<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Rzewnicki
Tytuł Moje przygody w Tatrach
Podtytuł Uśmiechy i dreszcze. Kartki z pamiętnika
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1938
Druk M. Drabczyński
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Janusz Kotarbiński; anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


10. BIS IN IDEM.
(19—25 Lipca 1924.)


Pomny, że w roku ubiegłym za wcześnie w góry wyruszyłem i w śniegu po pas zapały taternickie studzić mi wypadło, nie śpieszyłem tym razem z wyjazdem; przygotowywałem się na sierpień. Aliści nieba zrządziły inaczej: po długiej zimie, już w maju uderzyły upały; śniegi górskie topniały pośpiesznie, niosąc w niziny grozę wylewów. Na rozpalonym bruku miejskim prażyło godnie. Poszedłem więc na kompromis i 16-go lipca siadłem do pociągu. Sam jeden! Rozpierzcha się już powoli dawna nasza warszawska gromadka: jednym to przeszkadza, drugim nie pozwala tamto, słowem, — lata czuć... ja tylko się stawiam, póki mi miechy a kulasy starczą. Ale to nic: będą przecie inni...
W cudnej pogodzie wysiadałem z wagonu w Zakopanem. Wita mię niezwykle miły młodzieniec p. Stanisław R., student W. S. H., jak mówią ci, którym się śpieszy, warszawiak z krwi i kości, z którym poznajomiliśmy się w górach w roku ubiegłym. Na stacji jest dziś zgoła przypadkowo. Przystępuję z punktu do pytań i dowiaduję się, że podle tu w ogóle w tym roku: drogo, mieszkań mało, znajomych brak.
— No, a państwo Sędziukowie gdzie? Ze dwa tygodnie przecie już tu są...
— Są po „tamtej stronie” na walnej jakiejś wyprawie.
I nie czekali z tą wyprawą na mnie... Dobrze! to i ja się zemszczę. Pytam więc prosto z mostu:
— A pańskie zamiary? towarzystwo?
— Tabula rasa.
— Idziemy razem po zdobycz, co?
— Cudownie! choćby dziś...
Trochę inaczej się jednak stało, bo zaraz na wstępie spotykam zarówno zamiłowanego, jak „pechowego” taternika, kochanego inż. Płońskiego, który mi oświadcza, że już od tygodnia czatuje na mnie, bo ma zabójcze jakieś plany na Spisz. Postanawiamy tedy do pojutrza odłożyć wymarsz w zwiększonym kółku, bo milutka panna Alinka z Kirkora chce uświetnić swym uczestnictwem naszą wyprawę. Wspaniale!... Idziemy na „czeską” stronę, jak tu się przeważnie mówi. Mój Boże, jak to się czasem ludzie mało zastanawiają nad biegiem rzeczy! Na „czeską” stronę! A toć bracia-czechowie brzęczącą monetą gotowi za taką propagandę płacić! „Tamta strona” — to kraj słowacki w swym jądrze, polski na krańcach północnych, do którego Czesi przez podejrzane ugody polityczne, jak rzep do psiego przypięli się ogona, i wnet przystąpili do procesu zjadania słowackich „bratrów”. Pomagać im w tej robocie i z góry darować im Tatry słowackie — to, pardon, bezmyślność! Szczególnie Polak powinien to umieć wyczuć: i nas przecie „darowywano” zaborcom...
Nie będę się długo rozwodził nad przebiegiem całej tej wycieczki: nie będę opowiadał, jak wędrowaliśmy przez przełęcz Pod Kopą, jakeśmy zgubili Płońskiego poniżej Votrubovej Chaty, szukali go na Jagnięcym Szczycie, a znaleźli przy Zielonym Stawie, jak powędrowaliśmy nazajutrz przez Matlary do Różanki, — z lekka tylko dotknę kontredansa, któregośmy we dwie pary odtańczyli między Różanką, a schroniskiem Teryego, — nie będę łez ronił nad biednym Płońskim, który w końcu po samarytańsku chorą Alinkę do mamy przez Zdżar odwoził, — przystąpię odrazu ad rem, jakem to ja w ciągu trzech dni Pośrednią Grań zdobywał.
Poniedziałek 24-go lipca — jesteśmy jeszcze razem; w dziwnym jednak jakimś rozbiciu duchowym znajduje się gromadka... A dziw, bo słońce leje się wprost potokami do obszernej izby hotelowej, w której wspólne otrzymaliśmy locum. Jesteśmy w niesłychanie w tym czasie zapuszczonej i obdrapanej Różance. Część hotelu zarekwirowana przez armię pobratymczą; z daleka to już widać, ale jakże czuć z bliska! Czym prędzej chciałoby się uciekać, a tu, jak na złość, zgodzić się nie możemy na program. Co myśmy już projektów przetrawili dzisiaj od 5-tej rano! W kiepskim humorze obudził się pochmurny nasz Płoński. Złożyły się na to przyczyny zarówno duchowe, jak i cielesne; pierwsze pomijam, z drugich najważniejsza — przydługie pono buty w palcach. Milutka p. Alina też kaprysi: zaziębiona biedna, gorączkuje, — z oczu to jej widać. Bez względu na to, upiera się o Łomnicę. Żadne perswazje nie pomagają. Godzę się niby, w nadziei, że w drodze ochotę straci; przeciwny temu planowi Płoński nie chwyta subtelnej mej myśli i — zrywa pertraktacje:
— Róbcie, co chcecie! Sam idę do Teryego.
Dla poprawy humoru ciągnę towarzystwo do kawiarni przy „tarajce” na śniadanie; jak kulą w płot trafiłem: trzy kwadranse nam kawę dawali! Zamiast naprawy cudzych humorów, własny humor straciłem! Akurat tak tu dbają o wczesnych turystów, jako właśnie w Zakopanem.
