<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Rzewnicki
Tytuł Moje przygody w Tatrach
Podtytuł Uśmiechy i dreszcze. Kartki z pamiętnika
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1938
Druk M. Drabczyński
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Janusz Kotarbiński; anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


5. PRZEZ GÓRY — DO PIESKA...
(5—8 sierpnia 1919.)


...Zjednoczona, niepodległa, Duchem wielka, potężna Ramieniem — niech żyje!! Tak; — bez paszportu jadę, bez rewizji, bez tego jakiegoś półlęku, jakim żandarmi wszelkich potencji na rubieżach granicznych napawają statecznych obywateli... Teraz już bez zastrzeżeń prawno-politycznych czuję się obywatelem Rzeczypospolitej — tu, jak czułem się przed wyjazdem — tam. I gdyby nie te jakieś niepojęte dziecinne animozje ex-Galicjan w stosunku do Warszawy i warszawiaków, widocznie za to, że Zygmunt III nie przewidział był chwili obecnej i Kraków stołecznego pozbawił splendoru, — człek czułby się zupełnie u siebie... Czyż zresztą, gospodarczo rzecz biorąc, nie mam prawa czuć się u siebie? — gdzie okiem rzucić: w knajpie, na szczycie, w schronisku, dolinie — wszędzie: Warszawa, Warszawa, Warszawa... Ba, toć to Europa jeszcze zamknięta, jeszcze krwawe widma wojny włóczą się po gościńcach, jeszcze niestężałe warunki polityczne mącą plany poczciwym burżujom. Więc wszystko pcha się ku Zakopanemu, ku Krynicy, ku Rabce, no i wszystko moknie a złorzeczy, złorzeczy a moknie, bo od tygodni, od miesięcy nawet, tu leje a leje... Katastrofalnie mokry i zimny rok, zresztą, nie tylko tu, w górach! „Polska wstanie, gdy zima zimie rękę poda” — wieszczył pono ongi Wernyhora, — i nie bardzo się omylił: śniegi zeszłoroczne nie zdążyły spłynąć jeszcze a tu już nowe nie za górami... Utrudnia to turystykę: łatwe szlaki trudnymi się stały; lecą też amatorzy od skał, niby ulęgałki, i krwią piszą historię sezonu.
Szczęściem, wszystko jest zmienne na świecie: pierwszą połowę sezonu, istotnie, miałem marną, drugą natomiast — kryształowo niemal czystą; szczególnie dziewięć dni finiszu bosko wprost pięknych, ciepłych, słonecznych, jakimi tylko Tatry umieją darzyć, gdy w hojności królewskiej spragnionym ceprom garściami rzucają i modre rzeźwiące poranki, i rozzłocone słońcem południa, i w bladej purpurze płonienia skąpane zachody, i wysrebrzone pełnią księżyca balladowe noce...
Oczywiście, i bliższe mi kółko warszawskie w komplecie. Ale czy mnie kiedy dosyć? Zamieszkałem tym razem w „Modrzejowie”, choć unikam, co prawda, pensjonatów, bo te to dla taternika wprost niebezpieczne zasadzki; ale wszystkiego trzeba spróbować... I wnet wplątałem się w sieć koneksji towarzyskich, które mię omal nie zgubiły. Tragikomiczne czyniły wrażenie to moje szamotanie się w rozkoszach, to manewrowanie, kiedy i z kim należało iść, kiedy wypadało, a kiedy pragnęło się iść; to też spekulowałem, wiązałem poszczególne elementy rozmaitych grup, wyłgiwałem się czasem sprytnie, — dość, że obeszło się bez skrzypień, o które tak łatwo w podobnych warunkach... Taką to już właściwość moja w górach: łatwo zawieram znajomości, lekkomyślnie planuję wspólne wyprawy, a później, choć zęby rwij: nie zdzierżę...
Ale zdarzają się i wycieczki, że tak rzekę familijne, stateczne, uczciwe, gdzie człowiek może odpocząć pełną piersią, bez manewrów, bez łatań... Taką wycieczką jest np. spacer dzisiejszy w sympatycznym kółku rodzinnym państwa Makarczyków.
