<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Rzewnicki
Tytuł Moje przygody w Tatrach
Podtytuł Uśmiechy i dreszcze. Kartki z pamiętnika
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1938
Druk M. Drabczyński
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Janusz Kotarbiński; anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


9. MAMO, JA CHCĘ MURZYNA!...
(21 Lipca 1923.)


Tak mniej więcej od tygodnia torturowała panią Janinę N. milutka, odrobinę rozkapryszona córuchna, wiedząc, że choć mama trochę się potarguje, zawsze w końcu „murzyna da”. Przedmiotem pragnień panny Alinki był tym razem żleb Kirkora pod Giewontem, o którym wyraziłem się do niej, że należy do ciekawszych przechadzek w okolicy Zakopanego. I właśnie dlatego zapaliła się do niego ta czująca już w sobie święty ogień taternicki, choć nieobeznana z górami, panienka; ale również dlatego obawiała go się mama; nie przeto, iżby straszny był dla niej, — p. Janina w tym kierunku strachliwa nie jest — lecz, że lęk ją brał o ryzykowną córkę.
A córka w pierwszej zaraz rozmowie na temat gór zwierzyła mi się, że choć dopiero zaczyna w nich karierę, reflektuje tylko na wycieczki — trudne. Nie tentowała jej ani nasza Świnica, ani późniejsze zamierzenia np. Granaty, — „murzyna” chciała i — dość. Spiritus fiat ubi vult...
Dzień 21-szy lipca nie popisał się zgoła; krótko mówiąc, wstał pod zdechłym pieskiem: mgły pełzają niemal po ziemi, o słońcu ani marzenia, deszcz siąpi, jak nudziarz zawodowy. Zwlekam się leniwie na dół i siadam do herbaty na werandzie hotelu.
— Był tu ktoś dzisiaj do pana — mówi służebna.
— Tak? — i gdzież jest?
— A to ja nie wiem, bo to Julcia z nim rozmawiała.
— A gdzie jest Julcia? Czy nic mi nie kazała powiedzieć?
— Ja nie wiem, bo ja jej nie widziałam.
Idę szukać Julci; nie ma jej: wyszła. Już to usługa w tym pięknym kraju to na wystawę się kwalifikuje! — jedną ma zaletę: wytrwałość, bo, odkąd ją znam, krańcowego swego niedbalstwa w stosunku do gości nie zmienia. Krótko mówiąc, nie dowiedziałem się nic; wracam zły na śniadanie...
Rozwiązanie przynosi p. Antoni N., on to był bowiem przed kwadransem. Bez głosu wskazuje na zapłakane szyby i kiwa „z głową”; ja kiwam też... — zrozumieliśmy się...
P. Antoni, miły bardzo chłopiec, jest mimo młodego wieku, człowiekiem z przeszłością: rycerz czerwonej armii, wtłoczony do niej siłą, wojował z białymi generałami, dopóki mu się nie udało pod kulami zwiać z ziemi obiecanej; ma więc co opowiadać, a że jest kresowcem i mówi językiem kresowo-polskim, więc boki czasem zrywać można z jego krwawych tragedii. Ten to p. Antoni, oraz panna Marysia M. mają iść zdobywać z nami owego Kirkora. W repertuarze swym ma p. Antoni dotychczas zaledwie Świnicę, popełnioną z nami w tych dniach, równie więc srogi taternik, jak wojak, choć góry mu niepomiernie więcej smakują.
Czy dziw, że człowiek ten z rozpaczą, jak rzekłem, patrzał w zapłakane szyby? Wreszcie przemówił z gestem wyrzutu w kierunku okna:
— Idzie tak i idzie bezprzestannie ten deszcz, że moje uszanowanie.
— A no idzie — przywtarzam.
— Zbiegnę chyba do p. Marysi?
— Istotnie, niech pan zbiegnie.
Ogromne miał zaufanie do tej kobiety. Myślę sobie: co tu będę siedział? i ja też „zbiegnę”...
Panna Marysia byle czym się nie zraża: zastaliśmy ją w pełnym uzbrojeniu, gotową do drogi.
