Moje przygody w Tatrach/11
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Moje przygody w Tatrach |
Podtytuł | Uśmiechy i dreszcze. Kartki z pamiętnika |
Wydawca | Księgarnia F. Hoesicka |
Data wyd. | 1938 |
Druk | M. Drabczyński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Janusz Kotarbiński; anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Szczędziły góry mię dotąd, o niech im Bóg da zdrowie! Wprawdzie nie czepiam się „problemów”, bo mnie na nie nie stać; Mnich, Grań Kościelca, Niebieska Turnia, — niech tam, — ale nie ściany owe śmigłe, co taternikom pur sang sen z powiek spędzają, — nie! Dlategom się może uchował... Bo metodyczność w trudnych wyprawach potrzebna obok zuchwałości: ja darów tych nie posiadam. Piękna głównie szukam w Tatrach, oddechu wolnego! Pokonywanie materialnych trudności? Ha, — gdy się jaka nadarzy, uginam karku, ale szukać ich? nie! — niech robią to lepsi ode mnie!
A jednak — Jaśnie Wielmożny Przypadek i takich estetów rad się czepia, jak ja. Asekurowany nikt nie jest od głupstw, — a faktem jest, że głupstwa najczęściej są przyczyną katastrof. W nas samych jest ich źródło, nie w górach; góry złu nie winny...
Wielka narada wojenna u państwa Sędziuków miała ten wynik, że 5-go sierpnia postanowiono ruszyć — hen — w okolice nieba. Przepustki otrzymujemy na 14 dni, — bo czego ten Michał nie wyszachruje! — Ileż to można zrobić w ciągu dwu tygodni! szczytów nie wystarczy! Ruszamy przez Koperszady, co mnie i towarzysza z Pośredniej Grani nie bardzo zachwyca, boć byliśmy tam niedawno, ale czegóż się w górach dla miłej kompanii nie robi! A idzie z nami na piątego lekarz-pułkownik, świeży nabytek dla Tatr, i jaki nabytek! — poznamy go bliżej w drodze...
Streszczę tylko dzieje pierwszych dni czterech, bo mi pilno do jądra rzeczy.
Zaczęliśmy od Łysej. Czasu dość, bo nocleg projektujemy przy Zielonym Stawie. Dzień jak na zamówienie...
— Pryśnijmy po drodze na Hawrań! — proponuję.
— Pryśnijmy na Hawrań.
Michał tylko oponuje, jako że pasjami człek ten lubi doliny. Ha, więc pójdzie przodem z małżonką i kolację nam dobrą zamówi... Niby trzech budrysów, wzięliśmy się do przełęczy pod Hawraniem i bardzo prędko ją zmogli. Mgły jednak chybsze od nas, wtargnęły na szczyty... Brr... mokro, ślisko, zimno...
Niesamowicie zamajaczyła w tych mgłach ostra grań na prawo od przełęczy; oślizgły wapień nie wabił... Odkładamy tedy Hawrań na dzień bardziej suchy i, by na dół nie schodzić, postanawiamy przetrawersować po zboczach do przełęczy Pod Kopą. A nuż po drodze da się Płaczliwą Skałę uszczknąć?
Płaczliwy to był pomysł, doprawdy! Strome bardzo, przy tym mokre dziś trawy, tak nas zmordowały, że gdyby nie przekorność, dawnobyśmy zeszli w dolinę. Zwłaszcza ja cierpiałem: butów od dwu lat w Zakopanem dobrać nie mogę. Oczywiście, jam winien, nie mistrzowie miejscowi, — ja! A że mi teraz jakiś kroiskóra przybił po kotlecie półcalowym do każdej z podeszew, — kto winien? nie on przecie buty darł... Iść w takich warunkach obrzeżami butów po stromych trawnikach, iść tak godziny całe — to męka... Wiem, że gdyśmy po osiągnięciu Płaczliwej Skały i przesztarbaniu się po ohydnych kamieniach ścieżki ku Zielonemu Stawowi siedli wreszcie w schronisku przy smacznej gęsinie, nie wiedziałem dalibóg, co jest godniejsze litości: czy moje nogi, czy nogi nieszczęśliwego ptaka, które tak chciwie objadałem z mięsa! Spanie jest w miarę podłe: pokotem na podłodze ze dwadzieścia sztuk rozświergotanego międzynarodowego bractwa... zwłaszcza Węgiereczki jakieś chichotały, piszczały, jakby je kto pod kocem w kształtne piętki łaskotał... I śpij tu, człowieku! Zresztą brać udział w zabawie, i owszem... ale nasłuchiwać tylko z boku i własne jeno pięty mieć do rozporządzenia, — pięknie dziękuję. Przykryłem się kocem na głowę — i dopiero o świcie wcale nie po wersalsku obudzili mię jacyś szykujący się do drogi niemiaszkowie. O, bo Niemcy Wersalu nie lubią, — nie...
Piękny ten dzień kiezmarski spędziło się bez zbytnich wysiłków. Menu: Jastrzębia Turnia, Jagnięcy Szczyt. A że my z p. Stanisławem tak niedawno dopiero pieściliśmy się z Jagnięcym, woleliśmy teraz w camping się zabawić nad przecudnym Stawem. Otoczenie tu tak wspaniałe, że zapomnieć wprost można o świecie! Poezją tedy przesiąkł człowiek na wskroś... — czy dziw, że kiedy wieczorem piękna Elwirchen, wicegospodyni przybytku, jęła nas czarować wdziękiem osiemnastu swoich wiosen, rozkrochmalił się z nas poniektóry? Jak mgiełka wieczorna spłynęła niespodziewanie, jak róży zapach, jak skrzydeł motylich wiew... Wie szelmutka, że się podoba — osiemnastolatki są w ogóle domyślne — wie... Mimo to robi minkę niewinną i jedwabie długich rzęs na rozigrane ślepki opuszcza... Przekomarzam się z małą:
— A jak to po węgiersku będzie: „masz ładną buzię, dzieciaku?”
Zapytaniem odpowiada:
— A jak jest po polsku: „ja o tym wiem”?
— Spać po pięćkroć! — rzuciłem otoczeniu oschle, choć głos mój myśli kłamał... Tak przezorny taternik, gdy na płycie bez chwytów się znajdzie, wycofuje się rozumnie z niebezpiecznej pozycji, — prawda? Cofnijmy się tedy i my, choć tu na chwyty pewniebyś się nie skarżył, taterniku!
W uwielbieniu dla natury, nie tylko martwej, kładłem się spać tego wieczora.
