<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Rzewnicki
Tytuł Moje przygody w Tatrach
Podtytuł Uśmiechy i dreszcze. Kartki z pamiętnika
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1938
Druk M. Drabczyński
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Janusz Kotarbiński; anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


8. KRAKÓW W SZAROTKACH.
(12 lipca 1923.)


Nic nie przesadził Płoński, podnosząc walory swego pensjonatowego towarzystwa. Przekonałem się, że atłasowa krakowianka pani Janina, przemiła świegotliwa Iwowianeczka panna Marysia i zerkający w jej stronę — któżby się temu dziwił? — student p. Antoni, — to nec plus ultra towarzystwo. Doprawdy, że wszyscy najmilsi obywatele Rzeczypospolitej zjeżdżają się tu właśnie! Czy dziw zresztą? — przywary pielęgnuje się w rodzinnych ogniskach, ku słońcu wystawia się zalety... Po jednej wycieczce byliśmy już przyjaciółmi.
Organizuję odrazu na jutro poważniejszą ekskursję. Niestety, pani Janina nie może, bo męża się właśnie spodziewa, p. Antoni buty musi zanieść do doktora, a kochany Płoński — siebie. Nic więc z wycieczki...
— A ze mną by pan nie poszedł? — pyta zarówno dyskretnie, jak figlarnie piękna panna Marysia.
— Jabym nie poszedł? — mówię z wyrzutem — nie śmiałbym tylko proponować pani samej: znamy się od dzisiaj dopiero.
Na co wyzywająco już p. Marysia:
— Ja się, proszę pana, nigdy niczego nie boję.
Bo i prawda, czegoż miałaby się bać? W górach obowiązuje inna etykieta i etyka jest inna: odmienne tu podniety rządzą duszami. Napewno, wolne niekontrolowane przez nikogo przestrzenie pustaci kamiennych, a choćby i kobierce zieleni, mniej są tutaj niebezpieczne w pewnych kierunkach od zamkniętych buduarów ludzi dolskich. Prawda, mężczyzna — to stwór dziki, napastliwy, głodny... to też na nizinach, gdzie prawu natarcia przeciwstawia się równie mocne prawo odporu, — łasy on jest na frykasy. Inaczej w górach: tu kobieta może przeciwstawić mu tylko wolę, a czasem słabość swoją; w takich warunkach, już nie rycerskość nawet, ale choćby dobry smak towarzyski nie pozwala mężczyźnie wyzyskiwać sytuacji. Nie lękajcie się przeto piękne panie, w górach o siebie! Chyba, chyba gdyby która z was, co jest, oczywiście mało prawdopodobne, upoważniła do czego, — wtedy, ha, niech zamknie oczy anioł-dozorca! Są wyjątki wszędzie, prawda, — ale „wyjątki” to częściej na jazz-bandy chadzają, niż w góry — to pewna!
Wiedziała o tym pana Marysia i dlatego tak bez obawy zaproponowała mi spacer — w ścisłym kółeczku; termin ustalamy na pojutrze.
Niecierpliwym krokiem mierzę „pojutrze” placyk przed pocztą: tam bowiem wyznaczony punkt spotkania. Pięć minut jeszcze do terminu, trzy, dwie, jedna... — jest panna Marysia! Niby jutrzenka cała... — ale nie zaczynajmy od tego końca. Widzę na razie pięknego chłoptaska w pełnej zbroi wycieczkowej, który jak gdyby rad był, że ktoś tam niecierpliwie na niego czeka... Przyznała się wczoraj panienka do 22-giej wiosny, jako chłopiec wygląda na 14.
— Dokądże więc pani każe dzisiaj?
— Wieczorem muszę być w domu — ostrzega.
— Naturalnie, spacerek to przecie tylko...
— To może na Czerwone Wierchy?
— Świetnie! — ale piekę zaraz i swoją pieczeń:
— Ale pójdziemy przez Kościeliską — dobrze?
— Którędy pan chce: aby tylko ładną i nieszablonową drogą!
O, to lubię! Staje, że idziemy przez Kobylarz, wracamy przez Kraków. Oba szlaki obce mi jeszcze.