Troszeczkę, troszeczkę zaczyna się przecierać. Dzielimy się: młodzież idzie z wywiadem do tamtych pań z murzynem, ja biegnę do barografu: stoi wysoko, znacznie wyżej od mgieł, które w ten sposób kpią sobie z niego. Prognoza, jak zwykle, mętna; ustny komentarz do niej głosi: Na jutro się ustali, dziś — wykluczone.
To mię rozchmurzyło: przypomniał mi się komentarz do zeszłorocznego damskiego Giewontu. I z całym szacunkiem dla spostrzegawczości informatora wyznam, że jeszcze nie dobiegłem z powrotem do pensjonatu, gdy zasłony mgliste rozwiewać się zaczęły...
Nastrój w pensjonacie nie odpowiada podniesieniu ducha we mnie. Sławetna służba tutejsza, mimo zapowiedzi, mimo pomrukiwań, nie może się zdecydować na podanie śniadania; — już od godziny wciąż ma być ono „zaraz”. Wspominam o tym, bo powszechna to jest choroba w Zakopanem: zupełnie się nie dba o gości-skałogryzów. Te lotne ptaki, co wolą wycieczki od obiadów pensjonatowych, to żywioł, który się toleruje, no, bo jakżeż? — toć i chorobę się czasem znosi... Więc... choć mierzić im życie! Dlatego to taternicy czynni wolą unikać pensjonatów. Mutatis mutandis dotyczy to i sklepów letniej stolicy: nie śpieszą się obsłużyć wczesnych gości.
Ponieważ te rozważania nie wywarły żadnego wpływu na pośpiech, skwitowały panie ze śniadania, powetujemy to sobie w Strążyskiej.


„Dolina rankiem — marzenie“.

Dolina rankiem — marzenie. Błota trochę jest, ale dobre słońce, które już całkowicie wyjrzało z chmur, lubieżnie pieści się z trawami, wysysając z nich wilgoć...
Porzućmy żmudną, jak zawsze, Warzęchę i pakujmy się, zgodnie z monografią Giewontu mistrza Zaruskiego, do „żlebiku na lewo, z którego wysypuje się piarg”. Nowy, ukryty jakiś świat, ukazuje się oczom! Dostęp atoli do niego po gzymsikach broniącej się skały, nie smakuje gromadce, o nie!
— Tych kilka kroków za całą Świnicę starczy! — wyrywa się komuś. Uwaga zupełnie słuszna.
Skręt na prawo i — w górę! Pniemy się stromo przez obfite, rosą nasiąkłe trawy. Żleb prezentuje się dzisiaj o ileż poważniej, niż przed pięciu laty, kiedy tu byłem: od samego dołu śniegiem zawalony. Przeciągnęły nam się oblicza. Ale co robić? — szturmujemy.
Wstrzymuje mię panna Marysia:
— Proszę pana, przecież tu ścieżka idzie ku górze, a pan...
Prawda, — co do licha! Toć to tutaj właśnie na lewo był ów nosek sympatyczny, za którym dziesięć pięter na łeb do Kirkorowego żlebu! — i koło tam czerwone na skale... — wyśmienicie tę drogę pamiętam. A jednak p. Marysia ma rację: dotychczasowa nasza ścieżka pnie się jednak do góry. A no, coś nowego widać: obejście górą dolnego pnia Kirkorowego żlebu! Lecz proszę mi powiedzieć, co zostanie, gdy cały rdzeń rzeczy obejdziemy, gdy okpimy, oszachrujemy żleb? Urok Kirkora znacznie wtedy zblaknie... Protest się we mnie budzi:
— Kto mimo to pójdzie ze mną przez żleb?
Pierwsza, oczywiście gotowa p. Alinka, jako, że jest zdecydowaną amatorką rzeczy „trudniejszych”, mimo, że wogóle sprawności swej w górach nie miała okazji jeszcze wypróbować. A mama? — no, musi się przecie córką opiekować: też idzie. Radaby i p. Marysia... Ale staje, że, aby przy sposobności wybadać tajniki tych dróg, pójdzie ona z p. Antonim górną ścieżką. Tam na nas zaczekają, bo nie wątpię, że nasza droga przez żleb uciążliwsza będzie i dłuższa.
