<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Rzewnicki
Tytuł Moje przygody w Tatrach
Podtytuł Uśmiechy i dreszcze. Kartki z pamiętnika
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1938
Druk M. Drabczyński
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Janusz Kotarbiński; anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


7. „JEGO” CIEŃ.
(2—8 Lipca 1923.)


Długo kazało czekać na siebie lato 1923-go roku! Zimno w maju, zimno w czerwcu, deszcze leją, jak za dni stworzenia, słońce rzadki gość, — niewesoło... Logicznie wnioskując, trzeba się było uzbroić w cierpliwość i opóźnić urlop. Ba, ale czy namiętność chce, czy umie wnioskować logicznie? To też przyklaskuję z hałasem decyzji zacnego stadła państwa Michałostwa Sędziuków, z którymi już od dwu miesięcy wytrwale wycieczkuję... po mapie, decyzji zmierzającej ku temu, że 1-go lipca wyjeżdżamy z Warszawy. Tak, już 1-go: bo skoro tu jest źle, to niewiele stracimy, jeśli tam będzie niedobrze...
I jak wskazówki zegara, schodzimy się punktualnie na dworcu z p. Felicjanem P., którego tym razem wprowadzić ma Michał w świat cudów i mgieł... Jedziemy tylko my dwaj; przezorne stadło pośpieszyło już wczoraj: muszą się zainstalować w Zakopanem; my z towarzyszem na razie tego nie potrzebujemy: na dziesięć dni mamy iść w góry, — na co w Zakopanem płacić za puste łóżka? za puste łóżka!
Michał czekał na stacji, gdyśmy stanęli u kresu podróży. Zniósłszy tymczasem do niego swoje „kawałki” i zrobiwszy staranną selekcję, co ma iść do plecaków, a co może zostać, ruszamy w parę godzin po przyjeździe na Halę; gospodarstwo jadą wprost jutro do Morskiego Oka: albo się jest burżujem, albo się nim nie jest...
Mój p. Felicjan na pytanie, czy wycieczkował już kiedy, z dobrą miną odpowiada:
— Tak, niby: po Kijowie trochę...
Uuu! — widzę: srogi taternik! I tak — oto — odrazu ciekawą będzie miał wycieczkę... Mój Boże, o ileż mnie szło oporniej, gdy w roku dziewięćset piątym zaczynałem karierę! Sam jeden z Eliaszem pod pachą myszkowałem po dolinkach; elita taternicka wtedy szanowała się jeszcze, fara była chuda, żeby o przewodniku żywym pomyśleć... To też w drugim dopiero sezonie na Świnicę i Kozi, a w trzecim — na Rysy dotarłem... To nie to, co dzisiaj, gdy Tatry się tak zdemokratyzowały, że niemowlęta drą od razu na Garłuch! Ta trudność zdobywania — jednym więcej powabem wtedy była... Opowiadam towarzyszowi różne dziwy o górach i z przyjemnością widzę, że wdzięcznego mam słuchacza. Jego wzruszeniami się wzruszam... Ta to właściwość wżywania się w odczucia olśnionych świeżych adeptów górskiego kultu sprawiła, że słabość miałem zawsze do wodzenia maluczkich chociażby po dolinkach; a że w tych kołach zawsze było więcej niewieściego żywiołu, nie dziw: chłopak łatwiej może się po drodze przyczepić do kogo, znajomość zrobić, — kobiecie trudniej to przychodzi: balastem jest ona, z niewielkimi wyjątkami, dla uganiającej się za problemami szlachty taternickiej; zupełne szaraczki górskie jej znów nie interesują; słodki więc ciężar wprowadzania w świat płci pięknej przypadł na takich szaraków śmielszej nieco natury, jak ja — i stąd to pochodzi, że na widnokręgu moich poczynań tyle lśni świateł żeńskiego gatunku; złośliwi — bawidamkiem górskim mię nazwali... Jakże trudno być zrozumianym — nawet na skromnym podwórku!
Mgły dziś obsiadły szczyty: niewiele widzi p. Felicjan; aż się cieszę, co on jutro zobaczy!
Cywilizacja tylko górska nie zaimponowała mu: tak zwane teraz stare schronisko na hali Gąsienicowej dokonywało już wtedy żywota w zasłużonej chwale; elegancją, miękkością madejowych łóż swoich nie odznaczało się nigdy, światłem nie grzeszyło też. To też gdyśmy po dłuższej rozmowie na zewnątrz, po omacku szukali swych tapczanów, uczynił się rejwach: p. Felicjan namacał w łóżku spracowanego jakiegoś ojca, ja zaatakowałem w drugim jego córkę; zaczęły się niemiłe wyjaśnienia, które mile się miały skończyć później: spotkamy się jeszcze w drodze z tymi ofiarami... Niesmarowane od czasu Leszka Białego zawiasy i klamki dokonały reszty: pobudzone narody wymyślały nam na ciemno — na szczęście.
Dzień następny nie ziścił w całej rozciągłości nadziei: szary, mgławy; lenistwo jakieś nawiewał na dusze. To też bez wybitnego entuzjazmu pełzliśmy pod Zawrat. Ale gdy później pokazałem kompanowi Siklawę, gdy rzucił on okiem ze Świstówki w cudną Roztokę, z Gładkiego na wschód, — szczerym afektem zapłonęły mu oczy.
