<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Rzewnicki
Tytuł Moje przygody w Tatrach
Podtytuł Uśmiechy i dreszcze. Kartki z pamiętnika
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1938
Druk M. Drabczyński
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Janusz Kotarbiński; anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


1. CZERWONY MŁYNEK
(4 — 8 Sierpnia 1913.)


Otwarcie sezonu... Kwiat warszawskiej Sekcji Miłośników Gór... Sekcja — to sekcja Towarzystwa Krajoznawczego w Warszawie, bo musieliśmy, my z pod Moskala, jako taternicy, przyczepić się wtedy do jakiejś zelegalizowanej miejscowej instytucji. Same Tatry były wszak dla Moskwy — „niebłagonadiożne”...
We czwartek ruszamy, — dwaj inni towarzysze mają się z nami spotkać w Morskim Oku jutro.
Ranek nie odpowiada wprawdzie zapowiedziom wczorajszej rozgwieżdżonej nocy: niezdecydowany, — ale nie kaprysi. Błota jeno na Boczaniu moc; nieskończone, zda się, deszcze tegoroczne czuć na każdym kroku: drożyny rozkisłe, potoki wrzaskliwe... Ot, Sucha Woda dzisiaj mokra z kretesem, przejście przed odpływ Zmarzłego niemal groźne. Po krótkim posiłku u Bustryckiego — on wtedy na Hali był jedynym żywicielem głodnych — zdobywamy Zawrat. P. Jan Jaroszyński i p. Konrad Wernik straszą ludzi tyrolskimi kolanami, nowicjusz górski p. Zdzisław M. idzie, jakby nie pierwszy, lecz sto pierwszy raz był w górach...
Bez szczególnych wypadków — chyba, że za szczególny wypadek uważać brak deszczu — docieramy do Pięciu Stawów na nocleg, postanawiamy bowiem szanować się na wstępie sezonu i uważamy spacer dzisiejszy za zaprawę sportową. Przed spaniem uczta: dziewoja służebna ugotowała nam zacierek ze słoniną. Mój Boże! i na taki rarytas człowiek nosem w domu kręci!... Spało się tylko marnie, bo kości do stylu materaców jeszcze nie były się jakoś dostosowały na pierwszej wycieczce.
Nazajutrz całkowity tryumf: przywieźliśmy pogodę z Warszawy. Słońce, ciepło, raj... — hajda tedy przez Świstówkę! Pan Zdzisław naparł się o Siklawę, jako że nie widział jej jeszcze, ja tedy wymykam się nieco przodem w świat. Na pierwszym cyplu Świstówki, gubiąc oczy w cudach Roztoki, czekam na towarzyszy, — gdzie tam! mieli być za pół godziny, a tu już półtorej siedzą... Co, do kaduka! zasnęli pod wodospadem? Nie, — używają, jak się okazało, kąpieli w Siklawie; obnażywszy dumne piersi, wystawiają je na prąd wodny debout... Siklawa dziś nad wyraz obfita, — wietrzyk ku bokom rwie tumany i prysznicuje bosko: pławią się w wodnym pyle Roztoki, ja tymczasem — w jej pięknie!
Idziemy dalej. Na Opalonym znów przepyszne widoki: na prawo groźna kamienna epopeja skał, na lewo łagodna sielanka zieleni leśnej, sklamrowanej białą wstęgą wijącej się szosy... Cudny, cudny kraj!
Do Morskiego Oka docieramy na pierwszą. Tam, przy sutym dość obiedzie, zrosły już niejako z Morskim Okiem dobrotliwy pan radca dr Nowicki z Krakowa opowiada o nieszczęsnym roku bieżącym, — mówi, jak to on, przez pięć tygodni siedząc tu w schronisku, co dzień próbował wycieczek i co dzień go deszcz osadzał...
Poobiedzie mamy wolne, puszczamy się tedy na delikatny spacer na Żabi Niżni. Wstyd, — bo tak jakoś misternie wykombinowaliśmy drogę, że zaplątaliśmy się w płyty — i „nie puściło”... Wracamy z przygaszonym nieco entuzjazmem, szybko biegnąc ku Czarnemu po ścieżce „własnej”, warszawskiej, na którą, zebrawszy na jej budowę nieco groszaków, z dumą teraz patrzymy; za parę dni mamy ją właśnie odebrać oficjalnie od przedsiębiorcy.
