<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Rzewnicki
Tytuł Moje przygody w Tatrach
Podtytuł Uśmiechy i dreszcze. Kartki z pamiętnika
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1938
Druk M. Drabczyński
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Janusz Kotarbiński; anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


2. BOCCACCIO POD SMREKIEM
(12 — 14 sierpnia 1913.)


Po wypadku w Batyżowieckiej umeblowałem się setnie w Spółce Handlowej. Ho, już mnie na ciupażki, ani lekkie buciki nikt teraz nie weźmie! Straszyć będę uzbrojeniem ludzi i naturę!
Na pierwszą ofiarę upatrzyłem Krywań; — dobrze mu tak: już trzykroć mię odpędzał od stóp swych deszczem, wiatrem, bądź zimnem. Zobaczymy, czy teraz strzyma...
Oprócz p. Jana Jaroszyńskiego, idzie tym razem szalenie, mimo swej czupurności, sympatyczny, mowny, chybki, sprawny, bo już i Mont-Blanc deptał, p. Wacław — co tu gadać? Kręcki... Srogi to mąż, choć o filigranowej zgoła postaci. Tym się odznacza, że jest zawsze — przeciwnego zdania. A przy tym — polityk wojowniczy. Nie tyle wprawdzie czynem szermuje, co językiem, ale strzeż się, człeku, i tej wyostrzonej broni! poza tym — do rany go przyłóż! W sam raz na uparty Krywań towarzysz, — prawda?
Idziemy. Ja wciąż w bandażu ze Śląskiego Domu. Noga mi jeszcze dokucza; na doktora mię kusili towarzysze, ale czym ja naiwny taki? Będę się dopytywał, to mi szanować się każe i nie chodzić; na tom tu przyjechał? Zresztą, przypomina mi ją ból w ryzykowniejszych tylko rzutach.
Ruszamy dość późno, więc kroku trzeba przyśpieszać. Dzień ciepły, jasny. Z mozołem podchodzimy pod Liliowe. Długa, długa droga po zboczach Skraj niej i Pośredniej turni, Świnicy, Walentkowej, dłuży się nam dzisiaj jeszcze bardziej. Jedyna osłoda — soczyste śliwki z przepaścistego plecaka p. Jana; ale słusznie jest na nie skąpy: po jednej na maleńkich przystankach. Przy zejściu z Zaworów — omal nie potyczka z młodym byczkiem, który snadź po minie za toreadora wziął p. Wacława, bo siarczyście na jego całość nastawał. Obeszło się bez nieszczęścia.


„Pół godziny przymierzaliśmy się do nastermanych bierwion...“

Błotniste szlaki doliny Koprowej niecierpliwią moich szybkobiegów: uciekają mi. Na szczęście, osadził ich dobrotliwy, choć swarny tak dzisiaj potok; krótko mówiąc, mostu ani śladu! Wprawdzie ostrzegano nas, że wezbrane wskutek ciągłych deszczów wody poznosiły ławy w Koprowej, ale zazwyczaj ostrzeżenia takie przychodzą na pamięć dopiero w chwili, gdy ciałem się stają. Pół godziny przymierzaliśmy się do nastermanych bierwion, aż wreszcie — od czego może należało zacząć — wzięliśmy się do ściągania butów. Ba, ale jakże? — mam odwijać swój śląski bandaż? Za długie termedie: chlust do wody w bandażu! Zimna, aż nogi krzepną! Rwie przy tym, że całą siłą na czekanie opierać się muszę. Przeprawa daje jednak rozmaitość i tym tylko przykra, że po niej moje bechery — zmalały niepomiernie: męcz się, człowiecze, by je... ubrać, jak tu się mówi...
Mijamy skręt do Niewcyrki i zgoła przypadkiem trafiamy na ścieżkę do schroniska, tak filuternie oczom ukrytego, żeby go kto aby nie dostrzegł. Jest to domek niezagospodarowany z pryczami i dwiema dymiącymi kotlinami, w dwu izbach przybytku. Gwarno tu dosyć; kierujemy się na prawo, jeden bowiem obywatel tu się tylko krząta. Ba, ale plecak, plecak... — jeden z trzema nie przyszedł... Objaśnia nas obywatel, że trzech tu już studentów ze Lwowa się ulokowało; ale to nic: prycza wystarczy: będzie cieplej spać. Nie wróżę sobie kapuańskiej nocy: na pryczy trochę mokrych gałęzi, poza tym niemal błoto na twardych deskach.
