<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Rzewnicki
Tytuł Moje przygody w Tatrach
Podtytuł Uśmiechy i dreszcze. Kartki z pamiętnika
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1938
Druk M. Drabczyński
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Janusz Kotarbiński; anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


3. KRÓTSZĄ DROGĄ NA PRZEŁĘCZ
(8—10 sierpnia 1917.)


...I trzeba było aż wojny światowej, co trony wywraca, co niszczy, grozi i pali, by przerwać na trzy letnie okresy pasmo rozkosznych moich włóczęg po Tatrach! Dłużej wytrzymać już nie mogłem: wyspekulowałem sobie przepustkę od hojnych niemiaszków, co właśnie byli niedawno państwo Polskie „wskrzesili” — i dalejże w góry!
Nie bez pewnej tremy jechałem: trzy sezony stracone od ostatniego pobytu, który to mnie takim wspaniałym lampasem krwawym udekorował... czy nie „zastały” się nogi? czy lata niedoli wojennej nie uszczupliły sił? Zobaczymy...
Na pierwszą próbę wyprosiłem sobie Krywań; cztery razy już los mnie odpędził od stóp tej góry wspaniałej! — mamże pozwolić pomiatać tak sobą? P. Stanisław Osiecki przejął się tym moim pragnieniem:
— Owszem, będzie pan na Krywaniu, — już nawet jakby pan był...
Wielogłową ruszyliśmy kompanią; ze zwykłego naszego kółka, oprócz p. Stanisława, są jeszcze pp.: prof. Drewnowski, Jaroszyński, Ojrzyński, no i ja; ponadto sprawny i miły galilejczyk, p. Ł. Budzi to pewne obawy, bo faktem jest, że gdy udział biorą taternicy wyższej rangi, bogaci w doświadczenie i inicjatywę, to ta inicjatywa rozsadza zespoły od wewnątrz: każdy chce czego innego i w końcu rozpełza się wycieczka... Ot, i teraz już, mimo, że ruszyliśmy pod hasłem Krywania, odzywają się głosy, że jednak... bo przecież... itd. Tłumi tymczasem prądy odśrodkowe wódz, ale... — —
„Po kawałku” zaczynamy wycieczkę: ja z p. Ojrzyńskim piechotką do Kuźnic. Kuźnic! — mój Boże, co za widok przykry! Zapuszczona, oklejona deskami, szczerząca zęby ranami powybijanych szyb, przykucia do ziemi restauracja, niby kundlica zbita... Nieczynna, — boć to wojna, proszę państwa... Ale co wojna ma wspólnego z jakąś tam mleczarnią o setki kilometrów od frontu? niezdarność jakaś dziwna, mimo, że tysiące gości zakopiańskich przewala się tu co dzień...


„Mleczko niby jest, bo mu do „Widnia“ za daleko...“

Ze smutnych refleksji wyprowadza nas wybrakowana jakaś szkapina, ciągnąca w pocie czoła zwieszonego łba prof. Drewnowskiego z towarzyszem. Ponieważ zaś dwaj inni mają nas gonić, więc nie czekając na nich, ruszamy zwolna... Pogoda przepiękna: jasno, słonecznie, przewiewnie, — jak tu się nie radować światu? Worki tylko trochę ciężą, bo to na kilka dni wyprawa, a w schroniskach człek się zbytnio nie obje tymi czasy. Ot, już zaraz na Hali mamy przedsmak: mleczko niby jest, bo mu do Widnia za daleko, ale kromka chleba — to już niemal przestępstwo wojenne... — chyba, że kto za „papirusa” co wyszachruje; o, bo za ten specjał to wszystko w tym roku w górach mieć można: i honor mężów — jak to się mówi — i niewiast cześć... Dopijaliśmy już roztrzepańca, gdy maruderzy nadeszli.
Na Liliowe tedy! Słońce parzy niemiłosiernie... Leniwie i sennie posuwa się gromadka, niby po nagrodę za cnotę... Zmóc człowiek wiele może, gdy musi... Koło 5-ej stanęliśmy w schronisku w Ciemnych Smreczynach. Oprócz starej, zapadłej budy, jest tu już nowszy, choć skromny szałasik. W nim ruch! ho! bracia-słowianie tu są! Jeńcy wojenni, szeregowcy, jeden z nad Wołgi, aż z Sybiru drugi. Przez dwa lata niewoli nauczyli się jako tako po polsku. Czują się teraz w obowiązku czynić nam honory domu w przypuszczeniu, że kapnie im co za to; częstują nas właśnie przygotowaną herbatą; są to, według ich objaśnienia listki jagodowych krzewów, tak, na świeżo, warzone w menażce, no i oczywiście bez cukru. Śmiałość zdobi taterników; mimo to na ową „herbatę” nie wystarczyło nam odwagi.