Wyłgawszy się jako tako panu radcy z niepowodzenia, siedliśmy znów do jadła, bo co robić w schronisku? Zjawił się wkrótce słowny p. Jerzy Lande, a w parę godzin później p. Stanisław Osiecki, każdy z innego świata krańca. Tak to się uczciwa kompania zawsze „u dna korca maku” odnajdzie...
Jesteśmy razem. Tradycyjny gliwajn — przepraszam za nazwę — i skoro świt — w drogę na Wysoką przez Czeski Szczyt! Co? Świeży taternik p. Zdzisław — odrazu na grań? No, jakoś to będzie, pociesza p. Stanisław, wódz naszego zastępu.


„Przez jezioro motorówką...“

Zerwaliśmy się wcześnie nazajutrz. Aż coś ciągnęło w świat, aż gnało... — tak cudny wstał ranek! Przez jezioro motorówką... Liczne towarzystwo przed nami: to dwaj znani taternicy prowadzą rozświegotany huf ośmiu różnorako wyćwiczonych pań. Są tam i klasowe taterniczki, jest i zarybek dopiero... I nie zazdrościć tu takim majstrom? My, jak sieroty, — sami...
Nie gorąco, choć słonecznie... To też raźno dotarliśmy do szczytu Rysów, pozostawiwszy za sobą barwny huf niewieści, i siedliśmy do śniadania. Nie jest tu najcieplej, przedmuchuje w miarę... Tałałajstwo podejrzanych jakichś mgieł nas obsiadło, — zasępiło się wokół... Źle... wiatr już się za bary z nami bierze... Resztę więc śniadania unosić musimy na Wagę. Pochowaliśmy się po dziurach i dalejże grać zębami weselnego marsza! Krzyżujemy spojrzenia: jakieś błyski niedobre zapalają się w oczach... — gromadka stała się mniej mowną.
Bo, oto, zabawna komedyjka amatorska się rozgrywa: idąc ku szczytowi, w cieple jeszcze, uradzono, że nasze folbluty i półfolbluty pójdą granią przez Czeski Szczyt, mnie zaś ma przypaść zaszczyt odstawienia nowicjusza p. Zdzisława do Popradzkiego schroniska. Rzecz prosta, z oburzeniem oponuję! Ja — dołu? Tym głośniej oponuję, że cieszę się w duszy z takiego obrotu, bo zimno mnie na grań nie ciągnie... — nie! Ale nalegają, więc „decyduję się” wreszcie ustąpić... Aż tu widzę przewiewny od gołych kolan do gołego karku p. Konrad zaczyna się gorliwie opiekować moim przyszłym pupilem: on go teraz odprowadzi, — tylko na razie, sza!... taternicka duma musi się odprężyć... Zrozumiałem: odkrywam spisek Jaroszyńskiemu, ten atoli — ku zdziwieniu — oburącz konspiracji się chwyta: on też odprowadzi...
— O, chodźcie do wodza na sprawę!
Wódz — o zgrozo! — z widocznym zadowoleniem przyjmuje rzecz, rad widać, że nie z jego poczynu rezygnacja wyszła... Okazuje się, że wszyscy niewinną komedię grali, bo nikomu się nie chciało na oną grań w taki wicher... Kłamię bezwstydnie: pan Jerzy jest nieugięty: pójdzie sam na Czeski, skoro małoduszna zdrada się lęgnie! Lekki obłoczek przeleciał po twarzy wodza; żachnął się: i on przecie nie myślał o rezygnacji, żartował tylko: idzie! — ba, innych jeszcze wstydzi.. Ale „inni”, halnemu podobni, w całym już pędzie biegną ku nizinom!
Dzielimy się tedy: dwaj niezłomni zostali, my czterej odrazu w dół na ławę świeżego śniegu, — sześćset sześćdziesiąt kroków!
Już to w ogóle dziwny ten rok: po południowej stronie gór — śniegi, jak na Ewereście chyba... Ale ba! — pokropywać zaczyna... Za pięć minut upusty się rozwarły niebieskie: leje, jak to w górach lać potrafi... Zerwała się wichura... — w strzępy idą „bilroty” czyjeś... Chwilami stawać musimy, tak siecze deszcz i wicher bije w przyćmione oblicza! Nasunąłem kaptur na oczy i używam, jak pstrąg w głębiach Morskiego Oka. Przeszło godzinę tak nas prało...