Ranek czwartkowy nad Zielonym Stawem, mało powiedzieć, piękny, — bajeczny! Lazur u góry, szafir u stóp, wszystko, rzekłbyś, przepojone pięknem... Ciepło, a jednak jędrne oddechy przestrzeni orzeźwiają ciało. Dusza aż paruje z piersi i rodzi plany zuchwałe. „Zuchwały” taki plan poprowadzi Michała przez Matlary itd. dolinkami do Teryego. Ale nie mnie! Michał miał swoją młodość w Tatrach — ongi, ja spóźnioną moją teraz przeżywam; nie rozumiemy się przeto. Tak spłowiały lowelas, gdy przy pięknej kobiecie szczęśliwszego rywala zobaczy, czy będzie go zachęcał, pobudzał, podniecał? Człowiek — człowiekiemby wtedy nie był... Więc też Michał obrzydzał p. Stanisławowi Baranią Przełęcz, straszył, urągał..., ale, że logiczny to jest chłop, więc nie tylko poniechał wstrętów, widząc czczość swych wysiłków, ale błogosławieństwo nam nawet rzucił na drogę. Pani Eugenia robiła dobrą minę, przeznaczeniem jest wszak kobiety: nie opuszczać męża. Dlaczego doktór nam nie dotrzymał, nie wiem, ale mam go za wytłumaczonego, bo na pewno i on nie wie, dlaczego...
Rozstaliśmy się tedy. Perypetii ciekawej drogi przez Baranią Przełęcz opiewać nie będę. Wspomnę tylko o kilkunastu metrach, które i tu wyrastają na problemik: łańcuch pod lodem, bo cały niemal żleb skorupą obmarzłego śniegu przykryty; pionowa ściana na prawo w tym miejscu absolutnie bez chwytów; lód na dwa cale do niej podbiega; spadające kamienie pozaklinowywały się w szparze. I po tych, oto, kamykach, jak po szczeblach Jakubowej drabiny, dymaj, człowiecze, do góry! Nietrudne to wszystko, jeśli szczebel ze szpary nie puści, ale niechno się wymknie, psiakość, — pisz, duszo, na Berdyczów!
Przeleciało beztrosko trzech studentów, śmignął za nimi i mój towarzysz, nimem go zdążył osadzić, — ale sam nie głupim: dziury półłokciowe zacząłem rąbać w lodzie i w nich się utwierdzać...
Tak, — ja chyba nigdy w górach nie zginę z braku ostrożności! — raczej zabłądzę gdzie do Abrahama, z głodu umrę, lub z braku światła w pomroce się zatracę...
Reszta — drobiazg. Pan Stanisław nawet na Baranie Rogi skoczył ze studentami; ja zostałem na przełęczy, raz, że szczyt ten mam już w tece zdobyczy, a po wtóre, że przeklęte kotlety na podeszwach wprost kaleką mię dzisiaj czynią. Słusznie też ukaran byłem za wstrzemięźliwość, bo efektowne widmo brokeńskie dało się pono podziwiać ze szczytu. Schodzimy wreszcie do schroniska Teryego.
Następny dzień, piątek, równie piękny. Mieliśmy go zużyć na clou sezonu — na Durny, i to z przewodnikiem. Niestety, ten się nie stawił; będzie dopiero jutro. A więc i dzisiaj jeszcze myszkowanie: doktór z p. Eugenią na Baranie Rogi, ja z towarzyszem — na Lodowy.
Przecudny spacer: jakaż różnica z rokiem osiemnastym! Szkoda tylko, że koń skalny przez 6 lat nie urósł: za krótki! Ile tam skrętów ciała trzeba wykonać! jak obmyślić każde ręki dotknięcie, jak napinać uwagę i wolę! Ale gdy krzepką dłonią człek się grzywy kamiennej uchwyci, poczuje moc nieprzepartą granitu, — pewność i ufność weń wstąpią. I tu, na tych wyżynach zawrotnych się przewijając, na ostrzu noża niemal tańcząc, uczuje się bezpiecznym, jak dziecko w cieniu skrzydeł anioła!
Wróciliśmy przed piątą, no, i na pociechę stęsknionego Michała, rzuciliśmy się do niszczenia zapasów śpiżarnianych schroniska. Jest już Paweł Spitzkopf junior, nasz przewodnik, Durny więc jutro pewny. Zaczynają się dalsze targi o pojutrze, rodzą się projekty, ścierają, gasną, — zobaczymy, jak nam je Durny uzgodni...
Spało się kiepsko tej nocy, choć łoża mieliśmy urzędowe. To kręcił się poniektóry na materacu i koszmary jakieś odpędzał, to do siebie gadał, słowem atmosfera duszna; czy to... — przeczucie może? Z za ścian również gwarliwe dochodziły szmery: przepełnienie w schronisku; wyłącznie niemal Polacy, ba, — toć tu rdzenna „Czechosłowacja”, jak ustaliły dekrety paryskie... Dokołataliśmy się jakoś do świtu na skrzypiących łóżkach i o godzinie pół do piątej zaczynamy wstawać. Spitzkopt już gotów, — świetnie...
Na świecie mniej dziś wyraźnie, nawet smętnie, ale narzekać nie mamy prawa: nie pada nic. Za to dołem, na Spiszu, morze brudnych mgieł; wszystko to do nas przywędruje, ani chybi; nie kraczmy jednak na kredyt: i tak posępnej treści będziem mieli moc...
Ruszamy o pół do siódmej, bez Michała Kędzierzawego, oczywiście; łączy go ze szczytami teraz uczucie czysto platoniczne... Z nami ów Spitzkopf. Dwa lat dziesiątki chodzę już po Tatrach i — nigdy nie szedłem z zawodowym przewodnikiem. Nie szczycę się tym: przynajmniej trzecią część czasu zmarnowałem na poszukiwania, na błąkaninę... Zęby tego w gromadce uniknąć — na Durny pono wszystkie drogi są w miarę zawikłane — sam zaproponowałem przewodnika. I cóż się okazało? właśnie tym razem, jak na drwiny, popłynęła krew na wycieczce, a pożyteczne życia ludzkie w związku z tym Sofoklesowskim łańcuchem zdarzeń gasły jedno po drugim. Nie uprzedzajmy jednak wypadków...
Spitzkopf młodszy należy do dość wziętych wodzów, ale, niestety, nie obce mu są wady właściwe wszystkim podobno przewodnikom spiskim; czytałem o tym gdzieś przed laty. Przewodnik spiski — to nie nasz góral zakopiański, co stróżem, niańką, mamką jest swojego pana; nie, — on tylko zawodowcem jest, książką i mapą żywą, świetny znawca gór, znawstwo swoje sprzedaje, nie siebie; to z charakterów narodowych wprost płynie... Jakże poglądową lekcję tej prawdy dał nam biedny Spitzkopf!
Idziemy przez Klimkową Przełęcz, ruszamy tedy raźno ku wstępowi na drogę Jordana. Czekanów, ciupag i t. d. z porady Spitzkopfa nie wzięliśmy, — balansy tedy na wstępnych maliniakach nie bardzo nam smakują, ale wkrótce znajdujemy się w żlebie. Uuu, — wcale tu poważna robota, choć śniegu prawie nic. Na pół w milczeniu posuwamy się ku górze za całkiem już niemownym Spitzkopfem. W pewnym momencie zbliża się on do, zdawałoby się, całkiem już niedostępnej skały i komenderuje: hinauf! Urżnął się, czy co? A on kładzie nogę na jakieś pęknięcie skośne na ścianie, z niego wstępuje na drugie itd., okazuje się, że można i tak chodzić po świecie... Podziwiam tylko fantazję pierwszego odkrywcy, któremu taka droga do głowy przyszła, i wątpię, czy w ogóle sami bylibyśmy doszli na szczyt...
