<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Rzewnicki
Tytuł Moje przygody w Tatrach
Podtytuł Uśmiechy i dreszcze. Kartki z pamiętnika
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1938
Druk M. Drabczyński
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Janusz Kotarbiński; anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


6. TANIEC NA KRAWĘDZIACH
(14—16 sierpnia 1919.)


Z przeróżnych kombinacji towarzysko-wycieczkowych, w których, jak rzekłem, narzuciłem sobie lekkomyślnie rolę jakiegoś majsterka-latacza, wypadło, że dzisiejsza nasza wyprawa — mozaikowego nabrała charakteru: dwie grupy biorą w niej udział. Jedno pragnienie je łączy: znaleźć się wieczorem w Morskim Oku, mimo, że różnymi tam się dostać mamy drogami. Dalszy program zabawy ułożymy, stosownie do warunków, na miejscu. I spotkały się grupy one... o godzinie 2-giej w nocy, aby niebawem znów się rozpełznąć. Epopeja cała, — ale że gros zdarzeń nie mojej grupy dotyczy, przemykam się nad tym i od „jutra” dopiero zaczynam opowieść, od Morskiego Oka.
Dzień 15-ty sierpnia wstał w całej krasie lata: słonecznie, jasno, ciepło na dworze; aż wabią góry kamiennymi wdzięki... Ale nie sporo nam idzie, bo mieliśmy z tamtą grupą omawiać dalsze plany; tymczasem nikt z tego sfatygowanego grona nie opuszcza sypialni. Nie dziwię się, że po dwudziestu godzinach wczorajszego marszu szanują się, ale za co my cierpimy? Chodzę pod drzwiami, nasłuchuję, nie rusza się nikt. Trudno, skrzykuję moje szyki, — idziemy. Armia trzygłowa tylko: prócz mnie, idzie p. Jan K., artysta dramatyczny, kolega mój dobry z lat pacholęcych i p. Jadwiga N., klasycznej rzymiance podobna, a mimo to w powaby polskiej zdobna kobiety; osoba, którą przed paru dniami zaledwo poznałem, a już nauczyłem się cenić w niej zarówno artystyczny gest, jako i sprawność cielesną.
W świetnej kondycji puszczamy się w tan! — tanem to nazywam nie przypadkowo: — zobaczymy wieczorem...
Godzina już pewnie dziesiąta, a może i po... Pogoda, jak wyżej, wymarzona! Jasno, jędrnie, słonecznie; wietrzyk od czasu do czasu zaszeleści, pogłaszcze, poderwie, — ale na ogół delikatny. Rozzłocone szczyty odcinają się ostro od modrego, aż ciemnego, nieba. Zielone zbocza, dokąd zieleń sięga, lśnią w promieniach, rzucając ciemne kontury na fale jeziora... Raj! raj!...
Nie śpieszno nam, bo i po co? — czasu mamy dość. Idziemy niby na Żabi Niżni, a to spacerek przecie.
„Spacerek? — z grymasem kuszącym mówi panna Jadwiga — a jabym tak chciała co poważniejszego...”
Niech cię niebo ozłoci, panienko! Toć ja przez wzgląd na was tylko takim dzisiaj skromny... Wspaniale: idziemy na Żabi Wyżni.
Pan Jan teraz cokolwiek się stropił: jest on w ogóle zwolennikiem wrażeń łagodniejszych, wolałby w górach wszystko, co małe, co niżnie... Ale co miał robić? Bóg chce, czego chce kobieta... Decyduje się.


„Okrążamy tedy jezioro...“

Okrążamy tedy jezioro, pniemy się ścieżką „warszawską” do góry i przysiadamy u Czarnego Stawu, aby się nieco zorientować co do drogi i z Chmielowskim poradzić. Fraszka, panie dobrodzieju, — nie całe trzy godziny na szczyt; doliczając drugie tyle na powrót z odpoczynkiem, łącznie otrzymamy około sześciu godzin; bądźmy hojni: weźmy dziesięć, to i tak na ósmą będziemy z powrotem; a przecie ostatnią godzinę to i po ciemku możemy się człapać wzdłuż jeziora. Dodam nieśmiało, że mam ci ja świecę w plecaku, ale zapałek nie mam; kiedy indziej w przypływie przezorności zaopatrzę się w zapałki i wtedy, jak na złość, o świecy zapomnę, — takie to już szczęście moje w górach...