Zziajani dobiegamy do schroniska. Po jakim takim wyżęciu ubrania — do jadalni: herbata i rum, rum i herbata, aby się tylko zagrzać, bo mokre szaty pomimo wyżęcia, ziębią dosadnie. Po dwu mniej więcej godzinach — jeszcze jedna chlusnęła ulewa, chyba jeszcze zażartsza... Mój Boże! tamci biedacy pewnie tam na skałach złorzeczą wytrwałości swojej... Aż tu — tableau! z potoków ulewy wynurzają się dwa zakapturzone rasowe jakieś łby. Na Boga, to głowy nie łby: to oni! Z wielkim współczuciem kiwamy głowami... Okazuje się jednak, że kombinacja jest całkiem krotochwilna: pierwszy deszcz złapał naszych śmiałków, gdy zaczynali pochód; przezornie tedy wleźli do jakiejś szpary i półtorej godziny w niej się śmieli, jedząc sardynki, że my mokniemy. Gdy deszcz ustał, opuścili kryjówkę i poszli prościutką drogą za nami; na dziesięć minut przed schroniskiem złapała ich dopiero ta druga ulewa i spreparowała do cna, a nie wszystko jedno, czy godzinę trzymać śledzia pod wodą, czy minut pięć?
Teraz na nas kolej się śmiać. Znalazłszy się razem, musieliśmy, oczywiście, znów ich ratować gliwajnem, za co w podzięce p. Stanisław wnet skomponował satyryczny wierszyk, na znaną z Wesela melodię:

Sekcja Miłośników Gór
Na Wysokiej poszła szczyt
Gdy szczyt zobaczyła
Nieco się speszyła
I z Wysokiej został, i z Wysokiej został
Myt...

Prawda zupełna: myt...
Kładziemy się spać z nadziejami na jutro. Ale noc nie usprawiedliwia nadziei: leje na dworze, czyli na polu, ku lepszemu zrozumieniu Galilei... Leje i rankiem, świata nie widać, mgła jak śmietana... Co robić? co robić? Żywioły małej wiary znalazły rozwiązanie: do Szczyrby i powrót do Zakopanego koleją... Brrr! Około jedenastej jednak przeciera się i słońce zaczyna rzucać płochliwe spojrzenia, choć czym prędzej mruży zapłakane oczy... Iść wszakże — da się.
Aliści następuje rozdwojenie, rzecz tak naśladowania niegodna! Pan Jan i p. Konrad niesłychanie się zajęli naszym noworodkiem, panem Zdzisławem: trzeba, by Szmeksy obejrzał, trzeba, by... My nie! Pan Stanisław ma już marszrutę: pójdziemy we trzech przez Złomiska i z nich przez przełęcz koło Drąga do doliny Batyżowieckiej i do schroniska Śląskiego. Tamci nie chcą słuchać o niczym podobnym: pójdą też do Śląskiego, owszem, ale jak przyzwoici ludzie: elektryką do Szmeksu i stamtąd w górę, do doliny Wielickiej.
Na przekomarzaniach zeszło nam do dwunastej. Plan p. Stanisława wymaga około ośmiu godzin, a ściemnia się koło 7-ej: godzinę tedy będziemy iść po ciemku, ale to nie nieszczęście... Idziemy raźno, podziwiając obfitość wody w Zmarzłym potoku i jego szalony pęd: miejscami krzyczeć potrzeba, by się porozumieć, niby przy wodospadzie jakimś... Przy Zmarzłym Stawie dłuższy wypoczynek, gotowanie, fotografowanie, — tak, jak gdybyśmy nie przymierzając, o dwie godziny byli od celu. Zaczynam być w strachu: czy aby kompani odwrotu nie niosą w zanadrzu? Krzywdzę ich: rączo się zbierają do dalszej drogi, choć to już pono i 3-cia niedaleko... Kiedy my jednak zajdziemy? kiedy?
— Nie zdążymy przez Drąg, to skrócimy sobie drogę przez Stwolską — pociesza p. Staś. Ale chce mi się strasznie tego Drąga, bo godniejszy to może nabytek.