— Ruskie świnie lepiej jedzą od „awstryjców” — sentencjonalnie tłumaczył nam mowniejszy sybirak.
Odwdzięczyliśmy się im szczyptą prawdziwej herbaty; ktoś w rozrzewnieniu dał kawałek kiełbasy, ja nieco pogniecionych śliwek, — wreszcie dostali koronę, żeby zechcieli „ewakuować” szałas. I dopiero przy rozstaniu sympatie słowiańskie przyblakły w nas mocno: jeden bowiem bohater wyciągnął z kąta piękne, błyszczące od gwoździ bechery, drugi zbierał manatki do nowiuteńkiego plecaka. Skróconą snadź procedurą doszli do tych rzeczy. Zacisnęły się tu i owdzie palce na czekanie...
Teraz dopiero wzięliśmy się do pitraszenia przysmaków; a że to jeszcze za wcześnie na spanie, więc pękate plecaki stosunkowo za prędko tuszę zaczęły tracić; lepiej tedy spać, choć rozgwieżdżone niebo za uszy wprost ciągnie do marzeń pod wyzłoconym swym stropem!
Spaliśmy niby nieco, naściągawszy na podściół listowia paproci; ale że mimo słońca dzisiejszego wszystko w prastarym tym lesie nasiąknięte stałą jakąś wilgocią, więc i paproć w zaciągającym wietrzyku ziębiła nas szpetnie. Zaproponował ktoś, by ognisko rozpalić. Wnet buchnęły płomienie, a ogień dziwnie iskrami jakoś sypał.
— Czekany w garść! — padła komenda i wszyscy rzuciliśmy się do gaszenia iskier na stropie. Czemu tu chociaż jakiej kotliny nie postawią? — mniej by zaważyło to w budżecie od stawiania nowych schronisk na miejsce popalonych, bo czy wszyscy tacy ostrożni jak my?
Okpiwał z nas jeszcze poniektóry i sen, i siebie, ale właściwie to już o drugiej po północy zaczęliśmy pracowity dzień.
— Wstawać! Na Krywań już czas! — intonuję coś koło 5-ej.
— Na Hruby! — poprawia mnie któryś.
— Na Krywań! — powtarzam z naciskiem.
Padły porozumiewawcze spojrzenia i oświadcza mi bractwo, że inaczej uradzono w czasie, gdym ja się zdrzemnął: iść mamy na Hruby...
Iskry gniewu trysnęły mi z oczu; ale że czekanami tu się dziś nauczono walczyć z iskrami, — wolałem ochłonąć... Utrącą mi znowu Krywań! — fatum jakieś nad nim wisi...
— Będziemy na Krywaniu, — pociesza mię Osiecki, ale przez Hruby, z Niewcyrki. Kiwnąłem smętnie głową... Utopiwszy nieporozumienie w rannej herbacie, ruszamy o 7-ej na ów Hruby. Pogoda — i owszem: smętnawo trochę, ale dobrze. Idziemy rączo przez zroszone trawy doliny Hlińskiej, później zaś przez głazy, do śniegowisk Małego Ogrodu, który tak do prawdziwego ogrodu jest podobny, jak dajmy na to, koper do wniebowzięcia... Mamy przez ten Ogród na grań się wydostać; droga niby prosta...
Ale folbluty taternickie, pp. Osiecki i Drewnowski, zaczynają myszkować. Zobaczyli dziurę jakąś do nieba i wykalkulowali, że to akurat najwłaściwsza droga na Przełęcz Szczyrbską. Jeden zajrzał w dziurę, drugi przyganił, to znów ten zajrzał, a tamten przychwalił — i znikli nam z oczu: poszli „krótszą drogą” przez żleb: na grani mamy się spotkać...
My, ludzie szczuplejszych aspiracji, wspinamy się wprost po zboczu, nieco opodal od wściekłego tego żlebu. Nie zachwycający jednak i nasz szlak: to trawki, to skałki, to kamyki lotne, wszystko chwiejne, wszystko niestałe. Jak zające nastawiamy słuchy, bo raz w raz kamienie lecą z góry: bombardujemy się nawzajem. Ja, jako że do góry w ariergardzie chodzić nawykłem, zbieram to wszystko najobficiej: oprócz paru drobiazgów, otrzymałem jeden tak umiejętnie wycelowany cios, że dwudziestu sześciu pręg krwawych doliczyłem się na wewnętrznej stronie przedramienia.
