<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł My i Oni
Podtytuł obrazek współczesny
Wydawca Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego
Data wyd. 1865
Druk Michał Zoern
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kto zna stolicę Piotrową, jéj ducha i obyczaje, jéj zepsucie głębokie dla oka pokryte zręcznie powierzchnią europejskiéj przyzwoitości, kto bywał dłużéj w tém mieście, co wsiąkło w siebie wszystko złe cywilizacyi, nie utraciwszy żadnéj barbarzyństwa cechy — ten tylko pojąć potrafi, jak istocie czystéj trudno tam odetchnąć — atmosfera fałszu zewsząd otacza i dusi człowieka.
Nie można głębiéj sięgnąć po za skorupę tego pobielanego grobu bez największego wstrętu. A tak to wszystko pięknie i ułudnie wygląda... przepych, rzekłbyś, że istotnie jest ład i bogactwo, ale znaczniejsza część tych ludzi, żyjących w gorszącym zbytku, zjedzona jest długami, lichwą i broni się wierzycielom wpływami swemi u władzy. Wszystko téż jest na sprzedaj, byle pieniędzy dostać. — Elegancya najwytworniejsza powierzchownie przy najgrubszych obyczajach domowych i wszelkie pozory cywilizacyi przy najdziwniejszéj nieświadomości świata i ludzi, rygor pokrywający rozwiązłość, pedanterya urzędowa na oko utrudniająca przekupstwo, które jak jad w krew wciska się wszędzie; — od odźwiernego do ministra, kupić można wszystkich. To co się tu nazywa uczciwém, gdzieindziéj odstręczałoby podłością swoją; uczciwym zowie się ten, co bierze pieniądze ale robi za nie to co przyrzekł, uczciwy jest kto ma jedną tylko nałożnicę a nie źle obchodzi się z żoną, uczciwy kto ludzi na targu nie sprzedawał gdy było można, kto płaci czasem długi i nie prześladuje swych wierzycieli. Przy tém wszystkiém choć grzechy bliźniego nie są dla nikogo tajemnicą, surowo pilnuje się pewnéj przyzwoitości; każdy udaje, że ma sąsiada za porządnego człowieka, wymagając w zamian, aby go za takiegoż poczytywano. Nic słodszego w obcowaniu nad tych ludzi stołecznych, ale ta grzeczność ich jest frontem pałacu obróconym do Europy, po za którym stoi pustka lub kupa gruzu.
Umiejąc chodzić i grać na strunach tutejszego zepsucia, prawie wszystko co kto chce zrobić może, aby tylko nie rachować na żadne uczucia, a płacić,płacić protekcyą czyjąś, pieniędzmi, a choćby obiecującym uśmiechem ładnéj kobiety. — Z tych środków najwszechmogącszym są pieniądze — życie kosztuje niezmiernie drogo, wszyscy więc biorą i wszyscy brać muszą, każdy żyje nad możność. Interesa, których się nie robi pieniędzmi, idą tępo, trudno, i ułatwiają się tylko przez kobiety, choć ostatecznie znowu tym pośredniczkom także opłacać się potrzeba.
Miłostki bez serca są w dobrym tonie i zwyczaju, począwszy od najwyższych sfer aż do kamerdynerów wielkich domów, wszyscy mają kochanki, nie żeby je kochali, ale że ta rozpusta daje niby człowiekowi pewną arystokratyczną cechę. Niema przykładu rozkochania się istotnego w kobiecie, ale zmysłowych fantazyi i kaprysów mnóstwo, i nałóg kosztownéj rozwiązłości, z którą się chwalą i popisują, w ostatku próżniacza rozpusta zgniłego narodu. Im kto starszy tém głośniéj się popisuje z miłostkami... na ostatnich szczeblach są fantazye tego rodzaju grecko-rzymskie, o których nawet pisać się nie godzi. — I to jest przyjęte... w obyczaju...
W téj stolicy zepsucia Marya w ciężkich latach próby, miała niegdyś chwile wielkiego blasku: dość długo była ulubienicą jednego z najpotężniejszych panów tego świata. Szczęściem śmierć jego uwolniła ją z tych więzów nieznośnych, czyniąc niezależniejszą. — Z téj to epoki, w któréj wielu miało się za szczęśliwych, gdy ich w swoim przyjęła salonie, pozostały jéj stosunki; na nie ona teraz rachowała.
Sekretarzem owego potentata, którego sercem władała, był człowiek który wyszedł na ministra, młody, grzeczny, bardzo przyzwoity, pod układną i skromną powierzchownością, ukrywał niezmierną ambicyą. — Liczyła na dawniéj okazywane jéj przez niego względy, ale dawniéj role były odmienne, ona była prawie ministrem, on małym urzędnikiem w dorobku. Resztę Marya obiecywała sobie zrobić przez kobiety i nie tracąc czasu, zaraz nazajutrz rozpoczęła starania przedwstępne.
