<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł My i Oni
Podtytuł obrazek współczesny
Wydawca Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego
Data wyd. 1865
Druk Michał Zoern
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Z bijącém od niepokoju sercem Marya przebywała drogę do stolicy, wśród któréj już dziwne nastręczały się jéj widoki: spotykała co chwila więźniów skutych, gnanych pieszo i więźniów w wagonach... popalone sioła, rozwścieklonych i pijanych wieśniaków, szalejących urzędników, tłumy bez imienia jak ptastwo żarłoczne spieszące do Polski na żerowisko. Ziemia ta dana im była w nagrodę wierności na łup przez cara. Widziała żołnierzy urągających się oficerom, którzy ramionami zżymając milczeli, słowem wszystkie oznaki tego stanu rewolucyjnego do którego ucieka się rząd słaby, gdy z klasą oświeceńszą przejednać się nie może, i zaufać jéj nie śmie. Te siły zwierzęce wywołane ze dna społeczeństwa grały szalonym chórem zniszczenia. Biada narodowi który takich środków w obronie swéj używać musi, cóż lepiéj słabość jego wydać może?
Uderzały Maryą te fizyognomie niewidziane dotąd o słonecznym blasku, dobyte jakby rószczką czarodziejską z pod ziemi, wygolone dla przymilenia się rządowi, blade, pokrzywione, wynędzniałe od życia w urzędowych papierach, a uśmiechające się nadzieją bezkarnéj grabieży. — Moskwa wezwała te w mrokach siedzące dzieci swoje na posługę sprawie ojczyzny, lecieli zwabieni podwójnemi pensyami i zapewnieniem że prawo żadne nie istniało w Eldorado do którego spieszyli, nawet zwodniczy zwód zakonów. — Wielu tych panów jechało o jednym samowarku i jednym płaszczyku, mając powracać z nabitym trzosem i w niedźwiedni, na łono matki Rosyi, spełniwszy swe posłannictwo zniszczenia. — Marya przywykła do dawnego tonu cywilizowanych Moskali, czasem ugrzecznionych aż do zbytku, miała tu już próbkę zmiany jakiéj uległy obyczaje pod naciskiem narzuconéj z góry opinii. — Wszyscy niemal stawili się groźno, dziko, bohatersko, z niejakiém przechwalaniem rubasznością półbarbarzyńską, i z odgróżkami na zgniłą cywilizacyą Europy! — Mnogie kielichy wódki po stacyach zwiększały jeszcze okrutne owe męztwo nowych cywilizatorów, cytujących całe peryody Katkowa, między dwoma czkawkami...
Po drodze kilka razy spotkała jeńcców polskich, na których patrzeć jak na dzikiego zwierza lud się zbiegał z okrzykami, przeklęstwy, rzucaniem kamieni, plwaniem i urągowiskiem. Postacie tych nowych męczenników były smutne ale godności pełne — czuli oni że szli na Golgothę, że im pod ciężarem tego krzyża upadać nie było wolno. Surowe ich i chłodne twarze obudzały tém większą wściekłość w Moskalach, oni pragnęli w nich dojrzeć znękanie, spodlenie, upadek, a męztwo milczące urągało się ich katowstwu. Starsi wygnańcy co nie wiedzieli czy kiedy jeszcze ojczyznę zobaczą byli smutni, młodzież wesoła nawet i butna chwilami, ale jedni i drudzy w kajdanach wyglądali na zwyciężców, gdy tryumfatorowie do pijanych katów byli podobni.
W dziejach świata od czasów prześladowania chrześcian w pierwszych wiekach, nie ma takiego jak ten obrazu.
Dwakroć sto tysięcy ludzi, kwiat narodu wyrwany z téj ziemi która była jego dziedzictwem, starcy, kapłani, dzieci, kobiety, wszystko to pędzone, gnane, sieczone, jęczące po lazaretach, dane na ręce dziczy pijanéj, bezdusznéj i podżeganéj do okrucieństwa, a karanéj za najmniejszą oznakę współczucia. W XIX. wieku wyuzdane chłopstwo kupione obietnicami podziału cudzéj własności pastwiące się nad kościołami, cmentarzami z których wywlekało trupy, kościołami z których wyrzucało świętości; szubienice stojące na wsze strony, mogiły świeże co krok, a po nad tém dyplomacya najśliczniejszą francuzczyzną dowodząca moralności, potrzeby, konieczność i użycia tych radykalnych środków!
Z plamy téj nigdy nie obmyje się rząd rosyjski, napróżno płatne dziennikarstwo bluzgać będzie przeciwko rewolucyjnéj Polsce, któż ją rewolucyjną uczynił? któż większym jest rewolucyonistą czy nieszczęśliwi przyprowadzeni do rozpaczy, czy rząd co potrzebował takich środków użyć aby się ostać i zwyciężyć!
Uwierząż za lat sto że żałobę z narodu milionów zdarto siłą, że nie poszanowano nawet świętego uczucia co w nią oblokło??