Oczarowani jesteśmy przepięknym widokiem zamykającego dolinę pasma Wysokiej aż — hen — po Kończystą... W mgłach wszystko to wprawdzie, ale rwą się co chwila rozwiewne zasłony i przywierają wtedy olśnione oczy do masywów skalnych, czernią aksamitu łyskających spod mgieł. Chwytamy okiem i całą przecudną panoramę, i kojczyk, ku któremu właśnie dążymy. Biermy się do niego!
Droga „nieco zawikłana”, objaśnia Chmielowski; rzeczywiście, zawikłana! Śniegu moc, — niewiadomo, jak iść... Manewrujemy po skałkach, — mając przecie wyczucie moi towarzysze... W miarę posuwania się w górę — coraz gorzej: zaczynają się wymyślne trawersy przez żleb, po zlodowaciałym miejscami śniegu... Lina w robotę! Wolniutko, asekurując się przykładnie, posuwamy się wzwyż. Techniczne pokonywanie trudności tak nas pochłania, że zapominamy o widokach, zapominamy o czasie... Pod samą przełęczą całkiem poważne manewry na szczerym tu już lodzie.
Mamy wreszcie przełęcz, ale — ku przerażeniu — konstatujemy, że to już dobrze po 6-ej: czai się mrok, a gdzie my jeszcze od celu! Pokusa przy tym dla moich folblutów: tak blisko szczytu Zmarzłego jesteśmy... No, no — bez zachcianek, panowie!
Pierwszy rzucam okiem na stronę Batyżowieckiej doliny, gdzie stosownie do obietnic p. Stanisława zejście miało być, jak po stole. Skamieniałem: mroczna czeluść zaśnieżona biegnie w dół, — zejście jak z wieży Mariackiej! Zimna mgła przesłania drogę, wprost nożem ją kraj... Skała mokra w kulisach. Chce się w dodatku jeść! Nie ma czasu — komenderuje nasz wódz, jazda w dół! Grzebię się jakoś po śniegu, to po mokrych ściankach, które już wolę, bo śnieg diabelnie jeszcze stromy. Jak tę godzinę czepialiśmy się wszelkich załamów, grządek, zachodzików, nie widząc wiele przed sobą, trudno mi sobie uprzytomnić: droga, jako całość, nie istniała dla mnie: na fragmenty się rozpadła. I rzecz ciekawa: gdy z tamtej strony, mając czasu jeszcze dość, skrupulatnie linkąśmy się wiązali, tu w znacznie trudniejszych pozycjach, a w zgoła już trudniejszych warunkach, sypaliśmy bez żadnej asekuracji. Pospolita to rzecz w górach... — a tak to przystaje do naszej systematyczności sarmackiej!
Ciemno już niemal zupełnie... Spragnionym wzrokiem chwytam pręgę, którą bardziej już pozioma biała pokrywa doliny przypiera do czarnych skał, zbliżamy się ku niej — chlust! P. Stanisław już Rubikon zmógł i — ot — jedzie na czekanie ku dołowi. Za chwilę majaczeje na śniegu sylweta p. Jerzego... Ja jeszcze się grzebię na skałach, trudno mi dość idzie, ciupaga diabelnie mi tu wadzi, przekładam ją z ręki do ręki.
— Rzucić ją, do diabła, na śnieg! — słyszę z dołu.
Rzucam ją do diabła na śnieg, poleciała ze dwadzieścia metrów. Włażę na on płat, dość stromy jeszcze, ja teraz z gołą garścią, jak żołnierz bez karabinu! Gdzieżeś, ach, gdzieżeś, ciupago kochana...
Pan Stanisław obwieszcza, że leci przodem na czekanie, bo musi „za dnia” drogę dalszą wypatrzeć — tyle go i widać! P. Jerzy stanął smętnie nad wzgardzoną ciupagą i nawołuje mię do pośpiechu, bo tamten zbytnio nas odbiegnie. Mimo zimnej mgły, spocony jestem jak mysz... Wybijam sobie dołki piętami, ale bez kija w garści, niby jaź w saku się czuję.
Naraz, genialny mi pomysł przychodzi do głowy!
— Panie Jerzy! — wołam — niech pan mi czekan nadstawi: jadę na pana!
