<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Rzewnicki
Tytuł Moje przygody w Tatrach
Podtytuł Uśmiechy i dreszcze. Kartki z pamiętnika
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1938
Druk M. Drabczyński
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Janusz Kotarbiński; anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


16. SEN NOCY LETNIEJ.
(6—8 Września 1929.)


Jednym z najtragiczniejszych wyrazów w językach świata jest wyraz: przekwitanie. Nie masz potęgi, która przeciwstawić by się mogła wielkiemu niszczycielowi życia, któremu na imię — czas. Czy to płomienne słońca w przestworzach, czy drobiny żywych organizmów zawieszone w kropli wody, — wszystko po okresie rozkwitu — przekwitać zaczyna.
Na takim właśnie przełomie znalazłem się w tym roku jubileuszowym z pasją swoją górską — ja. Nie zawiesiłem ci jeszcze czekana w zbrojowni domowej, ani plecaka garnkotłukowi na brukiew nie oddałem, ale czuję niedaleki już kres kariery... Jak owa piękność, która z drżeniem serca bada przed lustrem — sama przed sobą w sekrecie — pierwsze srebrne nitki we włosach i paluszkami starannie pierwsze zmarszczki wygładza, — jak sławny tenor, który z przerażeniem konstatuje, że głos mu metal traci, — tak ja, nie kwitując niby jeszcze, (nie tak ci dawno przecie choćby po Turni Niebieskiej się drapałem), z trwogą dosłuchuję się na stromym zboczu przyśpieszonego rytmu serca i — przychodzę do smutnego wniosku, że... czas mi już na strych!
Dziesiątki lat już kompromituję jednego z najwybitniejszych diagnostów polskich, nie żyjącego już dzisiaj, który po szeregu nasłuchów i opukiwań, powiedział mi krótko: „Góry to nie dla pana! — wyżej od drugiego piętra pan mieszkać nie powinien”. Ja zaś, gdyby tak zsumować moje drogi do góry, pono do nieba jużbym od owego czasu zaszedł — i jeszcze się nie daję; nie daję na złość temu, wielce szanownemu zresztą, człowiekowi, który tak lekkomyślnie mógł mnie pozbawić tylu uciech życia!... Dlatego to kuszę i teraz właśnie pannę Karusię:
— Idziemy, proszę pani, na Wielką Kopę Koprową, dobrze?
Nie miałem jeszcze wypadku w licznych wycieczkach wspólnych, by p. Karusia przeciwstawiła się jakiemu górskiemu poczynaniu. Bez namysłu więc odpowiada:
— Idziemy, panie, na Wielką Kopę Koprową.
Zdradzę po cichu, że już przed dwu laty szliśmy razem na ową Kopę, ale nas wtedy wicher niemożliwy spędził. Tym też przekorniej weźmiemy się do niej tym razem! Droga to dość długa, jak na wrzesień, bo i Krzyżne Liptowskie mieliśmy w planie, więc już w przeddzień znajdujemy się na Hali, by podejście mieć krótsze; zresztą rozkładamy zabawę na dwa dni: nocleg w Podbańskiej.
Ranek rekordowy! Czternasty dzień z rzędu przecudnej pogody w Tatrach; zapomnieliśmy, co to zimno, co deszcz... Walkę formalną stoczyć musiałem z kompanką, bo nawet wiatrówkę niechętnie brała do plecaka: po co? — upał straszyć? W zapale jednak przekonywania lekkomyślnej panienki, zapominam sam zabrać: przewodnika, latarki elektrycznej i... jedzenia. Ku pohańbieniu swojemu muszę podkreślić, że nic tu gwoli zabawie nie przesadzam... Gdym się spostrzegł w drodze, że plecak za lekki, nie chciało mi się już wracać; zresztą, Podbańska nas wieczorem nakarmi, a po drodze to i malinkami można żyć... Zobaczymy, jak się ta nierozwaga później na nas zemści!
Jak konie spłoszone, biegniemy przez dolinę; Liliowe mię nieco osadza; serce wypukuje miarowo: wolniej, wolniej! Ale z tamtej strony przełęczy znów przyśpieszamy kroku. Mimo to nie za rychło znaleźliśmy się na Zaworach; tak to powolne podejścia pod górę niweczą dobre chęci moje. Wobec tego bez odpoczynku sypiemy na Cichy Wierch.
Genialna myśl przychodzi mojej towarzyszce:
— Na Cichym pan przecie był... Po co nam szczyt? przetrawersujemy zboczem do następnej przełęczy.
Jam w górach zgodny, byle mi kto do domu wracać nie kazał: trawersujemy więc.