Wspaniały początek: rześki, mocny czuje się człowiek, aż rad się zmierzyć z czymś niezwykłym! W górze przeczysty granat nieba, jako tło srebrnawych obłoczków, roztapiających się w oczach — w nic, na dole ten świegotliwy dzieciak, z wdziękiem połykający „r” i sztuczną od czasu do czasu powagą pokrywający żywiołowość odczuć; wkrąg dywany zielone na nizinie, dywany na zboczach... — rozkosz, niezafałszowana żadnym zgrzytem, żadnym rozdźwiękiem... — słuchajcie, wy, bohaterzy w zaprasowanych majtkach z przedziałkami w przerzedzonych czuprynach, co przenosicie swędy dancingowe nad czar przyrody! — słuchajcie i — zazdrośćcie!
Czar istotnie zawisł nad doliną Strążyską... — wprost nie chce się skręcać na przełęcz w Grzybowcu! Ale pytam, co mię tu niesie? Nie mógłżem po ludzku Małą Łąką iść? Czas się traci, a może go... zabraknąć wieczorem! Tak młode źrebię, gdy się na swobodzie poczuje, leci, gdzie je nogi poniosą, i dziwi się potem, dokąd zabiegło...
— Młode źrebię, — dopowiadam sobie złośliwie, — tak, ale stary koń?
Wkrótce znaleźliśmy się na hali pod Przysłopem; dopytujemy się dla pewności spotkanych juhasów, którędy tu na Kobylarz? Ci się zdziwili, że są jeszcze amatorzy tacy wrażeń mało wybitnych, i zaczęli nam coś wykładać zawile, z czego uchwyciłem tylko ostrzeżenie:
— Nie trzymojcie się dołu, ino bez wirch!
Co prawda, to nie wgłębiałem się w treść wyjaśnień, boć takie pytania rzuca się najczęściej — ot przez grzeczność, aby czymś zagadnąć przechodnia. A może szkoda... Wyszłoby wtedy na jaw, że zgoła niepotrzebnie zbiegliśmy na halę, bo na Kobylarz idzie się górą po zboczu Skoruśniaka, odrazu z przełęczy; to miało zapewne znaczyć owo zastrzeżenie „ino bez wirch”, ale czemu do diaska, wyraźnie nie powiedzieli: wracajcie na przełęcz.
Pociągnęliśmy tedy w głąb Miętusiej. „Przez niedopatrzenie” miałem przewodnik z sobą. Ten wyraźnie opiewa, że z hali pod Przysłopem idzie się na Kobylarz w kierunku południowo-wschodnim, zboczem Siwarowego; droga zrazu wygodna, gubi się dalej wśród lasu — trzymać się musimy wciąż w lewo i postępować ku górze. Czy tu choć wyrazem wspomniano, że idzie się od przełęczy? Skutek taki, że samiśmy zaczęli manewrować sobie „w lewo w górę przez las” i zaleźliśmy w taką gęstwę, że wprost płakać się chciało! Podrapani, z naręczami szpilek za kołnierzami, biliśmy głowami w nieprzeniknione ściany zielone, byle tylko stało się zadość hasłu: w lewo i w górę!
Cierpliwość jednak ma granice i w górach...
— Panno Marysiu, nie dajmy się teroryzować drukowanym i niedrukowanym łgarzom i idźmy w dół!
— Idźmy w dół! — powtarza jak echo.
Zeszliśmy: człapie jakiś góralina.
— A trafim tu na Kobylarza?
— Ano treficie... — I znów na lewo pokazuje ku górze. A więc znowu w ten las? Nie głupim... Idźmy prosto. Jeszcze trochę mordęgi, raczej dużo mordęgi, — i mamy jakieś znaki; skrzyżowaliśmy się, widać ze ścieżką od Wantul. Ale ot — urwiste skały Kobylarza na lewo. Mapa drogę znaczy nad skałami, my idziemy pod nimi: oczywiście zmyliliśmy, ale to nic, zaraz Wielka Świstówka i z niej podejdziemy na górę. Wariant to więc tylko dla wariatów — ta nasza droga. Trzeba było iść „bez wirch”.
