Morituri/Część czwarta/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Morituri |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arct |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Poczciwy łowczy, który chciał zdrajcę Judasza ukarać po uwolnieniu z pod aresztu, jakeśmy mówili, poleciał na Firlejowszczyznę, rozbił drzwi, nahałasował, wdarł się na górę, przetrząsł wszystkie kąty, nastraszył Stroczychę, która uciekła wezwać pomocy na miasto, i nic nie znalazłszy, bo Zembrzyński siedział zamknięty w kryjówce, dostał się znowu do aresztu. Tu zachorował i, gdy go uwolniono raz jeszcze na usilne prośby Zenona, leżąc na furze, musiał jechać do Brańska.
Więcej jeszcze, niż złe z nim obchodzenie się, przyprawiła go o chorobę ta myśl, że on przez swe niedołęstwo był całego nieszczęścia z pakami przyczyną.
Zembrzyński, który przez swojego wiernego zausznika Jałowczę o wszystkiem był codziennie zawiadamiany, wylazł dopiero z komórki, gdy go zapewniono, że Wincentowicza niema już w Lublinie. Nie pokazał się jednak tak rychło na Boży świat, lękając się jakiej zasadzki. Blady, przestraszony, wycieńczony, zwlókł się do izdebki na dole, lecz myliłby się, ktoby sądził, że trwoga wstrzymała jego potajemną robotę. Tegoż dnia posłał po Peczorę, napisał do mecenasa do Warszawy i zabierał się już do dalszych czynności.
Zawołany Peczora nierychło się stawił, rzucił czapkę na stół.
— A co! — krzyknął, śmiejąc się. — Nabrałeś się strachu i pono całą robotę twoją, całą pajęczynę, którą snułeś tyle lat, licho weźmie. Garbowski opłaca długi.
— Nie, — odparł Zembrzyński — to nie może być.
— Tak jest, urzędownie to oświadczył, papiery w sądzie złożył, licytacja wstrzymana, waćpan swoje kapitały odbierzesz i pójdziesz z kwitkiem, na to niema rady.
— I córkę wydadzą za syna tego świniopasa? — zapytał Zembrzyński. — At, głupstwo! To wprost strachy tylko, to nie może być.
— Jak nie może być, kiedy jest? — ofuknął Peczora.
Zembrzyński osłupiał.
— Naprawdę?
— Nie żartuję.
Przez chwilę stary ze spuszczoną głową milczał ponuro, potem mruczeć począł i ramionami dźwigać. Wstał z tapczanu, rozprostował się.
— Gdzie to napisano?
— No, oto masz papiery, czarno na białem, — rzekł Peczora — cóż ty na to?
— Ha, no! kiedy Garbowski głupi, rady niema! Zobaczymy dalej, zobaczymy! Zawsze to księstwu córkę jedyną wydać za tego pastuszka markotno będzie. Tymczasem dobre i to.
Począł się śmiać.
— Przyjdź asindziej jutro, — zakończył, odwracając się do Peczory — trzeba się rozmyślić. Widzisz, dobrodzieju kochany, jak w grze nie idzie, zadawszy żołędzią, trzeba z innego koloru próbować, nieprawdaż?
— A jak z innego koloru karta nie posłuży, — zapytał Peczora — to co? To trzeba przegrać?
— To się przegra, dobrodziejku kochany, to się przegra, a może się odegra.
— Na odegraną mało można rachować.
— Zobaczymy, łaskawco. Ja dziś chory jestem i nie mam głowy, a tu pomyśleć trzeba.
Peczora się zakręcił.
— Miałeś mnie poco sprowadzać, prawda, żebym ci tego klina w łeb zabił.
Zembrzyński potarł czoło.
— Ty, Jałowcza, — rzekł do stojącego w kącie — zostań, będziemy pisali, mnie się ręka coś trzęsie i w oczach mroczy. Kochanemu łaskawcy dobrej nocy — dodał, w ramię całując Peczorę. — Poświećże, Jałowcza, bo jeszcze gdzie się przewróci, tu w tej pustce tyle dziur.
Adwokat popatrzył na klienta, któremu tak nieszczęśliwą przyniósł wiadomość o spełzłych na niczem zabiegach życia całego i z podziwieniem nie odkrył w jego twarzy, w spojrzeniu, w głosie żadnego śladu zwątpienia i smutku, był tylko zadumany i zamknięty w sobie.