Słońce jak gdyby nas chciało zawstydzić: śmieje się z nieba jeszcze szczerzej, jeszcze radośniej. Płoński leci przodem; mąż ten ma zapewnioną starość: nie sposób, by na boiskach biegowych kiedyś nie zasłynął. Naraz:
— Stop!
A jesteśmy dopiero przy „Kozicy”. Okazuje się, że niedoświadczona panienka przeceniła siły. Na Łomnicę już nie pójdzie, bo się męczy, ale i wrócić do Różanki mimo perswazji nie chce. Zaproponowałem wyjście:
— Wy, młodzi — tu Płoński piwonii stał się podobny — idźcie sobie wolniutko w kierunku Teryego. Jeżeli jednak, jak się obawiam, niedyspozycja szybko nie minie, nie kwapcie się do schroniska, wracajcie do Różanki, by bliżej być świata. My również tam ściągniemy na noc — i zastanowimy się wspólnie, co zrobić dalej.
Urągliwe pytanie rzuca mi Płoński:
— A ciekawym, co pan dla siebie zaordynuje?
Ja kokieteryjnie rzucam okiem ku młodszemu Stanisławowi i palę z mostu:
— My tymczasem na Pośrednią Grań skoczymy.
To „skoczymy” było tak bezczelne, że błysk oburzenia dostrzegłem w oczach Płońskiego. Chciał coś ważnego powiedzieć, ale że mógł to być w danej chwili tylko wyrzut, iż rolę pielęgniarza mu cynicznie wyznaczam, a wobec chorej taki wyrzut mógłby niepolitycznie wypaść, więc — stłumił w sobie odpowiedź.
Daruj mi, przyjacielu, tę finezję: znam ci ja cię lepiej, niż ty samego siebie: lubisz i ty czasem „przeszkody”, które cię u stóp szczytów wstrzymują, bo mimo całej miłości do gór, szanować się już zaczynasz... Ale szczerość... krępuje troszeczkę. Któżby się czyjej troskliwości o cenne zdrowie dziwił? Pogadajcie o tym z Michałem Sędziukiem... Zazdrości godna wasza roztropność; w przeciwstawieniu do niej moja zajadłość — to patologia, — prawda?
O ile nasza Pośrednia skrystalizowała się nam w myśli realnie, o tyle plany tamtej pary pozostały w stanie płynnym, bo już przy Wielkim Wodospadzie p. Alina chwiać się zaczęła: otwarło się wtedy dla Płońskiego nowe pole do projektów. Z tymeśmy się rozstali.
Skrzydła nam teraz z młodym towarzyszem u ramion urosły! Ale łatwiej projektować, niż w czyn oblekać projekty. Plan Pośredniej aktem strzelistym zrodził mi się w mózgu; nie miałem pojęcia, jak się na nią idzie; wiedziałem tylko ogólnie, którędy się chodzi. Mam niby z sobą przewodnik, ale — albo przewodniki są za mądre, albo ja dla nich za głupi: w literaturze tej trudno mi się zazwyczaj połapać. Dzieje się to pewnie dlatego, że nie mam cierpliwości przestudiować opisu spokojnie w domu, jeno łapu-capu odczytuję na kolanie, w deszcz nieraz i w wicher. Poza tym nieostrożna to literatura niekiedy.
Weźmy np. taką informację: „nie dochodząc o tyle a tyle minut do wyniosłej skałki i t. d.” — a skąd ja wiem, do diabła, że tam będzie taka skałka? — odkąd mam te minuty liczyć? Albo: „skręcamy w punkcie, gdzie na mapie sztabowej takiego a takiego państwa przypada litera „n” z napisu, odnoszącego się do i t. d.” — więc może szafę biblioteczną mam dźwigać na plecach na wycieczkę? Szanuję niezmiernie tę niesłychaną pracę, jaka tkwi w tych małych książeczkach, ale, mój Boże, jakie one dziwne czasem w informacjach! Pisze się je ponadto często stylem jakimś suchym, zdaniami tasiemcowymi, uzbrojonymi w tyle różnych nawiasów i prostych, i łukowych, i klamerkowych, że naprawdę w ciszy gabinetu trudno je odcyfrować, — a cóż dopiero w zdenerwowaniu, na wietrze, co kartkami łopoce, w deszcz, co na nie łzy leje. Czy nie wścieka wprost średniej miary turysty zdanie w rodzaju: „północny stok południowo-zachodniej grani zachodnio-wschodniego odgałęzienia północnego łańcucha grupy?” Przesadzam, ale nie wiele... I zastrzegam się: nie krytykuję, manifestuję tylko, że sam nie dorastam do poziomu tego stylu.
Trzeba jednak korzystać z tego, co się ma: zaglądam do książeczki i czytam, że iść trzeba, minąwszy kolibę, ku „dwuramiennemu piarżysku”. Ba, nowsza z dwu ścieżek dolinowych kolibę w ogóle omija, pies tedy wie, czy ona w danej chwili za nami czy przed nami. Rozpatrzmy się więc po zboczach, gdzie może być owo dwuramienne piarżysko? Uczyłem się niegdyś w młodości, że z figur geometrycznych dwa ramiona posiada kąt; coś „dwuramiennego” rysowało mi się w myśli w kształcie jakichś smug, czy wzniesień, czy zwałów, rozchodzących się, bądź schodzących pod kątem. Szukam takiej figury na zboczu, nic jednak wyraźnego nie widzę. Ot, możnaby sobie imaginować, że tam, bliżej już ściany stawiarskiej rysuje się na piarżystym stoku coś w postaci ramion kąta z wierzchołkiem u góry; są to jak gdyby bielsze smugi, znaczące drogi staczających się kamieni, ale podkreślam: jak gdyby, — i wątpię, by takie znamiona, subiektywnie tylko, być może, przez nas widziane, mogły być przez przewodnik brane za drogowskaz.