Ale tu teraz wszystko jéj było obce, musiała się naprzód dowiedzieć przez kogo wiodła ścieszka do serca ministra. Minister musiał mieć przecie choć jednę dobrą przyjaciółkę, nie licząc dystrakcyi chwilowych wśród wielkiego świata.
Marya która pół-świat petersburski znała dobrze, zachowała w nim trochę stosunków; wśród tych kobiet upadłych nizko, były poczciwe i strapione serca... Jedna z nich bliżéj jéj była znajomą, dawniéj ukochana jenerałowi który był ulubieńcem Mikołaja, korespondowała nawet z Maryą; naprzód więc pobiegła do niéj, — Amelia Piotrówna przyjęła ją z okrzykiem radości i szalonemi oznakami rozczulenia. Była to kobieta już nie bardzo młoda, którą klimat petersburski, jak wszystkich co w nim żyją długo, zniszczył przed czasem. Dawne jéj wdzięki zwiędły, ale starannie podtrzymywana ruina starczyła na wieczory, w których potrzebowała jeszcze być piękną i udawać wesołą. Jenerał kochanek opuścić ją musiał przeniesiony będąc na prowincyą, gdzie dla przyzwoitości zabrać z sobą nie mógł tego kompromitującego sprzętu. Szczęściem Amelia Piotrówna miała córeczkę, którą się opiekował i dla któréj złożył dosyć znaczną summę w banku, żyła więc z tego zapisu, a prócz tego dobrała sobie serdecznego przyjaciela, dyrektora jakiegoś wydziału w jakiemś ministeryum, który się do kosztów utrzymania domu przyczyniał. Nie były to już owe świetne czasy, jakie Marya pamiętała, gdy przyjaciółka jéj lato spędzała na roskosznéj daczy, a wieczory zimowe we wspaniałym apartamencie na newskim prospekcie, gdy miała swój własny piękny ekwipaż i liczną służbę. Teraz mieszkała dosyć skromnie o jednym chłopaku i jednéj służącéj, meble saloniku przypominały dawną świetność, ale już tylko zużyciem i wypłowieniem.
Popłakały się naprzód obie. Amelia Piotrówna wcale nie była złą kobietą, ale wychowała się i spędziła życie wśród tego świata, w którym wyobrażeń nawet o obowiązkach, o cnocie, o delikatności uczuć nabyć nie można. Z zupełnie spokojném sumieniem szła sobie tą drogą, nad którą innéj nie znała i nie przypuszczała... skarżąc się tylko na niewdzięczność ludzi, na nieszczęśliwe przeznaczenie kobiet, na swój los niefortunny.
— Otoż patrz tylko co to się ze mną stało, mówiła płynące łzy delikatnie ocierając aby razem z twarzy bielidła nie otrzeć — widzisz jak ja teraz mieszkam. Jenerał mnie prawie opuścił, rzadko kiedy przyjedzie i tłumaczy się mi że w interesach, a dla swojéj chrzestnéj córki ledwie daje półtora tysiąca rubli co rok. Ty wiesz co to półtora tysiąca w Petersburgu, kiedy kto miał wprzódy dziesięć! Mój Sasza... a znasz ty Saszę? nie? — szczebiotała ciągle popłakiwając — dobry człowiek, ale pensyą ma małą, a teraz takie głupie nastały czasy, że dochodów prawie niema żadnych... ledwie z biedą da tysiąc rubli na dom... Byłam sobie trochę uzbierała, ale i to w części poszło jak stary wyjechał nie chcąc nawet wszystkich długów popłacić. — Więc wystaw sobie całego majątku jeźli zbiorę trzy tysiące to najwięcéj! Myślałam z początku że ten dudek blondyn, ładny a bogaty, z gwardyi, Stefan Iwanowicz, który mi się dawno przypochlebiał, weźnie mnie do siebie... i możeby był to zrobił, ale dla téj małéj się zawahał. No cóż robić? Sasza dobre człeczysko, tylko że nędza i bieda! Musiałam się przenieść do mniejszego mieszkania... o koniach i karecie ani myśleć — ludzi poodprawiałam. Ty wiesz jak ludzie człowieka widzą w nieszczęściu, to go opuszczą wszyscy, połowa moich dawnych znajomych — nie poznaje na ulicy Amelii Piotrównéj.
I rozpłakała się gorzko, mała córeczka, rozpieszczone dziecię, niespokojnie przybiegła do matki.
— Nie frasujcie się Amelio kochana, odpowiedziała Marya, jeszcze twój los jest do zazdrości dla innych.