Idzie się dziarsko i na ogół nie trudno. Wodza naszego już rozgryźliśmy: ściśle odpowiada naszkicowanemu wyżej typowi. Troszczy się o nas bardzo mało; idzie sobie przodem, odwróci się, obrzuci okiem gromadkę, azali czterech doliczy się sztuk, i smaruje dalej, nie dbając o to wcale, jak się komu idzie, nie kwapiąc się z żadną pomocą. A może on — do licha — przekonał się, że z graczami ma do czynienia, którzy sami sobie wystarczą? — dumą się pocieszajmy...
Beniaminek nasz p. Stanisław skrzętnie notuje drogę, podoba mu się ona: postanowił kogoś tu przyprowadzić niedługo. Naraz rzuca zapytanie:
— Ciekawym, czy tu się kto zabił na tej drodze?
W niesamowitym żlebie, którego ścian polipimi macki czepia się właśnie niemiła, oślizgła, zimna mgła, waląca tu za nami, nagłe to pytanie zgrzytem gryzionego szkła zabrzmiało; wzmocniła jeszcze nastrój odpowiedź p. Eugenii:
— W domu wisielca nie mówi się o powrozie!
Nastąpiło kłopotliwe milczenie, które przerwałem wyliczaniem zdobyczy młodego naszego towarzysza, gdy dojechałem do Durnego, p. Stanisław mi przerywa:
— Durny? kto wie: możemy jeszcze i nie dojść do szczytu...
Do czarta! — nie lubię przeczuć, o ile one przyszłości dotyczą — — i drwię z nich. A jednak...
Zaczyna się fatalna piarżysta część drogi. Ostre otrzaski kamienne kąsają nam buty; nawet gdy się solidniejszy głaz znajdzie, — połupany cały, ledwo się kupy trzyma, zda się, dołu poleci, gdy go się dotkniesz. To też esami floresami prowadzi nas Spitzkopf: to ze żlebu na ścianę się pnie, to się znów opuszcza, to na prawo się ma, to ku lewicy zawraca... A leci to całe bogactwo z pod nóg, jakby mu spieszno było przerwać swój sen odwieczny... Wstrętny, wstrętny kawałek drogi! Szczęściem, skończył się na Klimkowej Przełęczy.
Zaraz w nas animusz wstąpił. Przetrąciliśmy sobie w miarę, do manierki zajrzeli, o czym nie mówcie nikomu, — i dalej w górę!
Droga teraz rzetelna, po skale litej; rozpręża człek kończyny, pająkowi podobny, to znów się kurczy, jak ślimak w pięcioro. Wykazuje tu, jak na dłoni, doktór swoje walory. Człek to już, który ku przełęczy życia sięgnął, — mimo, że tupetem swym temu przeczy. Prawda, że czupryna należy do miłych wspomnień pułkownika, — prawda, że srebrno-płowy kolor przystrzyżonej bródki świadczy o zaniku życiodajnego dla włosów pigmentu, prawda... Ale smukłość i giętkość ciała, elastyczna wojskowa postawa, ale siła męskiej dłoni, jasność spojrzenia i głosu barwa — to niechybne cechy młodości. Ba, ale mierz się tu z higienistą takim: doktór nie pali, nie gra, nie pije, nie je, nie kocha... — pardon, pardon: właśnie, że... je; ten wór pękaty na plecach o tym świadczy, ale i menu na ściśle naukowych zasadach higieny opiera... nie tak jak my, żarłoki, nie mający pojęcia o konsystencji i o odżywczych właściwościach swojej karmi. Towarzysko człowiek przemiły: mówić lubi i za siebie i za swoich asystentów, mimo, że w doborze wyrazów wstrzemięźliwy, nawet, rzekłbym, skromny. Znudzisz się tu z takim w górach?
Wracajmy atoli do rzeczy. Baczność! Kominek jakiś, no, ustąpmy zresztą: korytko parometrowe, biegnące między pionowymi skałkami. Spitzkopf przeszedł tędy, nie oglądając się nawet. Ale p. Eugenia sztukuje się swymi kończynami jak może, i przychodzi do wniosku, że — nie może...
Po raz pierwszy rozwija Spitzkopf linę i rzuca węzeł p. Eugenii, ale nie zapytał nawet, czy ta niewiasta umie choćby się przewiązać, a niewiasta nie zna właśnie manewrów linowych i odrazu strzeliła bąka; szczęściem wprowadziliśmy sami korekturę. Czy powinien przewodnik tak mało dbać o klienta? Nie robię mu bynajmniej wyrzutów, podkreślam tylko metodę prowadzenia. Inaczej to robią przewodnicy nasi.
Frrrr! — i wytarła już p. Eugenia komin, przychwalając sobie, że to wcale miłe zajęcie. Drugi idzie doktór: zręczny ten człek bez liny dał sobie radę, nie przeto, iżby doświadczonym był taternikiem, nie! — i dla niego to pierwszyzna, ale silny, sprawny, smukły, odważny, przytomny, spostrzegawczy, długoręki, długonogi, — potrzebaż jeszcze więcej?
Trzeci iść powinien p. Stanisław, bo w takim szeregu szliśmy dotychczas: ja do góry zawsze w ariergardzie... Duch jakiś dobry czy niedobry podszepnął mi propozycję:
— Panie Stanisławie, trzeci ja pójdę. Pan młodszy, zwinniejszy...
— Z przyjemnością...
I oto po doktorze kominek zaczynam atakować ja. Strach, jak mi się wiązać nie chce, a żem jest człek o długich kończynach i tylko chwytu na lewą rękę mi brak, a tam, ot, prawą zaraz się złapię za tę laleczkę kamienną, więc omotuję linę tylko na lewej ręce i daję sygnał:
— Jazda!
Spitzkopf nie koryguje: ciągnie... Lina się napina; łukiem się rzucam ku prawemu chwytowi, kolano już gdzieś umieściłem na skale na wysokości głowy i... robi się to, co przypada zazwyczaj po każdym głupstwie. Dociśnięta do skały lina znalazła się na skraju jakiejś nierówności kamienia i przypadkiem zeskoczyła z niej w bok, szarpnąwszy mną mocno i nie dopuściwszy ręki do prawego chwytu. Gwiazdy zobaczyłem w oczach, — zawisłem na sekundę w powietrzu na luźno omotanej ręce. Rozpaczliwy rzut ciała i zaoranie gwoździami butów po chropowatości skały uratowało mię: odzyskałem chwyt, do którego mię nowym pociągnięciem liny zbliżył był Spitzkopf. Błąd żakowski z mej strony, przyznaję, ale czy powinno się to stać w oczach przewodnika?
Sparzywszy się na gorącym, dmucham teraz na zimne. Obcierając pot z czoła, który mię momentalnie oblał, wołam do towarzysza:
— Wiązać się panie, mocno!