Samobójczy pomysł, lekkomyślna aprobata. Ale byłże czas zastanawiać się nad pomysłami, skoro tamten nam z wiatrem w przegony uciekł, skoro noc czarnym płaszczem otuliła już świat? Widzę, wraża p. Jerzy koniec czekana w śnieg i słyszę:
— Gotowe!
Siadam tedy na śniegu i w braku kija biorę z wrodzonym mi sprytem dwa ostre kamienie w ręce, mają mi one służyć za środek utrzymania równowagi w zjeździe, no, i środek hamowania lotu. Piętami zaorywani się w śnieg; niepodkuty, niestety, trzewik wyślizguje mi się zaraz po dwu metrach ze śniegu, a jeden z podporowych kamieni trafia na zlodzenie. Skutek taki, że tracę równowagę i zaczynam nieprzewidziany w programie zjazd na łeb, na szyję, jak to się obrazowo mówi. Lecę!... — tylko, że nie w zamierzonej pozycji: oczywiście, chciałem podeszwą trzewika trafić w drzewce — trafiłem zaś przodem podkolania; szczęściem, pionową pozycję przybrała mi noga w chwili zwarcia z czekanem. Chrupnęłaby bezwzględnie, gdybym nią w tym rozpędzie poziomo był uderzył, na krzyż... Jednocześnie chwyciłem instynktownie ręką za czekan, co oczywiście, wobec pewnego już wyboczenia ciała, musiało spowodować klasyczny młynek naokół czekana z przodem nogi na jego drzewcu. To też, objechawszy dokumentnie drzewce, zdjąłem sobie, jak rękawiczkę, skórę na przestrzeni od kolana po kostkę.
W pierwszej chwili wszystkie planety naszego systemu stanęły mi w oczach, bo, oprócz piekielnego bólu, oszołomiło mię stracenie równowagi i mimowolny lot, — ochłonąłem dopiero, gdy p. Jerzy, obmacawszy mi nogę, oświadczył, że cała, bo „jakoś nie chrupie”... Ale wstać? — olaboga! — nie podobna: z bólu, jak wilk zawyłem. Nie tyle uderzenie boli, choć potężne, ile głębokie zdrapanie skóry, mniej w skutkach groźne, ale boleśniejsze bodaj... Za każdym poruszeniem poszarpana o drzewce bielizna razi mi ranę i do sykania zniewala. Uderzenie było tak mocne, że druga noga skaleczona również, chociaż nią tylko o własny napiętek pierwszej stuknąłem! No, ale wstać mimo to trzeba: dźwigam się, szepcąc dla otuchy przez latające jak w febrze zęby:
— Jakie to szczęście, psiakrew, żem ja choć gnatem w czekan trafił! Bo gdybym go minął...
— Panie, w te pędy na dół, bo Osieckiego zgubimy! — woła p. Jerzy.
Racja. Szczękając tedy zębami, już z bólu, nie tylko z zimna, puszczam się za towarzyszem z ciupagą już w garści, ale bez krzty animuszu, który zgubiłem gdzieś w upadku: idę, jak zrezygnowana ofiara musu, mokry od potu, minio zimna. Jeszcze dość stromo, jeszcze kuć piętami trzeba — a możnaż to czynić z siłą, skoro ból wprost miażdży człowieka?
Noc zapadła zupełna; od mokrej mgły przemiękliśmy na wskroś... Przed nami ciągle jeszcze bezgraniczne pole śnieżne, a śnieg — rzecz dziwna — niby lodowiec alpejski, popękany w głębokie rysy poprzeczne, czasem na pół łokcia szerokie. Pochyłość już jednak stracił, droga więc względnie wygodna. Co jednak będzie, gdy całun śnieżny się skończy i w słynne Batyżowieckie wstąpimy maliniaki — drżę na myśl samą!...
Oto wreszcie i one! Wystawić sobie trudno, co za męka teraz! Każdy niemal ruch do krzyku mię zniewala, — a tu — gramol się na głaz do góry z pomocą rąk i kolan, na tamten z góry siustaj, to znowu obchodź jakąś dziurę wielołokciową! Wszystko to mokre, oślizgłe, — to i owo pod stopą się rusza, tu i owdzie noga, jak po wosku pojedzie... W zwykłych nawet warunkach, w pogodę, w dzień, maliniaki to plaga moja: nie lubię, nie umiem po nich chodzić, a tu mokro, ślisko, ciemno, głodno, ból, — — straszne wprost warunki! „Speszenie” przy tym, objawiające się w drżeniu kolan, warunki te jeszcze pogarsza... To też obsunąwszy się parę razy mniej szkodliwie, bliżej końca tego piekła, gdy już dochodziliśmy do p. Stanisława, z którym utrzymywaliśmy jaki taki kontakt głosowy, uszczknąłem ostatni kwiat: głową na dół poleciałem w jakąś dziurę dwułokciową, zaorawszy poranioną nogą po kancie olbrzymiego kamienia... Skry mi w oczach stanęły!
