co do reszty zgasił poniektórym humor, i opuszczamy się w żleb. Mrok już zapadł, gwiazdy zapalają się na niebie... Dalej, dalej! prędzej! Naraz...
Zamieszanie jakieś, lekki okrzyk, i — jedzie p. Władysław na dół! Rzuca się najbliższa p. Cesia na ratunek, no, aleć takie osunięcie się z piargiem należy do zgoła niewinnych katastrof, przeciwnie, pomocne jest nieraz w lokomocji. Nie przejmuje się wypadkiem otoczenie.... Mimo to, tym razem jest czego żałować: piękny pierścień z szafirem zsunął się z palca ofierze i utonął w piargu lub też z nim się stoczył. Wycelowaliśmy oczy latarek ku ziemi, ale mowy nie ma o znalezieniu; ktoś się tam kiedyś pocieszy... Tak to zawarł śluby z kamiennym morzem pechowy dzisiaj, a tak miły towarzysz.
Radykalniej wziął się teraz p. jenerał do rzeczy: polecił się ująć p. Władysławowi za paski swego plecaka i.... nogami tylko przebierać; ręczył, że doprowadzi w ten sposób. I szło się jakoś, to złorzecząc losowi, to śmiejąc się z całej awantury. Propozycja, czyby tu się nie przespać pod rozgwieżdżonym stropem niebieskim i ranka nie doczekać, zgasła, zanim błysnęła... Pewnie, że milsza toby była noc, niż w zacieśnionym schronisku, ale.. gdy człek się już do ludzi zbliża, z komentarzami już się liczyć musi. Na Polskęby gruchnęło, że pan jenerał pod schroniskiem spał. Co robić? — taki już świat...
Od 7-mej idziemy z latarkami: p. jenerał świeci uczciwą swą latarnią mikową, my z doktorem prztykałkami elektrycznymi. Zbliżamy się do kresu: do jeziora na dół kilkadziesiąt metrów zaledwie... — gwiazdy skrzą się w nim te same, co u góry... Cisza, aż w uszach dzwoni... — cudnie... I — ot — tu się dopiero zaczyna tragedia, tym razem już dla całej gromadki. Nad jeziorem ciągną się wielkie połacie kosówki: w dzień widać w niej wszelkie łysiny, przeręby itd., ale teraz żadna latarka z oddali nie upatrzy przejścia, a forsowanie płatów au naturel tu wyłączone. Jakże rozwiązać zadanie? Najłatwiej byłoby usiąść i płakać, ale próbujemy innych metod: ot, pójdziemy górą wzdłuż płatu: natrafimy przecie na jakie koryto, co sprowadzi nas w dół. No, i poszliśmy... Golgota nas tu czekała: co chwila ktoś się sztarbał i na kamienie pozarastane leciał... Ale co tu opis objaśni? — to trzeba samemu ciemną nocką takich balansów spróbować! — czarci niech na wesele takimi szlakami chadzają! Wtłopaczyliśmy się wreszcie do jakiegoś zawalonego kamieniami i pokrzywami porosłego koryta. Zmiana kierunku na lewo w dół, i po nowej serii wykrętasów — ścieżka! ścieżka, co wokół Morskie Oko oblata... Przepiękną promenadę zrobionoby z tego gdzie indziej... — ale myśmy pono wyjątkowi esteci — wyższe duchy — naturę kochamy, dzicz. Więc i tu, w miejscu dla każdego laika dostępnym, wolimy bezładne kupy głazów, nastermanych na siebie i broniących bohatersko obejścia... Jak przedziwnie ten estetyzm godzi się tu z przyrodzonym nam — nieróbstwem... Gromu na mą głowę, gromu, bo bluźnię! prawda, o esteci?
Idziemy wybrzeżem zachodnim, pozostawionym właśnie w owym stanie dzikim. Pląsy tu niesamowite czekają cię nocą, nieszczęsny taterniku pośledniejszej klasy! Giąć się będziesz, kulić, wydłużać, skręcać, zwężać i rozszerzać, słowem używać będziesz jak w studni... Doznaje tego w tej chwili nasz p. Władysław, zresztą, i my z nim. W jednym miejscu, gdzie trzeba było na brzuszku się pod padłym drzewem przeczołgać, wręcz odmówił: siadł już zrezygnowany; na szczęście, światło rzęsiściej jakoś błysnęło w schronisku i to go uratowało.