— Panno Karusiu! pomysł był kapitalny, ale dzień widać feralny... Pnijmy się na przełaj ku szczytowi, bo te płytki — do diabła! — Do Wierchcichej nas spędzą!
Ugryzło p. Karusię niepowodzenie, ale przeprosiła się ze szczytem. Kosztowało nas to nieco mitręgi i moc fatygi.
Ze szczytu również bez odpoczynku opuszczamy się na boski wprost, puszystymi dywany wyściełany, szeroki, łagodny grzbiet, i nim przez kilka garbów dostajemy się na Kopę Koprową. Ale wolnego! wolnego! Będziemy tam... z przeszkodami... Bo oto piękne niebo zaczyna się powlekać oponami; gęstną one, jakoś ciemnieją i kwadrans nie upłynął, jak plugawe cielska chmur, warczących na się wzajem, jęły się przewalać po ołowianym niebie. Huknęło naraz, jak z tysiąca moździerzy, pręga ognista rozdarła chmury i grad wielkości orzechów laskowych, a kształtu małych gruszeczek, ostrzeliwać nas zaczął siarczyście. Taka szelma kąśliwa, że uszy chciała poobcinać, a taka namiętna, że za pięć minut brodziliśmy w nim po kostki. Powetowało sobie niebo dwutygodniowe zawieszenie broni! Pioruny skakały zygzakami po jego kopule, grzmoty huczały, jak megafony niebieskie, a grad do krwi niemal ciął po rękach i po tych kawałkach nosów, co wyzierały nam z kapturów. W pewnym momencie grad przeszedł w ulewę, która z podniesionych śluz niebieskich chlustała na nas, niby one potopu fale, co nieprawość wszelaką ze stworzenia zmyć miały... Przypadliśmy trochę ku ziemi pod przechyliną grzbietu, bo wicher się zerwał nieprzyzwoity. Jak skurczone tobołki, czekaliśmy końca...
I jak niespodzianie to przyszło, tak jeszcze bardziej niespodzianie minęło. Wysypało się, wylało widać wszystko z chmur, co było przeznaczone dla nas; poszybowały dalej... Ucieszone słońce wnet się uśmiechnęło, co tym milej widzieliśmy, że ciepłota po burzy spadła znakomicie. Ze dwie godziny nas na ogół prało: tak czarci ogonami groch pod płotem raju młócili!
Ze szczytu Kopy widoki bajeczne! Czuje człek, że na wyniosłym tu stoi punkcie, nie bezwzględnie wprawdzie wyniosłym, ale wyniosłym dla otoczenia; toć to najwyższy szczyt całego odwłoku górskiego, co olbrzymim cielskiem legł między dolinami Cichą i Koprową.
Nie traćmy jednak czasu na kontemplacje, bo to już po drugiej; za cztery godziny zacznie się ściemniać, a co za długa droga nas jeszcze czeka! Z Krzyżna Liptowskiego musimy, niestety, skwitować; może jutro z drugiej strony je weźmiemy? Szukajmy tylko teraz zejścia jakiego na Cichą; znalazło się przednie: dróżka miejscami jasna, miejscami przedeptana tylko i ginąca w obfitych trawach, sprowadza do długiej, długiej dolinki bocznej, po której dnie skacze wesoło wodny dość potok. Oczywiście to nic innego, tylko Koprowica.
Dolinka miejscami w wąwóz się zwęża, mimo, że wszystko tu sielankowo-kopiaste; czyni ją to uroczą. Ale co najważniejsza, maliny! Rzadko tu kto chodzi, więc i żarłoków mało się przesuwa. Pokażmy, panno Karusiu, cośmy to za plemię niszczycieli! I pokazaliśmy, zwłaszcza, że nic dotychczas nie jadło się w drodze. Czujemy, że zgubią nas te malinki, ale — pal pies — raz się tylko żyje! Ścieżka traci się miejscami w obrzydliwych plantacjach zeschłych badyli na wzrost człowieka; wilgoć utrzymują te swojego rodzaju lasy; lgniemy w błocie powyżej kostek; dołem leżą przegniłe pnie, o które co chwila człowiek zawadza... — niech zginą te oazy udręczeń!...
Wypełzliśmy wreszcie na olbrzymie błotniste rąbanisko, którego bokiem biegnie droga jezdna przez Cichą, rzeka jezdna należałoby powiedzieć; burza dzisiejsza w kałuże pozamieniała wszystko...
Zmierzch już się ściele i nurza po błocie. Zaczynamy więc lecieć, owej burzy podobni. Idzie dwu ludzi.
— Daleko do Podbańskiej?
— Pół godziny drogi.