— Do diabła taka historia! — syknąłem. Ale nie skończyłem jeszcze, gdy ktoś inny, co się pode mną znalazł, wrzeszczy:
— Panie, do pięćkroć! kamieni nie puszczać! Zabije mnie pan!
Wydostajemy się w końcu zmęczeni i obici na grań, nieco na prawo od przełęczy. Jakbyśmy się do nieba dostali! Godzina pół do pierwszej. Do śniadania tedy!
Folbluty nasze, choć „krótszą drogą” poszli, jeszcze są, widać, daleko. Od czasu do czasu tak, jakby zaleciał odgłos jakiś z dołu, ale — złudzenie to może tylko...
Ordynował niby p. Stanisław, byśmy, nie czekając na nich, zaraz atakowali Hruby, ale, jako że i grań sama nie wróżyła przechadzki po parkietach, postanowiliśmy czekać. Powstała myśl, czyby nie skoczyć „po drodze” na Szczyrbski Szczyt.
— Skąd! Przecie niedługo będą tamci, a na szczyt, tam i z powrotem, ze dwie godziny drogi!
Czekamy jakąś godzinkę. Do licha, spóźniają się; ale oczywiście tylko ich patrzeć... Bo — oto — mętne głosy, które dolatywały z czeluści, nabierają teraz brzmienia. Słyszymy:
— Hej, linę tu zrzucić! — zrozumiano? — linę!
Są widać w tej chwili pod przewieszką, czy za załomem jakim, bo ich nie widzimy, mimo, że głos dolata.
— Schodzę na dół! — dopowiada głos p. Stanisława. Zdumieliśmy: na dół? — No, aleć oni lepiej wiedzą, co robią; i linę osunięto ostrożnie w mroczną gardziel żlebu...
Dwu śmiałków zaryzykowało przechadzkę na Szczyrbski; ja z p. Janem siedliśmy smętnie nad czeluścią. I znowu godzinka ubiegła: już pół do trzeciej, trzecia, pół do czwartej... Co, do szatana! Udał się ten skrót! A toć tu jeszcze cała grań Hrubego, a Furkot? a zejście do Niewcyrki? Towarzysze-ryzykanci już Szczyrbski zdobyli; już — ot — w powrotnej drodze, jak marionetki, migają między zrębami, a z dołu nic! Schowaliśmy smętnie głowy w kaptury, bo uciął kroplisty deszcz, spreparowawszy nas w kwadrans dokładnie. Już teraz we czwórkę złorzeczymy przedsiębiorczości folblutów; skuleni, poszczękując zębami, urągamy losowi. Niepokój w nas nurtuje: żywe rozmowy i nawoływania, które biły ze żlebu, ucichły po zrzuceniu liny; teraz od czasu do czasu daje znak życia tylko p. Drewnowski; robiąc widocznie wesołość, pokrzykuje z głębi żlebu: dobra, dobra! — ale nic nie widzimy, coby ten optymizm kominowy usprawiedliwiało.
Widzą natomiast w żlebie sami aktorowie, co się dzieje. Wtłopaczyli się dość względnie wysoko pod przełęcz, wygrzebali z trudem na jakąś płasienkę i — stop! Do góry fatalnie: połupane wprost wszystko: co ruszyć, w garści zostaje; gdzie stąpnąć, walą się kamienie... Furknął jeden z pod ręki i wycelował misternie w leżący na stronie plecak p. Stanisława; cios był tak dotkliwy, że biedny plecak pognał ku dołowi, a z nim — o, Jezu! — przednie żarcie wszelakie, grysik nieporównany, spirytus w bańce, aparat fotograficzny i moc innego dobra! Jęknął p. Stanisław i „ozeźlił się” na los: decyduje się drałować za swoim mieniem; ale z dołu to już dziękuje za przyjemność: już naszą drogą wyjdzie na grań; z góry wtedy pomoże się profesorowi zmóc oporny żleb! I dlatego to pobiegł do góry okrzyk: „Rzucajcie linę!”
Ile tam trudu miał w tym zejściu p. Stanisław, jak odnalazł pokiereszowane miejsce, milczy o tym historia. Około 6-ej dopiero, przeszło w pięć godzin po nas, wyziera biedny na grani i, pierwsza rzecz, urąga dla utrzymania fantazji:
— Do pięćkroć! to wyście wszyscy tutaj? Sypać czym prędzej na Hruby, bo nie zdążymy przed nocą!
Wesoło przyjęliśmy tę spóźnioną komendę: snadź zgubił rachubę w żlebie p. Staś... Bierzmy się raczej do tego skazańca, któremu smętniej pewnie w samotności tam w żlebie, no, i wygód mu brak! Zmarzł też niechybnie, jako i my tu na grani, bo chłodek powiał po deszczu, a strach jak w bezczynności to po plecach kąsa!