Zaczyna się długa wędrówka po zboczu Żabiego grzbietu; idzie się dość poziomo, tak, iż nie męczy się człek nad miarę, co wobec kąśliwego dzisiaj słońca miłe jest nad wyraz. Siklawka gdzieś z pod Mięguszowieckiego pieści oczy widokiem: tęczą gra jaskrawą.
Obserwuję moich towarzyszy: Pan Jan trochę zaaferowany; zabrał, licho wie po co, pled, który dźwiga z poświęceniem w paskach; biedak, to na plecy go zarzuca, to do boków przypasowywa, — nic nie pomaga: pled wszędzie zawadza... A że nie spodziewając się większych wypraw, nie wyekwipował się jeszcze i warszawiaka udaje, więc ciekawie wygląda z tym tobołkiem, niby wojażer, co Giewontowi przyjechał drelichy sprzedawać... Ostrożny to turysta, stateczny, spokojny, turysta-dżentelmen: nie zapala się, nie zapomina; taternika w nim mniej: nie par force „być” tu lub tam jest mu hasłem, lecz „być o ile się da”; — taki zapewne znikąd nie spadnie, ale też i świata zdobyczami nie zdziwi.
Inaczej dzielna nasza jedynaczka: szalenie ciekawa gór; wszędzie by chciała być, i tu, gdzie jest, i tam, gdzie jej nie ma. Lotna w projektach, a rozważna w ich wykonaniu; trudności technicznych, — umiarkowanych, co prawda — wprost nie dostrzega, mimo, że po raz pierwszy jest w górach. Nie z porcelany panienka; widać, że gimnastyką w życiu się bawiła. Poważna, rzekłbyś, surowa, — ale niech tylko lekki uśmiech buzię jej okrasi, mieni się, jak barwy opalu: przestajesz lękać się onej powagi... Jeżeli dodam, że urodziwa ta osóbka przykładną wykazuje zgodność w wycieczce, uwierzycie mi chyba, że cymes jest i tyle. Zobaczymy zresztą w grze.
Oj, tylko coś jakoś podejrzane: wskazówki zegarków powariowały; lecą tak rączo, że nadziwić im się nie można. A może to nie one takie chyże, tylko myśmy tacy powolni?... Teoria względności nie zaprząta w tej chwili głowy panu K.; woła on po prostu: jeść! Dobrze, — siadajmy. I znów ze trzy kwadranse ubiegły. Nawołuję wreszcie do marszu; tymczasem pogodny zawsze i miły towarzysz bluźniercze rzuca mi słowa:
— Boję się tego Wyżniego, wolałbym wrócić...
Seria sprzeciwów, tłumaczeń, kontrargumentów, których krótki sens taki, że kolega pójdzie sobie powolutku z powrotem — droga przecie, jak na dłoni, — a my z panną Jadwigą pędem zwinnych kozic polecimy dalej. — Odważna: niczego się nie boi...
Wpatrzeni tedy w kształtną Żabią Lalkę, posuwamy się z panienką wzwyż i wkrótce osiągamy trawiasty zachodzik u stóp Lalki. Dostanie się do niego, dalibóg, nie łatwe: parometrowy próg z rysą pionową pośrodku. Próbuję tej rysy, — gdzie zaś! Biorę się na prawo: komedia istna! — mam niby sposób wejścia: lewa nóżka na kamień, wyprostować kolano, pół obrotu w prawo i chwyt tam, o! Cóż łatwiejszego? A jednak nie mogę się zdecydować: jak na sprężynie, to się unoszę nieco, prostując nogę, to cofam się ze wstydem; pospolicie mówiąc: tchórzę... Byłem pewien, że manewr ten wykonałbym, a jednak — nie mogłem się przemóc. W końcu w inny jakiś sposób wtłopaczyłem się do góry i podałem rękę kompance. Z tryumfem rzucam spojrzenie ku panu K., który tam, ot, się „cyrni”, jak owa Maryś ze śpiewki.