Odetchnęliśmy; to się jeszcze wytrzyma... Dopadamy wylotu doliny Koprowej. Podświadomie obawę jakąś odczuwam... Ja tu jeszcze nigdy w życiu bez zawikłań nie trafiłem, — prawda, Michał? prawda, pani Eugenio? prawda, panie Henryku? I gdyby tak człowiek przed wyjściem z domu w ten czy w inny sposób przestudiował drogę! Zawsze zostawiam to sobie na wypoczynkową lekturę w schroniskach — i jakże często różne przyczyny uniemożliwiają ją! W tym razie na przykład — brak przewodnika samego.
Krótko mówiąc, minęliśmy właściwy skręt na lewo, w las, i lecimy błotną drogą prosto. Za długim mi się wydaje to lecenie... Szczęściem, dwa cienie wyłaniają się z ciemności, tak, z ciemności, bo już czarna zapanowała noc...
— Hej, gdzie tu skręt do Podbańskiej? — wołam.
— Wy do Kokawy lecicie, ale to daleko, daleko... — odpowiada jeden z cieniów w jakimś nieznanym mi słowiańskim języku; domyślam się raczej niż rozumiem.
— A niech pioruny nad nami zagrają! — ryknąłem — toć ja już leciałem raz nocą do tej Kokawy z panią Eugenią!
— No, a gdzież Podbańska?
— Tego my nie wiemy, my nie tutejsi — odrzekł cień głosem, który przynajmniej na setkę kilometrów pozwalał szacować stałe „bydlisko” tych gości. Ale i to za mało: przyznali się, że na zarobek czterysta kilometrów tu jechać musieli. Pożytku z nich, widzę, nie będziemy mieli zwłaszcza, że mało się wzajem rozumiemy; dwa tylko wyrazy wybijają się z chaosu: „hostinec” i „koliba”; oba mają posmak spania; gdy więc zaczęli nas pociągać za rękawy i coś w dali wskazywać, poszliśmy za nimi. Ciągną nas w Koprową dolinę — co z tego będzie?
Po półgodzinnym rączym marszu wyjaśniła się rzecz: wielka partia drwali, kilkadziesiąt chłopa, rezyduje tu w Koprowej w obszernym szałasisku, z kory drzewnej skleconym. W tych to zastępach cienie nasze obiecywały sobie znaleźć „wodców” na ochotnika. I nie omyliły się: za kilka minut dwu drabów przyjemnej powierzchowności z dwiema oślepiającymi lampami rowerowymi prowadziło nas retro do Podbańskiej.
Boże, Boże, co to była za droga! Rozhulała się nam, przede wszystkim, nad głowami burza, jakiej świat nie widział! Pioruny padały jak ulęgałki; niesamowite ognie błyskawic w trupim jakimś świetle ukazywały nam co chwila całe podgórze słowackie. Woda chlustała po śliskiej ścieżce tak, iż mieliśmy wrażenie, że w górę potoku idziemy. Zmęczenie łącznie z dziwną dusznością powietrza dech zapierało nam w piersiach...
— Że też tym idiotom chce się nas w taki czas dla głupich 20 koron prowadzić? — myślę sobie i drżę zarazem, żeby nie zwiali. Nie tacy jednak naiwni: i tak ze sprawozdaniem musieli być dzisiaj w leśniczówce.
Po iście podłej tej przeprawie, stanęliśmy w Podbańskiej. O, losie okrutny! Przespać się na podejrzanych workach tu niby można; ale zjeść, napić się — nic podobnego... A myśmy od rana na malinkowej diecie... Coś, co w przystępie dobrego humoru nazwano herbatą, o czarny pesymizm mogło było przyprawić nawet optymistę... Nie ta to już Podbańska sprzed lat, co i przytuliła i nakarmiła turystę. Do „Trzech Studniczek” przeniosło się życie. Niestety, sprawnie tak wszystko u nas się dzieje, że... do Podbańskiej przyjść trzeba, żeby się o tym dowiedzieć.
Panna Karusia nie miała, zdaje się, odwagi położyć się; jam ryzykant: ległem w sączącym wodą ubraniu, w czapce, „co kiedyś była biała”, no i w butach oczywiście...
Godzina 5 rano; świta... Z nieopisanym lękiem topię twarz w załzawionej szybie... Źle: mrozem na mnie buchnęło przez niedomknięte okno. Nie pada niby w tej chwili, ale brudne chmury przewalają się po zasłanym niebie: cudowna dwutygodniówka do historii należy...
— Najkrótszą drogą do świata! — oto hasło...