Miał też dzisiaj poglądową lekcję lokomocji, takiej mimowolnej... Zejście ku Siklawie w pewnym miejscu przecina spory płat śniegu, — o, bo śniegów w tym roku w górach aż za dość! Zagadawszy się, ile że jestem dziś rozlewną krynicą informacji różnych, stąpam jakoś po fuszersku na on płat i — lu! jadę wprost ku zerwie po stoku! Szczęściem, że na dwa — trzy metry nad skrajem płat się kończył, — inaczej... — Nie przerażenie, zdziwienie mnie zdjęło: ja, com... — ale próżno się tłumaczyć: patrz, ucz się panie Felicjanie!
Speszony mocno, straciłem wymowę. Tak mi potrzeba było zagłuszenia nerwów, że zostawiwszy towarzysza „na chwilę” na Gładkim — niech się upaja widokiem! — pobiegłem kłusem niemal na wierzchołek Opalonego. Dopiero gdym się zziajał przykładnie, bo piła to jest niepoślednia ten Opalony, wróciła mi równowaga. „Chwila” wydłużyła się nieco; towarzysz już zębami grał z wieczornego chłodu; to też puściliśmy się w cwał po ohydnej ścieżce, na której kamienie niby zęby stuletnie w gębie czarownicy, każdy w innym sterczy kierunku. Pęd wstrzymaliśmy dopiero w gościnnych ramionach Michała, który już pięćdziesiąte piąte piwo w schronisku dopijał...
Atmosfera tu dzisiaj nie za przyjemna; wolimy na omówienie programu wycieczki przenieść się do pokoju pp. Michałostwa; spanie bowiem w schronisku — zabezpieczone. Zaraz na wstępie czuć przezorną rękę Michała: znanyć to przecie menażer, gospodarz, organizator, patron, Cook niemal wszelakich uciech wycieczkowych! Oto, ni mniej ni więcej, ze 20° C. w pokoju: własnoręcznie tak palił Michał w żelaznym piecyku! Więcej, dowiadujemy się, że i nam już napalił nieoceniony i niedoceniony ten mąż.
Mówić wiele nie mieliśmy okazji; przeszkadzać przecież nowemu gospodarzowi nie wypada; używał też sobie, używał! Ale i on nawet nie zdołał przegadać oparów senności, jakie w rosnącej temperaturze pokoju jęły się unosić nad głowami otoczenia. Bez ustalonych tedy rezultatów, rozeszliśmy się; fakt tylko, że jutro, skoro świt, ruszamy przez Rysy. Nagły poryw wiatru, który chlusnął właśnie w szyby smugą kroplistego deszczu, zgrzytem się ozwał, ale — niemy tylko ruch p. Eugenii w kierunku okna pokrył zakłopotanie gromadki.
— Dobranoc, dobranoc...
Idziemy do siebie. Olaboga! Jeśli tam było 20, to tu najmniej 25° C. w najłagodniejszej strefie! Piec — czerwony cały. Przez grzeczność, z dwu łóżek biorę dla siebie owo naprzeciwko pieca; ale nie sposób spać, bo parzy! Odgradzam się krzesłem, walę na siebie wszystkie dostępne mi obiekty kunsztu włókienniczego, aby pracę promieniowania pieca w skutkach osłabić, i — śpię. Ktoby pomyślał, że rankiem szczękanie własnych moich zębów z zimna obudziło mię ze snu... O, piece żelazne to nie byle wynalazek zamierzchłych pokoleń!
Ale to nic, że w pokoju zimno; na dworze stokroć gorzej! Widzę to po tych wiatrach, co przez misternie dopasowane okna po pokoju chodzą, po tych strugach, co z okien na podłogę płyną... Wyglądam na świat — olaboga! Mgła absolutnie biała, — leje! leje!... Wracam do łóżka. Na złość jednak budzę towarzysza: niech i on ma przyjemność! On jednak urozmaicił sobie tę przyjemność: siadł do 4-roarkuszowego listu do narzeczonej, by jej malować w podniosłych zwrotach rozkosze gór. Trudne, psiakość, zadanie w takiej właśnie chwili...
Wcześnie jeszcze... Towarzysz z błogim wyrazem w oczach maluje owo piękno górskiego świata — do 10-tej stronicy już dojechał, — ja w beznadziei wiję się na łożu... Naraz wsuwa się do pokoju pozbawiona zarówno włosów, jak i wstydu, głowa Michała i słowy pośrednimi między smutkiem a złośliwością, między żalem a tryumfem, mówi wyzywająco do mnie: — Masz, używaj... jakoś ci nie pilno wstać!
Chwyciłem odruchowo okuty but w garść... Efekt był widać wyrazisty, bo głowa Michała znikła; znowu milczenie... Rad nie rad, ubieram się tedy i idę sam do sąsiadów; dowiaduję się przez drzwi od tegoż Michała, że, niestety, żona czuje się zupełnie źle, że i t. d. Poskromiłbym tego człowieka, gdyby z innymi motywami wystąpił, ale skoro o niedyspozycji mówi, mogęż protestować? Łże bestja, wiem; ale formalnie jest w porządku. Ponieważ zaś to prawnik, więc w walce z nim jego bronią — szans nie mam. Wracam spać — i do południa przespałem. Właśnie p. Felicjan skończył był już list do narzeczonej, wycyzelował go, rymy prawdopodobnie podorabiał, gdy zaczęły trąbić pierwsze samochody, a talerze szczękać na dole. Zeszliśmy więc na śniadanie a zarazem i obiad. Pani Eugenia, jak rydz świeża, żadnego śladu cierpienia na twarzy; nie mówiłem, że łgał cynicznie ten kochany mimo wszystko Michał?