— Odjazd!
Prawa partia furknęła tylko na skrzydłach młodości... Ja powolutku prowadzę moje panie na siodełko nad żlebem. Dojście istotnie fatalne! Z duchem na ramieniu się tu idzie.
— Co? tam mamy schodzić w tę czeluść? — zachwiała się pani Janina; spoważniała i piękna Alinka.
Bagatelizuję nieco rzecz, aby nastrój utrzymać, zwłaszcza, że to wszystko tylko z daleka tak straszy, z bliska jest to względnie łagodne. No, ale to tylko dostęp, sam żleb zapowiada pracę nie lada: potwornie wprost zawalony śniegiem od dołu do góry. Nie byle to będzie wędrówka dla tak mało rutynowanych jeszcze taterniczek! Katastrofa Tryburskiej, trup Katry stanęły mi w pamięci. Dawneż to dzieje? — Czy ja aby głupstwa nie robię? Żebyśmy chociaż sznurka mieli kawałek! Tymczasem panna Alina nawet ciupażki nie ma z sobą. Zastanowiłem się trochę, a ponieważ panie hasła ode mnie czekają, więc nastąpiło ambarasujące milczenie. Aby zyskać chwilę czasu do namysłu, proponuję:
— Zaczekajmy tu trochę, drogie panie. Jeżeli panna Marysia da nam stamtąd hasło, że tamtą drogą idzie się lepiej, to kto wie, może istotnie nie warto nam się tu w śniegu grzebać.
Siadają niewiasty, ja zaś wstrzymuję gestami p. Antoniego, który znacznie jakoś za towarzyszką przyzostał, i zbliżywszy się do niego na zasięg głosu, proszę, by przewiedział się tam od towarzyszki o drodze i przemycił do nas informację. Nie byłem wszak jeszcze pewien, czy to droga na przełęcz. Nie było jej dawniej, a o budowie nowej ścieżki nie czytałem nigdzie.
Płyną długie chwile; niecierpliwimy się już... — wreszcie huka p. Antoni, że porozumiał się ze swym naczelnikiem drogą powietrzną i dowiedział, iż tamta ścieżka niefałszowana na pewno, niechybnie wyprowadzi na przełęcz, ale ma w pewnym miejscu śtyrbny jakiś fragment; panna Marysia „nie radzi” iść jej śladem. Nie radzi! — czy nie przesada? — pocóżby trudniejszą drogę robili.
— No, to idziemy swoją drogą! — opiniuje rezolutnie Alinka.
Spoglądam na mamę z niemym pytaniem.
— Ha, skoro i tam trudno, to może Alinka ma i rację....
— Więc śmiało! — nie święci garnki lepią. Pani Janina jest w górach bardzo ostrożna, a córuchna? — no, ta mniej; ale kto, nie znając gór, o trudnych marzy rzeczach, musić — do licha — czuć w sobie powołanie. Zresztą dzieweczka to nowszej szkoły: zręczna, silna, — to widać... Jakoś więc może damy radę...
Zaczynamy się opuszczać do żlebu. „Obecnie zejście do żlebu jest znacznie gorsze — mówi Zaruski — lawina kamienna zdarła cały upłazek wraz z percią”. Ciesz się, człowiecze, — teraz jest źle, ale niegdyś było lepiej... Hm... Aż się patrzeć na to paskudztwo nie chce! Wymalowałbym gdybym umiał, ale jeszcze gorzej maluję, jak piszę...
Atakujemy żleb odważnie. Na razie nieźle wygląda: szpara przyskalna uczciwa, będziemy się jakoś przemykać... Zaczyna się gimnastyka: prawa noga na skałę, lewa na śnieg. O, tak, s’il vous plaît! Buciarami wyorywam stupaje. Jesteśmy tu pierwsi w tym roku, śladów bowiem na śniegu żadnych.