Noc już zapadła zupełna; gwiazdy się iskrzą, jak złote gwoździe bacowskiego pasa... Po wodę do potoku! — i rozpoczyna swe dziwy p. Jaś: w pięć minut spreparował rosół z kluseczkami królewskiego godny stołu... Po czym, naturalnie, spać... Spać — ironia! Noc nawet nie zimna, ale twarde deski i wilgotne gałęzie „posłania” robią swoje: dygoczemy z zimna... Sąsiedzi na pryczy jakoś dziwnie ruchliwi: to się kładą, to wstają, to wywracają meble, wreszcie jeden, przedsiębiorczy widać, postanowił napalić w piecu. Gdyby ten człowiek w balon na uwięzi tak dmuchał, jak dmuchał bez znużenia w popsutą kotlinę, do historii by przeszedł! Godziny całe w interwalach półsnu, półjawy, słyszę: pfu, pfu, pfu!... Wszystko bez skutku. Brzask go dopiero spędził ze stanowiska: przedmuchał noc całą. Jeżeli dodać do tego pluszczące odgłosy ulewy na dworze, to nie trudno sobie wyobrazić, w jakim usposobieniu się „spało”...
Wstajemy, — wysuwam głowę ze schroniska: leje, jak za dni stworzenia! Wracam pod pelerynę, — na co się mam śpieszyć? Szósta, siódma, ósma, dziesiąta — — wciąż leje... Krywaniu, Krywaniu, czyżby?...
Są tacy, co do jutra czekają tu na pogodę; a może i my?... brrr! Na szczęście, nic z tego, bo poza tym, że zapasów mamy niewiele, do przerażającego przychodzę odkrycia: dźwigam cały czas na plecach pękatą blaszankę spirytusu do maszynki, tymczasem — o zgrozo! — pusta! Czym się zgapił i nie nalał, czy też po drodze gdzie wytoczył? Próby palenia mokrymi gałęziami nie udają się. W tych warunkach nawet w pioruny trzeba uciekać stąd...
Naraz, cudem... wypogodziło się! Ale to już blisko pierwsza; z Krywania na dzisiaj nic; ratujmy choć jezioro Szczyrbskie! Pomimo odmierzonej dawki protestów p. Wacława, zaklętej w stereotypowy wykrzyknik: „Wariatem trzebaby być, by iść,” — ustalamy wymarsz. Puszczam się nieco przodem, — niech mię gonią szybkobiegi! Po jakimś czasie sceneria zmienia się zupełnie: słońce w całej krasie rozpaliło się na niebie. Spijana przez nie wilgoć z powietrza, zda się, unosi ponad chmury osad zwątpienia, który tak człeka smęcił od północy; nowa nadzieja wstępuje w serca i z nią — nowe pragnienie czynu!
Idę wartko, podśpiewując sobie... Aż tu przeszkoda: znów nowa piramida drewien, zamiast mostu. Ani jedna belka nie została na swoim miejscu: pod różnymi kątami popiętrzone, to wzdłuż, to w poprzek, to do góry. Przedzierzgaj się tu, człowieku, w akrobatę! Ale jak trzeba, to się mówi: trudno! Poszedłem... Gorzej nieco dalej, bo po mostku tylko wspomnienie zostało: spłynęło wszystko, rozniesione w świat... Potok dziś wyjątkowo groźny: huczy, kotłuje się, pieni... Nad nim, jak na ironię, przerzucona żerdka trzycalowa z brzegu na brzeg, do tego nachylona nieco w kierunku drogi. Jezus Maria! przejść mam po tym? Próbuję, oczywiście, konno, choć „koń” ugina się pode mną. Woda wali wysoko, — mam z nogami w niej jechać? Chytra próba, by się wzorem węża tu prześlizgnąć po żerdce, pali na panewce: łatwiej z Ewą zjeśćby jabłko było... Wycofuję się z trudem: niech tamci myślą... Nadbiegli. Niech mię kule biją! — toć ja zapomniałem tylko, że tu dwa mostki niegdyś były na kolanie potoku, oba dawno zniesione; jeden neutralizował drugi. A więc wcale przechodzić na drugą stronę nie trzeba, jeno się przedrzeć wybrzeżem. Przedeptana nawet ścieżyna, choć mocno niewygodna: krze rozłożyste kąsają mię w bandaż i pod bandaż.