Coś — coś jak gdyby zaczęło się przejaśniać; rzuciłem nawet luźną propozycję, czyby się po obiedzie na Żabi Szczyt nie wybrać? Ale nim do leguminy doszło, znów fale deszczu topiły świat! A więc... prześpimy się — dobrze?
Do 5-tej przeszło spałem, jak zabity. Zniecierpliwiony p. Felicjan spędził mię wreszcie; a ważną miał nowinę: deszcz ustał.
— Zwycięstwo! A gdzież tamci?
— Ha, pan Michał w piecu pali, a małżonka już od godziny poszła ku Rysom gdzieś...
Wściekły byłem, żem zaspał; ale zintrygowała mię ta eskapada: a nuż jeszcze jaką zdobycz samodzielną przyniesie? W odwet pociągam również incognito szczęśliwego narzeczonego na spacer: niech ma temat na jutro do listu. Poszliśmy ku Roztoce. Bajeczne wprost scenarium! Południe smutne jeszcze, ale północ czysta, jak łza dziewczęcego oka, — kontrast aż krzyczy... Zapada tam gdzieś słońce za lasem; lekko różowawe refleksy znaczą się na górnych partiach Szerokiej Jaworzyńskiej, Zielonej... Pogoda jutro murrrowana! Obejrzawszy zawsze imponujący most, obrzuciwszy miłosnym okiem Wodogrzmoty, wracamy.
Mrok już zapadł zupełny; aż się boję, czy nie zaświecą w nim tryumfem urągliwe, choć tak łagodne zazwyczaj, oczy pani Eugenii, — tryumfem nowego jakiego nabytku... Ale nie przyszło do wyjaśnień. Michałowi bowiem gniew się w oczach pali! Jakto? On z poświęceniem w piecach już napalił, kolację zaordynował, a tu mu się rozbieżeli, żona niewiadomo gdzie, my niewiadomo gdzie! — Noc już fałdy płaszcza rozpostarła, a on sam? Łatwo jednak małżonka osadziła srogiego człowieka:
— Michaś, uspokój się, bo cię na Rysy nie wezmę.
Nie wiem, czyby się zbytnio tym zmartwił: taternik to już „przechodzony” trochę; ś. p. Kirkora towarzysz; dziś woli teoretycznie pięknem gór się upajać, niż fizycznie z ich substancją walczyć; czy dziw? Ale decorum trzeba zachować: chociaż „wybierać się” na wycieczkę trzeba... Zwykła rzecz: i słońce wszak zachodzi... Uporczywe tylko takie badyle, jak ja, sterczą na złość!
W nadziei co do jutra, legliśmy spać. Ale — do diabła! — czy tu w ogóle człowiek czego pewny w górach? Za drewnianą ścianą umieściła mi się jakaś paskarka pur sang z Warszawy z kwilącym dzieciątkiem; ale to jeszcze pół biedy: można wyzyskać dla snu choć interwale wolne od piszczenia; nic z tego: te właśnie interwale wyzyskuje i owa pani, tłumacząc coś zawzięcie swojej towarzyszce; soczyste określenia, jak grandziarz, choroba, swołocz, obijają się o zdumione ściany numeru! I byłoby tak do rana, gdyby obiekt tych zwierzeń krasomówczych, inna jakaś pani, nie zaczęła chrapać. Śpi, psiakrew, — pomyślała sobie paskarka i — przestała; na ten tylko moment czekało wrzaskliwe niemowlę... Ach, co za szczęście, że ja osiem godzin na zapas w dzień sobie pospałem! Usnęła wreszcie paskarka, usnąłem i ja z nią — honny soit qui mai y pense...
Budzę się o 5-ej. Rany Boskie! Zdradziła mnie noc! Mgły, leje obskurnie, zimno! — co będzie? co będzie?
— Bez względu na pogodę! — wymknęło się wczoraj p. Eugenii, a firma to jest pewna: nie obawiam się tedy większych powikłań; mimo to iść w ulewę, w wiatr, — śnieg napewno tam na górze, boć temperatura tu zaledwie 3° C wynosi, — nie uśmiecha mi się zbytnio.
— No, i jakże? — pytam, gdyśmy się zeszli przy śniadaniu.
— Idziemy... — jąka Michał. — Jednak, gdyby, to jest, wszelako...
Spojrzenie pani powstrzymało go.
Ruszamy; musić się przecie skończyć to lanie... Przy Czarnym Stawie czekamy godzinkę w kolebie i chciwie chwytamy chwilowe przerwy w deszczu.
Obejście stawu, to dzisiaj przejście przez dziewięć płatów podmokłego, miejscami podziurawionego śniegu; a wszystko to biegnie ku jezioru i — ot — ten płat na przykład przepięknym seledynem aż do dna pod wodę sięga; głębia odrazu ze 4 metry z brzega; stromizna płatu duża. — Przypomniał mi się onegdajszy płat śniegu w Roztoce i mrówki zaczęły mi chodzić po krzyżu...
— Panie, ja świetnie pływam — pociesza mnie p. Felicjan — z mostu skoczę do Wisły.