Był profesor, jak się okazało, nie tak daleko pod przełęczą. Ubezpieczony teraz, mógł śmiałą ręką sięgnąć po zwycięstwo! Po raz pierwszy udało mi się dojrzeć go z jakiegoś okienka między głazami: rozkrzyżowany, żywy ten X, całą swą rosłą postacią przywarł do ściany, niby pająk olbrzymi. Czego jednak dotknie, rwie mu się z pod rąk; gdzie stąpnie, zjeżdża razem z oparciem i zwisa na linie. To stąpając, to wisząc, to czepiając się rękoma, posuwa się zwolna ku górze. Ale wygląd nie arcy! Ubranie pokąsane przez kamienie, krwawe wykrzykniki na rękach, na koszuli ślady krwi... Pięć kwadransów zajęły przygotowania do windowania i windowanie samo; pięć kwadransów prężyły się nerwy pod przełęczą i na przełęczy: o kwadrans na ósmą stanął p. Kazimierz na pewnym gruncie. Blady, zielony niemal w półmroku wieczora, ale zawadiacko nas wita: dobra! dobra!
Nie mniej spiłowany jest p. Osiecki, — my za to... wypoczęci: od siedmiu niemal godzin czekamy tutaj. Udał się skrót, nie ma co mówić!... Ha, ale ma za to p. Drewnowski „pierwsze” zapewne wejście na przełęcz Szczyrbską, a jeszcze pewniej — „ostatnie”.
Cóż dalej? P. Stanisław jeszcze chce ratować honor wyprawy: choć na Młynicę proponuje zejść... Ale co za cel? — kamienie pod głową wszędzie jednakowo twarde... Staje, że schodzimy na Hlińską. Mierząc wszakże wszystkie nogi miarą swoich nóg, Osiecki chce niby do szałasu ciemno-smreczyńskiego zdążyć. A jakże...
Zaczyna się teraz wariacki lot, z razu po mroku, po ciemku później, przez to samo zbocze, co nas tak haniebnie kamieniami obiło przed południem. Taniec, jak w balecie... — ale nie jest to taniec wesela, nie! Milczymy przykładnie; czasem tylko pokrzyki mimowolne świadczą, że coś tam komuś nie smakuje... W pocie czoła osiągamy dolne partie...
Stanęliśmy wreszcie na jakichś trawkach.
— Prędzej! prędzej! — nagli p. Stanisław. Do czego mu tak pilno? — myślę sobie — do tej paproci wilgotnej? Proponuję, by tu zanocować. Ale gdzie tam! pędzą dalej... — idę tedy i ja, przeklinając zdradzieckie kamienie w obfitych trawach doliny. Z godzinę tak w pocie czoła i nie czoła biegniemy; naraz zyskuję stronnika:
— Niech lecą, — odzywa się p. Ojrzyński, my tu się pewniej prześpimy... I podrałowali. Śmieliśmy się, gdy o jakieś trzysta kroków dalej przypadli i oni i latarkami sygnalizować jęli postój. Obojętnie udajemy niemych; manewrujemy teraz w plecakach; kolacja na zimno pod gwiaździstym niebem ma swój urok...
Legliśmy po niej spracowani do snu. Dziwić się musiał przecudny dzisiaj, srebrny cały i srebrem wokół ciskający księżyc, gdy ujrzał na różnych częściach grzesznego mego ciała efekty bieliźniane o całkiem innym przeznaczeniu: koszulinę z plecaka wciągnąłem na kurtkę, ręcznikiem owiązawszy szyję, skarpetki wełniane na rękach, — mam tu z zimna młode życie stracić? Twardo było wszetecznie, więc w całym tym uzbrojeniu poszedłem szukać miększego łoża. I znalazłem w pobliżu mdły jakiś trawniczek; ale nie chciało mi się po czekan już wracać. Jakież było zdziwienie towarzysza, gdy przebudziwszy się po paru godzinach i chcąc mi połączenie obozów zaproponować, nie znalazł mnie, tylko mój czekan. Ja na nawoływania nie reagowałem z figlów: niech sobie woła... Pochodził trochę p. Antoni, szukał, wreszcie, przypuszczając widać, że poszedłem przodem, przytulił mój czekan do piersi i puścił się w drogę sam, o czym ja znów nie wiedziałem. Z kolei ja, obudziwszy się o świcie, szukałem to p. Antoniego, to czekana własnego, i domyśliwszy się ucieczki obu, podążyłem sam. Spotkałem na szczęście w drodze tego winowajcę, którego, gdy sprawdził, że mnie w tamtym obozie nie ma, ruszyło sumienie i, skoro świt, nawrócił ku mnie z zabranym czekanem. Raźniej nam było teraz en trois budzić spokrewniony obóz...