Po długim gadaniu, w którym padały tak brzydkie wyrazy, jak autobusem ze Szczyrbskiego jeziora, jak koleją przez Królewiany, zdecydowaliśmy się wrócić przez góry, doliną Cichą ku Liliowemu i przez nie na Halę. Najprostsza chyba droga; na 5 — 6 godzin oceniają ją przewodniki, no niechby 10 dla nas, to i tak na podwieczorek będziemy na Hali. Wiem, że podejście pod Liliowe — to nie po różach będzie droga, ale — podczołgamy się jakoś, choćby na czworakach — czasu dość...
Brrr... zimno! Krywań we mgle, ale okoliczne kopy trawiaste czyste tymczasem. A nuż się skutkiem chłodu pogoda utrzyma? Na razie nie ma się na co skarżyć; prędzej za to biegniemy, dumnie omijając nęcące maliny. Przejście jakieś przez potok: śmignęła zręcznie towarzyszka — nie gorszym przecie i ja: i takem sprawnie pojechał w skoku wyszlifowanymi gwoźdźmi bechera po kamieniu, że połowicą ciała, mierząc nadłuż, znalazłem się w wodzie. Na dzisiejszą temperaturę ta kąpiel w zimnym potoku — to w sam raz przyprawa!
O, skręt do Tomanowej! — zostawiamy go i lecimy, jak lecą zawrotnie godziny szczęścia... Ale co to? Czerwone znaki, które nas prowadziły dotąd, idą dalej na lewo, przez ławę, za potok jak gdyby w stronę Tomanowej. Czemu nie na prawo w Cichą? myć do Tomanowej interesu nie mamy... Sprawdza p. Karusia na jakiejś mizernej mapinie i ustala, że droga nasza idzie tu istotnie na prawo, przed potokiem; o to właśnie szło. Skręcamy i my.
Zaczął się odcinek, olaboga! — droga, jaką czarownice za króla Ćwieka na odpust jeździły: kamienie i błoto, błoto i kamienie... Poznaję: to ten sam wspaniały odcinek, który... przed sześciu laty... pal go licho: nie wywołujmy z błota mar przeszłości!
Łysnęła mi w tym momencie ścieżka równoległa po drugiej stronie potoku. Mam wyjaśnienie, czemu owe czerwone znaki uciekły nam na lewo: tę sakramencką drogę, po której idziemy, już zarzucono widać i ścieżkę przeniesiono poza potok: to takie proste. Ale wracać się przez to bagno nie mamy zdrowia. Mapa p. Karusi twierdzi, że i ta droga tuż-tuż skręca przez potok ku tamtej: pójdziemy już tym skrętem. A tu, jak na złość, brzegi potoku się podnoszą, tworząc rodzaj jaru; sam potok na dole gdzieś zostaje. Próbujemy się opuścić ku wodzie, ale skosy takie młakowate, że ani rusz... Zaczynam kląć, co jednak nie wiele pomaga. Woda wali z Wierchcichej, szumi, pieni się... Złość mię chwyciła i gdy po spłaszczeniu się jaru blok jakiś podatny ujrzałem w potoku, tygrysim skokiem rzuciłem się na niego; furknęły mi nogi w powietrzu i jestem po drugiej stronie. Panna Karusia oniemiała:
— No, dobrze, a co ja? — nie czuła się zdolną do takiego kroku. Miała rację: to niesolidarność z mojej strony; przecie ona nóg sobie nie nadsztukuje... Ale nie zraża się byle czym p. Karusia: wtłopaczyła się na ten sam kamień w potoku, tylko z niego ani rusz... Naraz:
— Lu! — i jedną nogą zaryzykowała w wodę; ale zanim się zdążyłem zorientować, była już przy mnie. Pewna to firma, — od lat już tak twierdzę...
Musiała strzepać z siebie nieco wody, bo ta powyżej kolan sięgnęła. To było wyrównanie szans: mogłem ja przed godziną ramieniem po dnie podróżować, może ona choć kolanka zamoczyć...
Teraz dopiero poczuliśmy się w niebie; ścieżka jak złoto... — czemuśmy się tam czaili u tego mostku! Mapa stara, a znaki nowe.
Aliści w czasie, gdy byliśmy zaaferowani skakaniem po błocie i przeprawą przez potok, aura zgoła niepolitycznym oddała się ewolucjom: najprzód temperatura spadła chyba do zera, następnie mgły powyrastały na czubach i mam wrażenie, że tałałajstwo to na dół się opuszcza; wreszcie zaczyna zacinać krupa, która wraz w zadymkę przechodzi. Jest godzina pół do jedenastej, zanotujmy to sobie...
Chuchając w ręce, przyśpieszamy kroku, ale serce moje wnet to spostrzegło i — ostrzega... istotnie bowiem dno doliny zaczyna się tu wybitnie podnosić; idziemy pod górę i pod wiatr.