Wybrał się z pociechą! Mrówki pod kark mi już podłażą... Ale mam się na wstyd narazić? Zamknąłem oczy przed pięknym seledynem i buch w śnieg. Los jakoś oszczędził dni moich...
Wchodzimy na pierwsze zakosy trawiastego stoku. Dotąd doszła wczoraj p. Eugenia; — i tak przez te nienęcące płaty na amatora? Z tupetem niewiasta!
Deszcz znowu pada. Mgły potępieńcze zaległy skały, skaczą, huśtają się, tańczą; a każda nas zimnem owionie, szyderczo snopem drobin deszczowych obrzuci, zachichocze... Były nad nami, o, pod nami teraz, koło nas... Rozdarła się jedna u góry i — ratunku! — złota strzała słońca padła nam do stóp... Nadzieja? — — Nie! szyderstwo raczej...
Dosięgamy piargów. Biegun północny! Śnieg, śnieg i śnieg... Deszcz ani popuści... Ruch jakiś za nami: trzech zuchów z gołymi kolanami nas mija.
— Która godzina? — pyta jeden.
— Dziesiąta dochodzi, — odpowiada ktoś. —
— Ach! jakże my wolno idziemy! — dziwi się niby młodzieniec. — Godzinę już się wleczemy od schroniska.
Skłamał napewno: już dwie dobre idzie, ale co to szkodzi zadziwić kogo? To tak, jak ci autorowie przewodników, z których każdy dystansuje (na papierze) poprzednika. Niech się ludzie bawią: tout comprendre c’est tout pardonner...
Ostry wiatr staje się mroźnym. Widmo Nansena przez myśl mi przelata, — ale gdzie psy? psy gdzie? Psów nie ma, ale ktoby uwierzył? Na śniegu roje... pcheł! pcheł, albo żyjątek jakichś bliźniaczo do nich podobnych... Skacze to wszystko, raduje się, śmieje do życia... Jak temu w łapiny nie zimno, skoro Michał utyskuje, że palców już w becherach nie czuje! czy tylko on zresztą? Mróz tu panuje napewno, jestem skromny: określani temperaturę na -2° C. Ale nie mróz jest przykry, tylko wiatr; wiatr, co zamiata w tej chwili czymś pośrednim między deszczem, a śniegiem. Okrybidy nasze już całe białe od szronu.
Wspaniale wygląda p. Felicjan: na palto cywilne, ot, taką sobie jesionkę pospolitą, wdział moją wiatrówkę z kapturem. Kubek w kubek matejkowski Bolesław Wstydliwy; jeno, że tamten, acz ślamazara, kołpak miał żelazny, ten zaś — kaptur gumowy, choć taki pływak wspaniały... Tak to się czasy zmieniają et nos mutamur in illis.
Nie wytrzymał Sędziuk: dorymował do Bolesława Wstydliwego Jana Bezwstydnego, czyli niby mnie; odciąłem mu się Michałem Kędzierzawym, ile że mąż ten zgubił już dawno czuprynę w wędrówce życiowej.
Tak tośmy się przekomarzali swawolnie, gdy mokry śnieg sypał od góry, ziębił od dołu, a wiatr nim zamiatał siarczyście. Dochodzimy do trzeciego etapu: do skał. Mimo mrozu, woda szoruje strumieniami na dół i w oczy nam chlusta; snadź mokrzyśmy za mało jeszcze...
— Baczność! klamry! — Dotykam pierwszej: parzy! rdzawi przy tym palce niemiłosiernie. Wicher spycha formalnie ze skał! Jak baran do boju człek głowę musi nadstawiać! — oczy wprost zapylone śniegiem. Są tu gdzieś niby znaki, ułatwiające manewry po skale, ale schowane teraz misternie w puchu śnieżnym. Idzie się na węch. Słowem, hulaj dusza!
Kolana gołe u góry łysnęły. Co to? nasze zuchy wracają?
— Panowie już ze szczytu?
— Nie, — miękkim głosem objaśnia jeden — tam bez liny przejść nie podobna! Lód wszędzie...
— Na miły Bóg! — wołam — nie straszcie mi, panowie, gromadki!
— A państwo mimo to pójdziecie?
— Spróbujemy. —
Młodzieniec wprost, widzę, urażony; ale lojalnie łagodzi dalsze informacje.
Dzielę się dyskretnie z p. Eugenią ostrzeżeniem chłopców.
— No, toć dotąd jeszcze nienajgorzej — odpowiada — zobaczymy dalej...
Idziemy więc dalej. Śnieg w górnych strefach sfolgował nieco; wiatr miota się, jak dzik w ostępie. Skała zasypana całkowicie, jak okiem sięgnąć. Tam zaś gdzie zefirki śnieg zwiały, lód i szron, w najpiękniejsze pokrystalizowane festony: liście jakieś, gałęzie, jak one kwiaty, które mróz maluje na szybach. To trawki podszczytowe tak kanwę dają krzepnięciu. Jest tu zupełnie zimno, ślisko, lodowato: bijemy w dłonie i tupiemy nogami, bo marzną!
— Daleko jeszcze? daleko?
Człek w zwykłych warunkach kamyczek każdy obmaca, na ten stąpnie, przy tym się zawaha, znaków wypatruje, w chwytach wybredza, — tu idzie na olaboga, jak mówią w salonach pod parterem; i choćby chciał, inaczej nie może.
Mimo mrozu, kurzy się z nas: spotnieliśmy, jak myszy.