W tej zacnej rodzinie od paru już dni wprost wre: ja idę, ty idziesz, on nie pójdzie... — ja jadę, tybyś pojechał, ona niech nie jedzie... — we wszystkich trybach, czasach i osobach koniuguje się te czasowniki... Bo i co dziwnego? — sama „idąca” rodzina składa się z młodym kuzynkiem z sześciu osób, a są wszak i jakieś ciekawe osóbki, z którymi spotkać się mamy dopiero na Hali... Przygotować jedzenie dla takiego grona, zabrać szklanki, noże, plecaki, kubełki, czajniki, omal nie inne jeszcze naczynia niepozbawione uszu — bo p. Stefan jest przezorny i omnia sua z sobą nosi — wszak to praca Syzyfowa prawie! To też, gdy wpadłem we wtorek przed pierwszą do pp. Stefanostwa, aby się przekonać, czy jeszcze co się nie odmieni, atmosferę zastałem mocno podnieconą: fruwały swetery, szczękały imbryki, skwierczały kurczęta na patelniach, a wszystko to na tle ożywionych dysput, pełnych pięknych nadziei, niewyraźnych obaw, — bo dodać należy, że jeszcze z pół tuzina życzliwych krewnych, przyjaciół i znajomych zaszło z ostatnim pożegnaniem i bądź zachęcając, bądź zniechęcając do tego i owego, brało żywy udział w tym ważnym zdarzeniu. Rozpromieniony, podniecony, zaaferowany, krząta się w tym ukropie familijnym pan domu, rzuca rady, wskazówki, rozkazy i zakazy beztroskiej, bo nieświadomej odpowiedzialności młodzieży i — baczy, by wszystko stało na wysokości zadania.
Stwierdziwszy tedy gotowość bojową rodziny, biegnę i ja przyodziać się w zbroję taternicką, rzucam komu należy słowa pożegnania — i koło czwartej staję do wymarszu. Pogoda piękna, słońce wprost leje szczerozłote blaski, w których odcinają się wyraziście upragnione szczyty. Miałożby się już skończyć owo lanie nieszczęsne, co w tym roku tak gnębi rodzaj człowieczy?
Przewodzi nam oczywiście pater familias p. Stefan, Makarczyk. Do Kuźnic pp. Makarczykowie pojechali per konikum z tysiącem tobołków i juków, — my w pocie czoła drzemy pieszo... W Kuźnicach zastajemy p. Stefana na górze tobołów samego: pani z kimś znajomym poszła nieco przodem. All right! Toboły na plecy i — marsz! Pniemy się przez sploty korzeni, mijamy skręt ku Nosalowi, i cieszymy się razem z p. Stefanem, że małżonka jego tak dobrze dziś idzie; lornetką jej na Boczaniu nie dogonisz! Aliści pana męża zaczyna trochę niepokoić ten pośpiech; wymyka się naprzód — i w kwadrans powraca zziajany, zrozpaczony niemal. „Nie ma żony!” — „Jak? gdzie?” — „A no, nie ma” — i prysł, jeleniowi spłoszonemu podobny, szukać na Nosalu żony! Bo pani, rzeczywiście, tak się była z kimś spotkanym zagadała, że powędrowała na skręt, ku Nosalowi.
Znalazł... Idziemy w znoju czoła przez błota boczaniowe, — uf! jak gorąco! Przemierzamy długi Upłaz Skupniowy, aż tu za nami wychyla się jakaś gromadka. Patrzę — i oczom nie wierzę: Oppenheim, Bednarski, Chełmiński, Terlecki, przewodników paru — co do licha! Znowu Pogotowie? toć przed dwoma dniami zaledwie sam szedłem w tym samym towarzystwie po pana Rostafińskiego, który miał wypadek na Zawracie... Urodzaj... Bo dowiaduję się za chwilę od mijającego nas Pogotowia, że właśnie przed paru godzinami stoczyła się jakaś panienka z Zawratu i czeka pokiereszowana na pomoc...
Za pół godzinki mamy potwierdzenie naoczne, bo oto idzie we własnej osobie, zawieszona na barkach ratowników ofiara. Młoda panienka; głowa zakutana w biel; widać z pod obsłon twarz obrzękłą, skrwawioną... Strach mrowiem przeleciał przez kości... W milczeniu przeszliśmy obok, bogatsi o jedno ostrzeżenie. Ale czy dzikich taterników ostrzeżenia się imają?