— Sprawdźmy, — powiada p. Stanisław.
— Sprawdźmy, — powtarzam lekkomyślnie.
I zaczynamy się drzeć w pocie czoła na zawalone kamieniami zbocze. Ciężko nam! Słońce przypieka nie na żarty, plecaki brzemieniem przytłaczają do ziemi, kamieniska tańcują pod stopami... Spłynęliśmy potem nielitościwie i — klapa: po całej tej mordędze wyłazimy na... starą ścieżkę do Teryego! Do szatana! — toć mogliśmy się tu dostać przecie, idąc wprost od początku starą drogą. Stracony tedy czas!
A więc spasować? A toby była wycieczka! Jeżeli nie dla siebie, to dla Płońskiego tego nam zrobić nie wolno: ten biedny człowiek umarłby ze śmiechu...
Przewodnik o dwie strony dalej mówi, że wejść można na Pośrednią też przez przełączkę pod Żółtą Ścianą, i to podobno łatwo... — niech tak łatwo będzie rozwieść się autorowi, gdy się w potrzebie znajdzie! Ale skoro już jesteśmy blisko, to spójrzmy chociaż za ten załom: a nuż?
Znów ciężkie pięcie się w słońcu; wyłazimy wreszcie do miejsca, skąd można rzecz objąć: na prawo Żółta Ściana zamyka horyzont, przed nami misterna owa przełączka, ale na lewo — ratujcie ludzie! — wprost do nieba leci ostra grań! Może to i „łatwe”, jak chce przewodnik, ale południe już niedaleko: tak nam te ohydne kamienie czas zjadły! — czy nie za późno? Proponuję więc, żeby zbadać jeszcze i to drugie piargowisko, na lewo od nas, które niechybnie będzie właściwym wejściem, choć nic dwuramiennego w nim nie widać. Wywiad to tylko, bo decydujemy się... przenieść Pośrednią na jutro.
Piarg tu inny, drobniejszy, ale ruchliwy, jak żydki na giełdzie. Stromo — olaboga! Przed nami próg szeroki, kilkunastu metrami pionowo ścięty w dół. Nie, to chyba nie to: wleźć tu na oko niepodobna. Nie ma sensu na ciemno tak macać: w domu musiały przygotować się do drogi. Schodźmy!
Schodzimy, tańcząc na lotnych kamieniach. Żar niebieski złagodniał nieco; dzień piękny w całej pełni... Cisza... Lekki tylko szmer czynią kamyki, zsuwające się z góry, same przez się, bez dotknięcia, jutro zaobserwujemy to lepiej...
Daleko, daleko w dole, przesuwają się jacyś ludzie w kierunku ku Teryemu. Nie jestem dalekowidz, ale — dalibóg — te dwie laleczki to nieoceniony nasz Płoński z p. Alinką, — po ruchach ich poznaję. Ale skądby oni? Toć wyglądało na to, że wrócą do Różanki, toć tam niby mamy się spotkać na noc... Zaczynam wrzeszczeć wniebogłosy: zatrzymali się. Tak, to on napewno, — po „za długich w palcach” butach go poznaję! Jak ptak skrzydłami, załopotał rękami, jak gdyby powiedzieć co chciał, — poczem pokazał dumne pięty. Idą z towarzyszką wyraźnie ku Teryemu. Czy nas nie poznali? czy może buty mię zmyliły? Boć cożby ci ludzie zmienni zamierzali?
Przy potoku na dole siedliśmy do herbatki. Nadchodzą dwaj jacyś panowie, wracający z Łomnicy; rozbijają też obóz. Zapoznajemy się: sprawne widać taterniki, — czuć to odrazu. Czy dziw, że rozmowę skierowywam odrazu na Pośrednią? I oto dowiaduję się, że niegościnne piarżysko, z którego wracamy, — to właśnie droga na Pośrednią Grań.
— A gdzież tu jest co dwuramiennego? — pytam.
— Nie widzi pan? Takie dwa języki wysuwają się z obu stron ku górze, niby dwoje ramion wzniesionych do nieba.
Masz tobie! — nieporozumienie. Ale nie jam tu winien; skoro mówi się obrazowo o kształcie figury, to obrazy nie powinny kłócić się z geometrią, — a nikt mnie nie przekona, by płaszczyzna, kończąca się u góry dwiema małymi zatokami, miała być geometrycznie — dwuramienną! Zapłaciliśmy, panie Stanisławie dniem pracy za tę dwuramienność, — ale nie martwmy się: jutro poprawimy...
Uprzejmie udzielili nam wskazówek ogólnych panowie Z. i L., ale czy można wyczerpać przedmiot, jeśli się jeszcze nie zna szczegółów, o które chciało by się pytać? Dziękujemy grzecznie za objaśnienia i prosimy, że gdyby ci panowie przypadkiem natknęli się u Teryego na ponurego pana i kapryśną panienkę, to niech się im kłaniają i objaśnią, że my jutro... idziemy na Pośrednią Grań. Zgrzytnąć tu musiał w tej chwili p. Płoński.
Wkrótce stanęliśmy w wonnej Różance. Przyjaciół naszych i ich „kawałków” nie ma. Czyżby naprawdę na dobre nam zwiali? Dowiedzieć się nic bliższego, niestety, nie możemy, bo fraucymer służbowy z waleczną armią manewry sprawia bezkrwawe. Ze zmartwienia więc idziemy na kolację. Żyć nie umierać! — wysoki stan naszej waluty w stosunku do misternych koronek czyni nas teraz panami położenia: litowano się nad nami w zeszłym roku, a teraz gną się przez pół lordowie we frakach: wszystko dla nas tanie. Zaprawdę, w takich dopiero okolicznościach poznaje człowiek praktycznie, co to za potężna propaganda — zdrowy pieniądz!