Zaczyna się targować młodzieniec: jak przedtem doktór, wybiera się na piechotkę.
— Wiązać się do diabła! — wrzasnąłem. — Nie widział pan, że jedną nogą w raju już byłem?
Nie oponował. Wiąże się właściwie po raz pierwszy w życiu, ale czyni to dobrze, — teorię zna... Czy jednak Spitzkopf wiedział, że to po raz pierwszy?
Wziął p. Stanisław kominek z pewną, rzekłbym, chełpliwością, zatrzymał się na chwilę dla junackiej przechwałki i dla rozwiązania węzła, który się nieco zbakierował...
— Duże rzeczy pan robił z tego, a to przecie fraszka... — mówi mi przekornie. Odwracam się do niego z zamiarem wypowiedzenia nauki moralnej, gdy nagle...
Załopotało, zagrzmiało, zatrzęsło się wszystko w posadach. Kurz poszedł na boki... Odruchowo rzuciłem się na lewo; przywiązany wszak do liny nie byłem. Granat się rozprysł, bomba rozerwała, działo pękło, — co wolicie — o dwa łokcie nade mną, o parę cali w bok. Jak rój os złośliwych zaburczało koło mnie mrowie kamieni — i górą i dołem! Jeden po knykciach palców mi przeleciał, krwawe wykrzykniki zostawiwszy, drugi sztylpę mi wełnianą poszarpał, — a że byłem o parę zaledwie cali od linii spadu, cała gromada poruszonych z dna żlebu kamieni zasypała mi nogi na ćwierć łokcia.
Trudno było na razie zorientować się, nie miałem jednak wątpliwości, że zaszła katastrofa i że mnie los oszczędził! Strząsnąwszy krew z ręki, wychylam się ku dołowi...
P. Stanisław, jakom rzekł, w momencie tego piekielnego grzmotu wydostał się właśnie z kominka i w pozycji klęczącej wziął się do rozplątywania supła, który, na szczęście, nieco się opierał. Był może o 7 metrów pode mną. I wtedy ta kanonada zawrotna — może dwadzieścia, może sto dwadzieścia kamieni uderzyła w niego. Rozbity bowiem o podłoże kamienne tuż nad moją głową spękany głaz, strącony z grańki, do której już byli doszli czołowi partnerzy, siarczystym deszczem szedł wprost w lej, z którego wychylił się towarzysz, a za głazem szło poruszone całe pogłowie kamienne.
Zdrętwiałem, — bo, oto, co widzę: p. Stanisław, jeden zaledwie słaby wydawszy okrzyk, zasłaniając się oderwanymi od supła rękoma przed lawiną kamieni, trafiony z nich kilkoma, pada na wznak, lawina z łoskotem przelatuje nad nim. Liny, na szczęście, odwiązać jeszcze nie zdążył, szarpnął nią tylko. I znowu szczęście, że nie pociągnął za sobą szarpnięciem będącej na linie p. Eugenii, a nawet i przewodnika samego, asekurującego z ręki, ten atoli zdążył już sobie uświadomić, co się dzieje. Mimo to p. Eugenia już się zachwiała pociągnięta, lecz doktór, swobodny w tej chwili powstrzymał ją. — I znowu: czy dopuszczalne jest, by jednocześnie szło parę osób na linie, asekurowanych z ręki przez przewodnika? Nie, — Spitzkopf przypuszczał, że czterech Spitzkopfów idzie za nim, — a tego mu nie było wolno!
Jestem najbliżej biednego chłopca, ale ruszyć się nie mogę, bo stoję w zaspie kamieni, które, gdy postąpię krok jeden, znów gradem na niego polecą. Widzę go jednak: śmiertelna bladość wystąpiła mu na twarz... Krew na szczęce i policzku, krew przesącza się przez czuprynę i kapie obficie na kamienie... Głosu nie wydaje żadnego.
— Zabit! zabit! — woła już nie po niemiecku przerażony Spitzkopf — ja temu nie winien!
Ten tak brutalnie wydany w tej chwili werdykt śmierci — zmroził krew w żyłach, dusząca zapanowała cisza... Staliśmy jak skamieniali wszyscy... Bezwzględnie byłem przekonany, że chłopiec nie żyje... Kurcz dziąsła mi ścisnął, zakomenderował ktoś:
— Na dół! ratować!
Otrzeźwiał Spitzkopf, kocimi ruchy ześlizgnął się po ruchomym podłożu i uchem przywarł do piersi ofiary...
— Dycha, dycha jeszcze! Herab, Herr Oberarzt! — woła kilku językami naraz.
Zsunął się powoli i doktór. Próbują usunąć rannego z drogi kamieni przynajmniej, trudna to jednak sprawa: jesteśmy w najstromszej części żlebu. Stopy człek poziomo nie ustawi, — jak tu kłaść chorego? A toć i złamania może jakie są?
Pierwsza rzecz, ustalił doktór, że ranny żyje, ciężar spadł nam z serca, ale, ale... sformułować nawet obawy czy nadziei boi się człek, by w złej godzinie słowa nie wymówić: i kpi się z przesądów i tajemniczej władzy ich się ulega.
Po pierwszym zamroczeniu młody nasz towarzysz powrócił na chwilę do świadomości; majaczył częściowo, widział się na jakimś parowcu, pytał dokąd płynie?... — ale jednocześnie przepraszać zaczął, że kłopot nam taki sprawił, prosił, abyśmy szli na szczyt, a on tu... poczeka... grzeczny, delikatny, subtelny chłopiec w obliczu śmierci nawet... A śmierć ta czaiła się widać, mimo wszystko, bo znów zapadł w om diecie... Poczeka? na co? — na nią może, która nachylona w tej chwili pożądliwie, na blade jego czoło ponury cień rzuca? Straszna była chwila... Co wywołało awanturę nie wchodzimy w to... bo i po co?.
Doktorowi udało się jakoś usiąść w stromej gardzieli żlebu i stopami weprzeć się w nierówność skały, nogami przyciskał chorego do zimnego posłania, ale dopiero po powrocie Spitzkopfa, którego wysłaliśmy na Klimkową Przełęcz po pozostawione, a potrzebne teraz rzeczy, udało się jako tako poprawić sytuację. Doktór już skonstatował, że oprócz silnych uderzeń sześcioma coś kamieniami w różne okolice ciała, złamań żadnych nie było. Czaszka tylko obficie broczy, ją bowiem złośliwie rozorał jakiś padalec, werżnąwszy się, na szczęście zresztą nie głęboko w kość; ale i to broczenie powoli ustaje. Poza tym potężny szok rozstroił biedakowi mechanizm oczny: podwójnie widzi przedmioty, pociesza wszakże doktór, że to objaw przemijający...