Naraz błysk, błysk! — grzmot jeden, drugi, dziesiąty i — ot — mamy! — Burza śniegowa! Wicher się zerwał i dech w nas zapiera...
— A po co pani wiatrówkę brała, panno Karasiu? — próbuję żartować.
Zaczynamy piekielny lot przeciw świszczącemu wichrowi z głowami jak u jeleni idących do ataku, — a gromy gwiżdżą nad nami! Ręce i nosy karmazynowych nabrały już barw. Zimno, a pot mimo to oczy mi zalewa...
— Panno Karasiu, zwolnić musimy troszeczkę: dusze potracimy!
I odwracam się po raz sto piąty wstecz, by odetchnąć głęboko. Staje i towarzyszka, ale fanfarę wydzwania zębami.
Ba, — ma przecie pod tą wiatróweczką tylko leciutką wyciętą bluzkę na upał...
Już powyżej kostek brniemy w pokładach suchego śniegu. Burza huczy nad głowami, a mgły zawaliły dolinę do dna! Myśleć w tych warunkach o szukaniu wejścia wprost do góry na Liliowe — to dzieciństwo. Wolimy już iść dalej spodem doliny, aż tam, w Wierchcichą, ku ścieżce idącej na Liliowe od Zaworów... Dwie, trzy godziny drogi przybywa, psiakrew!
Coraz bielej, coraz zimniej, coraz strasznej! Mamy już mróz: sople się formują na skalnych okapach, szkliwo powleka kamienie. Czekan trzymam za drzewce, bo żelazo parzy i — oto — skorupa lodowa narasta na drzewcu. Czucie tracę w palcach... Godzinę temu mieliśmy smętnawy wprawdzie, ale możliwy dzień; teraz — całkowita zima! Po dwu tygodniach wymarzenie pięknych i ciepłych! Wprawdzie, kraj cały tej nocy odczuł gwałtowny spad temperatury, ale tu — to kataklizm po prostu.
Po dwóch — trzech godzinach szału, śnieżyca sfolgowała nieco. Pada niby, ale uczciwie; wiatr przestał na chwilę zamiatać... Burza poleciała dalej... Doszliśmy wreszcie do Wierchcichej. Ładnie tu być musi: potok wąwozy sobie pożłobił i kaskadami się rzuca; mimo ciężkich warunków, nie podobna się nie popatrzeć. Przewiało na chwilę; jesteśmy pod Zaworami... Uratowaniśmy!
— Nie mamy po co pchać się na same Zawory, wszak ścieżka na Liliowe idzie wyżej, w przeciwnym kierunku; trawersujmy zatem na lewo pod zbocze, a na Walentkowej musimy ją przeciąć.
Po pewnym wysiłku mamy ją. Już w domu... A juści! — Poczekajmy... ze dwadzieścia godzin!...
Ścieżki się właściwie domyślamy tylko, bo zasypana doszczętnie. O znakach w tych warunkach — mowy nie ma. Śnieżyca znów się wzmaga, temperatura spada... Przesadzamy ramię Walentkowej; wreszcie stajemy w dolince przy kolibie.
Szósta godzina minęła... — pierwsze cienie bliskiego już zmierzchu kładą się na białych rozłogach. Dotychczas drażliwej sprawy ewentualnego noclegu bez dachu nie poruszaliśmy, bo i po co wilka wywołać z lasu? Gdy jednak zoczyłem wygodną kolibę, ozwałem się do towarzyszki:
— No, decyzja! Ja uważam, że powinniśmy się zaszyć tu jaknajgłębiej pod ten głaz i — poczekać do rana.
Aż się zatoczyła panna Karusia:
— Jak to? Tu, o pół godziny od Liliowego? A licząc się z warunkami i licząc, że to my, — niech będzie godzina... I mamy tu kwitować?
— A pani pamięta śmierć Bistrama na samym Liliowem?
— Aleć wtedy zima była — broni się — zresztą, dla mnie w tym moim ubraniu noc na mrozie bez ruchu — to również śmierć! Poza tym, ja z zamkniętymi oczyma już trafię!
— Ha, to idźmy, kiedy pani taka pewna...
Znałem ja orientacyjne zdolności towarzyszki, więc za niemożliwe tego nie uważałem. Ale jakże te zdolności zawodne są w wicher, w śnieżycę, w ziąb! Już za dziesięć minut grzebaliśmy się w oślizgłych maliniakach...
Wiatr szalonymi podmuchy zdaje się urągać naszej biedzie; zamieć kotłuje, że świata nie widać, choć to mrok dopiero... Wyraźnie zeszliśmy ze ścieżki i kwadrans, drugi, telepiemy się po kolana w śniegu.