Docieramy na Halę. Spanie jest, owszem, w „pawilonie” nawet osobnym... z pod ciemnej gwiazdy. Są w nim trzy łóżka i stół; jak my się będziem dzielić ze spaniem, skoro jest nas już — dziesięć osób? Bo owe trzy zapowiedziane osoby już są: dwie dzieweczki jak z bajki, z młodym śwarnym towarzyszem. Starsza, coś w rodzaju Goplany — powiewna i jasna — z słonecznym uśmiechem na pięknej buzi; młodsza, poniżej zapewne jeszcze szesnastki, ciemniejsza, z szatańsko miłym grymasikiem, komicznie chwilami poważna... Kobiecość aksamitna w jednej świadoma już siebie, nieświadomy zaś uporek i rozkapryszenie pacholęce w drugiej — oto cechy zewnętrzne panien Dzidzi i Zosi, dwu nowych towarzyszek twardego łoża na Hali i spodziewanych sukcesów w wycieczce.
Czy mam opisywać tę noc przemiłą w „pawilonie”, nie tyle w sen bogatą, ile w figle i śmiechy rozbawionej młodzieży? Nie, — po co oskomę w czytelniku wzniecać? Przesunę się odrazu do tych chwil nad rankiem, w których jęły się odzywać z pod koców melancholijnie ciche, jękliwe głosy.: „Mężu, ty słyszysz?” — „Dzidzia, ty widzisz?” Bo oto na świecie — leje zapamiętale! Usuwam jakiś ręcznik sprzed stłuczonej szyby, przez którą mnie życzliwie przez noc przewiewało, i topię wzrok w czarnej, szarzejącej już miejscami nocy: — beznadziejnie! Tylko poczciwy, a głupi łeb sflażonej krowy dojrzałem w szarzyźnie: oparła się nim niemal o framugę okna, jakby się skarżyć przyszła do pawilonu na to, co się dzieje. „A pódziesz”, powiedziałem dla kurażu, i schowałem nos pod koc.
Posępnie zeszło śniadanie, ale powoli zaczęliśmy sobie perswadować: nic z Zawratu, trzeba przeczekać w pawilonie, a może... a nuż?... ale nic się nie chciało poprawić, — tedy na złość postanawiamy... iść na Kościelec. Normalni ludzie wzięliby to za niewczesny żart, ale nie my, nie taternicy... I w piątkę odważniejszych „pyrgnęliśmy”, jak mawiał sympatyczny p. Kręcki z „Boccaccia”, na on Kościelec. Wrażenia — mokre, mokre i przewiewne, przerzucam się tedy odrazu do odwrotu, oczywista po zdobyciu szczytu.
Prało nas, o rety! i deszcz, i grad, i krupy, — my nic, lecimy ku Karbowi, jak antylopy młode i — oto — na Karbie pławiliśmy się już w słońcu. O, zmienności żywiołów ziemskich!


„Staw nam gra teraz w barwach....“

Schodzimy. Staw nam gra teraz w barwach, szary świat kamienny, zwilgły jeszcze od deszczu, chciwie ssie ciepło słoneczne, — oprószona brylantami zieleń — tam, niżej nieco — błyski strząsa tęczowe za powiewem wiatru... Słowem, piękny czas, piękne widoki i — spacer piękny...
Przysiadamy po drodze, by się porozkoszować otoczeniem... nie wartoż było nieco zmoknąć dla takiej panoramy? Wyschliśmy już zupełnie. Na spotkanie wyszło ku Stawowi poważne stadło rodzicielskie i w rozrzewnieniu wita swych Budrysów. O godzinie 6-tej jesteśmy na powrót w norze-pawilonie, gdzie nas czeka zasłużony obiad. Ale, oto, najmłodsza latorośl rodu, która tak się dzielnie spisywała w górach, zaczyna manewry dolskie od wylania całego rondla kluseczek na mleku — do łóżka! Zgrabny, jak grzyb w barszczu, powiedziałaby panna Zosia, która przecudnie umie trawestować przysłowia, gdyby powaga chwili na to pozwalała... Trzeba było robić nowy obiad. Aby więc czasu nie tracić, puszczam się z Makarczykiem ojcem i dwoma skrajnymi synami na mały spacerek do Zielonego Stawu.