Posuwamy się teraz trawnikiem, to trudniej, to łatwiej, ale na ogół dobrze. Osiągnęliśmy siodełko pod Lalką i — zwrot na lewo. Mamy przed sobą — jakby to powiedzieć? — długą półkę trawiastą, okalającą ściany Żabiej Lalki i Żabiego Mnicha od południo-wschodu. Biegnie ona nad głębokim żlebem, spadającym ku Czarnemu. Miejscami szersza, miejscami w gzyms wprost przechodzi. Wobec tego nierówności wszelkie z nastermanych kamieni na poważne urastają przeszkody. Ostrożnie, ostrożnie stąpamy, bo w prawo — w żleb na łeb! Sam rym ten męski dokładnie rzecz charakteryzuje.
Towarzyszka imponuje mi wprost: niewiasta ta po raz pierwszy w życiu jest na szczytowej wycieczce; dotychczas dolinki tylko obrabiała; a jednak idzie śmiało, sprawnie, bodaj nawet łatwiej ode mnie bierze trudności... Cóż? — młodość...
Półka wyprowadza nas na przełęcz Białczańską Wyżnią, — jesteśmy już w domu: pół godziny na szczyt; droga zupełnie łatwa. Zostawiamy plecaki pod głazami szczytowymi i wydostajemy się ku żerdce.
Morze szczytów dookoła! Kto lubi górski, skalny krajobraz, tu go ma! Poemat cały z kamieni!
Godzina pół do piątej: prawdomówność przewodników zdumiewająca! Dla kogo oni je piszą! Czy o biegi na przełaj im idzie?
Na szczycie wiatr! Przewiał nas też wkrótce i jużbyśmy zeszli zapewne, gdyby nie dwaj oficerowie, którzy z Żabiego Mnicha tu dążą. Było ich tam czterech, ale dwu zawróciło od przełęczy na dół. Zapoznajemy się i uwieczniamy na wspólnym bilecie wizytowym. Sądziłem, że wrócimy razem, ale to wyścigowcy: na Niżne Rysy chcą jeszcze „wstąpić”. Do widzenia!
Bierzemy się do odwrotu i my. Dzięki niezwykłej mej spostrzegawczości, plecaków nie szukałem nawet pół godziny. Tem ci prędzej biegniemy ku Białczańskiej, bawiąc się na koszt własny.
No, ale rzeczy zabawne się skończyły; zaczyna się inna pouczająca w miarę historia. Rzecz ta jest w dwu odsłonach. Oto pierwsza:
Upojeni poezją kamienia, rozradowani, rzekłbym, że udało nam się dopiąć zamierzonego celu, ale źli, że o godzinę wcześniej nie ruszyliśmy ze schroniska, opuszczamy się z panną Jadwigą z przełęczy po onej półce dokoła Żabiego Mnicha. Zegarek pół do szóstej wskazuje, ale w tej czeluści kamiennej — mroczno już niemal. Idziemy percią kilka minut.
— Stop! proszę pani! Źleśmy poszli: perć ma tendencje ku górze!
— No, może z tonu spuści...
— Ba, — kiedy pamiętam, że tam dwa jasne kamienie przekraczaliśmy, dochodząc do przełęczy, a na naszej drodze takich nie ma wcale.
— Więc?
— Ha, idźmy jeszcze nieco, — zobaczymy...
I zobaczyliśmy: perć najpospoliciej w świecie — urwała się, znikła...
— Nie ma co! z powrotem do przełęczy!
Piętnaście minut w jedną stronę, piętnaście z powrotem — do diabła! pół godziny stracone! Wracamy na przełęcz i wypatrujemy:
— O, tu, tu... — teraz będzie dobrze.
Idziemy. Pięć minut, dziesięć, kamieni białych nie widać... — czyżby to jeszcze nie to?