— Ten łotr znowu coś ukartuje, — pomyślał w duchu, odchodząc, Peczora — jak niepozorny, tak wykrętacz i uparte licho. Zginie, a od swego nie odstąpi.
Jałowcza, wyprowadziwszy mecenasa aż na drogę, wrócił i zastał Zembrzyńskiego przechadzającego się po izbie, w zadumie głębokiej pogrążonego. Kilka razy go zagadnął i żadnej nie otrzymał odpowiedzi. Zdawał się nie słyszeć nic. Stawał, wpatrywał się długo w ścianę, potem szedł do stolika, gryzmolił, pisał, rachował, dobywał papiery, czytał, na palcach coś obliczał, tarł czoło, siadał, porywał się, słowem, dawał oznaki jakiegoś wewnętrznego boju, którego wywalczyć nie mógł.
Biła już północ na Krakowskiej bramie, gdy nagle, stanąwszy w środku izby, zawołał jakby sam do siebie, bo Jałowcza wkońcu znużony zadrzemał:
— No, tak! trzeba zmienić taktykę, a czem się żyło, musi się żyć do końca, to darmo! Niech Bogu podziękują, że im dwóch zesłał dudków, co ich z błota wyciągają, ano, zobaczymy.
Jałowcza przebudził się.
— Siadaj pisać! — zawołał stary. — Siadaj za stół!
Posłuszny sekretarz zabrał się do pisania. Nim świtać zaczęło, bardzo długi list poufny wygotowano do Hartknocha.
— Idź, najmij konie i brykę — dodał Zembrzyński. — Bryka musi być duża, bo papiery wszystkie zabiorę, a jest ich na górze dosyć.
Po odejściu Jałowczy, rozbudził gospodarz Stroczychę.
— Wstawaj, babo, uprażyć mleka, jadę w drogę, tylko żywo!
Nim jednak ogień rozpalono, a mleko się zagotowało, stary ubrany już, widząc przez okno, że się u Zelmanowicza świeci, szybkim krokiem poszedł do niego.
Kupiec w całym uroczystym stroju odprawiał pacierze. Zląkł się, widząc tego sąsiada, rzadkiego bardzo u siebie gościa, tak rano.
— Panie Zelmanowicz, — odezwał się Zembrzyński — ja tu do asana z osobliwą przychodzę propozycją. Mam potrzebę na bardzo długo stąd wyjechać. Co ma Firlejowszczyzna pustką stać? Wyście ją dawniej kupować chcieli, kupujcie.
Zrazu Żyd uszom nie wierzył; potem zmiarkował, że gdy kto potrzebuje sprzedać, kupiec zawsze powinien nie chcieć nabywać.
— A mnie naco ten chlew, ta pustka! A mnie to do czego?
Zembrzyński ku drzwiom się zawrócił.
— Czego się jegomość tak śpieszy? No, to pogadajmy!
— Kochany łaskawco, nie mam czasu się targować, chcesz, kupuj, dam tanio; nie, to ją zbędę inaczej.
Zelmanowicz nie mógł pojąć, żeby kto się tak ze sprzedażą kamienicy śpieszył.
— A wej! — wołał. — Toć nie obwarzanek za grosz.
Ile razy coś podobnego powiedział, Zembrzyński do drzwi zawracał, kupiec mu drogę zabiegał, spocił się, zmęczył, ale targu dobił.
Dzień był dobry, gdy poszli przed notarjusza kontrakt spisywać. Stroczychę wyposażywszy dobrym datkiem, papiery kazawszy z kryjówki popakować do kufrów, o godzinie jedenastej Zembrzyński do wyjazdu był gotów i siadł na brykę.
— A ze mną co będzie? — spytał Jałowcza.
— Jeśli chcesz, to siadaj na kozioł — odparł Zembrzyński.
— Dokądże pojedziemy?
— Albo ja wiem!
— To mi się podoba, — roześmiał się Jałowcza — jadę.
Przypomniał sobie jeszcze Peczorę, którego potrzeba było pożegnać, i kazał bryce zajechać na Grodzką ulicę.
Zastał go nad misą kapuśniaku, z wąsami napół przeplatanemi kapustą.
— A co słychać, mości Zembrzyński? — spytał adwokat. — Co tam nowego wymyśliliście, hę?