Droga — nic szczególnego, ale powrót bajeczny! Oto słońce, co tak nielitościwe było tankiem, łaskawym i hojnym stało się teraz: zaczęło zwolna malować wierzchołki. Barwy jaskrawiały stopniowo aż do czerwieni niemal, — zaróżowiło się wokół wszystko, toporki czekanów ogniem nam zagrały... Dziwne wrażenie chwyta człowieka w tym bengalskim oświetleniu! Zdaje mu się, że jest na jakimś teatrum, że lada chwila ktoś gdzieś z boku przemówi, zjaw korowody wystąpią, pióropusze zaszeleszczą... A tu nic... — cisza, aż w uszach dzwoni... Przecudne tonowanie barw: ot, tam, na Koszystej czerwień zupełnie inna: brudniejszy jakiś ton... A tu, bliżej Świnickiej przełęczy krew się rzuciła na śniegi i jaśniej zaraz zagrała... Z za Kasprowego rącze obłoki tu śpieszą. Różowe już same, do sfery płonienia się zbliżają, która zwolna już na Skrajną Turnię się wdziera. Barwy się łamią... — jak to opisać? jak opowiedzieć?... Słońce zapada gdzieś za kulisę, czerwień sinieje, jakby popielało pod nią tło... Szarzeje wszystko, posępnieje, czuć zbliżający się — sen... Wracamy tedy, choć mimo woli oczy ku zachodowi lecą!
Dziwiono się, gdzieśmy się podzieli, ale nazbyt mowni nie byliśmy tym razem...
Kolacja, czy obiad, już nie wiem. Przed spaniem jeszcze jedna ekskursja w krainę piękna. Księżyca na niebie nie ma; hen, za górami jeszcze myszkuje... Ale go już czuć: dziwna jakaś poświata legła na wszystkim; znów efekty bengalskie, w innych tylko kolorach: jakiś seledyn przyćmiony, jakiś łuku elektrycznego odcień... Jużci, to księżyc tak maluje, ale gdzie on? gdzie? Przedziwne tło balladowe: tylko patrzeć, jak rycerstwo końmi zatoczy... I siedziałoby się, i patrzało, i słuchało... Cudny wieczór!... Idź tam, wymuskany, wonny warszawiaku dancingowy! — wpatrz się w to niebo, wsłuchaj się w tę ciszę, a zrozumiesz może, czemu ludzie tęsknią do gór, i z nizin ku nim ciągną... Nie zaryzykujesz bez partnerki? Namów i ją, — nagroda czeka cię pewna...
Spać!
Wbrew zapowiedziom ranek wstał piękny nazajutrz. Zrywamy się pośpiesznie: mamy iść przez Zawrat do Morskiego. Adiutant tylko panienek bruździ: utrzymuje, że panna Dzidzia „gdakała” w nocy, co ma być nieomylnym znakiem zaziębienia, że powinna tedy o powrocie pomyśleć. Umilkł jednak, spiorunowany błyskami kilku par oburzonych oczu. I w samą porę to uczynił, gromadka bowiem gotowa już do marszu...
Idziemy w pięknej pozłocie słonecznej... nuż podaruje nam niebo chociaż ten jeden dzień? chociaż jeden!... Ale na subtelnościach koncepcji ludzkich nie rozumie się niebo: już przy Czarnym Stawie prało nas, jakby do serc samych chciało się przesączyć... Boję się analizować bliżej tego nieszczęścia, by czego złego nie sprowokować, podstępnie więc uprowadzam część towarzystwa naprzód. Ale obu rozbitym teraz partiom było nie do dyskusji, bo — oto — lunął jeszcze lepszy deszcz! Zakotłowało się, zamroczyło... Przypadły partie pod ściany, jakby to mogło pomóc w czym komu... Lało, dopóki chciało, aż wreszcie sfolgowało nieco... Mokrzuteńcy jesteśmy, jak kiełbie w powodzi... Puszczam się tedy z połową gromadki naprzód; coś nam tam tłumaczono z dołu, kiwano na nas, ale rwaliśmy z kopyta. Przy klamrach dopiero łaskawie pozwoliliśmy się — dogonić. Ale już było dobrze: deszcz ustał.
Wejście na Zawrat wygląda dziś zgoła inaczej, niż letni turyści nawykli je widzieć: olbrzymie płaty śniegu biegną od dołu aż pod samą gardziel przełęczy; takoż i ściana Małego Koziego, po której się właśnie mamy piąć, oblepiona śniegiem, jak dziura w moście (powiedzonko panny Zosi)... Choć miesiące całe leje deszcz, nie udało mu się tych zasp tu spłukać... Stąd i te wypadki tegoroczne.