— Zwrot! Urywa się! A niech to jasne kule biją!
Wracamy na przełęcz. Pół do siódmej: godzina stracona!
— Panno Jadwigo! Źle jest: ciemno już prawie. Młode pani ma oczy: kamieni jasnych niech pani szuka!
— Ba, przyczaiły się... A może to to? — i pokazuje mi coś, czego ja nie widzę.
— Może i to... pcham się w tym kierunku na inną jakąś perć... Nie widzi mi się, ale wbrew nadziei, nadziei się chwytam. Nic z tego: rozchodzi się i ta perć po kościach. Jezus Maria!
— Nie podobna tak się wciąż wracać do punktu wyjścia — mówię — bo utkniemy tutaj. Ot, bieli się tam coś niżej: opuszczę się na dół po ścianie. I opuszczam się ostrożnie na jakiś upłazek; diabli wiedzą, po com ja tu wlazł? Chcę wrócić: nie puszcza... Co robić? co robić?
Jam ci wiedział, co robić należy: siąść trzeba było na kamyczkach, towarzyszce zalecić to samo i może znów w anegdotki, oczywiście mniej wydekoltowane, do rana się zabawić. Ale jakże to? Młodą dziewczynę, która w górach nigdy nie była, tak sobie uprowadzić z towarzystwa i gdzieś jej pod niebem kazać spać? — bez światła, bez maszynki, bez odzienia cieplejszego? Gdybyśmy nie opowiedziawszy się nikomu, byli wyszli i gdyby nas nikt nie oczekiwał, biedy by nie było: taka noc w pogodę, miłym wspomnieniem mogłaby pozostać, — przynajmniej dla mnie. Ale dzisiaj? — tamci się przecież zaniepokoją: Pan Jan podmalował już tam tło... Pogotowie gotowi wysłać... Ambaras ludziom robić?... A drwiny jutrzejsze?... a...? — czy ja wiem co...
— Panno Jadwigo, dopóki jeszcze cokolwiek widać, musimy się z tej pułapki wydostać! Tu, choćbyśmy krzyczeli wniebogłosy, nikt nas nie usłyszy. Pozwoli pani jeszcze próbować?
I tu uścisnąłbym łapki pięknej rzymianki, gdybym się... objawów własnej konfidencji w takich warunkach trochę nie obawiał: bo, oto, głosem beztroskim zapewnia mnie towarzyszka, że czuje się wspaniale, że nie boi się niczego, że owszem wdzięczna mi jest, iż ją odrazu w sedno rzeczy wprowadziłem; tak sobie właśnie wyobrażała urok wycieczki górskiej... Było w tym kurtuazji nieco, ale była i szczerość, — czułem to!
Uspokojony jako tako, zaczynam znów taniec po ścianie mrocznego kotła na kilkadziesiąt metrów nad kamiennym jego dnem, bez możności zejścia na owo dno. P. Jadwiga dzielnie mi sekunduje: to się opuszczamy po chropawych skałkach, to wspinamy z powrotem na głazy, to trawersujemy po załomach i listewkach. Odtworzyć sobie tego nie podobna; ogólnie tylko powiedzieć mogę: piekielną sarabandę tańczyliśmy w mroku na urwistej ścianie...
Czy należało się tak bądź co bądź hazardować? czy wolno było? Oczywiście, nie! a jednak trzeba przejść taki moment psychologiczny, by zrozumieć, że nieprzeparta jakaś siła pcha w takich chwilach, że łamie ona wolę i za uszy wprost ciągnie w głupstwa... Jesteśmy tu przecie może o parę kroków od jasnych owych kamieni, — za kilka minut, za minutę, za pół, bieda może się skończyć — jakże załamać ręce bezradnie i siąść? — Jak skwitować ze zwycięstwa, które się wydaje tuż — tuż? Ten właśnie przełomowy punkt decyzji tak jest trudny...