Cóż dalej robić? Uradziliśmy, że doktór pozostanie z chorym na miejscu, my zaś ze Spitzkopfem biegniemy na dół po ratunek. Zostać nam tu z p. Eugenią nie ma celu: cóżbyśmy bowiem pomogli? Spitzkopf tak czy owak, wraca tu za pięć godzin z kocami, jedzeniem itd. Bo twierdzi — tu znów nieusprawiedliwiony jego pesymizm, — że pogotowie przyjść dopiero może za dwadzieścia dwie godziny, gdyż jutro dopiero o świcie będzie mogło ruszyć. Ładna perspektywa... — na niczym zresztą nie oparta, bo co jak co, ale ratunek w górach traktowany jest wszędzie poważnie i po ludzku. Siedząc tu dla towarzystwa, zagrażalibyśmy zawartości worków, — zresztą i odzienia trochę trzeba oddać, — dlategośmy zeszli.
W niebie się mocno popsuło: wstrętna, zimna mgła mrozi wprost. Zęby już chodzą z zimna, a tu pięć godzin najmniej do powrotu Spitzkopfa! Przemarzną do kości...
I teraz dopiero Spitzkopf niezmiernie ostrożnie wziął się do wyzwolenia mnie z kamieni, które nową grzechotliwą kaskadą poleciały w dół.
Wypadek zaszedł o godzinie 10-tej, teraz już blisko jedenasta: trzeba śpieszyć. Zostawiliśmy doktora zrezygnowanego, ale rezygnacją nie tylko zawodową, rannego zaś — pogrążonego w niespokojny, szarpany sen.
Szliśmy z panią Eugenią, oczywiście, w podnieceniu, brało się tedy przeszkody dość nawet zuchwale... Przewodnik ostrożny teraz: zatrzymuje się co chwila i obserwuje, jak idziemy. Bliżej zejścia puściliśmy go przodem z listem do Michała, raz, żeby zorganizowanie pomocy przyśpieszyć, po wtóre, by nerwowego tego męża stopniowo do nowiny przygotować. Subtelność jednak spaliła na panewce, bo gruboskórny Spitzkopf zgoła nieporadnie z roli zwiastuna się wywiązał. Byliśmy na dole o pół do drugiej. Szczęście w nieszczęściu: trzech przewodników zastaliśmy w schronisku. Stało się to dlatego, że po opanowaniu gór przez mgły niektóre partie zaniechały trudniejszych projektów. Znalazł się tam pierwszorzędny przewodnik Breuer, dalej Spitzkopf Paweł (senior), wreszcie niedołęga i pijaczyna, krotochwilny nasz Daniel Gąsienica. Niezwłocznie stanęli do szeregu; Daniela nie chcieli nawet wziąć przewodnicy, ale honor w nim przemówił: jak to? on nie pójdzie ratować w góry, on? Zwymyślał tamtych i pomrukując, powlókł się za nimi. Powrócił też na górę i nasz Spitzkopf. Oprócz, oczywiście, koców, jedzenia itd. wzięli jeszcze — flaszkę śliwowicy; przydać się mogła na górze... Poza tym i w schronisku podobno wesoło się już bawili, ale mimo to tylko Daniel zdradzał się z przyróżowym nieco humorem...
Poszli... — czy wszyscy wrócą?
W schronisku tymczasem wre od dyskusji; jesteśmy oblegani: każdy chciałby jak najwięcej wiedzieć, a toć, Bogiem a prawdą, niewiele wiemy sami: zakotłowało się, zagrzmiało, poraniło, a jaki skutek z tego będzie, zobaczymy razem wieczorem... W jedno wielkie, zbiorowe oczekiwanie zestrzeliło się wszystko... Fajerwerkarze — dramaturdzy lubią takie sytuacje: zbiorowe podrażnienia tłumu preparują najlepiej gęsią skórkę w różnych Guignolach. Tu życie zaimprowizowało teatr. Co moment wybiegał ktoś z oczekującej gromadki przed schronisko, nasłuchiwał, patrzył w mgły, — i wracał. Krzyżowały się zdania: żyje, nie żyje? Zewnętrzne okoliczności wzmagały dekoracyjność widowiska, jeśli się tak wyrazić godzi. Bo, oto, na apel do Karpackiego Towarzystwa nastąpił niezwykle intensywny odzew: nadspodziewanie się wypadkiem zajęto. Sam dr Guhr, prezes Karpathen-Vereinu, rusza na wyprawę, i aby rzecz jeszcze przyśpieszyć, deleguje zaraz ze Smokowca swego pomocnika dra R. Istotnie, trzech godzin nie upłynęło, jak ostatni, młody i dzielny taternik, stanął przed schroniskiem z dwoma sanitariuszami i różnymi misternymi narzędziami ratowniczymi...
Ponury był nastrój w schronisku — ponuro było i na świecie. Mgły się wzmogły pod wieczór, zwilgotniało mocno, chłodny wiatr dmuchał. Po otrzymaniu informacji, ratownicy ruszyli w góry.
W godzinę później nadszedł dr Guhr z dwoma turystami węgierskimi.
Ściemniało się już na dobre, boć to 9-ty już sierpnia... Z natrętnych mgieł zaczynało mżyć, a wiatr przyśpiewywał żałobnie, nie zapowiada się pogoda... Dr Guhr odpocząć w schronisku nawet się wzdragał:
— Tam pomoc potrzebna, a to suprema lex dla nas — idziemy!
Człowiek ten w tej chwili, przy tuszy swej dostatniej, w koszuli sportowej rozwianej na piersiach, z głową niepokrytą, z czekanem potężnym i skrami niemal w oczach, w chwili, gdy wszystko zapowiadało ciężkie przejścia w skałach, — człowiek ten na bohatera urastał...
I ta trójka z kolei pogrążyła się w mgły i znikła nam z oczu.
Mimo chłód dotkliwy, mimo spóźniony czas, nikt dzisiaj nie myślał o kolacji; wszyscy jak gdyby do jednej należeli rodziny, znaleźli się przed schroniskiem i wszyscy oczyma utonęli w przestrzeni. Mgły wyprawiały harce przedziwne: to topiły świat w białych odmętach, to odkrywały na krótkie, jak westchnienie, chwile, cały groźny łańcuch szczytów... — szalały...
Godzina ósma miała być probierzem; przewodnicy bowiem z pierwszej partii po 4-ej powinni byli być na górze, jeżeli los zrządził, że kompan nasz nie żyje, transport długo trwać nie będzie: „ Die Todten reiten schnell” — mówi poeta; ciało na linach spuszczą zawinięte w koce; jeśli zaś zaczną się opóźniać, to wygrana: ostrożnie ofiarę sprowadzają, czy znoszą. Otucha w nas wstępuje, bo już dziewiąta, dziesiąta, a o nich ani słychu...
Niecierpliwość się wzmaga: coraz ktoś odgłos rzuci w próżnię i oddźwięku nasłuchuje, — coraz snop światła poleci z latarki i od mgieł się odbije, — nic... nic... Ciemnica kompletna, choć tam, za ścianą mgieł, pono blady księżyc od czasu do czasu spozierał na trzy grupki ludzi, co, jak pająki jakieś nocne, czepiali się po skałach, by się wreszcie w jeden skupić pochód. Tam ci to bowiem teatrum się odgrywa, myśmy widzowie tylko, niemi i ślepi tymczasem...