— Przyszedłem mego dobrodziejka pożegnać, — cicho szepnął Zembrzyński — jadę.
— Dokąd?
— Hm! trochę tak, gdzie oczy poniosą, dobrodzieju; nie wiem sam, może tam, może tu, może...
— A kiedyż zpowrotem?
— Może nigdy.
— Jakto, nigdy? A Firlejowszczyzna?
— Fiu, kochasiu! sprzedana!
— Jakto? sprzedana?
— Ano! od godziny; już się tam Zelmanowicz sprowadza.
O mało misy z kapuśniakiem nie obalił Peczora, tak się tem niespodzianem wyznaniem poruszył.
— Coś ty oszalał, czy co? co ci jest? W imię Ojca i Syna! Wczoraj co innego, dziś co innego. Bzik! ćwiek! warjacja!
— Może być, dobrodziejku kochany! Wszystko może być. Inny człek, jakby mu się tak życie zmarnowało, pewnieby dostał warjacji, ale ja stary, kochasiu, i zawiędły, mnie to nic, ja pójdę sobie innego czegoś szukać?
— Dokąd, dokąd?
Stary zamilkł.
— Nie wiem, kochasiu, to już tam Opatrzność postanowi.
Wstał z krzesła, na którego brzeżku przysiadł chwilowo.
— Tylkom jeszcze łaskawcy mojemu chciał najserdeczniejsze złożyć dzięki za wszystkie dowody jego życzliwości dla mnie, sługi jego, w którego sercu wdzięczność nigdy nie wygaśnie.
Peczora począł się śmiać.
— Komedjancie ty jakiś, — przerwał — dałbyś pokój. Płaciłeś mi, służyłem ci, jesteśmy skwitowani, nie masz za co być wdzięcznym. Życzę, aby ci się tak szczęściło, jakeś wart, rozumiesz jegomość? Tak, jakeś wart!
Zembrzyński, mimo dwuznaczności tych wyrazów, pocałował go jeszcze w ramię, coś pomruczał i wyszedł, a Peczora przez okno, stojąc, przypatrywał się długo odchodzącej bryce, która znikła, spuściwszy się ku Grodzkiej bramie napowrót.
— Dałbym coś, — odezwał się w duchu — żeby mi kto powiedział, co ten Judasz teraz pocznie.
Od tego pamiętnego dnia, który długo jeszcze potem w pewnych kołach był przedmiotem rozpraw, domysłów i najróżniejszych anegdot o nieszczęśliwym Zembrzyńskim, więcej się on już w mieście nie pokazał. Woźnica najęty, który go z kuframi transportował aż do Warszawy, opowiadał, że tam na Pradze w lichej gospodzie stanął, razem z Jałowczą, i za jakiemiś interesami na miasto zaraz pociągnął.
Mecenas Hartknoch stał trochę przy licytacji, potem koszta naliczył za przywiedzenie do niej, nareszcie odstąpił, odebrawszy z procentami należność, którą pod różnemi pseudonimami miał Zembrzyński. Inni wierzyciele zgodzili się na przedłużenie terminów.
Wszystko to odbyło się tak szybko, tak piorunowo jakoś, że Gozdowski, generał, wczoraj niemy i upadły na duchu, Robert wreszcie, skamieniały i struty, Stella, niespokojna a rozgorączkowana, nie chcieli prawie uwierzyć tej nagle rozświecającej się rzeczywistości.
Paki w całości wróciły znowu do Brańska, o licytacji mowy nie było, książę Hugon swoje ukochane wieszał zbroje, szambelanowi ostrożnie powiadano, że reparacje przyśpieszone zostały, aby mu wkrótce zrobić niespodziankę. Stella ożyła, Robert odetchnął, generał marzył na nowo, wszyscy jednak, nie wyjmując Gozdowskiego, trochę tem nagłem błogosławieństwem, płynącem z dłoni Garbowskiego, potrwożeni byli. Każdy pocichu sobie mówić musiał, że nikt w świecie dziś dobrodziejstw podobnych bez pewnej jakiejś rachuby nie świadczy, że je przyjdzie może opłacić bardzo drogo.
Plenipotent wiedział cenę, jakiej żądano, ale się z tem wygadywać nie mógł, generał trochę się domyślał, księciu Robertowi powiedział, ile się dopytać mógł Zenon, naostatek Stella czuła, że się zobowiązała i że słowa dotrzymać musi. Taiła się jednak z tem, uprosiwszy Antoninę, ażeby nikomu nie wspominała. Na jej twarzy nie widać było ani smutku, ani radości, tylko niespokojne jakieś oczekiwanie.