Wydostajemy się na Świstówkę. Dziwny zakątek! Jak gdyby przez omyłkę łączka ta tu się dostała... Amfiteatr, okolony od północy regularnymi dość zwałami kamieni — ślady lodowca. Pośrodku łączki formalne organy z kamieni: wysokie głazy o ściętej powierzchni czołowej, żłobkami pionowymi poorane wzdłuż. W nocy o księżycu tu przyjść, — a kto wie, czy skrzydlaci rycerze końmi do turnieju nie zatoczą, zwałów zwiewne mary nie obsiądą, a organy nie zahuczą, śląc tony kamienne do lóż — dolinek Mułowej i Litworowej...
Zbudźmy się jednak: trzeba nam w świat! W lewo leci żlebik skalisty do góry; śtyrbny, psiajucha... — ale woda w nim bulgoce; do niej więc! bo potrzebna: słońce wprost szpilkami kłuje. Złota p. Marysia lemoniadę przyrządza; kpem jestem, jeślim kiedy pił taką!
Wyłazimy na Wielką Turnię, tak groźną od Małej łąki, a tak jagnięcą tutaj. Dywany chrupiącej, jakby przepalonej trawy, pod nogami, — i nimi nieskończenie długo przez wierzchołek Turni na Małołączniak. Nudny, nudny odcinek, gdyby nie miłe towarzystwo szczebiotliwej panienki. Lody znów zrobiła cytrynowe ze śniegu czarodziejka: idźcie się od niej uczyć, cukiernicy!
Spiłowaliśmy się setnie, bo to i pod górę trochę. Z przerażeniem konstatuję, że godzina jest 4-ta! Kraków fiu!! Trzeba nowy powrót obmyślić: przez Twardy Upłaz chyba?
Tak, czy inaczej, na Krzesanicę teraz i na Ciemniak, ten zwrotny punkt dzisiejszego naszego spaceru. Mały odpoczynek tutaj.
Unosić się nad przyjemnością drogi, nad czarującymi widokami naokół, nad rozkoszą wdychania przestrzeni pełną piersią, wreszcie nad figlarnym przekomarzaniem się z miłą towarzyszką, — byłoby to: tracić czas na opowiadania o rzeczach jasnych samych przez się. To też idźmy dalej...
Głosy jakieś podchwytujemy w locie, — i to właśnie ze żlebiska, którym się z owego Krakowa wyłazi. Zaciekawiło to nas. Dwaj dżentelmeni rozprawiają o jurze i tryasie: geologowie snadź na gorącym uczynku. Jeden z nich odzywa się:
— Więc już państwo wracacie?
Zdziwiło mię to zainteresowanie się nami bez należytego wstępu, ale bąknąłem:
— No, już przecie dość późno.
Zdziwił się teraz geolog:
— Przepraszam, dokąd państwu za późno?
Z kolei zdziwiłem się ja:
— No, — nie mówię, że za późno. Ale skoro pan mówił, że wracamy, więc...
Na dobre już zdziwił się geolog:
— Ja mówiłem? — — ale jednocześnie wysuwa się z załomu główka jakiejś niewiasty, idącej z pewnym siebie kawalerem. Wyjaśniła się rzecz: geolog pierwsze zdanie nie do nas skierował, tylko do tamtej pary; on ją już widział, a my jeszcze nie. To zabawne qui pro quo wciągnęło nas w krótką, niemniej przeto ważką dla nas rozmowę.
— Czy może państwo przez Kraków? — pytam.
— Dzisiaj nie, ale o co idzie?
— Czy nie za późno byłoby zejść tamtędy?
Ażem się zląkł własnego pytania, bo piątą właśnie wskazuje zegarek.
— Na dobre nogi — nie: trzy godziny zejścia, tylko tam trochę powikłana droga.