Gwiazdy błysnęły na niebie, niedobite na kolację kury dawno już spać poszły... Sycąc oczy przecudnym wieczorem, wyszliśmy jeszcze na wszelki wypadek na spotkanie naszych ofiar. Ale gdzie tam: ani słychu o nich... Wobec tego pójdziemy spać. Myśmy się w umówionym miejscu przecie stawili: nie naszą będzie winą rozszczepienie wycieczki.
Ranek następny też nas nie zawiódł. Słońce diamentami skrzy się w rosie porannej; gotoweby już prażyć nawet, gdyby jędrny wietrzyk nie studził jego zapałów. Błękit na niebie, błękit w duszach. Na śniadanie wstępujemy pod Kozicę: polską tu tylko słychać mowę w tej chwili, choć to tak blisko pomadkowych Szmeksów.
Tym razem idziemy już z planem, rozumnie, czy nam aby na długo towaru tego wystarczy? Oczywiście, kierujemy się wprost do prawego języka zatoki piargowej. Zazwyczaj śniegu tu sporo, w tym atoli gorącym lecie, albo już znikł, albo dotapia się teraz, — i to jest przyczyną nowego naszego zmartwienia: bo — oto — bombarduje nas piarżysko kamieniami nawet w chwilach zupełnego spokoju. Leżą tu jeszcze szczątki śniegu, który, topniejąc powoli, zwalnia do lotu kamienie przez siebie uwięzione. Gdy więc słoneczko mocniej przygrzeje, kamienne pasażery gotowe! A podrażnij no to jeszcze stopą człowiecze, rwetes się czyni niebywały... To też szliśmy jak po falach ruchomych: wszystko chciało na dół! A jak pilno tej hołocie! To wprost, to trawersami idziemy, — nic nie pomaga: kąsają nas w nogi osy złośliwe. I gdy już u samej góry zrobiłem jakiś ryzykowniejszy krok, trąby Jerychońskie zagrzmiały: całe to bractwo puściło się na mnie; istna kanonada! Do kolan niemal znalazłem się w kamieniach, nogi mi obiły, sztylpy podarły, powściekały się...
Dotarliśmy wreszcie do szerokiej ściany progowej, która świat nam dalszy odcina. Sięgam po przewodnik, dałbym taki autorowi, gdyby się na poszukiwania śmierci wybierał! — napewno byłby wiekuisty. Z zawiłego sensu wynika, że można iść wprost, można na prawo, a można i na lewo, czegóż więcej chcieć?
Niechże więc pan flanki zbada, panie Stanisławie, — ja czołowym atakiem do kominka się biorę.
Poszedł p. Stanisław na prawo, pomyszkował z kwadrans, zajrzał w jakąś dziurę, machnął ręką i z wdziękiem przesunął się po ruchliwym podłożu ku lewej kulisie sceny. Jął z kolei tu badać teren, macać skałę, spoglądać w górę, na dół, na boki — i przyszedł do wniosku, że ani mowy o wejściu.
Ja tymczasem — darłem się w komin, czy rysę, jak kto woli, zupełnie niemal pionową; rozpieranie jednak ma dobre, stopnie oddolne niczego, chwyty widać aż tam, do tego „parawaniku” skalnego, co jakby dzielił kominek w górnej partii na dwie przegrody. Wznoszę się powoli, nie powiem iżby mi łatwo to szło, ale przychwalam sobie. Przy parawanie — stop. Prawa strona wejścia jakoś się spłaszcza, rozłazi, trzeba przesunąć się na lewo. Ba, ale tu właśnie sęk: ostatnie stąpnięcie po prawej stronie pewne, chwyt dla lewej ręki jest, ale stąpnięcie na lewą nogę — powyżej poziomu głowy. Przymierzam się i tak, i owak, rozpieram, zwężam, wydłużam, stopą w głowę celuję — nic! Królestwo tu za chwyt, wszystko jedno, naturalny czy sztuczny! O kilka kroków stoję od celu i nie wiem, co zrobić! — rezygnuję wreszcie i cofam się na z góry upatrzone stanowisko. W kominie przyjmuję jeszcze raport towarzysza o flankach. Zbytnio ja temu raportowi nie ufam: eksperiencji technicznej w skałach ma jeszcze niewiele p. Stanisław; zamierzam sam sprawdzić, ale warunkiem pierwszym do tego jest — wyleźć z komina. Kłamałbym, gdybym się chwalił, że jednym susem byłem na dole, dobrze ja się tam nabiedziłem, zanim z niego wylazłem. Jesteśmy znowu razem: w upale dzisiejszym spiłowany wprost jestem kominiarską tą robotą; mam teraz niby na prawo i lewo wywiad towarzysza powtarzać.
— Nie chcę! — uderzmy się w piersi, panie Stanisławie, na Pośrednią Grań widać, tak chybcikiem się nie chodzi... Czekajmy lepszej okazji!
Dodać bowiem muszę, że późne wyjście dzisiejsze z Różanki, łącznie z tym kominkiem sprawiło, że południe już pono przeszło. Na nowo brać się teraz do szukania i do zdobywania szczytu — to już chyba za późno... Przyznał mi rację towarzysz.
I z bólem serca po raz drugi wracamy. Zresztą, wczoraj można nie liczyć: dostępu do Pośredniej nie znaleźliśmy; dziś — nie znaleźliśmy wstępu w skały. Wczoraj niedocenianie problemu się zemściło, dzisiaj sprawność taternicka zawiodła. Dla młodego mego towarzysza to epizod z doświadczeń, dla mnie — grzech. Ale, że ja nie taki strachliwy na grzechy a czasem to nawet... — co? co? — jazda na dół!