Co się tam działo właściwie, odtworzyć sobie można z ułamków tylko nie zawsze z sobą zgodnych opowiadań; nic ci ludzie przecie uzgadniać i ustalać nie mogli: Każdy zdawał sprawę, jak mu się zdawało, że było, jeżeli jednak przebiegu wypadków ściśle nie znamy, to smutne wyniki leżą jak na dłoni, aż nadto jasne, aż nadto jaskrawe...
Doktór nasz, gdy na bezludziu na gładkich skałach z na pół przytomnym, wciąż sennym pupilem został i to w pozycji, której zasadniczo zmieniać nie należało, — musiał sam przed sobą zdać egzamin z woli mocnej i z wytrwałości. Los jednak przyjaźniej się z nim obszedł, niż krakał Spitzkopf: już po sześciu niespełna godzinach po naszym odejściu pomoc była na miejscu. Złudne zapowiedzi dolatywały i wcześniej, bo doktorowi wciąż się zdawało, że hukania jakieś ludzkie słyszy to z góry, to z dołu, to z boków, marły jednak te echa, jak kwiaty szronem zwarzone, i znów cisza, śmiertelna cisza pustkowia, przytłaczała skały...
Gdy około 5-tej pomoc nareszcie nadeszła, p. Stanisław przyszedł już był do siebie. Mętnie mu się przedstawiał obraz zdarzenia: od wyjścia z kominka nie pamiętał nic; bolał tylko nad tym i wciąż przepraszał, żeśmy „przez niego” na Durnym nie byli... Na ból fizyczny się zbytnio nie skarżył, bo lecący głaz, rozbiwszy się na moc odłamków, impet główny stracił i zasypał tylko biedaka gradem otrzasków, pięć z nich, sześć może, trafiło go; gdzie który dopadł, tam kąsał; najzjadliwszy był ten, co głowę mu pod włosem rozorał; drugi znów własną mu jeografię na policzku wypisał, choć taki był misterny, że binokli nawet ofierze z oczu nie strącił; trzeci mniej krwi chciwy, odzienie mu tylko poszarpał; czwarty, piąty — pokaleczyły oba boki — — ot, jak wszechstronnie został spreparowany delikwent! Czuł się już jednak o tyle na siłach, że postanowiono, iż pójdzie na własnych nogach, krótko tylko trzymany na linie przez przewodników na zmianę. Jaka to była wędrówka, Bóg wie jeden; sztuka to już zawodowa przewodników, że doprowadzili go tak sprawnie; skarżył się tylko na kuśtykanie po ciemku w maliniakach, — znam ci i ja takie rozkosze...
Szczęśliwym więc na ogół możnaby nazwać wynik, gdyby... gdyby nie fatum, co się znęcało nad naszą imprezą nieszczęsnego tego dnia. Bo, oto, zaledwie się wzięto do sprowadzania rannego, gdy znów w niepojęty jakiś sposób poleciał kamień z góry w podskokach i trafił w rękę starego Daniela, łamiąc mu ją, a po odbiciu się, palnął w ciemię klęczącego przy chorym Breuera. Zbadał doktór obu: Danielowi wziął rękę w łubki, w nóż i widelec, Breuerowi głowę omacał, opukał, — zdawało się, że nic... czy jednak to „nic” nie odegrało roli później, gdy biedny Breuer... — ale po kolei, po kolei...
Pochód — nie tyle karawanowy ile karawaniarski — posuwał się zwolna ku dołowi w warunkach powietrznych, prawda, że nie fatalnych, ale mocno nieszczególnych: wałęsające się przez dzień cały wilgotne mgły dreszcze budziły w ludziach; to też przyniesioną z dołu śliwowicą rozgrzewali się dość intensywnie przewodnicy, a podobno rumem to sobie przepowiadano w drodze do góry... Ale z naciskiem mówię, „podobno”, bo nikt jasno tego nie formułował. Jeżeli mimo to wspominam, to dlatego, że ludzie, szukając wytłumaczenia tych smutnych faktów, tak rzecz sobie upraszczali. Jeden tylko Daniel mógł po powrocie świadczyć swym humorem o prawdziwości przypuszczeń, ale to też dowód wątły, bo ten jowialny staruszek od urodzenia nigdy nie był z gardłem w porządku...
Gdy złośliwy kamień obezwładnił Gąsienicę i wytrącił z równowagi Breuera, zarządzono, by pierwszy przodem sobie poszedł luzem i nas w schronisku o szczęśliwym wypadku powiadomił, — drugi zaś, by szedł wolno za orszakiem, w prowadzeniu już nie biorąc udziału: Szpitzkopfowie się tym zajęli. Kontakt z obu inwalidami przerwał się atoli wkrótce: Daniel z hałasem przodem smarował, Breuer zaś zaczął przyzostawać w tyle, po jakimś czasie na nawoływania przestał odpowiadać... I w tym widzę znów lekkomyślność przewodników: tak czy inaczej, i dla nietrzeźwego Daniela wędrówka ze złamaną ręką w nocy żlebem Jordana w pojedynkę była dość ryzykowna, — i poszkodowany Breuer nie powinien był być zostawiony samemu sobie... Ale beztroska Szpitzkopfów przeszła nad tym do porządku: Daniel — no, to... Daniel, tłumaczyli, a Breuer, ho ho, Breuer, ten wilk górski, on jeszcze wcześniej od innych będzie w schronisku: skróci sobie drogę. I tym się usypiając, wlekli się powoli z chorym i doktorem.
W pewnym punkcie drogi spotkali młodego lekarza-turystę z pomocnikami, w jakiś czas później — dra Guhra z towarzyszami. Przekonawszy się, że pacjent idzie, lekarze opatrunek odłożyli do schroniska i zawrócili z drogi. Daniela nie spotkali byli, co zaś do Breuera, z pewną obawą przyjęli wiadomość, że pozostał w tyle, ale nowe nawoływania nie dały rezultatu. Wszystkie trzy ekspedycje szły tedy razem do Teryego. Szpitzkopfowie myśli nawet nie dopuszczali, by Breuerowi mogło się co stać...
Około 10-ej ruch wzmógł się przed schroniskiem, bo słyszeć się dały jakieś odgłosy od Jordanowej drogi, a ludzie o oku ostrzejszym utrzymywali, że widzą we mgle majaczące światełka. Rzucał niby i Michał z dołu sygnały z kieszonkowej latarki, ale miały one prawdopodobnie taką samą wartość użytkową, jak sygnały z Marsa na ziemię i vice versa... Mieliśmy zresztą już prawie pewność, że p. Stanisław żyje, skoro wyprawa tak się opóźnia. Stukanie kijów o kamienie upewniło nas, że kres oczekiwania się zbliża. Niecierpliwsi pobiegli na spotkanie, i ja między nimi zaryzykowałem całość pięt swoich i dopadłem rannego. Pierwsze jego słowa były:
— Ja bardzo, bardzo przepraszam, żem popsuł państwu wycieczkę...