Linę wyciąga p. Stefan. Hej! nie szczędzić kolan ni indywidualności! (też rodzynek ze słownika panienek: synonim nikczemnej połaci ciała, co to w górach od głowy czasem potrzebniejsza...). Dochodzimy do pierwszego z dwu płatów, co legły ha odcinku klamer. Uuu, śtyrbnie! Manewry w szparach przyskalnych, — a są między nami i tacy, co gór w życiu nie widzieli, (chociaż nie zawsze tacy chodzą najgorzej).
Jak grzebaliśmy się w tych śniegach, asekurowali, obchodzili zaspy, — jak drżały łydki poniektórym z obawy, zaś innym z zadowolenia — pomijam, bo śpieszne mi na przełęcz. Tak lubię patrzeć na „zdobywców”, dla których Zawrat jest nowalią, gdy po wyjściu z czeluści, stają olśnieni wobec odsłonionych nagle widoków....
Niestety, nie hojny dzisiaj Zawrat: wietrzno, szaro, smętnie...
Nie popasając tedy długo, rzucamy się w dolinę, która lodem na Zadnim Stawie świadczy, że nie ze wszystkim zapomniano tu o zimie... zeszłorocznej, a to już przecie siódmy sierpnia dzisiaj!
Cieplej nieco po tej stronie; wał Kozich Wierchów snadź wstrzymał podmuchy północy. Nie śpiesząc się, żartując, ćwicząc się w zjazdach na licznych płatach śniegowych, docieramy wreszcie do schroniska w Pięciu Stawach... Ironia: schroniska! do budy zapuszczonej i obdartej, rozkradzionej częściowo. Przybytek niezagospodarowany, bo któżby tam o turystach pomyślał w sezonie, który osiągnął bodaj największą frekwencję gości w Zakopanem od początku jego istnienia!
Wnet buchnęły ognie dobrotliwe, zabrzęczały zbyrkliwe narzędzia, potoczyły się puszki z konserwami. Niewyczerpany w tym kierunku p. Stefan dobywa proszków jakichś, z których po pewnym szeregu zaklęć kulinarnych powstaje przepyszna zupa grzybowa. W wielkim zaś rondlu familijnym przyprawia — propria manu — — kakao na puszkowym mleku, zaklęte jakieś kakao, bo ani rusz burzyć się nie chce w gotowaniu. Ubiegła długa godzina, — zupa grzybowa już do wspomnień przeszła, zmieniono maszynki, wytoczono milion spirytusu, całą dolinę w krąg czekoladowe wonie zaległy — nic: pęcherzyków ani dudu, a za to zawartość rondla się zmniejsza; — zrozumiał tedy, że odparowywa napróżno takie delicje! Sekret jakiś kulinarny, ze sposobem fabrykacji mleka związany... Tyle dobra przepadło, i w takich właśnie, jak na złość, okolicznościach!
Zmrużyło słońce roześmiane oczy i chłodek cze-redkę owionął; wyciąga tedy sweterki poniektóry z plecaka i zaraz: Rrrrond! — dla rozgrzewki. Kilka mazurowych susów pod dźwięk harmonijki pana Zbyszkowej. Albo się jest młodym, albo nie... — do licha!
Ruszamy... — i niesmaczne spostrzeżenie na wychodnym: schronisko posiadało ongi księgę gości. Miło jest czasem spojrzeć do takiej książki: znajdzie się tam i wierszyk dowcipny, i rysunek, i wspomnienie nie jedno. I oto w tej chwili na kupie wyrzuconych śmieci, zmięta, poszarpana, błotem przerosła, leży właśnie taka księga i znanymi całej Polsce imionami błyska. Odwracam parę kartek dziobem czekana: Żuławski, Kasprowicz, Zaruski... — nie ma co mówić: wymarzone miejsce! — panteon prawie...! — opuszczam zasłonę...
Idziemy przez Świstówkę, ale mała jeszcze dygresja do Siklawy. Wodna dziś niezwykle... Dacie wiarę? Tylko my dwaj z p. Stefanem, choć milion razyśmy tu byli, schodzimy na dół, by wodospad w całej krasie obejrzeć. Starszej daty romantyzm...