I oto w tańcu tym obłędnym naraz wykrzyknik wyrwał mi się z piersi: Wygrana! Stoję przy jasnych kamieniach! Gdybym wór złota był znalazł w tej chwili, nie rozradowałby mnie do takiego stopnia! Przy tym — i satysfakcja pewna: cała ta walka namiętna, jako i jej wynik dodatni — odbyły się w oczach kobiety!
— Nóżki za pas teraz; panno Jadwigo! Honor teraz cały — w nogach...
Rozjaśniło nam się w oczach; — może dlatego, że perć nas z czeluści na front przed Żabią Lalkę wywiodła... Skrzydła u ramion mi urosły... A ona, ona, ta biedna wyciągnięta przeze mnie na wertepy ofiara, głodna teraz oczywiście i przewiana w lekkiej bluzczynie — bo wiatr nie na żarty zaczyna poświstywać — nie skarży się, nie urąga, nie narzeka, jeno wyciąga nożyny, by mi sprostać... i przychwala sobie jeszcze... Dzielna towarzyszka!
Obejście Lalki, opuszczenie się z siodełka owym zachodem trawiastym, zsunięcie się z czupurnego progu — to fraszka teraz dla taterników, którzy przed chwilą na czekanie się podciągali na urwistej skale i w żywe się bawili drabiny! W godzinę byliśmy na miejscu, gdzie pożegnaliśmy się z p. K. Szkoda, że nie „poczekał” na nas tutaj, jak się przy rozstaniu odgrażał... — szalenie byłby pewnie ubawiony w tej chwili: siedem godzin czekania mogło by mu snadnie humor wyostrzyć... Bo to już dziewiąta! tak, dziewiąta... — ciemno niemal zupełnie.
Ze dwie godziny jeszcze drogi, łatwej wprawdzie, ale po nocy może nawet niebezpiecznej. Wiem, że bliżej ku Rysom popodcinane ściany od Czarnego; wiem, że w pewnym dopiero miejscu schodzić można. Ale jak trafić do tego miejsca i nie polecieć znów za daleko, jak niegdyś z panem Janem Jaroszyńskim — cośmy to z Żabiego Niżniego wprost do Morskiego Oka zeszli!
— Trzymać się górą! — nie pchać się w żleby za wcześnie, bo pourywane! — wołałem za p. K. na odchodnym; pamiętałem, że do znudzenia trzeba iść poziomo, zanim na dół się skręci; ale co innego jest teoretyzować, a co innego teorię w czyn wcielać na głodno i po ciemku! Słowem, mimo tryumfu pod Lalką, cienko nucić zaczynam. Zwierzyłem się z tym pannie Jadwidze, lekko napomknąwszy, że właściwie tośmy tu... do brzasku poczekać powinni....
— Jam gotowa — odpowiada. — Ale w takim razie szkoda tamtych wysiłków... Ma rację: szkoda; i westchnąłem smętnie...
— Wie pan, na złość chodźmy dalej! w dzień; to byle kto chodzić potrafi... Nie podziwiać tupetu? Wiem, że rezolutność młodych panienek przewyższa czasem o niebo siłę ich argumentacji, ale oprzeszże się, Ajaksie, takiej odwadze niewieściej?
Skomenderowałem: odjazd!
Lecimy dziarsko kwadrans, drugi... Turniczki migają nam tylko. Ciemnica w tej chwili niepokalana: godzin już na zegarku nie rozróżniam. Ale jeszcze troszeczkę, a coś gdzieś zaczyna majaczeć; słabiutkie to refleksy księżyca, który — hen — za górami gdzieś się tam pewno podnosi... Ale mrugnął figlarz widać tylko okiem, bo znów nieprzenikniona ciemnia, w której rysuje się teraz w dole coś jakby plama, czarniejsza jeszcze od czarnej onej nocy. Domyślam się w tej plamie zwierciadła Stawu Czarnego; panna Jadwiga pociesza nawet, że widzi szereg jaśniejszych plamek, łukiem biegnących na obrzeżu; były by to te płaskie kamienie, którymi wyłożona błotnista ścieżka, okalająca Staw od północy? A zatem baczność, — musimy być bliscy skrętu na lewo. Otucha wstępuje w serca, bo to znaczy, że jesteśmy już na linii północnego brzegu jeziora, że skręt tuż tuż być powinien...