Mimo całego rozrzewnienia tą delikatnością, krzyknąłem:
— Panie, do diabła! co pan wygaduje!
Byliśmy tedy razem, nie wszyscy jednak: Daniela i Breuera brak... Lekarze wzięli się teraz do rzeczy, a pracy było dość: etery, jodoformy, karbole, jodyny! Zaczęto reparować chorego, ogolono mu część głowy, rozsunięto wargi szpetnej rany i pakowano w nią świństwa wszelakie; jak białe duchy w prześcieradłach, krzątali się lekarze, nasz doktór trzeźwił jakąś flaszeczką chorego, by przy operacji nie zemdlał, ten jednak ani drgnął, ani pisnął; uznano, że nic mu nie będzie, tylko jutro do szpitala dotrzeć musi, do Soboty Spiskiej, tam mu ranę sklamrują. No, i tak nam uzgodnił dalsze plany wycieczkowe — pan prezes Guhr...
Łomot się jakiś rozległ na stromych schodach schroniska... Okazało się, że Spitzkopf starszy zjechał mimo woli z dwudziestu paru schodów. Dokompletował tym poprzednie nabytki, bo teraz dopiero się przyznał, że też się w drodze o skały poobijał. Zajęto się i nim nieco. Obronną ręką wyszedł tylko Spitzkopf młodszy, ten nasz: inaczej mu było pisane; tymczasem tylko skromnie trzyma się za pośladki, bo mu całą połowę ineksprymabli chciwe skały pożarły.
Niezwykle przyjaźnie potraktowano cały ten ratunek ze strony Karpathen-Vereinu: nie tylko, że sam prezes wziął udział z tak wydatną pomocą, nie tylko, że choćby zwrotu kosztów za lekarstwa nie przyjęto, ale już z góry dr Guhr omówił sprawę telefonicznie ze szpitalem w Sobocie, aby klamrowanie wykonano bezpłatnie; więcej, osobiście wziął on na siebie porozumienie się z zawodowymi przewodnikami, aby im czasem nie przyszła ochota wyzyskać sytuacji i za drogo od nas nie zażądali. Już oczywiście nie mówię o troskliwości lekarzy: doprawdy, więcej już zrobić nie mogli... Podobno, niestety, nie wszędzie tak się dzieje...
Gdy lekarze zaczęli zdejmować już swe białe kitle, niesamowite jakieś głosy z dołu jęły dolatywać: przekleństwa jakieś, to znów zawodzenia śpiewne.
— Daniel, Daniel powraca!
Jęknęły po raz drugi strome schody schroniska i w półotwarte już drzwi zabębnił z mocą Gąsienica. Jak widmo stanął, ale widmo mocno w kształtach realne, przede wszystkim, nad wyraz głośne. Wrócił... ale jak? Chłop to potężny, gdy się pomimo „siedemdziesiąci piąci roków” swych wyprostował. Kapelusz na bakier, ręka na czarnym jakimś łachmanie, humor zły, szubieniczny humor w na półdzikich oczach i soczyste wyrazy w gębie, ze sznapsa poczęte i nim mocno tchnące...
— To chorrroba, wicie, moje państwo! słychane rzecy? Piądziesiąt razy na Durny wodziłek, pana Chałubińskiego tyz, wicie, z Sabałomem rodak, i teroz me dopiro singli łajdaki — juz jo wim, — wicie — co to jest! pazdur mi złomili! — śmirdzi im stary Daniel — ale ja — o! — lewą ręką chłopabyk jesce ukatrupił — wicie — tak... — i ścisnął pięść zdrowej ręki.
— Co wy pleciecie, stary, kto wam co zrobił?
— Juz jo wim, — wicie — jak kto się ma! To te mimcy, psie ścierwy, oni my złomali, wicie, ale ja...
Wyraźne to były i przy tym głupie insynuacje pod adresem przewodników, którzy niewiele z nich sobie robili. Świadczyły one przede wszystkim, że Daniel był pijany. To też odezwał się turysta, który z nim tu wczoraj przyszedł:
— Urżnęliście się i głupstwa bzdurzycie, — idźcie spać.
— Nie, zaprotestował dr Guhr — i jego trzeba opatrzyć.
I jął znowu wdziewać swą tunikę białą. Zapytałem starego:
— A gdzieżeście wy byli Danielu? toć wyście wprzód zeszli z góry.
— Utopiłek sie we stawie...
Śmiech się ozwał dokoła, poprawił się więc:
— Pazdur trzymołek we wodzie i obsunęło me, wicie...
— Na, zeigen Sie Ihre Hand — odezwał się rozkazująco lekarz.
Siada Daniel i trzema językami naraz zaczyna tłumaczyć, przerywając opowiadanie wyciem z bólu; nie przeszkadzano mu gadać...
Skończona operacja. Ratownicy szykują się do drogi, bo choć to już po 11-ej, dzisiaj jeszcze wracają na dół. Spitzkopfom kazał tu dr Guhr pozostać, by, skoro świt, mogli ruszyć z powrotem na Durny na poszukiwania Breuera, jeśli się okaże, że wbrew przypuszczeniom, do swej Nowoleśnej nie wrócił. Wiadomość tę ma doktór przysłać wczesnym rankiem.
Tak się skończył dzień 9 sierpnia, ten fatalny dzień. Ale — wstęp to wszystko dopiero, do tego, co się stanie. Idźmy tymczasem spać.
Nazajutrz niedziela. Chmurno w górach, lekki deszcz na dworze... Konsternacja zupełna: Breuera nie ma na dole: padł niechybnie ofiarą! Co żyje, dąży na Durny: ekspedycje ratunkowe napływają z dołu. My, oczywiście, ruszamy do Soboty po klamry. Wyjaśnia się na świecie... Chory ma się dzisiaj znacznie gorzej niż wczoraj wieczorem: taki jakiś senny, że podwijają mu się nogi... ale trudno: samochodem stąd nie pojedzie... Tłumy ludu spotykamy w drodze, piękna niedziela wywabiła je, a wieść o Breuerze już się była rozeszła i ciekawość wzmogła.
Najciekawszym okazał się oddziałek żandarmów czeskich. Ucapili oni w drodze Daniela, który, zwolniony przez swego turystę, z obrzaskiem w uściech, wracał przez Różankę, — i nuż z niego ciągnąć zeznania! Nadeszliśmy na tę chwilę; był dość wstrzemięźliwy stary lis i o podejrzeniach swych w sprawie rzekomego zamachu na siebie — zapomniał; tym więc skwapliwiej panowie żandarmi przerzucili się do nas: imiona ś. p. ojców, ojców żyjących, lata żon, nazwiska ich rodziców, omal nie posagi nieboszczek babek, — wszystko ich interesowało. A przede wszystkim, oczywiście, „bydliska” nasze stałe i przelotne. Kazali sobie opowiadać przebieg wypadku, ale rozmyślnie nie byliśmy elokwentni: po co bohaterami opisów mają nas robić po gazetach? I tak dostaną pochwałę, że tak ściśle przeprowadzili śledztwo.