— To może wróćmy do koliby? — rezygnuje towarzyszka.
— I to już nie jest łatwe w tej chwili. Ciemno zupełnie.
— No, jeśli mamy szukać, to już lepiej przed sobą, nie za sobą.
I wydaje się pannie Karusi, że już — już ścieżkę ma, ot, tam, przy skałkach. Idziemy ku „skałkom”, raczej czołgamy się, bo wicher stanąć nie pozwala. Kalwaria taka droga... Bo to nie zimowy, uczciwy, kopny śnieg, jeno ponawiewane przez wiatr lotne, suche, kaszkowate zaspy. W pocie czoła wygramoliłem się trochę na zbocze, ze ścieżką musiałem się już skrzyżować, nie widząc jej. Chcę się tedy cofnąć nieco, robię zręczny zwrot i — łomot! głową w jakąś dziurę między kamienie. Wstaję speszony, strząsając krew ze skaleczonej dłoni. Wtem panna Karusia zwiastuje, że trawę czuje pod śniegiem. Drżą mi kolana, ale podchodzę wyżej. Prawda, gęsta trawa pod śniegiem... Panna Karusia skrzydeł dostała: już kilkanaście metrów jest wyżej ode mnie. Ale cóż, psiakrew, na Walentkową w nocy będziemy szli? Naraz krótkie: „ach” — i jedzie p. Karusia w dół. Nie zrobiła sobie krzywdy, ale tak ją ten efekt zraził, że straciła całkiem pewność siebie. Bagatela...
— Nie ma co, proszę pani! Pozabijać się w ten sposób możemy. Siadajmy: z dwojga złego lepiej już zmarznąć... Nie było rady: siedliśmy na śniegu, szukając takiej strony świata, z którejby wiatr nie dmuchał. Nie było takiej: zewsząd biło z jednakową mocą. Najgorzej, że towarzyszka moja, ta dzielna, zgodna, zrównoważona kompanka tylu wycieczek, zaczyna mi wpadać w jakąś depresję. Czy dziw zresztą? Tem ci usilniej preparuję „szubieniczny humor”, ale pasuje mi on w tej chwili, jak palone buty do fraka. Siedzimy z kwadrans; ręce i nogi na kość nam pomarzły.
— Ruszmy się, do licha, bo nas tu całkiem z głowami przysypie!
Rozprostowaliśmy kości i w nagrodę dał nam los jakiś surogat koliby: jest to głaz wykruszony od dołu, ale z niszą nie głębszą nad metr i nie dłuższą nad półtora, usiąść ze zgiętym karkiem da się, ale brzydki kamień pośrodku, którego z gruntu wygrzebać ani sposób, jeszcze pogarsza to lokum. Umieszczamy się, jak się da, ale daje się bardzo nieszczególnie. Towarzyszkę wcisnąłem jakoś do środka, — sam, jak kuropatwa, głowę tylko schowałem, resztę grzesznego ciała rzuciwszy na pastwę wiatrów złośliwych. Bariera kamienna między nami nie pozwalała nam nawet „pożyczać” sobie wzajem ciepła, co tak cenne jest nieraz w podobnych warunkach. Ale w każdym razie to los na loterii ta quasi — koliba! Zaczynam przypuszczać, że oprzemy się żywiołom...
Godzina jest w tej chwili pół do dziewiątej; wcześniej „wstać”, jak o pół do piątej, nie ma celu: osiem więc godzin będziemy tak używać — hopla! Szczęściem jest naszym, że mróz nie za wielki: może dwa, trzy stopnie; przyczyną ziąbu jest głównie ten wicher wszeteczny! Ja — nic jeszcze: lodeny i skafander amerykański chronią mię jako tako, ale panna Karusia w lekkiej wiatróweczce i batystowej bluzce — katusze przechodzi! To też osłaniam ją jak umiem. Co za szkoda, że nie mam już osławionej swojej peleryny, którą od szeregu lat wesołość towarzyszy budziłem! Niestety, właśnie przed tygodniem tak się zasłuchałem w miły szczebiot pani profesorowej Drewnowskiej, gdyśmy z nią i małżonkiem znęcali się nad północnym ramieniem Kasprowego Wierchu, że pelerynę zgubiłem! I to teraz właśnie, kiedy po dwudziestu paru latach, naprawdę błogosławieństwem mogłaby się stać. O — los jest zawsze ślepy!
Oprócz wiatru, oczywiście, osłabił nas głód. Po owej „sutej”, kolacji w Podbańskiej i trosze malin w Cichej dolinie — — nie jedliśmy nic, a w każdym razie to już ponad 40 godzin nie byle wysiłków. Są tam jakieś drobiazgi w plecaku p. Karusi, bo główna treść w moim na Hali została, — ale podrażnienie widać nerwowe i apetyt nam hamowało: jak się rozwidni, to zjemy...