Wyciągnęliśmy się pod Świstówkę w długiego węża na ścieżce; wypadałoby kroku przyśpieszyć, bo kandydatów moc do spania, — ale jakże tu się śpieszyć? — cuda, cuda przed nami! Oczy się gubią w pięknie... Zatrzymujemy się na onym czole 1774 m, co mało ma widoków do siebie podobnych... U stóp puszyste dywany zieleni biegną ku dołowi w głęboką roztocz doliny; przed nami aksamitem słane ściany Buczynowych z wijącą się w poprzek ścieżką od Krzyżnego, i nęcące i groźne zarazem; na lewo szmerliwa Siklawa, której strasznie gdzieś się śpieszy, a taka spłaszczona tutaj w naprawdę srebrną wstęgę potoku! Zaczarowany kraj, jak z romansu, jak z bajki! — jak z procy, dopowiada p. Zosia...
Śpieszmy! — szósta godzina czai się już bowiem w rumowiskach maliniaków na dole... Chłodek wieczorny dojmuje... Otoczenie szarzeje... Zmrok? Tak; — ale potęgują go te chmury, co powypełzały z za węgłów. Jeszcze pięć minut i zaczyna się — lanie, lanie w przednim gatunku! Godzina blisko drogi nas czeka po ohydnej, wyboistej, najeżonej kamieniami ścieżce; za chwilę potok już smaruje po niej; buty ślizgają się po kamieniach, i giną nieraz w pułapkach! Kosówka, tak miła tu w pogodę dla cieniu, teraz przyziemnym pieskom dałaby ochronę, nam zaś dolewa jeszcze za kołnierze, łechce po wydłużonych nosach... Mokro od góry, mokro od dołu, chłód, błoto, wiatr... — oto, rozkosze górskiego świata; gdyby jednak nie one, czyż umielibyśmy cenić te inne, prawdziwe rozkosze?...
Jesteśmy wreszcie w schronisku.
— Herbaty — wołam zrozpaczonym głosem — herbaty, araku!
Słynnego stoicyzmu obsługi tutejszej nie łamie jednak głos mój znękany; dobrze mi tak: czemum tu Roll-Roycem nie przyjechał? czemu o Chambertina choćby nie zapytam?
Ruch dzisiaj w Morskim Oku wzmożony: cieszą się ludziska, że się z ulewy wykpili. Kompania wysokogórska w komplecie: misternymi pchnięciami na bilardzie straszy wojowniczych pobratymców przez góry... — niech wiedzą, żeśmy na stanowisku...
Moje towarzystwo rozmieściło się jakoś po pokoikach, bo, jak się okazało, mama pięknych naszych panienek, zjechawszy tutaj samotrzeć na ich spotkanie, co było można znaleźć wolnego, zamówiła dla nas. Z konfiguracji familijnych wypadło spać mi na wspólnej hali na górze, — niech i tak będzie...
Przed spaniem — jedzenie. Jeżeli zapasy rodzinne państwa Makarczyków były imponujące, to śpiża przybyłych pań przytłaczała wprost swą mnogością! Przezorne, ale i mądre, bo zaopatrzenie schroniska, mówiąc grzecznie, baaardzo nie tego... Więcej utył dzierżawca na gościach, niż goście na jego wikcie!
Spać na górze może i wesoło, ale diabelnie zimno. Kładę się więc pod subtelny kocyk en gale, bo nie tylko w podkutych butach, ale i w czapczynie sflażonej, przywalam się ciężarem nasiąkłej peleryny i śpię... Już to komfort w kochanych naszych górach z wdziękiem dostosowywa się do prymitywów natury!... W nocy, oczywiście, leje, rankiem leje... Kwitujemy więc z dalszych zwycięstw i rozwiązujemy wycieczkę. Część towarzystwa będzie tu czekała pogody, część zamówionymi końmi wraca do Zakopanego — ja decyduję się dla rozmaitości na powrót przez Waksmundzką, sam oczywiście, — i to z takiego gwaru! No, może ześle mi co niebo po drodze...
Chłodno dzisiaj, mży; w kapturze więc po nos rozrabiam stopami lepkie błoto szosy. Jakieś turystki naprzeciw; dalibóg, dowcipne: boso sobie idą, jak koty w marcu (przejąłem się już metodą panny Zosi); bodaj że praktyczne to na dzisiaj. O, i druga bosa kompania! tym razem to stadko pysznie utuczonych gęsi — majątek! I jeszcze jedna kompania, godna bardzo, bo... wysokogórska; chłopcy, jak struny! — aż się serce raduje, że tak nas dobrze tu strzegą na granicy, tylko, że nudzą się pewnie w braku... nieprzyjaciela...