Co chwila można się było spodziewać przybycia panów Garbowskich, o których znalezieniu się jeden tylko szambelan nic nie wiedział. Stary przyjechał do dworku do kuzyna Gozdowskiego, ażeby z nim ostatecznie uregulować interes, ale mu zgóry zapowiedział, że w pałacu u książąt nie będzie, bo nie ma fraka i innych butów nad kozłowe.
Zygmunt został jeszcze niewidzialnym. Zapytał o niego trochę niespokojnie Gozdowski.
— Nie ma teraz czasu, — odparł ojciec — przyjedzie później.
Nie śmiał już zagadnąć o nic więcej kuzynek, ale wieczorem Garbowski się rozgadał.
— Asan to wiedzieć musisz, że księżniczka jemu formalnie przyrzekła.
— Jakto? jakim sposobem?
— Mówię asindziejowi, że jej słowo ma.
— Ależ ojciec, stryj, brat!
— A to, mosanie, jej rzecz. Zygmuś jej słowu uwierzył, owarjował sam i mnie oszalił; ściągnęliśmy się do ostatniego grosza. Teraz on się ekwipuje, boć nie wypada mu tak obcesowo zaraz przychodzić i dopominać się: „Zapłaćcie!“ Chłopiec rozumny!
Gozdowski milczał niedowierzająco.
— Bądź co bądź, — myślał sobie — czy się chłopcu przyśniło, czy przysłyszało, interesa do jakiego czasu ocalone, książę Robert może się ożenić, a Garbowscy pójdą z kwitkiem. Mnie do tego nic, ja umywam ręce. Dosyć, że oddychamy, że mamy czas... resztę Pan Bóg, co nas tak cudownie uratował przez ręce tych dobrodusznych prostaczków, opatrzy.
Nie sprzeciwiał się więc Gozdowski i nie widział potrzeby drażnienia starego, ani zachwiania w nim wiary w te mniemane, jak sądził, obietnice księżniczki. Milczał, ruszał ramionami, potakiwał nawet, był jednak najpewniejszy, że z tego nic nie będzie.
W Brańsku, po niesłychanym popłochu tym, wszystko znowu odżywać i wracać zaczynało do dawnego porządku, rozjaśniały się twarze, humory coraz były weselsze, generał odzyskał swój chód żołnierski i zaufanie w Opatrzności. Jedna może Stella wstrząśnienie to czuła najmocniej i ślady jego pozostały na spoważniałem, bladem jej licu. Przychodząc tylko do ojca, przynosiła z sobą dawną, dziecinną wesołość, srebrny uśmiech i lice niezachmurzone. Sam na sam z Antoniną, odzywała się czasami pocichu:
— Ale kiedyż on przyjedzie?
— A, aż nadto prędko! — wzdychając, odpowiadała Żurbianka.
Drugim razem szeptała do przyjaciółki:
— Wiesz, to bardzo szlachetnie z jego strony, że się nie śpieszy pozwać mnie o ten dług.
— Aleby przynajmniej zawczasu starać się powinien uczynić jego wypłatę jak najlżejszą i dać się nam poznać lepiej.
Księżniczka milczała.
Miesiąc tak cały upłynął, o panu Zygmuncie ani słychu nie było. Wszyscy się uspokoili, a panna Antonina znajdowała, że był rozsądny i obietnicy tej nie wziął na serjo, pojąwszy, że w chwili zwątpienia nierozważnie się wyrwała.
— Proszę cię, moja Antosiu, nie mów mi tego, — obruszyła się księżniczka — ja bardzo byłam rozważna, wiedziałam, com mówiła, wiem, co przyrzekłam, i gotowam dotrzymać, dziś, czy jutro, czy za lat dziesięć, nie należę już do siebie.
— A! to śmieszne, — przerwała Antonina — nie mówmy o tem.
I tak najczęściej kończono rozmowę.
Pan Zygmunt nie pokazywał się jeszcze. Natomiast książę Robert, który od czasu, jak się rozjaśnił horyzont brański, coraz jakoś był niespokojniejszy, znalazł bardzo pilny interes do Warszawy i nagle wyjechał.