— No, jakże tam idzie? — dopytuję z trochę robionym humorem.
— Proszę pana... — słyszę, — i wypieszczona rączka pani Janiny dała znak rezygnacji...
— Nie pieść się, mamusiu! — mówi Alinka, co ty chcesz od tej drogi?
Młode pokolenie wstydu Tatrom nie przyniesie... Nie skończyło się taternictwo na Was, o, Zasłużeni!
W pewnym momencie najspokojniej nasza Alinka schodzi sobie na zlodowaciałą skorupę śniegu, bez kijka nawet, boć go nie ma. Nigdy z kobietami tak nie gadam, jakem tu gadał. Wróciła zdziwiona, że ja i tak potrafię... Jedno potknięcie się tutaj w takim uzbrojeniu zniosłoby panienkę na dół. Mamusia za to poważnie, rozważnie, rzekłbym z nabożeństwem posuwa się w górę. Czuję, że nerwy napina: o córkę niespokojna...
— Alinko — przestrzega — rób absolutnie wszystko, czego chce p. Rzewnicki!
Bagatela....
Uuuu! coraz lepiej! Ściana śnieżna oddala się od jako tako możliwych stąpnięć w skale; płat odtopniał tu od dołu, choć parę mu metrów grubości zostało; formuje czarny grób pod sobą; woda tam szemrze w tej piwnicy; czub płatu bardziej do skały przegięty, ale jakoś wygórował w stosunku do stąpnięć kamiennych. Krótko mówiąc, znajdujemy się w tej chwili nad obskurną dziurą, do której zejść nie podobna, bo zsunęłoby się w wodę pod śnieżny baldachim; a że lewą nogę trudno na piętrze zostawić, gdy się prawą ma na parterze, więc w boku płatu zaczynam kuć teraz wgłębienia na stopy. Tylko, że ten bok, to nie bok właściwie, ale już raczej skośny spód uciekającego w lewo płatu. Iść po czymś „od spodu” — to istotnie krotochwilna lokomocja.
Na podobieństwo wielkiego rozszczepionego Iksa posuwam się zwolna, ale panie, nie rozporządzając tak długimi kończynami, jak ja, jak one dają sobie tutaj radę? Boję się wprost obejrzeć za siebie! — a iść muszę pierwszy z racji kucia tych dziur. Idą jednak! Czego kobieta nie zrobi, gdy chce! Przeszły...
Płat ucieka wreszcie zupełnie od ściany: lokomocja dwutorowa musi ustać. Oddajemy się skale. Ścieżka, bo tak to już nazwę — ma w tym miejscu charakter stopniowany: z głazu na głaz, z progu na próg... Przy pierwszym atoli bloku — kłopot nie lada. Puszczam tu już p. Alinkę przed siebie.
— No, do góry!
Zaatakowała z tupetem blok, cokolwiek pomogłem, zakwiliła, stęknęła — i ma niszę nad głazem.
— Uf! nie radzę nikomu tu wchodzić — ostrzega.
Niech cię ozłocę, panienko! — nie radzisz? Więc jak? Mamy się wrócić z mamą? Innej drogi przecie tu nie ma...
Panna Alina, wydostawszy się na luz, odbiegła kilkanaście kroków i wraca z informacją:
— Koniec zmartwień, mamusiu! rozmawiałam już z p. Antonim.
— No, i?
— Siedzi w owym przykrym miejscu, powiada, że się boi...
— A panna Marysia?
— Tej nie widać, może już jest na Giewoncie...