Jak zbiegło tych długich osiem godzin, trudno mi sobie zdać sprawę. Rozmaitości było diablo niewiele; jedna z nich — to rozpinanie guzika pod szyją w wiatrówce towarzyszki; rozpinaliśmy go różnymi sposobami — nie do wiary — długich sześć godzin! Na urwanie sześć sekund by wystarczyło, ale wpuść tu zefirki pod te batysty! — zmarzłaby mi panna niechybnie.
Śnieg to padał, to ustawał. Sądząc z ilości, jakie świadectwem po nim pozostały nazajutrz, dużą tam rolę grać musiało zmiatanie pyłu śniegowego przez wichurę ze spadłych już mas; dziwny to bowiem był śnieg: ot, piasek biały, gips... W każdym razie, z małymi przerwami, sypało nam w oczy tym piaskiem zwyż godzin trzynastu!!
Jakaż to antyteza do onej nocy pod Czarnym Szczytem! Tam po wymyślnej uczcie — estetyczne rozkosze na kanwie cudów przyrody, tu — potworny, głupi, miażdżący nudą i jednostajnością — biały grób!
Było jeszcze ciemno, gdy wypełzliśmy nad ranem spod kamienia. Źle: przeraźliwe robię odkrycie: duchem jestem niby trzeźwy, ale tak potwornie opadłem z sił fizycznych, że z trudem trzymam się na nogach: drżą mi kolana jak w febrze; w łydkach, w udach jakieś osłabienie mięśni, jakby z waty to wszystko było, przy tym z waty, która umie — boleć...
— Nie, panno Karusiu, świata ja dziś nie zbawię! — i siadam pokornie na kamieniu.
Panna Karusia też nieswoja, też skarży się na ucisk w skroniach, ale o ileż zwrotniejsza ode mnie! Ha, — młodości cześć!
Gdzieś zza świata przedzierają się do naszej dolinki pierwsze brzaski budzącego się dnia. Zaczynamy się rozpatrywać za ścieżką. Ale śnieg — niwelator zdemokratyzował wszystko: wszędzie biało, punktów oparcia brak oku. Jesteśmy, jak się rzekło, znacznie wyżej od właściwej ścieżki; zaczynamy się tedy powoli opuszczać po tańczących pod śniegiem kamieniach. Ten drobny wysiłek podciął mię nad miarę, więc znów siadam...
Robi się widno. Dojrzeliśmy z dala odcinek ścieżki, wiodącej tu na dół z ramienia Walentkowej, jeszcze przed oną prawdziwą kolibą. Mój Boże! jakże szczęśliwi byliśmy wczoraj na tym kawałku!
Widzi panna Karusia, że ja nie bardzo się entuzjazmuję tym odkryciem, — machnęła tedy rączką z gestem „co pan wart!” — i oznajmia, że idzie po pomoc; mnie radzi spokojnie tu poczekać. Właściwie poza tym odrętwieniem jakimś, źle się nie czuję, — przeraźliwie mi tylko nie chce się ruszyć. To też, choć potwornie zabrzmiało mi w uszach owo „przysyłanie ludzi” po mnie, człowieka zaledwie draśniętego tu i owdzie na kamieniach, — nie oponowałem; jest to miarą mego wyczerpania...
No, i powlokła się panna Karusia po zbawienie; powlokła po to, aby, jak się okazało, o jakieś paręset kroków ode mnie, również klapnąć w bezmocy na kamień.
Być może, że byłaby to już „ostatnia stacja”, kres naszej wędrówki, gdyby tak teraz targał nami wiatr, a mróz mu pomagał, — może zemściłyby się góry za niedocenianie ich grozy, za lekkomyślność, i słusznie, ale los pomógł: ranek wstał piękny, słoneczny, spokojny. Przy tym fuszerom szczęście zawsze sprzyja: gromadka studentów słowackich szła właśnie z Hali ku Zaworom; dopatrzyła ich się p. Karusia i zaczęła nawoływać. Usłyszeli. Zrozumiawszy sytuację, dwu młodzieńców, ująwszy ją pod ręce, poszło z nią na Halę. Reszta za jej wskazówkami szukała mnie.
A ja tymczasem drzemałem sobie spokojnie, właściwie majaczyły mi się jakieś obrazy w półśnie... Nie dokuczało mi nic, tylko omdlenie jakieś mną owładło: straciłem świadomość czasu, — możem spał, może nie. Stan może dość miły nawet: obojętność na wszystko. A niechby teraz góry leciały ze mną, gdzie chcą! Bezwład duchowy i bezwład fizyczny...