Dziwny doprawdy moment psychologiczny: krzyknąłem z bólu, ale przemknęło mi przez myśl: pal cię diabli! — poco ja mam wyłazić z tej dziury? Tym snadniej błysnąć mogła w mózgu taka refleksja, że i wyleźć nie bardzo mogłem, zarywszy się ramionami w gardziel kamienną. Dobrych kilkadziesiąt sekund tkwiłem głową na dół ze zbolałą nogą na ostrej krawędzi bloku, wylazłem jednak na dalsze utrapienie swoje...
Byliśmy teraz razem... Chwileczkę przysiedliśmy, bo i pocóż się śpieszyć teraz? — nie wszystko jedno, skoro już noc, kwadrans mniej, kwadrans więcej?
Długa była jeszcze pielgrzymka to przez maliniaki, to przez płaty śnieżne, zanim dobrnęliśmy do stawu w ciemnicy i mgle, Pan Stanisław wtedy dopiero namacalnie o bliskości jego się przekonał, gdy jedną nogą w wodę po kolano wlazł...
Połowa zwycięstwa: teraz dostać się tylko do ścieżki, wiodącej ku podnóżu Garłucha. I teraz zapalili moi towarzysze latarkę; trochę za oszczędni może, ale, po pierwsze, do tego miejsca rozstrzeleni byliśmy, po drugie, mgła była tak gęsta, iż światło zaledwie w promieniu paru kroków przebić się zdołało, rysując za to na mgle nasze sylwety w wielkich okolach, niby męczenników świętych. Gdy więc szło o orjentację na odległość, o znalezienie drogi, światło nie pomagało nic.
Z trudem okrążyliśmy staw i rozpoczęliśmy oryginalny pochód po starannie niegdyś wykonanej, ale zrujnowanej obecnie ścieżynie, — oryginalny, bo byliśmy, niby pogrążeni w oceanie mgły nurkowie, przetopieni całkiem we wzrok... Oczy tylko pracowały, skierowane ku ścieżce w promieniu mdłego światełka latarki; nie opłacało się patrzeć na wschód, ani na zachód, ani w niebo nawet, — — nic, nic, bo ciemno, jak w trumnie... Tylko tam, na tym wężu zrujnowanej drożyny, pełza na przód drżący refleks świetlny, a my pochyleni — za nim...
Znów długie kwadranse się wloką...
Idziemy milcząc, sennie niemal. Znużenie robi swoje: przychodzi reakcja po napięciu woli przez tyle godzin, usypiamy wprost idąc, przynajmniej ja: formalnie śpię, śni mi się, że sieci jakieś napowietrzne rozsnuwam... Masz tobie — to druty telefonu do schroniska! — asocjacje wpółsenne... Wchodzimy już przeto w zasiąg życia realnego, — już Drągi wszelakie poza nami! Lekkie wspomnienie — i ból szatański w nodze mi się ozwał... Nie lepiej powrócić do stanu półjawy, półsnu?... Jeszcze mała godzinka — i mamy wreszcie schronisko!
