<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Rzewnicki
Tytuł Moje przygody w Tatrach
Podtytuł Uśmiechy i dreszcze. Kartki z pamiętnika
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1938
Druk M. Drabczyński
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Janusz Kotarbiński; anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


4. CHRZEST NA LODOWYM
(27—31 lipca 1918.)


Jak w raju Mahometa, płynęły nam miłe dni w pensjonacie. Bo choć rozkoszą są wycieczki górskie, dobrze jest przeplatać je czasem wycieczkami w dziedzinę wesołości kameralnej, — nie prawda? A materiału palnego dość jest w tym roku w „Sariuszu”... Aż strach: zaczadzieć można, jeśli nie spalić się z kretesem w gorącej atmosferze.
To też, podniecany instynktem samoobrony i chcąc z drugiej strony ratować nieocenionego towarzysza, p. Stanisława Osieckiego, władcę tego przybytku, nalegam natarczywie, by „prysł ze mną” choć na parę dni z tego raju i powietrza górskiego złapał. Przyznaje mi, że periculum in mora, a jednak wciąż odkłada...
Nareszcie, nareszcie wymogłem: idziemy! Zamiary srogie, jak zawsze; zaczynamy od Lodowego... Drugi dzień już oglądamy się za szkapiną, któraby na Łysą nas doniosła, ale takie nam ceny tu śpiewają poczciwi górale, tak rzewnie klną się, że samych ich drożej kosztuje, iż postanawiamy nie wyzyskiwać biedaków i... do Jaworzyny iść pieszo. O, i nogami się czasem obronić można! Wyjdziemy sobie po południu i przenocujemy w tartaku jaworzyńskim. Ktoś tam mówił p. Stanisławowi, że dyrekcja obecna chętnie turystów przygarnia.
Żegnani przez cały korowód zesmętniałych oczu, ruszamy w drogę po uroczystym obiedzie pożegnalnym. Wymarzone warunki! Słońce jak gdyby nam chciało wynagrodzić rozstanie: pieści swym ciepłem łagodnym, miłym, jedwabnym, jak niewieścia dłoń... A mimo to krakał dzisiaj, krakał posępnie barometr na Tatrzańskim Dworcu. Chyba się myli, — nie podobna...
Idzie się nadspodziewanie dobrze w stosunku do zniewieściałości, w jaką wpadliśmy w Sariuszu. 199 minut na 24 kilometry do Łysej nominalnie, a 21 uwzględniając skróty, to wcale niezły marsz.
Biegniemy do owego tartaku — i skandal: nawet przed oblicze swe nie chce nas dopuścić pani dyrektorowa w nieobecności małżonka; i służba kiwa głowami: ktoby tu i gdzie mógł spać? A że dziwne jakieś panują obyczaje w tej Jaworzynie i jadłodajni publicznej żadnej nie ma, więc decydujemy się na Podspady. Parę kilometrów zaledwie, ale ileż dłuższe są te kilometry!
Jesteśmy wreszcie w gospodzie Podspadzkiej. Żyć nie umierać! Piękny pokój o dwu grzecznych łożach, piwo wyśmienite, gospodarz wylany, w czterech językach jednocześnie nas ubawiający, no, i luneta na Hawrań; miała ona wprawdzie mały feler, że nic mianowicie przez nią widać nie było, ale przynajmniej chęci fundatorów były dobre.
Obserwujemy tutejszych letników, którzy się zeszli na kolację: sami Węgrzy, a może żydkowie, bo coś na to patrzy. Autochtonów tej ziemi, Polaków, chyba między służbą szukaj!
Spaliśmy w ciszy tutejszej po rozgwarze Sariusza, jak króle. Ale rankiem przeciągnęły się nam miny: Hawrania nawet mimo lunety nie widać, mgły się włóczą, siąpi... Do diabła! — gdzież to słońce wczorajsze? te dłonie jedwabne?
Trzeba jednak iść: tu siedzieć nie będziemy. Niedziela dzisiaj: moc schludnego ludu dąży do kościoła. Witają nas w najczystszej polszczyźnie: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, — słyszycie, panowie dyplomaci alianccy!