Paf! paf! — wystrzały rewolwerowe ozwały się dołem; echo je powtórzyło górą... Widzę żuki jakieś rzeczne, pnące się ku górze... Czego one tutaj chcą? A te żuki poczciwe mnie po zboczu szukały! Widocznie, że mózg mi objęło takoż owo odrętwienie, bo choć widziałem tych ludzi, nie odzywałem się do nich zgoła. Czym wreszcie się zdradził głosem, czy znaleźli mię sami, nie zdaję sobie sprawy.
Za kwadrans mieli mię już w obrotach. Czego ci dzielni chłopcy nie robili! Przede wszystkim, każdy uważał za obowiązek wetknąć mi co w zęby: to pomidor, to jabłko, to czekoladkę, to salami kawał. Połykałem jak struś. Wobec tego z pewnymi zastrzeżeniami i łyk przedziwnego jakiegoś likworu mi dano; ponieważ do jednego tylko ograniczyć się miałem więc „zaciągnąłem się” tak potężnie, że połowa zaledwie zawartości w łagiewce została. Wzięli mię następnie na linę, za którą ciągnął przewodnik czołowy, dwu panów ujęło mię pod ręce, czwarty zaś — nie uwierzyłbym dzisiaj — nogi mi od czasu do czasu po śniegu przesuwał. Czułem, że gdyby mię puścili, runąłbym od razu na ziemię! Niemoc fizyczna zupełna i, jak u mnie, bez precedensu w górach.
Zrozumiałem śmierć Kaszniców i Wasserbergera pod Lodową Przełęczą... Może i ten mój mimowolny eksperyment się komu w górach na co przyda...
Skutki? — prawie żadne... Odziębiliśmy wprawdzie łącznie wszystkie 40 posiadanych palców, ale leciutko; po paru tygodniach śladu z tego nie zostało. Towarzyszce mojej poplątało się wprawdzie coś w buzi: język jej jakoś stracił sprawność u obsady, mówiła niewyraźnie, ale i to po paru dniach minęło. A poza tym myślicie, że choć katar się przyplątał? Nic podobnego! Ot, — czym są góry! nie mściwe, mimo, że tak groźne...
Gdy stanąłem na przełęczy, ozdrowiałem jakoś błyskawicznie! Zwolniony z więzów linki, ścigałem się niemal na dół z polską partią ratowniczą; bo i taka była. Idzie o to, że gdy ja paradowałem pod górę na podobieństwo cielęcia na powrózku, Słowacy wysłali przodem dwu spośród siebie na Liliowe i ci zaczęli hukać z przełęczy. Usłyszano w schronisku i zrozumiano. Wnet kilku zuchów puściło się do góry z najmożliwszymi środkami ratunku.
Gdy ja dochodziłem do przełęczy, dochodzili już niemal i tamci z drugiej strony. Sprawność tej młodej generacji jest wprost nieprawdopodobna... I tu nas poza tym rozrzewniła ta niezwykła taternicka solidarność w niesieniu pomocy... Błogosławione jest tchnienie górskiego świata: z ludzi — Ludzi robić potrafi! I przykro mi, że z powodu niezwrotności w ich mowie, nie dość gorąco podziękowałem Słowakom za pomoc: wycofali się skromnie w dalszą drogę zaraz z Liliowego. Za to nie darowałem polskiej kompanii, którą obsypaliśmy słowy, niby różami, na zaaranżowanej uczcie wiwatowej w schronisku. I co się okazało? — wszyscy abstynenci! Może to dlatego oni mnie prowadzili, a nie ja — ich?...
Kołomątu narobiliśmy swoim wypadkiem i w schronisku samym. Gdy się wczoraj wbrew zapowiedzi nie wróciło, atmosfera niepokoju ląc się zaczęła w kółku życzliwych nam osób; gdy usłyszano sygnały z przełęczy, niepokój w lęk się przerodził; gdy spostrzeżono z oddali p. Karusię, prowadzoną przez dwu panów, a mnie tam nie było, — wyrok na mnie zapadł: kaput! — był, był, i naraz go nie ma... A że o niewiasty tu szło, które zawsze złote mają serca, więc pono tam i łza niejedna już się potoczyła, i pacierz za mną ku niebu poleciał... Może i te interwencje sprawiły, że wymknęliśmy się z panną Karusią z królestwa Tanatosa przez niedomknięte drzwi...

. . . . . . . . . . . . . . .

Tak się skończyła w jubileuszowym moim XXV-tym roku obcowania z górami jubileuszowa trzechsetna wycieczka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Rzewnicki.