Zbliżam się skrótami do Roztoki i — o, dziwo! — modre niebo nade mną... Deszcz ustał już od kwadransa, — słońce znowu śmieje się figlarnie... Mijam przepyszny most, pożeram ostatni kilometr przed skrętem i — w las!
Zaczyna słońce przypiekać, a że droga pod górę, więc nowy atak wilgoci: po rzęsistym deszczu, teraz pot rzęsisty... Ni z tego, ni z owego, poezja mię napada:
— Samotność! — cóż po ludziach? czym śpiewak dla ludzi? — zaczynam deklamować, ale że gadać pod górę niezdrowo, opanowywam natchniony nastrój...
Myślicie, państwo, że dobrotliwy deszcz skwitował? O, to nie znacie uporczywości żywiołów: ze dwie godziny mię jeszcze obrabiał, zachowując stopniowanie: to lał, to „prszył”, to siąpił, to znowu lał... Udało mi się umknąć mu na chwilę: wstąpiłem na mleko do gazdy „pod Wołoszynem”. Skromniej tu, niż w wykwintnych przybytkach stolicy, ale o wiele przyjemniej! W prymitywie jadłodajni siedzi sobie taki prymityw człowieka i cieszy ci serce, że różni się wybitnie od stołecznych lordów-kelnerów... Godzinę siedziałem w szałasie, a rozradowany starowina bawił mnie z całym oddaniem: zwierzył mi się z bied swoich, ze stosunków rodzinnych, w przeszłość sięgnął, o dawne wyprawy na koziczki zahaczył, no, i o panu Chałubińskim pogwarzył i do krewieństwa, jak oni wszyscy, z Sabałą się przyznał. Widać było, że łże, ale łgał tak sympatycznie, tak nie po komediancku... A gdym mu draśnięte zębem czasu „papirki” na nowiutkie z pod stempla korony wymienił, ledwie się nie rozpłakał starowina: dla wnuczki je schował...
Ale — iść trzeba... Deszcz swoje zrobił: miejscami tonę niemal w błocie, psiakość! Zaciskam zęby, a idę...
Oto polanka przed Przysłopem Waksmundzkim; kuszą mię znaki na prawo — i skręcam, mimo deszczu, ku Gęsiej Szyi. Jak też ona wygląda na mokro? Ba, prawie wcale nie wygląda... I trudno uwierzyć: nie łatwo wprost wejść! Wicher tak spycha z drobnego piarżku, że z głową spuszczoną, niby jeleń do ataku, muszę się weń przeć. Gdym dotarł do grzbietu, miałem złudzenie, że to śnieg pada, bo wiatr, przenosząc krople deszczu przez grzbiet, tak je rozpędzał, miętosił, dezorientował, że dziwne ewolucje różnokierunkowe odbywać musiały, zanim ziemi dopadły. Ze szczytu, oczywiście, nie widziałem nic, ale czyż podobna ominąć te zadzierżyste skałki, co tak misternie góry udają?
Trochę jeszcze krążenia po polance, bo znaki tu figlarnie pochowane w trawie — i prostą drogą ku Waksmundzkiej...
Cała awantura! — nie lubię spotkań z tymi smykami góralskimi: ciągle to papirusów żądne, a że ja ich nie palę, narażam się na niezadowolenie bisurmanów. Ponieważ widzę kilku takich przy szałasach, więc umyślnie nieco zbaczam pod górę, na lewo. Czemu na lewo? — a no, aby trudniej zgadnąć było... Już — już śmiałem się w duchu, że wezmę łobuzów na kawał, bo nawet upominać się z oddali o papierosy nie mogą, gdy pewna okoliczność zwróciła moją uwagę: ot, tam, na lewo widać jakąś ni to altankę, ni gołębnik, abo ja wiem, co? Porządnie to obrobione, jak cacko wygląda w porównaniu z szałasami, jeno, że malutkie. Zaciekawiło mię to: podchodzę bliżej. A nie byle podejście: ślisko, błotno, olaboga! — a ponadto obfite ślady ucztowania krów. Zapuszczam ciekawie twarz do onej arki...