I druga jeszcze przeprawa dalej, na łączce, gdzie Koprowa Woda w kilka różnych rozpływa się strumieni, aby znów po jakimś czasie w jeden się potok połączyć. Tu — normalnie — ław nie ma, po kamyczkach się człek przemyka; ale dzisiaj ani myśleć o tym: woda kotłuje się i bluzga. Aliści leży wywrócony smrek, konarami w wodę pogrążon. Trzymając się przewieszonych jakichś gałęzi, przechodzimy po leżącym nieboszczyku i jesteśmy uratowani.
Zagłębiamy się w las, czyli, szczerze mówiąc, w błoto, i tak używamy do samej Podbańskiej. Już pono czwarta, nie wstępujemy tedy do leśniczówki, aby do Szczyrbskiego zdążyć. Zaraz za nią spotykamy jakichś Niemców, którzy oświadczają, że do jeziora nie podobna się dziś dostać, bo niemal do kolan woda na łąkach... Nas jednak nie byle co zrazi: idziemy dalej. Drożyną szoruje woda, po bokach mokro obficie, ale wytrzymać można. Czaplom podobni, brodzimy tak w wodzie, w takt chlupiących becherów. Czy nie rozkosz prawdziwa?
Monotonne chlupanie sennie usposabia: przypomina mi się, jak to przed trzema laty błąkaliśmy się tu beznadziejnie w nocy z Michałem Sędziukiem, tylko dla rozmaitości po tamtej stronie Podbańskiej, i lęk mnie zaczyna chwytać, czy nie prześpimy się, jak wtedy, w polu... Ale teraz, oczywiście, będzie inaczej, prawda, panie Janie? A pan Jan machnął kompasem, spojrzał w mapę, powiedział: aha! — i już jakbyśmy przy gliwajnie nad jeziorem siedzieli... Aha!...
Tymczasem widzę, powtarza się kubek w kubek to samo, co było wtedy. Gubimy się wkrótce na onej łące za Trzema Studniami. (Tak ci to się nazywa ze słowacka, ale oczywiście błędnie: „Trzy Źródła” powinno się mówić.) — Pytamy o drogę spotkanego juhasa; — ten nas ciągnie po kałużach, sam jednak niewiele więcej od nas wie; wreszcie wziąwszy koronę, pokazuje nam gdzieś na widnokręgu stado wolców i upewnia, że tam nam drogę na pewno pokażą. Śmieję się z uciechy, bo absolutnie tak samo rzecz się miała przed trzema laty: i juhas był i wólce były i korona też. P. Jan ma jednak dobrą minę, tylko ucieka, jakby go wstyd własny gonił... P. Wacław rad, bo słusznie jest w tej chwili „przeciwnego zdania”, a pasjami to lubi...
Pędzimy, jak konie stepowe, aż wodotryski biją nam spod stóp! Z wolców na widnokręgu p. Jan już zrezygnował: stracił zaufanie do chwiejnych informacji Słowaka. Dobrze już po 6-ej, a to połowa sierpnia — periculum in mora... Mamy niby jakąś ścieżynę, ale licho ją wie: ona to, czy nie ona?
Ściemnia się; jakieś strumyki po drodze, których być tu niby nie powinno. Źle! — kiwam ja głową, szemrze p. Wacław, zęby zacina p. Jan... Jesteśmy, oczywiście, gdzieś na Rakitowym wyżu, ale kołujemy po omacku, widzi mi się, bez sensu. We wszystkich kierunkach krzyżują się ślady: co który ułapim, zaraz zanika; a błota, a wspomnień po rogaciźnie — olaboga! Wątpi już na dobre i p. Jan, choć usiłuje nie wypaść z tonu: wpatruje się niby w swój kompas, kombinuje, pokazuje kierunek, że to: tam! tam! Ale to nic sytuacji nie poprawia. Istotnie, „tam!” — tylko, że kompas w swych wskazaniach nie uwzględnia takich szczegółów, jak to, czy tam woda, czy trzęsawiska, czy zgoła z góry na łeb. Wreszcie znaleźliśmy się w jakimś borze z czasów Henryka Brodatego, przetrzebionym zresztą obecnie przez innych ludzi brodatych. Mchy tu do kolan, to znów kępki podejrzane, jak się okazuje, porosłe mchami kamienie, to dziury między nimi na dwa łokcie w głąb.