Błoto w lesie, ojej! — na drzewa chyba leźć. W pewnym miejscu przerąb poprzeczny na parę metrów szeroki, na kilkadziesiąt długi; na skraju kazalniczka jakaś ze schodkami, daszkiem, a jakże... Co to? Strzelnica, proszę państwa, strzelnica jasnych panów... Siadają tutaj od czasu do czasu ekscelencje, i paląc cygara i popijając koniak, dudnią z dubeltówek do napędzanej w korytarz zwierzyny! Polowanie — tak zwane...
Rzednieje las, we mgły otulony. Szaro, smętnie, łzawo... Dziewuszki jakieś dźwigają wodę w konwiach.
— Dzień dobry, dzieuchy, — a skądeście wy?
— My z Jurgowa, pasiem tutaj. Hań, patrzcie, krowy... A wy kaz idziecie?
— Daleko w góry, na Lodowy.
— Cooo? — a pocoz wam toto?
Snadź nie musnęła ich jeszcze kultura taternicka. Pytamy o mleko.
— A to pódźcie s nami... — przez błotniste trawy ciągną nas ku szałasom na górce. Wewnątrz młodzież różnopłciowa śpi jeszcze pokotem wokół wygasłego ogniska.
— Dzień dobry, śpiochy! — Obudzone dziewczyny zainteresowały się co nieco rannymi gośćmi, chłopaki ani mru-mru: złe... Prowadzą nas do obszernej przybudowanej izby. Boże, to istny Fukier krowi! Dziesiątki naczyń różnych na ziemi, na stołkach, a wszystko pełne mleka w rozmaitych stanach.
— Wy to na słodkie się widzicie — mówi do mnie jedna.
— Ano, ale po czym poznajesz, mała?
— Bo wam tak ślipie, jak kotowi chodzom...
— A niech cię nie znam! Zresztą nie wiem; może i „chodziły”; taki to przecież miły obrazek... Pociągnęliśmy po dwa kubaski.
— No, a ileż się wam, dziewuszki, należy?
— O! toć wyśta pili, nie my, to wy lepij wicie...
A bodajeś zamąż wyszła, dziewczyno! Spożywca ma ceny określać! Zawyliby kupcy warszawscy... A kto wie, może ona taka chytra, ta mała? Tym razem chytrość jej się opłaciła. Przeprowadziły nas grzecznie przez błotka, nadziwić się nie mogąc, kie nas licho „hań, na te Lodowe gna”? Kie licho? — albo ja wiem...
Postępujemy w głąb doliny Jaworowej; krajobraz się zmienia. Zrazu łączki zbiedzone z ponarzucanymi głazami, a następnie kamienie, kamienie, kamienie! Okiem ogarnąć nie można niezmierzonych połaci, bo zazdrosna mgła legła przesłonami na wszystkim; mógłby człowiek przypuszczać, że tu żadnych szczytów Jaworowych ani Lodowych, jako żywo, nie było i nie ma. Idziemy, zdani na nos p. Stanisława, a snadź niezły to nos, bo wyszliśmy prostą drogą na pomnik ś. p. Klimka — niech śpi w spokoju, którego nie zmąci Mu tu żaden odgłos z za gór!
Szlachetna w linii kozica, filuterny świstak, co aż sfotografować się p. Stanisławowi pozwolił, — ot, urozmaicenia drogi. A jednak dziwny to jakiś kraj, w którym dziewczyny turystów, a świstaki strachu nie znają...
Zajrzawszy nieco do zapasów, bo to na obiad już pono czas, skręcamy w dolinę Zadnią. Pogoda niezachwycająca wprawdzie, ale od dwu godzin znośna. Aliści koniec temu dobremu: zaczyna padać; mgły jeszcze się opuszczają, a może my się wznosimy ku nim?...
Droga coraz ciekawsza: pniemy się w olbrzymie jakieś żlebisko. Nic podobnego do ścieżki tu już nie ma: płytki, załupy, — występy, — czyżby to normalną drogą być miało? Człowiek nie idzie do góry, tylko się drze na czworakach, prosto w wodę, która chlusta z góry coraz obficiej, coraz bezczelniej! No, no, no... Godzina mija, druga: końca nie widać... Pomimo przemoknięcia, pot mię zlał uczciwy... Deszcz, tu wyżej, w krupę się przerodził i siecze po twarzy jak biczem. — Jeszcze chwila i mamy śnieg! Sypie tak rzęsiście, że wnet nam drogę dywanami usłał, psiakrew! Silniejszy powiew i:
— Grań! — woła p. Stanisław.