Stanęliśmy na miejscu o godzinie 10-tej; co najmniej trzy godziny po ciemku! Zmęczeni byliśmy, oczywiście, wszyscy, ale biedny nasz towarzysz był wprost — zmasakrowany: oczy mu zapadły, podsiniały, twarz niemal zielona, kurcze bolesne w nogach... Nieporozumieniem wielkim było wzięcie przez niego udziału w tej wycieczce, no, aleć bez próby czy kto siebie zna? Próba była może za forsowna, — czy jednak może zaszkodzić mężczyźnie, jak dąb w sile wieku? I co powiecie? — po onej kalwarii pierwsza uwaga tego człowieka była, że na gimnastykę się zapisuje zimą, a w przyszłym roku, no, to pokaże, jak się w górach chodzi... — brawo!
Świetnie zdały egzamin w tym uciążliwym dniu nasze panie. Czy nie mam racji, że zawsze we śnie i na jawie wołam: chapeaux bas przed niewiastami!
Kolacja w przybytku ukojenia do najwspanialszych nie należała, ale „za to” pompa jakaś jest tu niebywale pracowita: na jedną chwilę nie przestawała mącić ciszy nocnej. Dodać do tego wicher, co zerwał się koło północy i dudniał do rana, a będziemy mieli miarę wypoczynku po trudach pracowitego dnia. Tym ci wcześniej zaczęliśmy wstawać nazajutrz.
Ranek znów prześliczny; wiatr utopił się widać w stawie; to też z niemiłym zdziwieniem skonstatowałem desperacki zgoła spadek barometru. Co z tego będzie?
Wybieramy się dzisiaj na drugi szczyt: na Niżnie Rysy. Poważny to numer w katalogu: drugi polski szczyt co do wysokości. P. Władysław tym razem zostaje, ma odpocząć i dopilnować, byśmy bigosu dobrego wieczorem dostali. Wychodzimy o pół do dziesiątej, — w las poszła wczorajsza nauka...
W słońcu, przy nieznacznym na razie wietrze, posuwamy się poważnie drogą na Rysy. Nie dochodząc do grzędy, skręcamy na lewo. Tu się zaczyna dość niemiłe pięcie bez drogi, to po piargu, to po trawkach, to po skałkach łatwych. Wiatr, jak rzekłem, złagodniał, ale formalne ma bziki: gwałtownymi podmuchy detonuje wprost ludzi. Ot, zaraz po skręcie, gdy znaleźliśmy się na jakichś chropowatych skałkach nad sączącym się potoczkiem — awantura: dmuchnęło tak znienacka, że mocny, jak dąb, jenerał zachwiał się na nogach, po czym puścił się za własnym kapeluszem; ja w tym momencie rezolutnie przypadłem na kolano; ale najlepiej wyszli doktorostwo, bo całą zawartość potoczku nagle uczuli na sobie; dwie najlżejsze niewiasty „ocalały”: powtórzyła się bajeczka o dębie mocarnym i ustępliwych wierzbkach... Rzadkie to były figle, ale trzeba się było mieć na baczności.
Mimo wszystko, szło się nam świetnie. Minąwszy zasięg spadku kamieni z przełęczy pod Rysami, siedliśmy sobie do zasłużonego śniadania; droga na Rysy bowiem fatyguje nieco. Nie wiem tylko właściwie, czy to ona się popsuła z czasem, czy ja się z czasem popsułem...
Pyszna była — pewna chwila, gdy dwoje niemiaszków, widząc na czele naszego pochodu imponującego p. Mariusza, okręconego liną, obciążonego wielgachnym worem, z kilometrowym czekanem w dłoni, dyskretnie rzuciło pytanie:
— Wie heisst der Führer?
— Das ist kein Führer; das ist ein General — rzucił doktór. Niemiaszkowie zdębieli; we wrodzonym sobie bizantynizmie, gdy idzie o „Generałów”, zaskoczeni nieoczekiwanym wyrazem, zażenowali się; mąż przesłał gest ostrzegawczy żonie. Drobiazg to, ale jakże charakterystyczny...