Powrót obrałem już nieco mędrszy: po co mamy tańcować tu u góry na tych kamieniach-podrygałach? Idźmy sobie szparą przyskalną, tam koło śnieżku, co go jeszcze słońce roztkliwić nie zdołało — ot, tak, tak...
U Teryego stanęliśmy oczywiście dość wcześnie, goście dolinkowi z podgórza, zjadłszy obiad, już odciągnęli byli, szczury górskie jeszcze nie ściągnęły z powrotem, — słowem, pustki. Odpoczywaliśmy tedy setnie. Uprzejmy gospodarz malował na wesoło historię dwojga jakichś turystów. Przyszli trochę kwaśni, nad wieczorem wczoraj; pan był ponury, panienka kaprysiła: do mamy chciała; skarżyła się na ból głowy, gorączką pałały jej oczy. Starszy pan zaambarasowany był niezwykle: chciał pomagać, a nie umiał; lekarza jakiegoś znalazł między turystami, aby opukać panienkę; ta jednak stanowczo się temu oparła, wskutek czego zzieleniał pan z rozpaczy. Zaczęły się targi, łez pono nieco pociekło, aż dobroczynna noc ukoiła strapienia. Rankiem, panience nie było jeszcze lepiej, zadecydował więc ponury pan, że trzeba czym prędzej drzeć do Różanki i przez Żdżar odwieźć panienkę — do mamy. Tak się też i stało.
Domyślny p. Stanisław, rzucał przypuszczenia, czy to przypadkiem nie nasi znajomi ci państwo? Wątpię... Mimo to, dobrze, że przemknęliśmy się jakoś zręcznie, idąc rankiem doliną, i nie spotkali nikogo, bo kto wie, czy gdybyśmy się nawinęli tej dwójce właśnie, kalectwem dla którego z nas rzeczby się nie skończyła... I jagnię lwem się czasem staje...
Gotujemy się z p. Stanisławem do odwrotu jutro przez Przełęcz Lodową. Aliści chłop strzela, a traf kule nosi... Pohukując sobie wesoło, wracają właśnie z Lodowego i Baranich Rogów, na jedną dawkę, wczorajsi nasi znajomi panowie Z. i L. Chcieli już nam winszować Pośredniej Grani, gdy smutną prawdęśmy im wyjawili.
— Zemścimy się za panów: idziemy jutro na Pośrednią!
Błysk jakiś zapalił się w oczach skromnego mego towarzysza...
— Panie, — mówi do mnie dyskretnie — czy pan by mi za złe nie wziął, gdybym ja tak poszedł z tymi panami?
— A niech pana kule biją! — wrzasnąłem — tom ja gorszy od pana?
Stanęło, że idziemy jutro... na Pośrednią Grań. Aby jednak tych szybkobiegów nie krępować, proszę tylko, by nam wejście na próg wskazali: czekać będziemy na nich o siódmej rano u skał.
Nieszczególnie się spało tej nocy: wiatr duł i duł, jakby nieszczęście chciał wywróżyć. Ale utrwalona pogoda się oparła: ranek tysiącem blasków zajaśniał. Żeby się nie skompromitować, — boć myśmy żółwie wobec tych wyrywaczy — budzę towarzysza o 5-tej rano i ruszamy drogą, którą przyszliśmy tu wczoraj. Przy tym bez śniadania, boć wiemy już, że to słaba strona schronisk; powetujemy sobie w skałach.
Biegnie się po królewsku! Jesteśmy... Sięgam do plecaka i — masz ci los: Płoński uniósł wspólną herbatę! Ta onegdajsza u potoku była to resztka pozostała w czajniku. Dlaczegośmy się zaś do stałych substancji jadalnych nie wzięli, nie wiem; raczej wiem: pal pies śniadanie wobec honoru! A honor nam doradzał wejść w skały przed przyjściem tamtych panów. Niestety, biegacze to nielada: nie udało się.
— Plecaki, okrybidy do niszy! — komenderuje p. Z. Pogoda pewna: nie ma co dźwigać.
Niebacznie, po żakowsku wprost, zapominamy z p. Stanisławem wziąć jadła do kieszeni; mam w niej siedem cukierków, towarzysz zaopatrzony jest w manierkę wody.
— Do żlebu! Na próg!
I wrzepili się obaj właśnie w to samo miejsce, które nie smakowało tak wczoraj p. Stanisławowi. Okazuje się, że można było tam wejść. I weszlibyśmy byli niechybnie, gdyby człowiek napewno wiedział, że tam się droga zaczyna; ale gdy się pewności nie ma, czy dziw, że trudniej się decydować? Wymalowanie tam strzały nie ubliżyłoby taternictwu nic a nic... (choć żachnie się kto może).
Nie powiem, żeby wejście było jak po stole. Przeciwnie, jest pod stadem zdechłych psów... Wzięliśmy je jednak bez zbytniego trudu. Zaraz na progu pożegnaliśmy się z informatorami: co my mamy sobie nogi i piersi zrywać?
Zaczyna się piła, piła tym przykrzejsza, że żadnych śladów drogi tu nie ma; kilka może kopczyków na całej przestrzeni, osłoniętych zresztą bujnymi trawami. Dezorientują nas te trawy, bo czy podobna, by przewodnik nie podkreślił, że siedem ósmych drogi na Pośrednią Grań idzie się po trawnikach. Człowiek przecie na paśnik nie przyszedł... Gadziny żywej tu nie zobaczysz, owca nie zabeczy, — prawda, jakżeby przez próg przeszła? Tracę cierpliwość: proszę towarzysza, by dalej penetrował te stepy, sam zaś sprawdzić chcę, czy w żlebie nie dałoby się czego zrobić.