Generał, któremu opowiedział wyjazdu przyczynę, wąsy kręcił, ramionami ruszał i mówił Gozdowskiemu, że zrozumieć nie może.
Panna Antonina chodziła smutniejsza jeszcze... W istocie przyczyna tej wycieczki pokryta była tajemnicą, domyślano się z trwogą, iż dawna miłość dla hrabiny Natalji odżyć w nim mogła, szeptano, że odbierał pewne listy, na których kopercie panna Antonina poznała wyraźnie rękę kobiecą. Szambelan spokojny ubolewał tylko, że interesa Robertowi spoczynku nie dają.
Po trwogach i łzach tygodnie te przeszły z jakiemś sztucznem ukojeniem, choć czuć było, że to zawieszenie broni, ale nie pokój jeszcze. Roli, jaką w tych wypadkach odegrał tajemniczy Zembrzyński, nikt już się wcale nie domyślał, a z urojeń Wincentowicza, z jego napaści na Firlejowszczyznę, z wniosków i domysłów śmiano się i żartowano, tak iż łowczy na samo wspomnienie Zembrzyńskiego truchlał i wypraszał się:
— Dajcie mi już z nim pokój! Jeśli mi się przyśniło, to z żarliwości dla dobra książąt, przez miłość dla nich, a dobrze za to odpokutowałem, więc się już prześladować nie godzi.
Bronił go ksiądz Serafin:
— Zlitujcie się nad nim, dosyć tego!
Mimo to, ile razy się zeszli, nie ten to ów z mistycznym Zembrzyńskim występowali i nuż w śmiechy z marzyciela. Dowodzono mu nawet czarno na białem, że nigdy grosza żaden tego nazwiska człowiek na Brańsku nie miał, tylko bankierowie i spekulatorzy warszawscy.
W parę miesięcy jakoś potem Wincentowicz, wracając z polowania w szczególnie dobrym humorze, gdy go znów ktoś Zembrzyńskim chciał ukłuć, odezwał się:
— Ano, zobaczycie teraz, wypłynie on nawierzch i nie będziecie się śmiać ze mnie, wszak nie kto inny, jak on kupił klucz Podmoszczański.
Wszyscy zakrzyczeli go wielkiemi śmiechami.
Ogromne dobra tego nazwiska z dwóch stron opasywały księstwo brańskie; przechodziły one przez różne ręce, a po ostatnim dziedzicu długo były w administracji i nieładzie. Od dwóchset lat prawie pomiędzy Brańskiem a podmoszczańskiemi dobrami trwał zawieszony i coraz odnawiany proces olbrzymi o granice. Zapomniano nieco o nim, bo ostatni dziedzice, nie mając go o czem prowadzić, zadowalali się manifestami, aby przedawnienia nie dopuścić.
Sprawa ta kosztowała obie strony krocie, a mogła Brańskowi odebrać lasy, które znaczną część wartości jego stanowiły.
— Jeżeli się Wincentowiczowi nie śni, — rzekł ksiądz Serafin — no, to tylko co nie widać, jak nowy dziedzic pozwie o puszcze.
— Zobaczymy, zobaczymy!
Łowczy zmilkł.
Nazajutrz przywiózł Żurba stary potwierdzenie tej wiadomości, że istotnie jakiś Zembrzyński nabył dobra, lecz co do imienia była różnica, tamten bowiem miał imię Leon, ten pisał się Felicjan.
Tego samego dnia generał, który zapomniał prawie anegdotki Wincentowicza i całego wypadku, rozmawiając z szambelanem, a nie mając go czem zabawić, odezwał się:
— A wie brat, że nareszcie Podmoszczański klucz z licytacji nabyto?
— Kto taki?
— Jakiś Zembrzyński.
Stary poruszył się na krześle.
— Zembrzyński? Zembrzyński? Nie wiesz, jak mu na imię?
— Podobno Felicjan — dodał przytomny stary Żurba.
— Cóż to za jeden? skąd? niewiadomo? — pytał książę Norbert dalej.
— Nikt go nie zna.
Na tem pierwsza się wzmianka skończyła.