Mdłe światełko latarki odmawia już służby: maluczko, a zgaśnie zupełnie. Potyka się wreszcie sam latarnik-wódz, zarwawszy się na kępce, światło gaśnie i zabawa gotowa! Podrażniona ambicja wodza, zwłaszcza wobec czarnowidztwa p. Wacława i moich poprzednich przepowiedni, rwie się i szamoce: jeszcze nas ciągnie jakiś kwadrans po ciemku, jeszcze usiłuje dojrzeć coś na kompasie, wreszcie kapituluje.
— Nie chcecie dalej iść, to trudno, zostaniemy tutaj — tak, jak gdyby sam dalej mógł iść, figlarz...
Postanawiamy nocować — — ale gdzie? gdzie, skoro wszystko mokre? Stojąc, mamy wyczekiwać słońca? — takie to jeszcze odległe terminy: dopiero dziesiąta!
Wokół wszystko usiane zdradliwymi kępkami; człek traci zaufanie do ziemi rodzicielki... Pochylone wiekiem smreki płaczą nad nami prawdziwymi łzami: wilgoć nocna kapie z nich obficie. Wszystko mokre u góry, mokre u dołu — i spać tu? Przemyślny p. Jan odnalazł jakieś kamienisko, rozpękłe ze starości; mamy je zużytkować na hotel. Mokre to i oślizgłe, ale po wysłaniu gałązkami, które wszak własnym ciałem można nieco osuszyć, może jako tako legowisko udawać.
Zsiadamy się plecami, jak można najbliżej, kaptury na głowy — i spać! Głód nam jednak przypomniał, że to jeszcze kolacji nie było, a że spirytusu do maszynki brak, więc tylko suszone morele, czekoladki, sera jakiegoś okruchy, — słowem, co się na ciemno z worka dało wyłowić, bo roztasowywać się tutaj nie ma gdzie. Tak jesteśmy spracowani, że w gardłach zasycha, resztą więc śliwowicy z pod ciemnej gwiazdy płaczemy je, biedni...
Po bezowocnych próbach zamykania oczu i uszu, widzę, że nic z tego, proponuję więc z pod kaptura: niech który anegdotkę opowie. W lot podchwycono propozycję: posypały się mniej lub więcej swawolne opowieści, zasłyszane w długim i szerokim życiu. Zaciekawione smreki chyliły czuby ku nam i w skurczach śmiechu wilgoć z siebie strząsały... Od stworzenia świata na pewno tu takich bakchanalji słownych nie święcono... I dacie wiarę? do świtu wystarczyło materiału. Muszę się przyznać, że gadać, to najwięcej gadałem ja; za to tamci celowali w mniej lub więcej fałszywych śpiewach. Słowem dopełnialiśmy się w koncercie leśnym...
Pierwsze blaski budzącego się dnia podniosły nas na nogi. Zadygotaliśmy, jak w febrze, bo po kilku godzinach zagrzania się w bezruchu na wilgotnej „pościeli”, zaczęliśmy, wystawieni zaraz na chłodek poranny, wprost parować. Uciekać! Boże, gdzie nas tu zniosło z prawdziwego szlaku! Gdzieś przy ścieżce z Furkotnej doliny spędziliśmy tę noc bezsenną. Nie żal jej jednak, bo pominąwszy inne rozkosze, zarobiliśmy na tym... ładnych kilkanaście koron: ani kolacja w Szczyrbskim, ani nocleg nie kosztowały nic; — nie zysk?
Ranek wstał przepiękny; wschód słońca barwny; a już cudowne były efekty w samym jeziorze, z którego drugie słońce w nas biło!