Nareszcie! Ale dziwnie świat wygląda! Powinno światła niby przybyć na grani, a tu sczerniało jeszcze! Co u licha: dzień przecie, a tu mrok formalny! Chmur przez mgły nie widać; ale i mgły same brudne niesamowicie...
— Prędko! prędko teraz! — nawołuje p. Stanisław. Urąga chyba biedzie: człowiek, zgięty w pięcioro, dźwigał się ku grani, rozprostowaćby się chciał nieco, a tu znowu w kabłąk się giąć? Ale gnę się z poddaniem, rękoma głazów się chwytając, bo mi kolana drżą z napięcia, a peleryna na wietrze, jak sztandar łopocze...
— Nie gimnastykować się tu! — woła p. Stanisław — zrzuć pan tę chorągiew!
Ma rację, przyznaję; to też zrzucam z siebie pelerynę, choć tu raczej przywdziaćby co należało, i w kurteczce puszczam się naprzód. Trochę jak pies na płocie sobie poczynam, bo wiatr wysila się, by strącić człeka na bok! Zamiata przy tym kłębami śniegu, aż oczy zamykać... Palce mi zmarzły na kość, — ślisko, mokro... — ale idź! choć każde stąpnięcie poślizgnięciem grozi! — idź, bo mus... Liny — w sekrecie dodam — nie mamy. Jeszcze kwadrans, jeszcze parę minut i — szczyt!
Mój Boże, w takich warunkach jeden z najpiękniejszych szczytów! najwyższe wzniesienie rdzennego grzbietu Tatr! a trzecie wzniesienie w ogóle!
— Ale koń! koń jeszcze! — wrzasnąłem z przerażeniem, uprzytomniwszy sobie, że idąc z tej strony, dopiero za szczytem będziemy mieli to groźne w tych warunkach zwierzę! Zakotłowało mi się w głowie, ale stereotypowe już „Prędzej! prędzej!” p. Stanisława pognało mię dalej.
— No, koń! — komenderuje po jakimś czasie — siadać okrakiem!
— Olaboga: w błoto? w śnieg? w lód? Niech pioruny jasne...!
— Nie wywoływać wilka z lasu! — ostrzega towarzysz — słyszy pan?
Czekany zaczynają nam grać niesamowicie, elektryczność się wyładowywa...
— Burza nas złapie! Prędzej! — grzmi p. Osiecki.
Zaczynam się przewijać po głazach konika i — dalibóg — sprawniej to mi idzie, niż przypuszczałem. Wypróbowana moja właściwość: zaczynam być taternikiem, gdy strach mię obleci... Ale jakiż ciekawy ten koń! Choćbym okulał, przyjdę tu w pogodę: rozkoszna to musi być przejażdżka...
Zsiadamy z konia i teraz ankarier na dół! Burza siedzi nam na karku. Podmuchy wiatru rosną. Strefa śniegu się kończy: zaczyna lać pospolity deszcz. Woda chlusta po skałkach w przegony z nami.
Zbiegliśmy na dół, przemoczeni do szpiku. Pocieszam się tą filozofią góralską, co to mówi, że „do skóry to ono doleje, a ci bez skórę to nie przeminknie”. Uda się nam ujść burzy, czy nie uda? Jak na złość, obejście stawów fatalne! Uporządkowanie dojść w takich miejscach to chyba nawet subtelnej Ochrony Przyrody nie uraziłoby...
Oto i schronisko Teryego! Uciekliśmy burzy, która właśnie w tej chwili, piorunem się oznajmiając, jak jastrząb, na dolinę spadła.
Niemiła wiadomość na razie: miejsc w schronisku nie ma. Chyba, chyba, że na podłodze położą posłanie?
— Kładź, gdzie chcesz, bracie, nie wielka to przecie tutaj różnica... Zaczęło się wyżymanie szatek to w pokoju pożyczonym, to po trosze w sieni; zmieniamy to i owo z bielizny, o ile wobec przemoknięcia plecaków i ich zawartości przebranie się ma jakikolwiek sens...
Na sali wesoło i gwarno. Najlepiej dostosowane do warunków są dwie ślicznotki węgierskie, które w białych bluzkach i ażurowych pantofelkach na niedzielny spacerek się tu wybrały; udała im się majówka! Poza tym jest kilku panów i poważnego oblicza Franz, przewodnik.