Spojrzałem na towarzyszkę:
— Lu, panno Marysiu? — pytam i zachęcam zarazem. Niemej, okraszonej radosnym uśmiechem odpowiedzi towarzyszy kilka susów panienki, które ją wysunęły o jakiś dziesiątek metrów na czoło. Biję się pięścią w łeb:
— Co ja — do diabła — wyprawiam! Drogą zgoła nieznaną, którą jakiś pan — słyszałem — 26 godzin szedł do domu, — na której, bodaj, w tym już roku pewien lekarz warszawski w ulewę, z rewolwerem w dłoni, szedł za pijanym przewodnikiem, nie chcącym, czy nie umiejącym sprowadzić go do doliny, drogą zawikłaną, jak przed chwilą mówił ów informator, — puszczam się o godzinie 5-ej ja, człek o słabej orientacji terenowej z panienką, która „musi być wieczorem w domu”! Kpiny, panie dobrodzieju! Ale stało się.
— Dziękuję, do widzenia — rzucam geologom, na pożegnanie słyszę:
— A pamiętajcie, państwo: pierwszy próg obejść na prawo, drugi — świerk.
Wskazówki dość lakoniczne; zobaczymy, co takie informacje warte.
Dopędzam p. Marysię, która dopełnia w tej chwili kwiatowego swego przybrania. O, bo to żywy „ogródek” dzisiaj! Czego ta niewiasta na sobie nie dźwiga: maki, gwoździki, fiołki, jakieś do żółtych róż podobne kwiatuszki, itd. itd. Udekorowała się nimi, jak kwiatów bogini: i z plecaka jej sterczą, i w ręku trzyma, i na piersi przypięte, a czapka to niby diadem z barwnych kamieni żywych. Zdradzę: w obfitych zbiorach p. Marysi jest i szarotka własną rączką uszczknięta, ale jedna, jedniutka, sub secreto; czyż taki maleńki odosobniony grzeszek tak cnotliwej panience może zaszkodzić?
Drogi nie znamy: nie znaczona, nie opisana nigdzie. Wiem tylko, że wszyscy, wszyscy, co o niej mówili ze mną, a jej przedtem nie znali, lamenty roztaczali na jej temat. Jak my damy sobie radę? — zwłaszcza, że ścięgno moje z Podbańskiej podróży przykro mi się przypomina, a i panienka skarży się na ból w kostce. Mimo to ucieka: muszę ją osadzić. O, młodość — to potęga! Raz sobie to powiedziawszy, biorę się do wyzyskiwania sytuacji: sprawną p. Marysię mianuję adiutantem.
— Niech no pani tam poskoczy, czy jest obejście?
— Proszę sprawdzić, czy to nie znak czasem? itd. itd.
Rzucam nakazy, wcieliwszy się w poważnego wujka; adiutant sprawia się gracko.
— Baczność! — woła — pierwszy próg geologa! Obchodźmy na prawo!
Istotnie, próg. Ale to fraszka; miał też o czym mówić... Myślimy teraz o tym „drugim” niebezpieczeństwie „przy świerku”. Ale ponieważ do zasięgu drzew daleko, więc możemy sobie aż do skraju lasu iść spokojnie dnem zwężającego się wąwozu. To chyba jasne...
Ogromny płat śniegu przed nami! Wąziutkie tylko przejście zostało między śniegiem, a grzędą boczną. Posuwamy się tym przejściem. Naraz woła adiutant:
— Ostrożnie, panie! — kamień ten niepewny! — i podskoczywszy naprzód, wskazuje cetnarowy, dziwnie jakoś przez wodę na okrągło obrobiony głaz. Jechał już, widać, z góry niegdyś, bo leży luźno na innym większym kamieniu. Szatan mnie skusił, że nie przejąłem się ostrzeżeniem, ale nie przypuszczałem na oko, by ta „frybra” tak chwiejną tu była. Kamień blokował poniekąd przejście. Panienka nóżką go musnęła i sfrunęła, zachwiał się — dlatego ostrzegła. Ja, co tak fruwać nie umiem, po senatorsku sobie siadam na wierzchu i zwolna przekładam nogi...
Wtem — ojej! — kamień mi się ześlizguje po podłożu, ja zsuwam się na ląd stały, a ta frybra wymyka mi się ku dołowi, całym swoim ciężarem orząc mi po prawej łydce. Lewą nogą szczęśliwie jakoś umknąłem pod podmokły płat. Napór był tym potężniejszy, że nogą wparłem się w inny blok przed sobą i mimowoli kąśliwego tego potwora lotnego wstrzymałem. Zawyłem z bólu: pasem na kilka centymetrów zdarł mi skórę z łydki. Zwinny adiutant rzucił się na ratunek, ale co się stać miało, już się stało!