— Hola, stać! Michałowi buntuje się serce!
Rzeczywiście, wygląda strasznie: oczy rozwarte, drżenie na ciele, pierś chodzi mu, jak miech w ręku kalikanta. Niepokój nas się ima...
— Nic, nic, — pociesza małżonka — niech odpocznie...
Dała mężowi łyk jakiegoś likworu przedziwnego i — ożył nagle: owszem, nas jeszcze popędza:
— Naprzód, naprzód!
Ot, przykład, jak się prężyć zdolen duch taternika, choć powłoka cielesna w nim znikczemnieje. Zresztą, uwaga lekko tylko związana z naszym Michałem; ten świecić będzie długo jeszcze tężyzną młodemu pokoleniu, — — byleby tylko jak najprędzej na te Rysy wlazł!
Jazda więc! Dochodzimy do owej galeryjki pod szczytem. Tu się kończą ślady chłopców: ulękli się niebezpiecznej kładki, co im się zresztą chwali. Ale prawda, że śtyrbnie tu nie na żarty! Na lewo, na prawo, bezkreśne wprost płaty zimowego śniegu; oba przedzielone tą oto wąziutką przeponą kamienną, niby płotkiem, płotkiem, nie mostkiem, bo na ławę to nawet za wąskie. W lecie idzie się tu po sztucznie wyłupanych wgłębieniach prawego boku, trzymając się górą krawędzi; teraz wszystko to, jak zresztą i krawędź sama, pod świeżym śniegiem; letnia więc droga zamknięta. A więc górą po samej krawędzi? Okrakiem, a może na brzuszku da się ją wziąć?
Od nas krawędź zasłoniona tymczasem wielkim blokiem graniowym: nie widzimy jej początku. A więc jak? — Gramolić się na blok i opuścić z niego na krawędź? Możebym i wlazł, ale palce zgrabiałe, na bloku lód: boję się. Można niby i obejść blok ten z prawej strony, ale diabli wiedzą, czy pod przylegającym od dołu śniegiem znajdę dobre oparcie dla nogi? czy nie polecę w dół? — bo do samej podstawy grzebienia przysypane wszystko śniegiem. I tak źle, i tak niedobrze: osiołkowi w żłobie dano... Odważny możeby tu wprost gwizdnął na galeryjkę i w poprzek stromizny przeszedł przez głęboki śnieg? Może... W dziesięć sekund byłby wtedy na drugiej stronie. Ale nie dla mnie już takie próby! Mógłbym tą drogą najkrótsze zejście zrobić z Rysów, efektowniejsze jeszcze od onych Czechów z 1910-go roku, co to aż prawie do Czarnego Stawu z rozbitymi czaszkami galopem zjechali...
— No więc?
— Albo ja wiem? poczekajmy...
Michał tu powinien objąć komendę; on starszy taternik ode mnie: ma przeszłość nie byle jaką; jam szarak tylko w górach. Ale gdym spojrzał na tego męża, ten żywy skład nerwów na hurt i detal, — urwałem myśl w środku.
— Do diabła! przecież to lato! przecież setki ludzi tu przejść musiało w podobnych warunkach...
I ujmuję w serdeczny uścisk głaz ów graniowy. Ach, jak mi brak tu asekuracji! Gdybym choć sznurowadło czuł za sobą, jużbym był na krawędzi! Nie przeczę, że zrobiłem w tym momencie posunięcie śmiałe: stopę prawą postawiłem na olaboga! — ale stoi twardo, jak Boga kocham! — puszczam głaz i jestem na krawędzi. Wiele hałasu o nic, bo, widzę, że i górą przez głaz też można przejść bez trudu. Siadam teraz wierzchem i jadę; przejechałem! Felicjan Wstydliwy konno w jesionce nie bardzo mógł, wolał tedy na brzuszku z głową w Czeskiej dolinie, nogami w kotle Czarnego Stawu, z paru ciupagami do tego w ręku. Cóż? zwrotny: z mostu do Wisły Skacze, narzeczoną przy tym ma...
Po kilku minutach jużeśmy się darli po klamrach na szczytowe turnie. Uroczyście i tu wygląda; ale taternikom, co jak psi po płocie, okrakiem i napłask jeżdżą, — to już nie straszne. Wdzieramy się na czub. Pewnie, że rutyniści zimowi uśmiechną się tu z pobłażaniem, zwłaszcza, jeśli liny na plecach a raki na nogach czują, — ale sztuka chodzenia po górach wielkością absolutną nie jest: trzeba uwzględnić kto idzie, jak idzie, z czym idzie? Z tego punktu widzenia, zrobiliśmy dzisiaj wszystko, cośmy zrobić mogli, i jak się okazało, bez zbytniego ryzyka...
Na szczycie tak ciężko zdobytym nie zatrzymujemy się nawet: — po co? mgłą się upajać? — ta jest przecie wszędzie jednaka. Hajda więc ku Wadze! I tu, jak okiem sięgnąć, śnieg! Ścieżki owej ołtarzowej nie widać wcale: zrównana z poziomem śniegu. Michał odżył, gdy z pięciem się pod górę skończył; zaaplikował też piękny zjazd na jakiejś setce metrów z czekanem, ale na — indywidualności. Wcale dobra jazda: wszyscyśmy jej użyli, pędząc śniegowe „lawinki” przed sobą. No, i dalej już bez zdarzeń dotarliśmy do Popradzkiego Stawu. Deszcz jak umiał, starał się do końca...