Po przyjściu do Szczyrbskiego znużeni byliśmy okropnie: drugać to już noc bez snu. To też nie oburzyła towarzyszy pozioma moja propozycja, by końmi wracać do domu. Ambicja mi każe dodać, że na szpetny taki pomysł wpadłem z powodu nogi, która nie na żarty zaczęła mi dokuczać.
Przy pożegnalnym śniadaniu ubawił nas niedzielny jakiś gość z strzelistym kijem alpejskim: wstawszy od kawy, bez przewodnika i bez mapy nawet w ręku, zapytał kelnera, jak to się idzie na Krywań. Otrzymawszy informację, ruszył z miejsca... na Krywań. Jakiż ja naiwny jestem okaz! Czemu ja już czwarty raz wracam z pod stóp tej góry królewskiej, kiedy to się tak bez ceremonii po kawce na nią idzie!... Wrócił wszakże z owego Krywania dystyngowany ten pan, zanim opuściliśmy jezioro.
Do Łomnicy pojechaliśmy koleją elektryczną, podziwiając na dalszym planie panoramę górską, na bliższym stadko szerokostopych dziewic niemieckich, co nam zapchały cały wagon. I o dziwo! żadnej przystojnej twarzy w całym bukiecie, chociaż wszystkie mniej lub więcej młode.
W Łomnicy wojna z t. zw. fiakrami, dla których, jak się okazuje, tabela taks jest miłą lekturą świąteczną. Lecz cóż? — trzeba płacić... Za to jazda królewska.
Uśmiechnięte dotychczas niebo zaczyna grymasić: ciemnoszare chmury sennie nasuwają się na jego kopułę, zasnuwając ją powoli. Dotrzymało jednak do jaskiń Bielskich, po za którymi zaczął siąpić brzydki deszcz tatrzański. Doprowadził nas aż do Żdżaru, gdzie urządziliśmy sobie dwugodzinny postój w gościnnej polsko-słowacko-węgiersko-cygańsko-niemiecko-żydowskiej karczmie. Twór iście cesarsko-królewski!
Niesłychanie wylani gospodarstwo ze starożydowską gościnnością raczą nas wszystkim, co mają na zbyciu, nawet biegającymi jeszcze kurczętami. Snadź nie przywykli do gości, co różnią się choć szczyptę od ucztujących właśnie w głównej izbie pijanych górali, wyciągających oryginalne w swej niemuzykalności trele. Zaczyna się fotografowanie: łasi na typy moi towarzysze, bombardują wprost brunatne piękności płci obojej ze sprawnych swych aparatów: żydzięta podstawiają się namiętnie pod szkła; — słowem idylla międzynarodowa... Ale nie wiem, czy ręce artystów drżały tak po cesarsko-królewskim treberku, czy słońce żdżarskie było tak niehojne, — dość że żadnych plonów ta usilna praca w wyniku nie dała.
Deszcz, który ustał na chwilę, znów rozpoczął leniwe swe siąpienie. Pochowaliśmy nosy w powozie i jęliśmy drzemać na wyścigi. Szło mi jednak o to, by w drzemce uchwycić moment przedostawania się przez przełęcz Żdżarską. Chwyciłem — i rozczarowałem się zupełnie: mało jest ona imponująca. Ale nawet dzielić się wrażeniami nie było z kim, bo wszyscy razem z woźnicą i końmi kiwali się w miarowym ruchu: wszyscy spali... Tak wszelkie stworzenie usposabia mdły deszczyk dzisiejszy... Ale nie: na finiszu pokazał, co umie: łupnął ulewą, aż bractwo otrzeźwiało z kretesem.
Krywaniu, Krywaniu! — takiż to odwrót zgotowałeś mi i tym razem!
I dziwne: ja, człowiek o ustalonej opinii co do spostrzegawczości terenowej, człowiek, co potrafił kiedyś z Kuźnic na halę Gąsienicową „nie trafić”, nigdy w licznych mych samotnych spacerach nie spałem sub Jove... Tymczasem w pochodach ze znawcami... fe, fe, co mi też za zestawienia do głowy przychodzą... — jam ci to przecie winien, żem pochody ich opóźniał...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Rzewnicki.