O, Jezu! — włosy mi dębem stanęły na głowie, a pot na czoło wystąpił... Bo oto pies, taki biały halny pies, liptak, olbrzymowi podobny, o kudłach zmiętoszonych przez deszcz, a ślepiach iskrzących, wyskakuje potępieńczym susem i z rykiem ranionego żubra rzuca się na mnie! Cofam się nagle, by rozmach dla czekana wziąć, poślizguję się na błocie i łomot! Czekan wypada mi z ręki, i nie tak chmura, wichrem porwana, kłębi się i przewala, jak ja wycinam kozły po stoku, w błocie i w szpinakach krowich, niby wiatrak w powietrze to rękoma, to nogami w te paskudztwa bijąc. Zgubiłem czekan i czapkę, plecak mi się odpiął, a peleryna splątała u nóg! Psisko, snadź nie oczekujące takiego efektu, a może i przerażone czarnym fikającym widmem, zgłupiało na razie i znikło w czeluściach arki. Udaję tedy, że go niby nie widzę i zbieram swoje „kawałki”, rozproszone w locie. Ale jak ja wyglądam, mój Boże! Najserdeczniej, najsolenniej, najuroczyściej popaprałem się ze wszystkich stron: i od dołu, i od góry, i z boków... A tu, nadomiar nieszczęścia, ta tłuszcza bisurmanów z polany śmiechem hien ohydnych wita moją biedę...
— Śmiej się głupi, — masz z czego — mówię dla własnej satysfakcji i z największą rewerencją dla pieska, aby tylko z budy nie wylazł, odsuwam się zrazu dyskretnie, a później ankarier umykam do skraju polany. Tam u potoku, robię z sobą porządek: siadam wprost do wody; prędszy będzie skutek... Wyprałem się wreszcie jako tako, choć pół godziny mię ta historia kosztowała! Skręciłem do krzyża. Czemu mię — do szatana! — ta architektura tak tu uwiodła!
Na Psią Trawkę teraz — brrr! — sama nazwa przypomina mi to kudłate bydlę... Błoto, jak sto diabłów; ale deszcz już przed tą moją awanturą ustał. Skakałem jeszcze długo po leśnych kałużach, aż dobrnąłem wreszcie, niby bocoń przez błotniste szlaki, do schroniska na Trawce. Tam pociecha w strapieniu: już na szosie przed Roztoką minąłem jakiegoś wojaka z przystojną panienką o wydętych wargach, którą on Martyną nazywał; pod Wołoszynem oni mnie minęli; gdzieś w pobliżu Waksmundzkiej ja ich zacząłem dopędzać, ale psie moje figle inaczej zrządziły; tu ich wreszcie mam. Zagospodarowali się, wzniecili ognisko i kończą herbatę, a ponieważ pamiętam, że pod Kopieńcami człek się zwykle błąka, a pan porucznik zdradzał znawstwo Tatr, więc wyspekulowałem sobie, że z nimi pójdę; nie chcę się już dzisiaj błąkać: ten piesek ognie we mnie pogasił...
Tak się też stało; no, ale gdzież można iść z Psiej Trawki, jeśli nie w jagody, w borówki, po tutejszemu? Stu rąk, stu języków! — by opisać i opowiedzieć, ile tam tych jagód! To też jedliśmy dobrą godzinę, aż wydęte wargi panny Martyny sczerniały na węgiel, a zęby hebanowi się stały podobne. Dobra, widać córka: dla mamy chce jagódek nieco zebrać; ale w co? jeden ma kubasek maleńki; jakżeż nie usłużyć takiej osobie? — ofiarowuję swój... Długości omawiań, jak i kiedy ma mi zwrócić kubasek panienka, nie odpowiedział jako żywo wynik: juzem się z nim na zawsze pożegnał... Dziwni są czasem ludzie...
Pan porucznik, jak się okazało, zielonego pojęcia nie miał o drodze; łaziliśmy więc razem po rąbanisku, jak jabym to potrafił sam, wreszcie skręciliśmy pierwszą lepszą drożyną w las — i oto jesteśmy na Cyrli... Tylko błoto na wylocie, żal się Boże! — młaki na całym spadzie aż do szosy! Pożegnawszy się przy jadłodajni napotkanej, do której ci państwo wstąpili, by deser obiadem dopełnić, puściłem się przez Jaszczurówkę i Bystre, łożem potoku — do domu!
Pieska na Waksmundzkiej długo będę pamiętał, raz, przez emocję, której był sprawcą, po wtóre, przez wdzięczność, że mnie nie skosztował perłowymi zęby swoimi...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Rzewnicki.