Tu ostatnie przejścia dnia tego, dnia lekkomyślnych poczynań i zasłużonej kary. W schronisku martwota: wszystko oczywiście śpi, już jest po pierwszej, a więc to już „jutro”... Znużeni, siedliśmy na mokrych schodkach, p. Stanisław bierze szturmem drzwi. Długi kwadrans go nie było: biedak musiał po walce z naturą, gorszą bodaj walkę ze szwabami stoczyć: nie chcą wpuścić i basta! Na dwa głosy: gospodarz po niemiecku, służebna po węgiersku ujada. Nie wiedzieli, z kim mieli przyjemność: musieli się poddać! Ciągnie nas tedy ów smok-gospodarz na ogólną salę, zastawioną łożami, na których różnymi tony dają znać o sobie narody świata. Zakłóciliśmy sen tym sprawiedliwym, — to też tu bicie pięścią o poduszkę, tam zgoła jednoznaczne chrząknięcie — dają nam znać, że nieproszeniśmy goście tutaj... Jak można tedy najciszej pakujemy się do niepowleczonych pościeli, — i jeść! jeść! Wyciągam z worka kawał salami, biorę z karafki umywalnianej szklankę przyciepłej wody, i, utonąwszy na twardych puchach, zabieram się do uczty, której... nie każdy pies by mi pozazdrościł... Jem, aż dziąsła trzeszczą! Takoż i towarzysze.
Noga zaczyna mi teraz nielitościwie dokuczać, p. Stanisław bierze się więc do weterynarji: wyciąga sążnisty bandaż z plecaka i w braku przegotowanej wody, a nie ufając wodzie z umywalni, suchą watę nakłada mi na ranę, ściskając mi nogę bandażem nie mniej mocno, niż ja ściskam zęby z bólu w tej chwili. Usiłuję zasnąć po operacji, by zaspać sprawę, zwłaszcza, że skoro świt, musimy ruszać, aby na południe zdążyć do Morskiego Oka na umówiony termin przyjęcia od przedsiębiorcy ścieżki „warszawskiej”; trzeba być słownym...
O piątej wzdycha już p. Stanisław, że na świecie niewyraźnie. Wstaję więc i ja na usztywnionej nodze, p. Jerzy tylko śpi, bo czekać ma tu na kogoś. Następnie śniadanie z niezmiernie grzecznymi umizgami gospodarza, który snadź zrozumiał nocne swoje brutalstwo i boi się zażalenia.
Wbrew obawom, noga mi niespodziewanie mało dzisiaj dokucza, zdrewniała tylko; idziemy więc wartko, zwłaszcza, że chłodno w powietrzu. Na Polskim Grzebieniu — zima: nikłe trawki szronem pokryte, sople lodowe zwieszają się z kamieni... wiatr olaboga. Krajobraz wprost podbiegunowy: śnieg i śnieg! Ginie pod nim słusznie tak dzisiaj nazwany Zmarzły Staw.
Pan Stanisław czekan w garść i jazda na dół! Oparł się aż na drugim końcu stawu i musiał tam na mnie z pół godziny czekać, gdyż trudno mi po stromych piarżkach sztywną nogą zamiatać. Śniegi ciągną się dalej, w Świstowej, kędy innymi laty jelenie po trawkach chadzają... W miarę wznoszenia się słońca, które wreszcie wyjrzało, robi się cieplej i weselej, z lepszymi tedy minami dążymy przez nudne i błotniste dzisiaj piętra Świstowej i wreszcie stajemy na polanie pod Wysoką. Widoki na góry wspaniałe: lśnią wprost w słońcu, mimo woli oczy też lecą wstecz ku nim. W chatynce poza strumykiem wypijamy po parę kubasków roztrzepańca i wnet się puszczamy ku Żabiej Polanie. Skręt na lewo — i przez las ku Morskiemu! Nudzi nas jednostajna droga, urozmaicona chyba ćwiczeniami gimnastycznymi i po kałużach, tak niedostosowanymi dzisiaj do stanu mojej nogi.
Jest wreszcie i Morskie Oko... Nasz przedsiębiorca, oczywiście się nie stawił, — wszak i on Sarmata... Nie ma i p. Zaruskiego, który miał asystować, słowem — wszystko w porządku... Wczorajsi nasi uciekinierzy, byli tu, przenocowali, zasadzili trochę limbek przy ścieżce „warszawskiej” i, gnani wstydem, uciekli samochodem właśnie przed chwilą. Siadamy do obiadu; gram parę partji szachów z p. radcą Nowickim, — samochód wieczorny i powrót do Zakopanego. Na szosie zerwany most przy Łysej; wysiadamy z landary, która poważnym krokiem przebywa prowizorjum, aby nas z sapaniem wciągnąć na Poroniec i później z bzykaniem a parskaniem lecieć ku dołowi. W Zakopanem stajemy o 9-ej.
Smacznym, oj, jak smacznym snem kończę tę, krwią pokropioną wycieczkę!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Rzewnicki.