Znów, psiakrew, nie doczytałem się, że do żlebu trawersuje się dopiero pod granią. Oczywiście, żleb odepchnął mnie brutalnie. Wracam na trawki... Sennie, ach, jak sennie dźwigamy się do góry, na murzynów dziś upieczeni, zlani potem rzęsiście... Wreszcie trawers do żlebu, ogromnie strome podejście i — mamy przełęcz między Ciemniastą Turnią a Pośrednią. Do tej przełęczy idzie się od koliby, według Komarnickiego, dwie godziny, — oby się przeleciał!
Jest już pewnie koło południa. Upadamy wprost ze zmęczenia, z gorąca i... z głodu, no, bo troszka wody i po jednym cukierku od wczorajszej wczesnej kolacji — to chyba nie za wiele... — prawda?
Naraz towarzysz, jakby chciał cały ciężar jednym tchem z piersi zrzucić, oświadcza mi:
— Niestety, ja nie mogę iść dalej. Mam gorączkę, skronie mi pulsują.
Aż mnie zamroczyło...
— Co? gdzie? kiedy?
I przyglądam mu się bacznie: istotnie oczy jakieś ostre, ręce rozpalone... Podobno od rana czuje się już źle; nie chciał tylko dywersji robić swoją osobą — o, bo grzeczny to niezwykle młodzieniec.
— Ha, trudno, posiedzimy tu sobie. Ci panowie będą wracać, to zabiorą pana. Mnie żal zrobionej drogi, to sam doczłapię się do szczytu.
No, i macie los. Tamten jedną chorą odwiózł, a ja obym nie wiózł drugiego!
Zjadłoby się co, boć to wybitna stacja w naszej wędrówce, ale paru cukierkami będziemy się we dwu karmić? Zostawmy je na czarną godzinę...
Po pewnym wytchnieniu zaczynam myszkować, bo wyraźnego nie ma tu nic, żadnej informacji. A, owszem, informacja jest! — posłuchajcie, co mówi przewodnik: „W górę żlebem, stopniami i po łatwych skałach, w pół godziny dostajemy się na szczyt”. Najcenniejsze tu jest wyznanie, że idzie się „w górę”! a reszta — ot jak się rymuje z opisem Komarnickiego, którego, niestety, z sobą nie mieliśmy: „Der Grat bildet keine ausgeprägte Schneide, sondern sein breiter Kamm zersplittert sich in mehrere Rippen”. Już z tego widać, jak rzecz musi być skomplikowana. I jest istotnie: licho wie, ile tu różnych żeber, szczerb, żlebików! — i to wszystko zbywa się zabawnym ogólnikiem, że „idzie się w górę”! Powtarzam: czołem biję przed ogromem pracy, włożonej w te małe książeczki, ale jakaż szkoda, że autorowie nie uwzględniają okoliczności, że nie tylko dla siebie piszą!
Tss! Stuk czekanów o skałę! — wracają nasi panowie; to znaczy, dobrze wymiarkowałem sobie dalszy kierunek drogi. Trochę się zdziwili, żeśmy dopiero tutaj, ale wytłumaczyłem opóźnienie i proszę, by towarzysza mego zabrali ze sobą. — Dobry wszakże towarzysz ani myśli mnie opuścić; twierdzi, że po wypoczynku czuje się doskonale.. — czy to aby pewne? Decydowałem się wobec tego na powrót i ja, ale na to znów nie chce się p. Stanisław zgodzić, gdyż uważa, że byłoby to poświęceniem z mej strony. Niech więc będzie i tak...
Informacje, jakie zostawili nam panowie co do dalszej drogi, daleko odbiegały od przewodnika, podwajały również i wyznaczony w nim czas. I nie myliły się wcale. Przekonaliśmy się wkrótce, że tu labirynt jest jeszcze do zdobycia: trzeba przesadzać grzebienie poprzeczne, które, jako że przejścia mają tylko w jednym punkcie, wymagają długotrwałego studiowania graniek.
Nie obeszło się bez małego figla, który pół godziny czasu kosztował: czekan mój, który chwilowo znalazł się w rękach p. Stanisława, fiu! pojechał w jeden ze żlebów... Dobrze się napociłem, zanim go wydostałem z czeluści, — ale miałżebym przyjaciela drewnianego poniechać? Nie pozwoliłem zaś winowajcy krzywdy samemu naprawić, gdyż mdlał mi formalnie: przecenił siły, powinien był wrócić z tamtymi panami.
Nie poruszam szczegółów łatwej, lecz skomplikowanej drogi. W półtorej mniej więcej godziny od przełęczy tryumfalnie położyłem dłonie na krawędziach szczytu!
Dosyć obrazowo określam rzecz, — nie? A jednak tak było: położyłem ręce, stopami na szczycie nie byłem... Bo, oto, co się dzieje. Od dłuższej już chwili straszy nas burza. Zawlokło się niebo, szczyty poginęły w mgłach... Na naszej Pośredniej — też mleko. Krótkie błyskawice dziwnie niesamowite światła rzucają na ponure tło, — rechotliwie warczące chmury grożą nam, jak złe psy z łańcucha... Tym mistyczniej to wszystko wygląda, że suchy to flirt: nie pada nic, choć od pół godziny tak się już szczurzą żywioły.
Ku szczytowi pędziłem, jak na zatracenie! — ledwie mi nadążał młody towarzysz; miałżem sobie dać wyrwać w ostatniej chwili zwycięstwo? I oto w momencie, gdy położyłem ręce na ostatnim już głazie szczytowym, w bengalskim oświetleniu błyskawicy stanął nam wierzchołek, a siarczysty piorun gruchnął gdzieś w pobliżu. Jednocześnie dziki poryw wiatru dmuchnął nam w twarze; długo powstrzymywana siłą jakaś fala deszczu bluznęła jak z kubła! Zaczęła się gra rozpętanych żywiołów. Oniemieliśmy na chwilę, my, prochy marne w tym sabacie podniebnym...