Istotnie, ściana jak gdyby się spłaszczała ku dołowi, jak gdyby...
— Co, panno Jadwigo, próbować? — to już pewnie żleb...
— Próbować, zawsze próbować! — rzuca rezolutnie.
Ha, wola Boża! Opuszczam się, bo spłaszczenie rzeczywiście do żlebu nas ściąga jakiegoś. Tyle ich tu przecie, tych żlebów!...
Idzie się jako tako; opuściliśmy się po ściance na dno i zwolna grzebiemy się ku dołowi. Coś jakby migało na dole, kołysało się... Nie mylę się: to czarna tafla jeziora faluje w podmuchach wiatru. Linia rozdziału jaśniejszego podłoża, po którym stąpamy, i migocącej owej tafli czarnej, rysuje się jednak zbyt jakoś daleko, ba, włazi — hen — na jezioro! Wniosek jasny: żleb jest podcięty! Chciał, nie chciał, wyłaźmy! — to nie tu jeszcze... Wydobywamy się, wznosimy mniej więcej do poprzedniej wysokości i sypiemy znowu poziomo dobry jaki kwadrans.
— Jest! — o, tu pomagałem p. K. do góry! — pamiętam!
Zaczynam się opuszczać. Stężała na razie mina rzednie mi: stoję jak gdyby nad studnią; sięgam nogą, jak mogę najdalej: nigdzie oparcia...
— Omyłka, proszę pani: gruntu nie chwytam, — płyta to widać pionowa.
Cofam się! — i drapię się pazurami czym prędzej do góry. Jestem spocony, jak w łaźni; nogi mi dygocą... Siadamy... Wiatr chłodny zaciąga od Stawu. Panna Jadzia, wyczuwając widać, że zaczynam się denerwować, chce nastrój ratować; z miną, jak gdyby nigdy nic, powiada:
— No, ale my się dzisiaj uśmiejemy z pana K.!
Był to tak misternie dobrany moment do dyskontowania naszych tryumfów, że gruchnąłem śmiechem, aż skały okoliczne echem się ozwały.
— No, to nie ma co — mówię — dążmyż do tej chwili wesołej... i zrywam się do dalszej drogi. Zaczyna się nowa sarabanda w poprawnym wydaniu! Znów włazimy do zatraconych żlebików i z kolei wyłazimy z nich do góry. Ile tego było, nie wiem, ale na czas licząc, musiało być sporo. Tu może i bezpieczniejszy tan, niż tam za Lalką; ale tam choć troszeczkę było widać, tu — nic! — czarno, jak w duszy zbrodniarza!
— A wie pan, że my Staw już właściwie mijamy! — mówi p. Jadwiga — doskonale już rozróżniam owe płaskie kamienie... o, tam...
— Tam, tam, — przyświadczam, choć nie widzę nic. Ale skoro tak, to nie ma co: skręcajmy: tu już podcięć być nie powinno; jeżeli i tu będzie źle, to już chyba klapniemy, proszę pani, bo lecieć tak w poprzek po zboczu, jak wtedy z p. Jaroszyńskim, nie podobna: do świtu byśmy nie doszli. A ma się na tym skończyć, to lepiej już po ciemku siedzieć, niż po ciemku w skałach się telepać...
Zaczynam znów „schodzić” — dla pewności, w pozycji siedzącej... Owszem, niczego jazda; ale dłuży się szalenie... Drżę na myśl, gdyby w ten sam sposób przyszło odrabiać to „schodzenie” z powrotem do góry... Układ stoku pocieszająco jednak się zmienia: poprzetykane trawą skałki przechodzą powoli w luźne kamienie.
— Jezus, Maria! pani! — to piarg! gruby jeszcze wprawdzie, ale nieomylny to znak, że już u końca jesteśmy!