W schronisku rwetes, a mimo to przyjęcie, jakie nam sprawił gospodarz-Słowak, wypadło nadspodziewanie, zwłaszcza, jeżeli zważyć, że Polacy w tym okresie traktowani tu są z powodu waluty jako żywioł mniej wartościowy; to się na każdym kroku widzi. Gdy więc Słowak zaczął się litować nad Polską z racji tej waluty, nie wytrzymaliśmy z Michałem: palnęliśmy sobie obiadek — palce lizać! Nabrał wtedy szacunku i litować się przestał. Po raz pierwszy — żołądkiem pracowałem dla honoru kraju!
Ale nie my tylko ratujemy ten honor: je tu z rozmachem z córeczkami niezmiernie sympatyczny pan, ten właśnie, którego przed dwoma dniami p. Felicjan z łóżka na Hali wystraszał; zaczęliśmy ich przepraszać. Panienki — ozdobne: którąż ja atakowałem tej nocy pamiętnej? Zdradziła się starsza zastrzeżeniem:
— Ale ja panów nie widziałam po ciemku...
Zaryzykowałem cyniczną odpowiedź:
— Ba, całe nieszczęście, że i ja pani nie widziałem...
Pogadaliśmy trochę, poopowiadali sobie wzajem, a rezultat taki, że państwo ci jutro idą — przez Rysy... Ot, co to są taterniki!
Przepiękny wstał ranek nazajutrz: lśni aż! Zgrzytam zębami, że to już 7-ma, a myśmy nic jeszcze nie zdecydowali. A kto wie? może pani Eugenia już się tam niecierpliwi gotowa do drogi? biegnę zażenowany i pukam do drzwi. Skandal! Śpią tu jeszcze... Żądam audiencji — i oto wysuwa się znowu ze wstydu obrana głowa Michała, i słyszę:
— Czemu ty tak rano gwałt robisz? Na powrót przecie czasu wystarczy...
Ażem się odsadził od drzwi:
— Powrót? Człowieku! Przecieśmy dopiero zaczęli!
Dowiaduję się atoli, że mąż ten zupełnie poranione ma stopy; odziębił je sobie; w mniejszym stopniu to samo jest — twierdzi — i z jego małżonką. Tym się zgubił ten człowiek o dobrym sercu, a lisiej naturze: stalowa taterniczka, z którąśmy takie harce wyczyniali w roku ubiegłym na Łomnicy, na Ganku, miałażby teraz z powodu Rysów...? Tu mi przerwał Felicjan Wstydliwy, który za mną tu przybiegł z wyrzutem w oczach; w jednej ręce trzymał but, w drugiej napiętek i bezradnie dopasowywał te obiekty do siebie. Zrozumiałem: powrót już pewny. Łagodnie więc pytam:
— A którędyż państwo wrócić zamierzacie?
— Oczywiście, tylko przez Kamienistą — odpowiada Michał.
Dlaczego to miało być „oczywiste”, do dzisiaj nie rozumiem. Ale — dziej się wola!
Ruszam tedy z tą garstką inwalidów, ale w zanadrzu srogie niosę projekty: poczekajcie!
Szczyrbskie jezioro aże lśni w słońcu! Reszta koron czeskich świerzbi w kieszeni; mimo to opanowywamy się i, nie wstępując do przybytku obżarstwa, kierujemy się ku Podbańskiej.
I patrzcie, a radujcie się, ludzie! Droga, którą od lat dziesiątków tu wciąż obiecują, nareszcie ciałem się staje! Już strasowana; robotników dziś przy niej wprawdzie zero całych i zero dziesiątych, ale chybać ją już skończą, skoro zaczęli... Będzie to jezdna polowa dróżka, ale porządna, przekopana miejscami w burtach wysokich. Skończy się wreszcie błąkanie pokoleń po mokradłach Pawiowej i Rakitowego Wyżu! Postęp...
Długo, długo dane nam było „zachwycać się” tym postępem, bo do 8-ej coś wlekliśmy się, jak karawana połamańców, i mnie bowiem jakieś powrósło rozwiodło się w kolanie i dokuczać zaczęło. Noc spędziliśmy tym razem w warunkach wcale przyzwoitych i z dobrym wrażeniem nazajutrz opuszczaliśmy leśniczówkę. Z dobrym — co do samej Podbańskiej, ale złość mnie wprost dusiła, że tak marnujemy okazję Krywania! Już wczoraj wieczorem kokietująco uśmiechał się do nas z granatowego nieba przekrzywiony jego czub, — dziś w promieniach słońca, jak łza czysty, z śnieżną kolią u szyi, wprost wabi, — a my, a ja, obojętnie człapiemy w błotne kałuże doliny, oddalając się od niego! Lecz jakże w takich warunkach kusić się o trofea, gdy każde z nas w innym kierunku odchyla się od pionu? Uciekać lepiej, uciekać! — bo wstyd... Lecę tedy przodem, po ostatniej próbie obrzydzenia Michałowi Kamienistej; upiera się; to mnie znowu podnieca: bunt dojrzewa mi w sercu. Właśnie jestem na rozstaju: skręt na lewo i tabliczka „na Pysne Sedlo” — to znaczy: do Kamienistej.
— Do widzenia! — kłaniam się szarmancko. Zobaczymy się w Kościeliskiej! — i ruszam w stronę Cichej doliny...