— Wstawać, wiara, na Krywań!
Leniwie jakoś rusza się gromadka; chcą wprzód iść do schroniska, by herbatę pod dachem wypić. Zaczynam się obawiać, że czasu za dużo stracimy. Ale tu się spostrzega p. Drewnowski, że tam coś cennego na przełęczy Szczyrbskiej zostawił; postanawia się wrócić (ale już nie przez żleb...), p. Ł. znów ni stąd, ni zowąd do przełęczy Pysznej nabrał afektu. Co z tego będzie?
Pożegnawszy się z profesorem i wyprzedziwszy nieco płaczącego nad spotyranym grysikiem swym p. Stanisława, puściliśmy się we czwórkę do onych Smreczyn, no, i — zbłądziliśmy w lesie —, zszedłszy w dzień ze ścieżki, którą w noc ciemną chciano trafić do schroniska! Gdyśmy doszli na miejsce, Osiecki na dobre już się niecierpliwił, że dla rozmaitości zginęliśmy teraz — wszyscy...
I w tym właśnie momencie przypomniał sobie p. Ojrzyński, że przecież on już był na Krywaniu, że... — nie chciałem już słuchać motywów; odosobniłem się: byłem zły... P. Ł. wykonał groźbę: poszedł sam na Kamienistą. Siedliśmy tedy do warzenia we czterech, we trzech właściwie, bo w oburzeniu swoim skazałem się — na głód. Przeżuwałem groźne projekty: na złość, sam pójdę na Krywań! pewne atoli motywy natury gospodarczej bruździły mi; byłem zły.
Nastąpiły dla mych towarzyszy słodkie godziny kapuańskie w przepysznej pogodzie letniego dnia. Słońce wprost leje się z góry na stuletnie smreki, — poobnażali się, jak się dało, palą ogniska, fotografują, zawodzą sobie, cieszą się — ja nic, bom zły...
Już dobrze za południe przewaliło się słońce, gdy wrócił p. Drewnowski; owego czegoś nie znalazł; w mgłach poranka pewno się rozwiało... Stropiony, wziął się do jedzenia, a że niecny zamiar powrotu do domu właśnie w gromadce już był dojrzał, postanowiono ulżyć plecakom i również jeść zaczęto...
Ruszyliśmy wreszcie, bez p. Kazimierza, który dłużej nad swą mamałygą się znęcał i miał nas dogonić. Nie bardzo to mu się udało, bo stanął w Zakopanem coś o drugiej w nocy. Nie wiele lepiej udała się Kamienista panu Ł.: obiecywał sobie powrót na dziesiątą, był zaś po pierwszej w nocy. Jaka szkoda, że nie zeszli się ci mężowie tak o pół do drugiej na Krupówkach!
Co do nas, to stanęliśmy na miejscu o parę godzin wcześniej, przy czym teżeśmy się rozbili, bo ja, tak sromotnie zdradzony przez towarzyszy co do Krywania, całą drogę udawałem dumnego senatora i szedłem powoli. „Po kawałku” zaczynała się wycieczka, „po kawałku” się skończyła. Ale nie mieliśmy sobie nic do wyrzucenia: przeszliśmy właśnie w tych ostatnich godzinach — i tamci, i moi, i ja — takie lanie, jakiego świat nie widział! A jakże: byłem już powyżej dolinki Walentkowej, gdy zachmurzyło się, zasępiło, zagrzmiało, i rozwarły się upusty niebieskie! W ogniu błyskawic, w gromów rozgwarze i burzy kroplistej szeleście — szedłem po senatorsku, nie śpiesząc; dopiero przez Jaworzynkę puściłem się, jak młode źrebię w przegonach...
Pyszne było, gdy nazajutrz, spotkawszy się z p. Stanisławem na Krupówkach, zapytany przez niego, jakie mam projekty, z dumą odrzekłem: idę jutro na Krywań!
I poszedłem istotnie w innym, solidniejszym, bo damskim towarzystwie.
I dlatego może dopiero ta szósta z kolei moja wyprawa wprowadziła mnie na szczyt tej góry przepięknej! Cały lat dziesiątek tęskniłem ku niej i zaprawdę, posiadłszy ją, nie mniej się cieszyłem od owych zdobywców z przed wieków, co chciwymi dłońmi po złoto do jej wnętrza się darli!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Rzewnicki.