Odetchnąłem! Przysiedliśmy na dwie minuty. Zaręczam teraz towarzyszce, że za pół godziny będziemy na ścieżce. I, o dziwo! w tej właśnie chwili słyszę z ust osóbki, która mi bodźcem była i oparciem, która jest istotną bohaterką dnia, nieoczekiwane wyznanie:
— Panie, ja resztkami sił już gonię; znużona jestem śmiertelnie!
— Wierzę; — ale cóż? utkniemy tutaj? zaczynam brać kobietę podstępem, podziwiając jej wytrwałość, sprawność, krew zimną; ubolewam, że to ja jestem przyczyną wszystkiego, oskarżam się, przepraszam — — — no i podziałało...
Idziemy; ale staram się teraz hamować w biegu, o ile mię nogi nie ponoszą, bo z góry tom ja całe życie zuch. Tym bardziej muszę zwalniać, że niemądry bucik p. Jadwigi wyszczerzył ohydnie zęby, a drugi stratą napiętka mu odpowiedział, — skandal!
— Czarne połacie przed nami: kosówka! Ostatnia próba pani na dzisiaj...
Zbliżam się z drżeniem, bo nie wiem, czy kosówka puści. Ale łaskawa dość, miękka, widać młoda. Nie powiem, że bez trudu była i ta przeprawa; przeciwnie, napracowaliśmy się, aż pot nam oczy zalewał, ale w końcu wygrzebaliśmy się z tej plątwy na goliznę, a potem na ścieżkę!
Co czułem? — opowiedzieć nie zdołam! Tryumf, żeśmy wybrnęli z biedy, i radość, żeśmy zdrowi i cali, i zadowolenie, że drwin się uniknie, (choć drwinki to tam będą) — wszystko to oszałamiało wprost! Jakże łatwo było bowiem o nieszczęście! A gdybym tak dziewczynę był uśmiercił, — na myśl samą truchleję: jużbym chyba i sam uciekł, gdzie oczy poniosą!... Lekkomyślność nie do darowania! — przyznaję i biję się w piersi; przy pierwszej sposobności — powtórzę to samo... Taka jest natura ludzka! Co mnie w oczach własnych poniekąd rozgrzeszało, to przekonanie, że partnerka — stała na wysokości zadania... A gdy mi jeszcze gorąco dziękować zaczęła za nieszablonową pierwszą swoją wycieczkę górską, niemal uwierzyłem, że... nie zrobiłem głupstwa...
Wróćmy do swojej odysei. Pierwszy odruch mój, gdyśmy się znaleźli na ścieżce, był — nie zgadniecie — manewr w kierunku „indywidualności”. Tak, bo nielitośnie obszedł się z moimi lodenami zeschły jakiś badyl w kosówce: oskalpował mnie formalnie... od dołu... Ma swoje dobre strony czasem i — noc...
Schronisko śpi już, niestety; spracowali się tu wszyscy świątecznymi gośćmi. Cóż mogło zostać dla biednych turystów? Dostaliśmy tylko — malinowego soku... no sześć szklenic przyciepłej już nieco wody uszlachetniliśmy — czy, jeśli kto woli — splugawili barwną tą cieczą, by pić za zdrowie dzierżawcy! Poza tym — o Ryczywole zamilczeć wolę...
Przyjaciele nasi śpią snem sprawiedliwych. Pan Świerz Mieczysław tylko czuwa jeszcze; ostatnie zlecenia oddaje kilku zuchom z wysokogórskiej kompanii, z którymi — poczciwy — już był na wylocie, by nas szukać na ścianach Żabiego, — Bóg zapłać!
Po sutej kolacji, odprowadziłem pannę Jadwigę za wskazówką zaspanej donny służebnej do babińca i — spać na górę pod swój numer!
Inna jednak półsenna amazonka tamuje mi dostęp do hali:
— Hola! — tam nie można, tam wszystko zajęte!
Tłumaczę wyszukanie grzecznie, nie mniej przeto przekonywająco, że się myli ta pani, bo oto w ręku mam dokument w postaci zamówionego od rana łóżka.
— Tak? No, to trudno, proszę pana, ale co ja zrobię, kiedy w łóżku pod tym numerem leży śpiący gość?