Na wszystkich twarzach widziała Marya jakby powkładane maski, poczciwsi milcząc potakiwać musieli tłumowi, szatani cieszyli się, głupota szalała... posępnie na tę stypę kannibalów spoglądali ludzie sumienni. Ten tryumf niepoczciwych puszczonych jak brytany z obroży, miał w sobie coś przerażającego... Po stacyach i pocztach czytano na głos patryotyczne diatryby dzienników, głupi rozpalali się niemi do ostateczności. Nie w jedném miejscu Marya zetknęła się z ciekawą czeredą wieśniaków którym pisarz wiejski czytał artykuły „Moskiewskich Wiadomości“, drżała widząc skutki tych podżegań na ludzie... którym imie Polaka ohydzić chciano. Nazajutrz po tém gdy nadeszły partye więźniów, kobiety oblewały je pomyjami, zamykano drzwi aby chleba dostać nie mogli. Serce się ściskało patrząc na skutki téj agitacyi. Nigdy Polska nie miała tego charakteru, chwilami i przypadkowo buchnęła przeciwko najezdnikom, ale się rychło upamiętała, oddzielając Moskali zawsze od rządu moskiewskiego, nie mszcząc się na nich za winy garści obłąkanéj.
Niekiedy w oczach starszych ludzi dostrzegła iskierkę litości lub oburzenia, ale jeśli się z nią kto wydał, spuszczał zaraz źrenice zawstydzony lękając się aby nie wyszpiegowano w nim miękkiego serca.
Tak dojechała w boleściach i trwodze do stolicy... i stawiąc pierwszy krok w dworcu kolei, zetknęła się dziwnym trafem z Artemjewem, który jéj z razu nie poznał, zawahał się, ale wpatrzywszy się w nią powitał z żywą radością. — Czatował on na kolei na kogoś innego z przyjaciół, ale tamten nie przybył, a stara znajoma wielce mu była miłą.
— Marya Agathonówna! kogoż ja widzę! ciebie! w stolicy Piotrowéj! o cudo! To dla mnie szczęście...
Alexander Alexandrowicz miał twarz rozpromienioną, był szczęśliwy, zwycięzki, jaśniejący, prawie piękny, gdyby zwiędłe oblicze podobnego służalca chytrego, żywiącego się kłamstwem jak krucy ścierwem, kiedykolwiek w blask chwilowéj urody przyodziać się mogło...
Marya nie bardzo była rada temu spotkaniu, ale Artemjew nie chciał jéj odstąpić i zarzucał pytaniami.
— Jedziecie z Warszawy! powiecie mi co słychać w Warszawie! a no! dobrze! paradnie idzie wszystko, nieprawdaż... Rewolucya! rewolucya! poczciwe ludziska posłuchali nas jakby myśl naszą odgadli... teraz jeszcze komedyą zgra Europa... a my...
Tu przerwał ukąsiwszy się za język.
— Przyznam się, dodał żywo, przyszedłem tu trochę w nadziei spotkania się z poczciwym Nikiforem, który miał przybyć z papierami, a razem... razem trochę z projektem podpomożenia poczciwym ludziom do godnego przyjęcia bandy więźniów polskich, których transport nam na dziś oznajmiono. Uczymy się na ich grzbietach manifestacyi politycznych!! już to idzie! To swoją drogą, a ja téż i nienawidzę Polaków, którzy grają cynicznie rolę męczenników, ale poczują co moskiewska waży pletnia! Zaśpiewają z innego tonu. Ja tu już nastroiłem na dziś moich, którzy ich przyjmą jak warci. Hura! mężnym ruskim sołdatom — a napluć na tych złoczyńców... Widzicie to powoli uprawia i uczy samoistności lud, jak się wypraktykuje i poczuje swoją siłę...
Artemjew śmiał się z miną pajaca, który dobrego spłatał figla, Marya wzdrygnęła się, powtarzał z cicha.
— Lud się uczy na Polakach!
— Alexandrze Alexandrowiczu, szepnęła Marya, mówicie do kobiety, jam do tego nie przywykła, przykrość mi robicie.
— A jam do tego przywykł, myślicie? zapytał Artemjew, ale potrzeba się podnieść do wysokości politycznych potrzeb narodu... Dajemy mu lekcye! Musimy draźnić i utrzymywać nienawiść, w tém nasza siła, im dłużéj potrwa rewolucya, tém my się z niéj więcéj nauczymy... skorzystamy kiedyś, jak? no! to czas pokaże... ale wy tego nie zrozumiecie... i możecie się zlęknąć, uciekajcież póki czas jeszcze, bo tu się dopiero orgia rozpocznie gdy ich z wagonów wysadzać będą... Hura! dla naszych, świst i śmiech z nich!
Marya wymknęła się coprędzéj nie będąc ciekawą sceny, których się już dosyć napatrzyła po drodze... twarz jéj paliła, serce biło zgrozą; Artemjew pozostał rozstawując kupkami swych ludzi i wydając po cichu rozkazy. Tłum podpiły z dzikiemi twarzami, stał jakby oczekując na hasło.
Siadała już do powozu, gdy okrzyk dziki obił się o jéj uszy i rozległ szeroko... smutnie zadźwięczał on w duszach wszystkich uczciwych ludzi... Był to jeden z tych głosów stypy moskiewskiéj, jakie od roku bujają po bezludném państwie, wywoływane stołecznemi hałasami!! Bógdajby nie stał się on hasłem innych wykrzyków, które tych, co się niemi cieszyli, ścigać kiedyś będą.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.