Zmiana dekoracji: dzisiaj i jutro przepędzamy w Popradzie, zatrzymawszy się w dawnym pałacu Tarnowskich, dzisiaj przerobionym — na hotel-zajazd... sic transit gloria mundi... Niezmiernie miło spędziliśmy owe rekolekcje szpitalne, zwiedzając miasteczka spiskie, muzea i t. d. Około południa nazajutrz powrót kolejką do Smokowca, po czym końmi przez Żdżar do Łysej.
Zaraz po wyjściu z wagonu w Smokowcu znaleźliśmy już wystawioną na stacji listę ofiar na żonę i dzieci po ś. p. Breuerze.
Padł biedny ofiarą! on właśnie — najdzielniejszy, najwprawniejszy, najbardziej doświadczony ze wszystkich biorących udział w ekspedycji! on — — ten wilk górski, ten nieustraszony poskromiciel szczytów, ten towarzysz i przyjaciel tylu znanych powag taternickich! I gdyby przynajmniej dane mu było zginąć, jak Klimkowi Bachledzie, wśród czynu, w ratunku! Nie, złośliwy los do ratunku go nie dopuścił właśnie! Widząc, że już niepotrzebny, a czując się słabo, chciał sobie skrócić drogę do domu; tą właśnie drogą idąc, spadł i zabił się na miejscu. Znaleziono go pod skałą ze złamanym krzyżem, rozbitą głową itd., plecak stał w porządku pod skałką, spuszczony, widać, na linie, a sama lina huśtała się wolno na skale. Zapewne tedy sięgając do niej ręką, obsunął się i bez niej natrafił na ścieżkę śmierci...
Nie znałem Cię, zasłużony pracowniku gór! — jeden ten raz tylko, pierwszy i ostatni, przypadek zbliżył nas w życiu; zginąłeś do pewnego stopnia i za moją przyczyną, bo ja to tak uparcie do wycieczki tej dążyłem. Tę choć miej pociechę, że śmierć Twa niejednemu da do myślenia: dowiodłeś, krwią własną, dałeś świadectwo prawdzie, że Tatr lekceważyć nawet dzielnemu taternikowi nie wolno! Zginąłeś, ale innych może uratujesz swą śmiercią. Cześć Twej pamięci!
No, dość chyba już krwi — co? Nie! — dotrwajmy do końca, bo, oto, jeszcze Spitzkopf młodszy zdrów; ten tylko spodnie stracił, a to za mało! Spitzkopf, ten zimny, zrównoważony, ten ostrożny człowiek, choć tak nieostrożnie z nami na linie się obchodził, Spitzkopf po powrocie do domu — we własnej się studni utopił! Nie znam szczegółów, nie wiem, ile w tym jest prawdy, że zdenerwowany wypadkiem naszego towarzysza, który bądź co bądź cieniem na jego sławę padł, że przerażony śmiercią Breuera, na swoje sumienie ją wziął i samobójstwem skończył, przesądzać niczego się nie godzi... A może to znów Jego Mość Przypadek?... Tak czy inaczej, i ten nieszczęśnik podzielił los Breuera, — a że podczas wycieczki bliżej zżyliśmy się z nim, i jego śmierć nas dotknęła... Nie było mu dane piękną śmiercią w górach zginąć, wodą ze studni się zalał, czy mułem udusił! — efekt dla niego ten sam...
W opowieści powyższej krytycznie się nieco odniosłem do Spitzkopfa, ale nie do niego osobiście, do systemu raczej. Pretensji do niego nie mieliśmy żadnych: był zimny, niemowny w drodze — to jego natura, ale grzeczny był, cierpliwy, nie narzucał się z niczym, ratował chorego jak mógł i umiał, roztropnie go potem prowadził, — czego wymagać więcej od prostego człowieka? Cześć więc i Jego pamięci, skromnego sługi gór!
Dosyć? — ... Poczekajmy tydzień czy dwa, bo oto znów wytrawny przewodnik spiski Schmönger, przyjaciel serdeczny Breuera i Spitzkopfa — wiesza się! Zdaniem wtajemniczonych, i ta śmierć była pogłosem wypadku na Durnym: nie mógł zgorzkniały człowiek przeżyć straty przyjaciół, poszedł za nimi... Pewności nie mam — relata refero...
Łańcuch śmierci zamknął się wreszcie...
Gdy zjeżdżaliśmy wygodną szosą do Jaworzyny, księżyc wypłynął w całym majestacie. Zimnym swym światłem mistycznym, zdaje się, urągał nam: czemu psiakrew! — skąpy był taki w światło w sobotę, gdy karawaniarski pochód naszych rozbitków tłukł się po ścianach Durnego? Ach, prawda: nie on winien, — to mgły...
Przenocowawszy w Łysej, cudnym rankiem wtorkowym wróciliśmy do Zakopanego furką obywatela Budza z Roztoki. Wieść o wypadkach nie była jeszcze doszła tutaj, a raczej doszła częściowo w interpretacji Daniela Gąsienicy. Tegoż dnia w skwarne popołudnie widzę zbiegowisko jakieś na Krupówkach: na ławce siedzi z ręką na temblaku Daniel i siarczyście coś prawi. Wmieszałem się w tłum i słucham, uszom nie wierzę... Bard ten opowiada niestworzone rzeczy: siebie zrobił bohaterem zdarzeń, — on to młodego pana ratował, on na dół sprowadził... Łże na potęgę... ale główny sens tego wszystkiego — to zamach na niego huncfotów przewodników spiskich, co go zgładzić bez zazdrość chcieli — wicie — i skałą weń prasli, na szczęście, pazdur mu tylko złomiwszy!
Nie wytrzymałem, zdradziłem incognito:
— Nie wstyd wam, stary, takie rzeczy gadać, gdy Breuer i tak już na Boskim sądzie!
Stropił się nieco i zdziwiony pyta:
— Co wy powiedacie?
— Czyż jeszcze nie wiecie, że Breuer zabił się już w sobotę na Durnym?
Zerwał się stary, łypnął ślepiami i zaryczał, jak zwierz niesamowitym śmiechem:
— Zabił się psubrat, zabił! Sprawiedliwy jest Pon Bóg! Toś ty ścirwo sobacze, Daniela chciał utłuc? Gnij teroz, psiokrew!
Cała dzikość zbójnicka ozwała się w nim, — jak szatan wyglądał... Wycofałem się, a on wciąż jeszcze ryczał z uciechy. O, dzikości nieokrzesana! Ktoby pomyślał, że to ten sam uśmiechnięty, jowialny, towarzyski człowieczyna, jakim go się kiedyindziej widzi!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Gdy po dniach dziesięciu wracałem do Warszawy i wychyliłem się z wagonu w Nowym Targu, biały jakiś zawój mignął mi w oczach. Co to? Arab tutaj? Nie, — to p. Stanisław z przewiązaną głową z panią Eugenią jadą — w Tatry Niżnie...