— Męski, czy damski? — wołam natarczywie.
— Męski, — odpowiada amazonka z rezygnacją, czując już gromy w powietrzu.
— Psiakrew! — mi się wyrwało. Ale zapalam się:
— Jak to? — ja mam numer, a wyście położyły męskiego gościa? Łóżko mi dajcie! — żywo!
Zbyt żywo akcja znów nie szła, ale ku temu wyraźnie zmierzała, by gościa wykurzyć z legowiska. Na propozycję taką odpowiada on krótko i węzłowato amazonce:
— Co? kto? Wynosić się, do diabła!
Spoglądam na kategorycznego pana i ze zdziwieniem widzę... czerwoną kokardę. Na prawo, na lewo, wisi moc takich kokard na wiszącym odzieniu! Gość czym prędzej usypia, a donna mi objaśnia:
— To socjalistyczna partia tu śpi.
— A niech was pięć kroć! — wrzeszczę. — To taki burżuj wlazł mi tu w groch! „Hańba!” — mi tu jeszcze zakrzyczy... Nie chcę! Biegnę półprzytomny na dół, przypomniał mi się bowiem sybaryta p. K.; śpi u p. radcy Jana Nowickiego, opiekuna przybytku — i dlatego właśnie amazonka i tu mnie osadza. Ja nic, prę...
Przyjęto mnie bardzo życzliwie. Wtłopaczyłem się odrazu do łóżka sybaryty. Pytali się mnie panowie o różne rzeczy, litowali się, komentować chcieli zdarzenie, — ja dorwałem się tylko do wody, której trochę zostało w karafce, i usnąłem, zanim zdążył pan K. sformułować pogląd na naszą eskapadę.
— A panna Jadwiga? — pyta.
— Kłaniać się wam kazała serdecznie — odpowiadam przez sen, — ale ma pretensję, żeście nie poczekali...
Machnął ręką, bo już sapałem, jak wół do karety, powiedziała by panna Zofia z „pawilonu”.
Nazajutrz znowu cudnie na dworze. Przypuszczając jednak, że moja rzymianka bez bucików w góry nie pójdzie, nie bardzo się śpieszę ze wstawaniem. Gdyśmy się zeszli wszyscy przy śniadaniu, dowiedziałem się, że partia p. Jaroszyńskiego już sobą rozporządziła; moja kompania również światoburczych zamiarów na dziś nie żywi, zwłaszcza, że buciki p. Jadzi demonstracyjnie odmówiły służby. Zdecydowaliśmy się tedy też na powrót przez Waksmundzką.
Na odchodnym komiczna trochę scena: chcę płacić za dwie noce. Zdziwiona amazonka niby:
— Za co? Pan przecież w cudzych łóżkach spał.
Tak na dwu Janach zarobił trzeci Jan, bo objaśnić tu muszę, że nocy poprzedniej, gdy pan Jaroszyński do północy nie zjawił się ze swoją partią, zająłem dla niego zamówione legowisko; o drugiej w nocy, jak powiedziano wyżej, stanął po licznych perypetiach dnia u wezgłowia; miałże mnie wyrzucać? — legliśmy pobok. W taki oto sposób upiekły mi się dwie noce! — a zarobek nocny liczy się podwójnie... Śmiał się do rozpuku z tego czwarty Jan: p. radca Nowicki.
Malować uroczego powrotu w taką pogodę przez rozśpiewany las, nie będę, by w czytelniku zawiści nie budzić. Wspomnę tylko, że i miłą godzinkę z gazdą „pod Wołoszynem” spędziliśmy, i na pieszczotliwej Gęsiej Szyi w słońcuśmy się pławili, i pieska na hali Waksmundzkiej z satysfakcją zwymyślałem, tym śmielej, że ujadał na uwięzi, z oddali, i wreszcie spadliśmy, jastrzębiom podobni, na błogosławione pola jagodowe pod Kopieńcem.
W przecudny wieczór letni znaleźliśmy się znów przy Chałubińskim. Toż to zasłużony będzie jutro wypoczynek!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Rzewnicki.