Zapraszam gestem wymownym p. Stanisława, by choć dotknął szczytu, właściwego szczytu. Niemniej wymowną, choć cichą, słyszę odpowiedź:
— Mąci mi się wszystko w oczach, ledwo się trzymam na nogach...
Co my, psiakrew, robimy! — do katastrofy to może doprowadzić... Jak mogę, najtkliwiej ordynuję powrót.
Ciekawieśmy musieli wyglądać obaj, gdyśmy z wodą w przegony, żabom podobni, na pół siedząc, zjeżdżali ze skał oślizgłych! Znów znaleźliśmy się między opłocinami grzebieni porozczepianych, ale o ileż trudniejsza teraz orientacja! Oczy na drugi plan zeszły, nosy muszą pracować. Na szczęście, nie zawiodły nas: w pół godziny byliśmy na przełęczy u Ciemniastej Turni.
Deszcz ustał. Słońce wyjrzało załzawionym okiem... Jeszcze płochliwe, jeszcze chmurkami, niby dzieweczka zapłakana, koszuliną oczy przesłania, ale już czuć, że rychło na umór śmiać się będzie, że „za górami” już niewczesna ta burza.
— Zjedlibyśmy co, panie Stanisławie? Coby pan tak na talerz zupy rakowej powiedział?
Chciałem zagadywać jakoś to choróbsko, co się zasadzało na biedaka, ale dziwnym a szczęśliwym trafem odżył mój pupil po przetrzepaniu deszczowym; czuje się, jak mówi, znacznie lepiej: nawet na wspomnienie zupy rakowej zastanowił się nieco. A ja w tej chwili, zamiast owej zupy — słuchajcie! — z pragnienia z mokrej czapki wodę wyciskam i z rydelka po kropli ją łapię! Cukierków coś trzy zostało jeszcze w kieszeni, ale gdyśmy się od panów Z. i L. dowiedzieli, że niczym nas poratować nie mogą, bo wszystko co mieli w kieszeniach, unicestwili na szczycie, cukierki te ostatnią stały się nadzieją na przypadek, gdyby... gdyby...
— Niech się pan nie wstydzi — kończy p. Stanisław — gdyby nam wypadło spędzić noc nad progami...
Wypowiedział wreszcie brzydkie słowo, które ołowiem mi mózg parzyło... Bo to już 6-ta, a ile nam drogi jeszcze zostało! — i właśnie te progi przeklęte na końcu; po ciemku wypadnie tam iść, czy się połapiemy? Dla pewności, pomacałem się po cukierkach...
Schodzimy z przełęczy i toniemy w głębokich trawach. Tak, toniemy dosłownie. Bo cała ta haniebna burza w te trawy wlazła! Najprzód, błota moc, a następnie takie to wszystko śliskie, jak woskowane parkiety życiowe dla nieoględnych, a ciekawych osób... Cztery razy rymnąłem się jak długi. Gdyby nie kolec czekana, straciłbym cnotę niechybnie...
Po trawach przoduje p. Stanisław; on ci tu je badał, gdyśmy szli do góry, i twierdzi, że drogę pamięta. I dobrze prowadził na ogół, — coś jakoś się tylko w końcu pokręciło: zgubiliśmy rzadkie kopczyki...
Mrok się czaić zaczyna...
— Prędzej, prędzej — przygadujemy sobie obaj. Już się czujemy u kresu traw, już bliskość przeciwległej ściany znamionuje, że zbliżamy się do głównego żlebu, już, już.. zaglądamy w żleb. Rozczarowanie: pamiętam doskonale długi, wąski, zaklinowany u góry żlebik, którym wychodziliśmy na trawki, tu zaś stajemy nad jakąś dziurą, która krócej, ale bez porównania stromiej, opada do głównego żlebu. Pan Stanisław siąda i bez długiego gadania chce się tu opuszczać na dół. Za ramiona go łapię:
— Nie tędy! nie tędy, na miły Bóg, bo pan nogi połamie:
Próbuje się targować, ale ustępuje, bo i jakże się decydować na jakąś studnię stromą, której się w mroku dna nie widzi?
No więc co teraz? Zboczyliśmy: za nisko i, wydaje mi się, za bardzo na lewo wyprowadził towarzysz. Trzeba się albo wrócić nieco, albo delikatnie na brzuszku po goliźnie skał się przesuwać. Okiem objąć otoczenia już nie można: ciemno... Namyślam się kwadrans nad studnią, na co się zdecydować? Coraz natrętniej dzwoni mi w uszach: noc nad progiem! noc nad progiem! Od 24-ch godzin nie jemy już nic; parno: deszcz będzie w nocy...
Huk jakiś wstrząsnął powietrzem — gromkim go echem powtórzyły skały...
Co u diabła! — strzał! — poluje kto w nocy?
Znowu cisza... — cisza śmiertelna... Milczymy i my: boimy się spłoszyć tego jakiegoś cienia ludzkiego... Ambarasująca chwila... Wtem coś jakby metaliczny brzęk czekana o kamienie, doleciał nam do uszu.
— Hop, hop! — rzuciłem krzyk w pustkę.
Wesoły głos odpowiada z dołu:
— Dobrze! dobrze! przesuwać się ku górze tam nieco! Trzymać się aby skały krzepko!
— Boże! toć to sympatyczny lwowski akcent porucznika L.! Ale jakże to? Przecie oni już dawno musieli zejść... Skąd tu?