Wygrzebałem się jakoś, ale boli, ojej! Będęż się jednak przy kobiecie pieścił? Nie, nigdy! — zrywam się do lotu... Dla kurażu zanuciłem sobie:
— Hej, tam, na Krakowie, zdarzył się wypadek... — ale, że mi się noga z „wypadkiem” nie rymuje, a wszystko, coby się mogło rymować mam całe, — więc urywam piosenkę, zwłaszcza, że cienko wogóle śpiewam w tej chwili...
Wchodzimy w dziwny jakiś kraj: wybryk natury... Wąwóz się zacieśnia, boki turni zbiegają, a na drodze, na dnie wąwozu, potworne jakieś leje. To tak, jak gdybyś, człeku, w śniegu, zbiegającym ku dołowi, olbrzymią butlą ściany co jakiś czas powgniatał. Półcylindryczne takie wygładzone leje zmieniają wąwóz w łańcuch kaskad, pooddzielanych poziomymi przerwami. Kotły to, widać, powybijane przez wodę, ale co za cuda dziać się tutaj muszą, gdy spienione wody wiosenne tędy lecą na łeb! Pracę wieków tu znać...
Progi te obchodzimy bokiem, czepiając się to upłazków trawiastych, to skały szczerej. Trudno miejscami, ale się posuwamy. Geolog mię tylko oburza: mówił o dwu progach, a tu ich jest ze dwadzieścia dwa.
Ale co to? Kombinacja całkiem świeża! Lej, psiakrew, na dwa piętra w dół. Szukamy obejścia. Na prawo — mowy nie ma: lita skała do nieba chyba; na lewo również, ale biegnie przez nią na naszej wysokości tarasik trawiasty, szpetnie co prawda, pochyły w kierunku od skały.
— Panno Marysiu, niech no pani spenetruje, jak tam wygląda rzecz na końcu tego tarasu.
Sprawnie przewija się panienka, jak żmijka, po tarasie i komenderuje krótko:
— Zwrot! Tu dziura do dna!
Ciekawa historia: w pułapce jesteśmy. Ale Boże, Boże! co tu szarotek! Setki, tysiące milusich tych kwiatuszków kiwa główkami z podziwu, skąd się tu goście tacy jacyś wzięli... Na zapas ostrzegam:
— Nie dotykać, bo skusi!
Ostrożnie wycofała się dzieweczka z tarasu: boi się snadź grzechu.
Widząc absolutne niepodobieństwo kontynuowania tej drogi, bo czyżby się tu utrzymały szarotki w takiej liczbie, gdyby szlak tu szedł, rzucam decydujące słowa:
— Głupstwośmy zrobili, proszę pani: wracajmy! Musić tu być obejście... — tylko czy je znajdziemy? Chyba... chyba drzeć się pod Upłaz?
Idziemy smętnie z powrotem, po kilkudziesięciu krokach jednocześnie dwa okrzyki wyrywają nam się z zaschniętych gardeł:
— Gwałtu! tu był skręt!
— O, u góry tam widać ścieżkę!
Istotnie, wyraźne ślady prowadzą na lewo, a więc na prawo w kierunku od geologa. Tylko, że według niego tu tego obejścia być nie powinno, bo było już przecie przy „pierwszym” progu, teraześmy się „drugiego” spodziewać powinni, a gdzie tam jeszcze „świerki”! Zrozumieliśmy po zastanowieniu się: pierwszego łatwego progu geolog nie liczył. To dopiero jest „pierwsze” jego obejście. Naprzód tedy!
Pniemy się pod górę, ale strasznie, strasznie wysokie jest to obejście, aż niemal pod szczyt jakiejś turni wyniosłej! Traciliśmy już wiarę w orientację, gdy łysnęła nam ścieżka na dole, hen... Łupliwy tu ustrój odcinka, glinki jakieś, tak, iż ścieżka, niby szosa wygląda z oddali. Oddzieleniśmy od niej teraz ogromnym piargowiskiem o znacznym spadzie. Piarg wspaniały, drobny. Topię w nim buty i — jadę.