Dotarliśmy w pocie czoła pod skały szczytowe. Jenerał wziął się do liny, bo znalazło się parę interesujących posunięć na czarnych głazach graniowych. Zaduma jakaś owładnęła p. Zaruskim, gdyśmy już byli na grani. Czemu? — Śpiewnym swoim głosem odparł:
— Byłem kilka razy na Niżnich Rysach, ale — tu, tu nie byłem...
Wnet się rzecz wyjaśniła. Zwykle się tu chodzi na prawo od masywu góry, żlebem, biegnącym ku przełączce między wierzchołkami i, nie dochodząc do niej, skręca się łukiem w lewo; my zaś poszliśmy wprost pod skały szczytowe; wzięliśmy w ten sposób szczyt od północy; — może to... „pierwsze wyjście”?


„Całość panoramy nieopisanie dziś piękna...“

Minęło już dobrze pół do czwartej, gdy stanęliśmy na wierzchołku — tak to my prędko chadzamy w familijnym kółku... Zostaliśmy mimo to dłużej, bo całość panoramy nieopisanie dziś piękna!
Zejście już, oczywiście, zwykłą drogą: doktorostwo tylko podjęli się wrócić konno granią po pozostawione przez gromadkę czekany i plecaki... Bogu tylko wiadomo, jak myśmy sypali z powrotem! — kurzyło się nam spod stóp, skały uciekały z drogi! Bądźmy zresztą skromni: nie tyle skały całe, ile kamienie, co jak stadka spłoszonych kuropatw furkały nam spod nóg... Przy skręcie na ścieżkę z Rysów podwieczorek, po czym ostatni etap dnia.
W różnych przesunięciach osobowych dążyliśmy na dół; stateczniejsze żywioły, ja niby z jenerałem, pozostaliśmy w tyle z miłą p. Cesią, niby Zuzanną ze starcami, powiedziałby kto złośliwy; reszta towarzystwa pobiegła przodem. Zmarszczył brwi p. Zaruski, bo strach jak nie lubi rozpraszania się gromadki: armia w ordynku zawsze winna chodzić... Ale los dał mu satysfakcję, bo dezerterzy zamiast skręcić na prawo ku ścianie, pobiegli wprost żlebem na dół, co się często tutaj ludziom przytrafia.
— Stójcie! na Boga! pozabijacie się! — zawołał.
No, może tak źle by nie było, — ale pewien efekt napraszał się tu sam... Cofnęli się, — ale czy na długo? Znowu uciekli... Stracił wybitnie już humor p. Zaruski, zasępił się... Gdyśmy siedli w zupełnym już mroku nad Czarnym Stawem z milutką naszą Zuzanną, jął nam opowiadać, jakie to klęski trapiły ludzkość z powodu rozdzielania się towarzystwa na wycieczkach. Smętnie kiwaliśmy głowami...
Ciepło, cicho, mroczno... pierwsze gwiazdy zaczynają mrugać z zasnutego na ogół nieba. Zmierzch gęstnieje... noc spływa w majestacie... Błysnęło się naraz; pociesza nas p. Cesia, że to na pogodę... Diabła tam! za kwadrans lał deszcz, jak księżyc w pełni... blaski czasem leje. (— Aha! spsociłem p. Zosi, co przysłowia wywraca na nice.) Jak myśmy zmiatali w dół po „warszawskiej ścieżce”, — olaboga! Gdyśmy dobiegli do schroniska, zastaliśmy — ku zdziwieniu — zbiegłe nasze towarzystwo na zewnątrz, w kapturach na głowach... Co to, czyżby uróść pragnęli na jesiennym deszczu? Nie dopytywałem; zrozumiałem: była to delikatna ekspiacja za ucieczkę...
Pan Władysław lepszy intendent, niż piechur: bigos był wspaniały!
Duło, duło przez noc; deszcz sypał siarczysty, błyskawice ku ziemi znaczyły mu drogę... Ranek nie lepszy, chłodny, smętny, jak smętny! W ulewie niósł nas samochód do Zakopanego. Doktorostwo zostali w Morskim Oku: ci do domu nie tęsknią...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Rzewnicki.