Podbechtało to nas. Biorę się do dzieła: gramolę się na blok. Ani weź! Oparcie mam tylko dla jednej stopy; druga noga i ręce — w powietrzu. Jakem ja tutaj wlazł, pani Janiny się o to pytać! Podobno z lewą nogą na oparciu, jak pajac na sprężynie, tom się podnosił, to opadał. Aż oto, korzystając, że w tym miejscu do śniegu jeszcze jakoś dostaję, wrzepiam łokieć w płat, stopy wraziwszy w nierówność na skale, i jak kataleptyk zawisłem na chwilę na łokciu i piętach; łokieć zastąpił po chwili czekan z pod pachy, prawą nogą zaaplikowałem wdzięczny ruch i — znalazłem się w niszy. Już — już zamierzałem, jak panna Alina „nie radzić” mamusi pchać się tu, ale takt mię powstrzymał: peszyć będę tę stremowaną w tej chwili kobietę — matkę? Bo powtarzam, nie o siebie tak dba p. Janina: ho, ho, to w górach też już kawałek majstra! — trapi ją niefrasobliwość zbyt pewnej siebie w tak niepewnym miejscu córeczki...
Najłatwiej jednak było wziąć niszę mamusi: wciągnąłem ją po prostu na czekanie...
Ale jak my strasznie upaprani jesteśmy tym ohydnym czarnym błockiem naśnieżnym z nawianego kurzu, czyli, jak podoba się twierdzić jakiemuś uczonemu, z pyłu kosmicznego! Białe bluzki pań wyglądają, jakby kominiarz nimi po trzykroć kominy u Karpowicza wytarł. Szwy nam w odzieniu popuszczały, gdzie tylko mogły! Tydzień paznokcie po tym czyściłem w pocie czoła...
W istocie to ja skróciłem nieco tę opowieść, nad którą zresztą taternik „pur sang” z uśmiechem pobłażania przejdzie... — trzy tam były takie trudniejsze wyczyny po opuszczeniu szpary przyskalnej, ale czy to nie wszystko jedno skorośmy wyszli? O typ trudności przecie idzie, a nie o ich liczbę...
Wyszliśmy cali i zdrowi, ale niechby tak — nie daj losie — zdarzył się wypadek — a jakżeż o to łatwo na prostej nawet drodze — co toby się za gromy zapaliły nad moją głową biedną! — — przestępcą by mnie zrobiono! A „wina” przecie w obu razach jest zupełnie ta sama! Takie to niekonsekwencje panują w życiu! Co do mnie, to zawsze ta możliwość odpowiedzialności niezasłużonej ćmiła mi uroki wycieczek. Rozumiem, że wyciąganie osób mniej doświadczonych na jakieś specjalne niebezpieczeństwa, lekkomyślnością by było, ale ja na takie drogi nie tylkobym nie prowadził, lecz i sambym nie chodził... Czyż winien był Bandrowski zaszłemu nieszczęściu? — czy zawinił, że z kobietami na Granaty poszedł? Inaczej, to by chyba Gubałówka z Kuźnicami na wycieczki została...!
Gdy nas zobaczył p. Antoni, rzucił się szczupakiem na swój fragment i momentalnie go wziął. Rzeczywiście godzinę tam przesiedział... Nie przeto jednak by całą godzinę go się „bał”, lecz dlatego, że przypuszczał — człowiek małej wiary — że my sobie w żlebie rady nie damy i wypadnie nam się cofnąć: chciał sobie zaoszczędzić przykrego fragmentu. Przekonawszy się, żeśmy zwyciężyli, zwyciężył i on.
A panna Maryśka? To dobosz, wachmistrz, pułkownik, generał! Myszkowała sobie gdzieś na skałkach, bo swoją ścieżką doszła do kresu już dawno. Stanowczo jej ścieżka lepsza. Legenda Kirkorowego żlebu — umrze! — a szkoda... Tak czy inaczej, najciekawszą pozostanie ta droga na Giewont...
Jeszcze jeden płat śniegu u góry, tak dobrze widziany ze Strążyskiej, i wychodzimy na wielką pochyłość trawiastą.
Dwaj panowie jacyś dążą od przełęczy; jeden z nich, w mundur opięty oficer, gdy spojrzał na moje panie, — zdębiał: na zapas zaczął sobie otrzepywać mundur.
— Nic nie pomoże, panie majorze! — zwinąć go lepiej w tobołek...
Ale pocieszyliśmy ich, że gdy pójdą obejściem panny Marysi, błota tego unikną.