— Co pan robi, — przeraziła się panna Marysia.
Mój Boże! niewinne to dziecko eksperiencją górską nie grzeszy: nie znała jeszcze zjazdów po piargach. Ale, że pojętna jest panienka, więc wkrótce ścigała się już ze mną w locie.
Jesteśmy z powrotem w wąwozie. Chyba teraz do drugiego progu! Lecimy z szybkością kasjerów podejrzanych, gdy naraz — niespodzianka: Lej! Ach, to widać to będzie! Ale gdzie „świerk”, do diabła?
Siarczyste kule niech biją! Bo oto, widzimy, w kącie naszego leja stoi z kory obdarta ostrewka z kikutami poobcinanych gałęzi, po których turysta, jak wiewiórka, może się opuścić na dno leja. To to miał być ów „świerk”, o którym mówił geolog! A lej ten wobec tego jest „drugim” progiem... Dumnie jednak ominęliśmy tę pomoc: widzę bowiem na lewo ścieżynę, prowadzącą do niedalekich już smreków. Oczywiście, musi to być zejście od jakiejś jaskini, których tu jest moc. A że taka jaskinia musi mieć dostęp i od frontu, bo gości niedzielnych tylnymi schody się nie prowadza, stąd wniosek, że sprowadzi nas ona do „cywilizowanej” już, znaczonej części Krakowa. I tak się stało: wkrótce byliśmy znowu w wąwozie.
Długo tu, długo jeszcze trzeba było skakać po progach, ale moc jest już ułatwień, wcale dowcipnie pomyślanych. O, tu np. znów ostrewka w leju, ale psiakość, czołem o metr nie sięga górnej krawędzi. Opuszczam się w studnię ze strachem na karku: czy aby nogą w kikut gałęzi trafię? Namacałem go, ale jeździ cały interes, jak w febrze... Niebu duszę polecam, ale oto, ręką wyczuwam drugi równoległy smreczek, ładnie okorowany i umocowany dobrze; ma on służyć za poręcz do zejścia, niezwiązaną niczym z masywem schodów, no, i od nich mocniejszą. I inne jeszcze figle podobne świadczą tu o dbałości opiekunów.
Progi się skończyły, ale sztarbanie po kamieniach jeszcze — nie! Jeszcze kwadrans wywijasów, i — rozwidniło się nagle: jesteśmy w dolinie.
Pół do dziewiątej... — mrok już zupełny. Wstąpiwszy więc tylko na chwilę do przybytku resturacyjnego, co koń wyskoczy rzucamy się na ostatnie 7 kilometrów szosy. Nogi spracowane godnie, a nade wszystko owe zbrodnicze ślady kamienia lotnego mię pięką.
Gdyśmy dobiegli do Skibówek, ciemnica już była absolutna. Pod osłoną nocy gzy tylko młodzi słychać góralskiej: chłopaki ostro, dzieuchy piskliwie pokrzykują. Niech się bawią młodzi... Piosenka jakaś dolatuje:

„Zabili Janicka, hej, pod turnickami,
Płynęła krewicka dołu potokami”...

— i wesoły chichot zadławił smętny ton...
Jedenasta biła na wieży kościoła, gdyśmy stanęli na Krupówkach.
— Umieram z pragnienia — mówi dzieweczka.
— A ja? — wstąpmy do Karpia na szklankę porteru.
Na to jakby zgorszona panna Marysia:
— Co? sami! Przecież to nie wypada, proszę pana!
Tableau! O, obłudo kultury dolskiej!


∗             ∗

A o samym Krakowie co?
Nie jest to droga „po stole” — to pewna. Ale dla tego, kto zna obejścia, nie waha się, nie błądzi, spacer przepiękny, gimnastyka wspaniała! Otoczenie bajeczne! — nie tyle piękna naokół, ile grozy, dzikości, niesamowitości niemal... Tylko strzeż, losie, tu od deszczu: dziewięć dziesiątych piękna diabli wtedy wezmą!
Stanowczo „pod włos”, od Kościeliskiej, przy pierwszej idę okazji!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Rzewnicki.