Po pierwszym gliwajnie — sit venia verbo — i my wzięliśmy udział w rozmowie ogólnej. Oczywiście, wszyscy zostają na noc, bo dziwy się dzieją na świecie: wicher się zerwał; jakby się cały kierdel cyganów obwiesił!... Ulewa tak potworna, że woda przez drzwi wejściowe do schroniska się wdziera! — huragan rwie na strzępy chlustające z nieba kaskady i w pył wodny je zmienia... Klnie się stary Franz, że w życiu nic podobnego nie widział!
— Co, panie Stanisławie, wyobraźmy się sobie teraz na koniku!
— Koniec byłby pięknie zapowiadającej się pańskiej kariery — odpowiada smętnie wódz.
Mam tedy prawo uważać się za bohatera, skorom zwiał tak sprawnie, — nie?
Osiemnaście godzin tak lało, osiemnaście godzin trzęsło się schronisko w swych zrębach. Już dobrze po południu nazajutrz odciągnął Franz ze smokowickimi gośćmi. Pozostał tylko jakiś profesor węgierski, który z towarzyszem na naszą Perć Orlą się wybierał. Tych na dole w temperaturze 24° pouczał p. Stanisław; ja wolałem 4° na górze, ale pod stertą koców za to.
I wiecie państwo, co robiłem? Sylwetki wierszowane gości sariuszowskich popełniałem, — tak... O, telewizja duchowa powyżej 2000 m widać się zaostrza; niech przyzna mój towarzysz, że się nie myliłem, gdym pisał o nim, iż:

...w politycznym swędzie
— Może czas już niedaleki —
Na fotelu nam zasiędzie,
Docisnąwszy się do teki...

Przepowiedziałem i inne rzeczy, ale to to już sprawy prywatne...
I następną noc jeszcze lało, a wiatr zawodził...
Rankiem dopiero ucichło. Pożegnawszy więc gościnnych gospodarzy, puściliśmy się na dół. Zamierzona na wczoraj Pośrednia Grań spłynęła z wodami do Popradu, hen... Szło nam tylko o to, by się dzisiaj dostać do Popradzkiego Stawu, a jutro — powrót do domu.
Ba, ale zaraz na wstępie dowiadujemy się, że za Westerowym most przez burzę zniesiony, że tramwaj do Szczyrbskiego jeziora nie idzie. Psiakość! Mogliśmy jednak krzywdzić fiakrów zakopiańskich, nie wypada nam dorabiać — tutejszych. Postanawiamy od Westerowa machnąć sobie do Popradzkiego per pedes: jakieś 13 — 14 kilometrów to fraszka przecie dla nas. Ulitowało się niebo i wyzłociło nam szosę po obiedzie; — z rozkoszą więc odbyliśmy spacer, tonąc wzrokiem w zieleni, zwłaszcza, po smutnych widokach z okolicy Szmeksów: całe tam kilometry kwadratowe wygolonych lasów; — głucho i pusto, pusto i głucho... To orkan jesienny coś przed trzema laty w kilkanaście minut wszystko to trupem położył! Hulają tu żywioły, gdy się czasem skłócą!
Drapieżnym pazurem nie dotknął jednak okolicy, przez którą teraz wędrujemy. To też piękno tu porywające: wzrok ślizga się na lewo po bezkresnych zda się równinach podgórskich, srebrną wstęgą Popradu przeciętych i ludzkimi siedzibami usianych; łamie się na prawo o tępe, nieprzejrzanymi lasami porosłe zbocza, dziesiątkami potoków porżnięte, — ściga uzdrowiska rozrzucone wzdłuż wijącej się szosy... Wszystko to czarem jakimś owiane, nieziemskie, cudne... Nie próbuj, człowiecze, dwu kroków na boki, bo ugrzęźniesz w lasach z kretesem; tym tylko przeciętym korytarzem szosy wolno ci się posuwać! Vedere e poi morir...