Oniemiała gromadka, ale już byłem daleko. Na Tomanową zdecydowałem się dolinkę: niechże i ja coś mam w zysku...
Tonę formalnie w kałużach, jak tonęliśmy tu z p. Eugenią w roku zeszłym; dobrym ci tu już znajomy przecie... Pomijam obfite epizody drogi, pomijam deszcz, który mnie obrobił do nitki i przenoszę się lotem strzały (sfatygowanej nieco) poza ławę u wylotu Tomanowej.
Trzech chłopaczków widzę.
— Macie tu po „papirusie”, zuchy! Dobrze ja tu na Tomanową?
— Dobrze, — aby nie zalećcie za daleko: skręćcie zaroz pod górę, w las.
— Bóg wam zapłać! — no i skręcam za chwilę „pod górę, w las”.
Zakpili, czy co? Drę się w jakieś wykroty; pot mi czoło już oblał. Za wcześnie, widać, skręciłem; trawersuję górą wprawo i istotnie po chwili włażę na schodzoną jakąś goliznę. Miałożby to być to?
Idzie ktoś.
— Dobrze tu na Tomanową?
— Dobrze! pyrgajcie do góry! jeno kij ściśnijcie w garści!
Zachwiałem się nieco. Iść mam w dolinę, a ja tu na zbocze się jakieś pnę! Ale co gorsza, kij mam ściskać, — po co kij?
Wkrótce sprawa się wyjaśnia. Rozlega się ujadanie, i niby smok ognisty, rzuca się ku mnie z góry olbrzymi kundel, za nim drugi, trzeci, czwarty! Świeczki stanęły mi w oczach... Mimo, żem człowiek łagodny, pluję w garść i z czekanem staję w pozycji, głosem starając się steroryzować wściekłe te bestie. One nic: jadą na mnie, z roziskrzonym ślepiem... Atawistyczne jakieś siły rycerskie zagrały we mnie: ująłem czekan za głowicę — i nie tak rozmachany rolnik czyni cepami na klepisku, jak ja czekanem o łby pieskie tłukłem, jak po ich białych zębach dzwoniłem! Nie zrażało to rozjuszonego hultajstwa: nacierały dalej; ale głupie doszczętnie: gdyby tak choć jeden z tyłu mię był zaszedł, jużby mnie miały! Nie; wszystkie szły od czoła, bo głupie (bo uczciwe w walce)! Poślizgnięcie się jedno w tym momencie katastrofą by mi było przy sobocie dzisiejszej: psi postu nie obserwują...
Homerycki ten opis grzeszy — przyznam się — przesadą: psy mi nie zrobiły nic, bom się obronił; ale i ja ich nie skrzywdziłem: łby i zęby rozbijałem tak „dla rymu” tylko. Zresztą, nadbiegli juhasi z pobliskiego szałasu i rozpędzili zgraję. Odetchnąłem...
— Złe, — objaśnia jeden — bo „mu” się na karku przejechały dzisiaj.
Zastanawiam się, komu się one mogły przejechać na karku; ale uderzył mię widok trochę niezwykły: ze dwudziestu chłopa w szałasie i przed szałasem, przekomarzają się, kłócą, — olaboga? sejm?
Nie powiem, iżby obrazek zbytnio zaufanie wzbudzał; aby więc zapobiec — albo ja wiem czemu? — daję ludziom pudełeczko papierosów — i to lody łamie: poczęstowali mnie żętycą i pytają oczywiście, gdzie idę.
— Na Tomanową przełęcz — objaśniam — i do Zakopanego.
— On tyz od Tomanowej prziseł...
Zrozumiałem: niedźwiedź tu był! — i to w Tomanowej właśnie, gdzie ja dążę — olaboga!
— I gdzież on się podział?
— Pieski go odegnały prec — hań! — — tu nieokreślony ruch ręką.
— A może wrócił do Tomanowej?
— Kołował siachraj, — ale moze ni...
Zdanie wypowiedziane w formie tak niezdecydowanej nie mogło otuchy mi wlać w serce. Zresztą, psy takie zdenerwowane: sierść dębem na nich; owce — ot cały kierdel przy szałasie; na trawę nie chcą, bo „cują go”, jak objaśnia juhas. Ale co ja tutaj zrobię? Toć do Podbańskiej teraz wracać nie będę; poza tym, „on” mógł i do Cichej równie dobrze zejść.
Dla zachęty ciągną mię w błota niemożliwe i pokazują ślady. Te na lewo wprawdzie kręcą ku dołowi, istotnie jakby ku Cichej, ale skoro to „siachraj” to może się i zawrócił potem?
— Idźcie, idźcie, — pociesza mnie jakiś baca o wyglądzie solidnym — głupi on tam w górę liźć, kiej tu owiecki cuje...
Nie mam wyboru; żegnam się z juhasami i idę w Tomanową. Ścieżka wprowadza mię w obszerny parów, którego dołem bieży rączy potok; olbrzymi płat śniegu zaściela jego łoże. Dziwnie ten śnieg tu wygląda na tle przepięknej zieleni doliny! Dostaję się w kosówkę, jakiej w życiu nie widziałem: to lasy całe! Ponad dwa metry strzelają kłęby gałęzi wzwyż; jarzębiny przy tym sporo.