O wiele ciekawszy był gość następny. Gdyśmy się zaczęli kierować w górę na lewo, spostrzegliśmy dziwnie odzianego pana, który znakami naprzód, a później ostrzegawczymi krzyki, jął nawoływać, byśmy tam nie szli.
— Dlaczego? pytam — pamiętałem bowiem doskonale, jak szliśmy tutaj przed pięciu laty.
— Tam niemożliwie trudno — odpowiada.
Nieszczególnego tedy nabrałem wyobrażenia o wprawie taternickiej tego pana i pytam:
— A pan sam tak przez żleb Kirkora się wybrał?
Zmieszał się jakoś...
— Ja do Zakopanego idę.
— No, domyślam się. Ale jak? Zna pan tu drogę?
Zdziwił się... i pokrywając zakłopotanie, mówi:
— Widzi pan tam przecie ten lasek...
— Lasek?
Ogarniającym ruchem wskazuje teraz na zalesione otoczenie doliny i dla utrzymania kontenansu dodaje:
— Przecie za tym laskiem to już Zakopane...
Obejrzeliśmy go od stóp do głów: ubrany w hawelok jakiś powłóczysty, miejskie kamaszki i kapelusz; wygląda na zasuszonego urzędnika, co o górach zielonego pojęcia nie ma. Ale, że od farsy takiej w górach do tragedii niedaleko, mówię wręcz do jegomościa:
— Pan tu iść nie może, panie. Niech pan wraca z nami.
Żachnął się:
— Wracać? za nic w świecie! Ja mam tamtych kamieni już dosyć na dzisiaj!
— A czy pan wie, że tam, gdzie pan chce iść, będzie jeszcze gorzej?
— Ja dzisiaj wyjeżdżam, proszę państwa.
— Ale tą drogą może pan w ogóle nie dojechać...
Nie zrozumiał aluzji.
— Dziękuję bardzo państwu, ale ja muszę iść tędy.
I gadaj tu z takim, który musi... Ale skoro się upiera, poradziłem mu tylko, by tamtych panów dogonił i przyłączył się do nich. Zaczął się więc pośpiesznie żegnać.
I dziwić się, że wypadki są w górach! Choć, co prawda, takimi niemowlętami, co to „przez lasek wracają do Zakopanego”, opiekuje się jakoś los. O ileż więcej jest wypadków ze średnimi, ba, z pierwszorzędnymi turystami! Tylko podłoże tych wypadków jest, oczywiście, inne.
Na Giewoncie rozkoszowaliśmy się, jak dzieci szczęścia, nikt nam nie mącił uniesień: byliśmy sami... Dzień pod wieczór boskim się wprost stał. No, a komentator barografu?... W górach nigdy niczego „wykluczać” nie należy...
Z powrotem puściliśmy się przez Bacug, i dalej na Grzybowiec. Jaka taka choć rozmaitość, no, i maliny w dodatku. Spacer w ogóle wspaniały! Do doliny Strążyskiej zbieglimy jak koziczek stadko, w którym mnie wypadło być — capem.
Sensację budzi nasz wygląd: w barwne szaty powiewne ubrane panienki, wyprasowane przy nich gogusie, z podziwem patrzyli na obłocone nasze szaty, uzębione buty, na mój czekan bezpardonowy, podrapane ręce i mimo wszystko na miny zadzierzyste. Zazdrościli, czy — litowali się?
Uwzięła się wprost natura, by nas czarować! Ciepło, cicho, błękit, jak marzenie... Jaskrawe blaski słonecznego dnia płowieją zwolna... Leciutki, jakby rozpylony róż zabarwia powietrze... Zaczyna się dyskretne płonienie, jaskrawieje... Ot, rzuciła się czerwień na białe piersi Nosala... — faluje na nich, drży: — biel pod róż płatkami... Tak miłość musi wyglądać, gdy się rodzi w sercu dziewczyny... Krzyczeć się chce z zachwytu!...
A z łąk ku reglom aromat siana świeżego bije, upaja niemal... Umrzeć chciałbym w taki wieczór i w takim otoczeniu... — — tylko, tylko cokolwiek jeszcze nie zaraz...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Rzewnicki.