— Bóg zapłać — i zaczynam robić brzuszkiem i nie brzuszkiem po stromych, wydłużonych ku żlebowi, garbikach skalnych. Za kilka minut jesteśmy w owym trawiastym zaklinowanym żlebku, już znacznie poniżej górnego jego końca. O tych parę minut tylko zniosło nas na lewo, odrobić je trzeba tutaj... Zsunięcie się żlebikiem i zejście do głównego żlebu było już dziełem sekund, nie minut. Jesteśmy!
Ba, ale zejście z samego progu? Tego przecie najbardziejśmy się obawiali... Widzimy już naszych porannych ciceronów na piargu pod progiem.
— Skąd panowie tutaj? — to panowie strzelali?
— Zaraz, zaraz, najprzód zejść...
I zaczyna się trochę śmieszna scena, świadcząca, co to jest intuicja w górach (no, ale przecie nie moja). Panowie ci w zejściu po raz pierwszy przeszli jakimś drobnym wariantem, odmiennej pono od drogi rannej i — oto — jak go zapamiętali. Wysuwa się pan Z. i mówi:
— Objaśniać szeroko, jak należy iść, nie podobna, bo ciemnica zapadnie zupełnie. Ambicja teraz w kieszeń: zmieńcie się panowie w automaty i róbcie to tylko, co ja powiem. Ale trzymajcie się mocno, bo tu się sztarbnąć czy poślizgnąć nie wolno! Gotowe?
— Gotowe.
— Widzicie na prawo skos taki ku przodowi?
— Jest.
— Podejść sześć kroków naprzód! Zwrócić się do ściany! Są tam dwie półki, prawda? Wejść na dolną! Dziesięć kroków naprzód! Nisza tam jest, — usiąść! Nogi jak można najbardziej na prawo! Jazda teraz na siedzeniu! Nie spuszczać tylko kamieni, bo porucznika zabijecie; asekuruje was u dołu! Chlust! jesteście na piargu!
I w tym samym momencie znalazłem się w rozstawionych ramionach pana L., mocną stopą na dole. Za chwilę i towarzysz.
Czy poszczególne nakazy komendy były dosłownie takie, czy inne, oczywiście, nie ręczę. Idzie mi tylko o wskazanie sposobu, jakim ci panowie sprowadzili nas na dół z odległości i po ciemku. Majstry, psiakrew, co tu gadać!
Ciemno zupełnie; ledwie sylwety swoje odróżniamy wzajem... Krótkim uściskiem dłoni podziękowaliśmy, czasu bowiem na gadanie nie ma. Stylem telegraficznym objaśnili nas tylko, że po rozejściu się z nami na przełęczy nabrali obawy, iż wobec niedyspozycji mojego towarzysza, możemy mieć tu jakie trudności. A że złapała ich burza i w kolibie dłuższy czas przesiedzieli, zaimprowizowawszy sobie kolację, więc nie spieszno już im było pod Kozicę. Gdy deszcz ustał, zaczęli nas lornetować na zboczu. Zdało im się, że za bardzo skośny wzięliśmy kierunek, pośpieszyli więc pod skały i strzałem z browninga dali o sobie znać. Weszliśmy wtedy w kontakt, no, — i jesteśmy...
Znamienny jest, doprawdy, ten rys solidarności taternickiej w górach: z małymi, z bardzo małymi wyjątkami, każdy tu każdemu rad pomóc i ułatwić robotę. Ha! szlachetny to sport, to też i szlachetne budzi odczucia w człowieku.
Odnajdujemy teraz worki i płaszcze w niszy, suchutkie, jak pieprz. Plecaki drwią z nas wprost swoją obfitą jeszcze tuszą, boć tak dawno do nich nie zaglądaliśmy; a i teraz brak czasu, bo coraz poważniej ma się na deszcz...
Nasi przyjaciele idą do Kozicy, my ku Teryemu. Dziwna to była ta nasza droga. Na piargowisku jeszcze coś było widać, na starej ścieżce ku Pięciu Stawom — nic. Idąc zakosami, wtedy się człowiek spostrzegał, iż zakos się kończy, gdy butem alboli nosem własnym w nierówność kamiennego podłoża utknął. Pyrgał więc p. Stanisław, jako chybszy, przodem trochę, by spanie zamówić i ewentualnie latarką jaką na odległość mi znaki podawać. Niedługo w którymś z okien istotnie ustawiono lampę; przy blasku tej latarni morskiej żeglowałem sobie w morzu lekkich mgieł, napływających coraz obficiej od Spisza.
Jestem; — za to spania nie ma, ale człek tak jest zmaltretowany, że spałby dzisiaj i na kołkach dobrze. Jadło po przegłodzeniu się takoż nieobfite: zimnego farszu jakiegoś dali i — wody malinowej, jak ongi w Morskim Oku po Żabim Szczycie... Siódmy cukierek zaoszczędziliśmy... Parę dni następnych — lanie sromotne. Nazajutrz w niezmiernie miłym towarzystwie państwa Julianostwa J. wracaliśmy do Zakopanego przez przełęcz Lodową i Jaworzynę; z Łysej przy tym na nogach rodzonych, bo konia nie poświeciło. Przez całych dwanaście godzin ani na chwilę nie popuścił nas deszcz, ale to już do szturmu na Pośrednią nie należy. Towarzysz mój w tej zlewie z gorączki obmył się zupełnie.
Wesoły na ponuro p. Płoński wilkiem na mnie przez pół dnia patrzał, — tym ci uprzejmiej świadczyłem mu godność... Nie wartże tego za swoją dworność, za obowiązkowość?... Milutka panna Alina chorować też nie miała czasu, bo... nowe wycieczkowe dojrzewały projekty...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Rzewnicki.