O niedźwiedziu zapomniałem. Ścieżka się wnet zatraciła gdzieś, więc trzymam się potoku, aby nie zbłądzić; ale potok to w mokradła się chowa, to przez pasy kosówki się przebija, to nawet w malowniczy wodospadzik mnie ciągnie. Drę się, przewijam, wysilam — pot już mnie oblał całkowicie. Pomruk jaki słyszę za sobą; przystanąłem; a nuż to „siachraj”? Nie, — to tylko chmurki, zwiastunki jeszcze jednego lania, warknęły na się. I przyszło ono lanie serdeczne, krótkie na szczęście.
Potoczek doprowadził mię do stawków, co prawda, niepotrzebnie, bo ścieżka na przełęcz biegła nieco na prawo — ale to nic.
Deszcz już ustał; jest około 3-ciej; słońce wysysa wodę z mokrych traw; cicho, że tętna własnej krwi się dosłuchasz! przepiękne chwile... Raj dla oczu: szmaragdowe dywany biegną wzwyż pod przełęcz; trawa jakby strzyżona, taka równa i jasna; nie stromo: jakieś osiemdziesiąt, może dziewięćdziesiąt metrów do góry. Przełęcz — to niby dwie przełęcze bliźniacze, garbem oddzielone od siebie. Biorę się ku lewej — i dobrze trafiam.
Za chwil kilka jestem na przełęczy. Nowe scenarium: skaliste czoła Kominów Tylkowych, w kosodrzew, niby w płaszcz aksamitny strojny Ornak, Iwaniacka wklęsłość między nimi; a dalej poważne kopuły zielone, aż po Osobitą — hen! Inny — sielankowy kraj...
Plan mój był taki: z przełęczy wziąć się na lewo i przez trzy wierchy: Tomanową Polską, Smereczyński i Kamienistą, zalecieć tamtym państwu drogę na „Pysnem Sedle”: toż to byłoby zdziwienie! — a sądzę, że dwojgu kulawym i jednemu bez obcasa dałbym radę w tym wyścigu bez nagród. Niestety, trochę plątaniny w Cichej, a następnie „jego” cień w Tomanowej ze dwie godziny mię kosztowały: teraz jużbym nie zdążył. Kwituję więc i puszczam się pędem na dół ku Smytniej.
— Czy przechodzili tędy tacy państwo, co się kiwali we wszystkie strony? — pytam młodej pastuszki.
Nie zrozumiała; poprawiam się, dając parę cukierków:
— Z takim panem, co pięty nie miał?
— Tu wszystkie miały pięty, — twierdzi z całą stanowczością.
Obieram pewniejszą drogę: piszę parę słów objaśnienia na bileciku i każę jej każdemu, kto będzie przechodził, bilet ten prezentować. Chciałem dać znać na wypadek, jeśli jeszcze nie przeszli, że jestem już na przedzie i czekam w restauracji w dolinie. Dobrze spisała się mała: trafiła na pana bez pięty.
W godzinę po mnie przyszli inwalidzi. Zrazu uroczyści nieco, ale niezła wiśniówka rozwiązała języki. Przemiło spędziliśmy wieczór, urozmaicony śpiewem pana Michałowym; niech go kule biją! — nie wiedziałem o tym kunszcie.
Naraz nowina: okazja do Zakopanego. Państwo Sędziukowie skwapliwie korzystają; my z towarzyszem — nie, bo i poco? — jać lokum jeszcze nie mam w Zakopanem, a towarzysz ma dosyć już uciech górskich: pierwszym pociągiem wraca do Warszawy... Tableau!
Decydujemy się przenocować na górce; jest tu podobno jakiś pokój „bez wygód”, jak nam ostrożnie określono. Zamilczmy o tej nocy! — nie to jest straszne, czego tam nie było, lecz, przeciwnie: to, co było...
Wczesnym rankiem ruszamy. Na Krzeptówce, Skibówkach moc młodych puryców w ładnych sweterkach, oraz panienek czarnookich. Zbudowani jesteśmy: a więc to tacy miłośnicy rannych przechadzek, te dzieci Izraela? Aliści słyszymy:
— Gaździna, masełko wy macie?
— Chłopaczek, może ty masz seru?
— A mleko ty nie posiadasz? — Ja dobrze płacę...
Ot, w jakim celu praktyczni ci miłośnicy przyrody odbywają przechadzki poranne! A kochane gaździny i miłe chłopaczki — w siódmym niebie: drą łyko z tych „dobrze płacących”, nie narażając się w dodatku na niedyskretną opiekę policjantów miejskich.
Odprowadzam p. Felicjana na stację, po czym oczywiście zachodzę do pp. Sędziuków. Źle: nogi potracili; z tydzień mają być nieczynni. Masz tobie — z twardszej widać ja jestem gliny. Wycofuję się i zaraz na wstępie spotykam nieocenionego p. Stanisława Płońskiego, towarzysza tylu moich spacerów! Mieszka w pensjonacie, gdzie w miłe jakieś związki wycieczkowe powchodził i mnie obiecuje w nie wciągnąć; — cudownie!
Biegnę teraz do „Hotelu Turystów”, do sympatycznego „dziadka”, Sieczki.
— Wszystko zajęte, ale dla pana to może znajdzie się tam co jeszcze — i prowadzi mię do olbrzymiego pokoju na górze, co tę ma tylko wadę, że komunikacji tramwajowej w nim brak.
Jestem zadowolony. Niech Niebo da długie lata dziadkowi!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Rzewnicki.