Zwykle tędy się jeździ, elektryką najprościej. Dziś — idziemy; możemy więc się oddawać kontemplacji. Burzę wczorajszą tu znać: nabroiła potężnie. Ot, most naprawiają żelazny, którego zerwanie jest bezpośrednią przyczyną naszej pieszej wędrówki, — ot szosa w ¾ szerokości urwana od masywu zbocza na kilkunastu metrach, a w wielu miejscach zorana poprzecznymi bruzdami przez potoki, zrodzone wczoraj dopiero i umarłe dziś — potoki, których jedynym przeznaczeniem było to właśnie zniszczenie!
Od wierzchołka pętli szosy, z przystanku kolejki, skręcamy na prawo i przez łączki i las dostajemy się wreszcie do schroniska przy Stawie Popradzkim. O 9-ej spaliśmy już, jak zabici — ale czy na długo? O 2-giej w nocy zbudziły nas już ziarniste krople natrętnego deszczu, tłukącego w szyby; i lało tak już bez przerwy, lało bezlitośnie przez noc i dzień następny...
Smętne mieliśmy miny, gdy w kapturach na głowach wypadło nam nazajutrz ruszać o godzinie 7-ej. Mgły u góry, na dole, po bokach, — świata nie widać! A nade wszystko te potoki wezbrane; woda na 10 centymetrów ponad kamieniami wali na przejściach; — skacz tu, człowieku, kiedy tak czy owak w wodę zawsze skoczysz... Idziemy niby przez Koprową przełęcz, — nie wszystko jedno, którędy? Śmietana wszędzie biała... Pod nieustającym deszczem przesadzamy przełęcz, toniemy niemal w potokach, rwących przez ścieżki, aż wreszcie przez Hlińską docieramy ku przeprawie u ciemnosmreczyńskiego schroniska. Ratuj się, kto w Boga wierzy! Przejścia nie ma zupełnie: na pół łokcia nad kamieniami woda szoruje! Choćbyś i utrafił misternie nogą na kamień, zmyje cię woda! — a czy utrafisz?
Już — już rozważaliśmy konieczność pogrążenia się do pasa w wodę, co zresztą nie było by tragedią, bo deszcz na sekundę od rana nie ustał i jesteśmy mokrzy, jak woda sama, — gdy poratowała nas przypadkowa okoliczność; ot, tam, po tamtej stronie potoku, stał sobie dość obszerny smrek. Zgubny dla niego a przyjazny dla nas zefirek, złomiwszy go przez pół, o ziem go prasnął, wicie, i tak misternie, że czubem do potoku legnął; brzegu naszego niemal sięga. Zdarzenie, widzi się, niedawne, bo zieleń jeszcze świeża a mimo to już ludkowie jacyś tu byli, — a kto wie, może go i podciągnęli bliżej... Jak wiewiórki, dostajemy się w gałęzie i, choć droga nie łatwa, bo gałęzie szczególnie na moją pelerynę mają smak, a cały smrek jak huśtawka chodzi, — przedostajemy się po półżywym moście. Jesteśmy w schronisku, a raczej w budzie, która schronisko udaje.
Zaczyna się komiczny podśniadanek: warzymy herbatę wysoko, na półce, by uniknąć siadania, tak nas ziębią przemoczone szaty. Po czym rozgrzani nieco, hajda pod Zawory! Błoto tak haniebne, że omal nie więźniemy w trawach; ścieżkę czart tu chyba ogonem malował, bo wciąż znaki się gubią! Zresztą, wszystko jedno; idziemy po omacku w zielskach do pasa. A deszcz sobie leje, leje i leje...
Mamy Zawory! Długa teraz, długachna droga po zboczach i — oto — Liliowe. Na tym jedynie odcinku deszcz się zapomniał i sfolgował na kwadrans; na Liliowem lał już z powrotem. Kwadrans suchy na jedenaście godzin drogi nie za wiele chyba? A jednak i dobrą stronę ma taka wilgoć: gdy woda się do becherów dostanie i ujścia nie ma, to człowiek, jak naoliwiony się posuwa. Kto wie, czy i w pogodę nawet nie dobrzeby było... po szklaneczce do butów nalewać?
W schronisku na Hali rozpacz: mówią, że od niedzieli psa kulawego nie widzieli, nie spotkaliśmy i my w całej drodze dzisiejszej — nikogo.
Na godzinę 6-tą jesteśmy w Sariuszu. Powitaniom końca nie ma... Przerobiwszy się na bażanty, do późnej nocy musieliśmy się spowiadać, jak to było na tym Lodowym...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Rzewnicki.