Tydzień jakoś upłynął. Jednego dnia wcale niezwyczajny na wsi, na miejski wyglądający ekwipaż przywiózł w poobiedniej porze gościa, który, jak mówił, życzył sobie złożyć swe uszanowanie szambelanowi, a oznajmywał się jako nowy dziedzic Podmoszczańskiego klucza. Przystęp do starego księcia Norberta nie był tak bardzo dla każdego łatwy, rodzina, czuwając nad nim, nie przypuszczała gości, nie rozważywszy dobrze, czy staremu będą przyjemni. Często bardzo, wymawiając brata, przyjmowali generał lub Robert. Niewiele i to bardzo miłych księciu Norbertowi osób miało przywilej mu się przedstawić w każdym czasie. W ganku więc kamerdyner bardzo grzecznie oznajmił, zapraszając do saloniku, że zaraz przybędzie książę generał i dowie się, czy książę Norbert szanownego sąsiada przyjąć może.
Sąsiad ten, acz nadzwyczaj podobny do pana Leona Zembrzyńskiego, który z mecenasem był u Żurbów, przedstawiał się nieco odmiennie. Naprzód miał u fraka wstążeczki dwóch jakichś nieznajomych orderów zagranicznych, powtóre trzymał się bardzo prosto i, zamiast siwych włosów, miał ciemnokasztanowate włosy czy perukę, o tem zdaleka trudno było sądzić.
Generał, przyszedłszy, znalazł na pierwszy rzut oka podobieństwo tak uderzającem, iż spytał przybyłego, czy nie miał krewnego tegoż nazwiska przy mecenasie w Warszawie. Przybyły przyznał, że to był rodzony brat jego, nadzwyczaj doń podobny, któremu imię było Leon, on zaś zwał się Felicjanem.
Ponieważ ów nowy dziedzic Podmoszczańskiego klucza wyglądał na bardzo grzecznego i przyzwoitego człowieka, a zrażać go nie wypadało z powodu tego procesu, generał nie widział w tem nic zdrożnego, żeby go bratu przedstawić.
Spytany szambelan, na chwilę się zawahał, potem zgodził na to.
Gdy Zembrzyński wchodził, książę Norbert z wielką ciekawością wpatrywał się w jego fizjognomję, zdawał trochę niespokojny, lecz po pierwszych wymówionych słowach i usłyszanym komplimencie twarz jego wróciła do zwykłego wyrazu.
Rozmowa poczęła się ogólnikowa, oklepana, nic nie znacząca, tylko wśród niej książę szambelan wlepił z niezmierną uwagą oczy w przybysza, znajdując ciągle wzrok jego wytężony z dziwną zaciętością na siebie, i to go zmęczyło tak dalece, że wkońcu zamilkł, nie mogąc już w dalszych urywanych zapytaniach i odpowiedziach żadnego brać udziału.
Generał spostrzegł, że bratu twarz jakoś zbladła i rysy konwulsyjne przebiegało drganie, przyśpieszył więc pożegnanie. Wyszli.
Chciano prosić na herbatę sąsiada, lecz odmówił i odjechał.
Gdy w chwilę potem wszedł znowu książę Hugon, znalazł szambelana w krześle poruszonym, niespokojnym, niemal rozgorączkowanym.
— Jakoś mi ta wizyta nie w porę przyszła, — odezwał się zmienionym głosem — człowiek zrobił na mnie wrażenie przykre nad wyraz wszelki. Odrażający ma wzrok, a ciągle oczy miał we mnie wlepione.
— Uważałem to — potwierdził generał — i trochę prędzej go wyprowadziłem, lecz sam pozwoliłeś, żeby ci służył.
Szambelan, nie słuchając już, szeptał pocichu tylko:
— Zembrzyński! Ale nie Zembrzyński...
Potem, gdy generała wzrok spotkał, zamilkł.
— Mnie się on tak źle nie wydał — dodał książę Hugon.
— Ale wzrok, istne oczy bazyliszka.
— Trzeba będzie zapobiec, żeby go do ciebie nie dopuszczano.
Szambelan głową potrząsł.
— Uchowaj Boże, uchowaj Boże! Proszę tego nie czynić. Gdy go się raz przyjęło, przyjmować będę, a przyznam się, że choć mnie raził wejrzeniem, właśnie dlatego obudzą we mnie ciekawość. I radbym przy bliższej znajomości rozpytać go o rodzinę. Znałem niegdyś Zembrzyńskich, ubogą, bardzo biedną szlachtę! Może to z tych samych. Ale oczy, ale oczy! — zakończył, jakby sam mówiąc do siebie.