— Ale czy to ja się takiego niegdyś spodziewałam! zawołała gospodyni łamiąc ręce. Jenerał miał się już ze mną żenić, obiecywał, powinien był dla dziecka jeźli nie dla mnie; teraz już i mowy o tém niema. Stary, siwy, schorowany, począł słyszę sobie czernić włosy — wąsy to i dawniéj smarował — bodaj żeby się z inną nie ożenił. Wystaw ty sobie! wdowa po jenerale, która ma pięć córek i nie wie co robić z niemi, łapie go, słyszę, na wszystkie sposoby; starsza mu dowodzi że młodych ludzi cierpieć nie może... nadskakują mu podle... zostawują ich wieczorami sam na sam... pochlebiają... karmią... już bym przysięgła że się w końcu ożeni. Ale odda mu ona za moje... tam już tylko tego czeka kapitan, który woli w cudzym lesie polować niż o swój się postarać! Ja wszystko wiem.
I płacząc ciągle, paplała wpadając w coraz nowe opowiadania.
— No, ale wy kochacie waszego Saszę! spytała Marya.
— Mój Sasza! bardzo, bardzo dobre człeczysko, ale on to się dobił do tego dyrektorstwa wyszedłszy z małego... na nim taki znać... ja ci powiem po cichu... on jest z księżych dzieci... popowicz biedaczysko... Kiedym go poznała nie wiedziałam wcale że był żonaty na prowincyi i także podobno z jakąś popadzianką... Szczęściem dzieci nie mają, a że to prosta kobieta i na twarzy ma bardzo szkaradny trąd, zostawił ją na wsi, płaci jéj coś na utrzymanie. — No — ale téż ożenić się ze mną nie może...
Westchnęła.
— Moja droga, odparła Marya uśmiechając się boleśnie — ze mną daleko, daleko jest gorzéj!
— A! co ty mówisz! Ty jeszcze tak świeżo i młodo wyglądasz, ty byś tu sobie dostała kogo byś chciała, choćby z carskiego dworu... masz tylu przyjaciół, ciebie tak lubią... Tobie tylko w ręce klasnąć... a zresztą tyś sama jedna!
— Amelio, rzekła po cichu Marya — ja kocham — a mój kochany w kajdanach... idzie na Sybir do kopalni!
Przyjaciółka splasnęła w dłonie.
— O! zlitujże się Chryste, to pewnie z tych buntowników Polaków! Jakże ty mogłaś pokochać się w takiéj poczwarze... toż oni truli, sztyletowali, męczyli naszych...
Na twarz Maryi wystąpił rumieniec.
— Przecież to wiadomo, paplała daléj niepowstrzymana Amelia, że oni wszyscy spiknęli się przeciwko Ojcu naszemu Carowi i przeciwko świętéj Matce Rosyi... z trucizną, z puginałami przysięgli się ze zbrodniarzami całego świata, zatruwając studnie, chleb... napadali nocami i wyrzynali bezbronnych, znęcali się nad kobietami... o! poczwary! Ich by wszystkich do nogi wygubić potrzeba... Sasza powiada że cały ten nieposłuszny naród wywieszają i na Sybir wywiozą, inaczéj w świętéj Rosyi spokoju nie będzie.
Marya ruszyła ramionami.
— Ty wierzysz temu wszystkiemu? spytała.
— A jak nie wierzyć? Czytajcie dzienniki! posłuchajcie ludzi, u nas to jak święta Ewangelia!
— Moja droga, ja ztamtąd jadę, jam na to patrzała!
— I ty pokochałaś sztyletnika?
— Ameljo Piotrówno... nie będę ci wiele mówić, ale gdybyś ty jak ja widziała co się tam dzieje, jak ja byś nad niemi płakała...
— Ej! Ej! ten to Polaczek ciebie pobałamucił! ty się w nim niepotrzebnie zakochała! a jak z nas która pokocha — oślepnie.
— Ślepną téż ludzie i od nienawiści, odpowiedziała Marya za rękę ją biorąc — Amelio Piotrówno, bądź co bądź, jam do ciebie przyszła po radę i pomoc w nieszczęściu, ty musisz dla staréj naszéj przyjaźni coś uczynić, ty nie odmówisz mi.
Amelja mocno się zmięszała.
— O! tylkoż nie Polaków ratować, bo to nie może być, to nie może być, tego nikt tu nie potrafi. — U nas inny wiatr wieje. — Mój Sasza taki patryota aż strach, przed nim o tém i nie mówić. Oni w angielskim klubie wszyscy tego zdania... że Polaków potrzeba wygubić... póki ich stanie dopóty my spokojni nie będziem i wiecznie w kłopotach... Oni mówią że wszak Anglicy tak robili w téj Irlandyi i Indyach i inni téż... czemu my nie możemy dla spokoju poświęcić choćby parę milionów ludzi... Rosya ma 70 milionów.
— Moja droga, odparła Marya, ale cóż Rosyi uczynić może jeden nieszczęśliwy kaleka bez ręki?
— A! miły Boże! krzyknęła Amelia, bez ręki! bez ręki! Jakże ty możesz kochać takiego kalekę! Ale wstydźże się, wstydź! patrzajcie! I Polak i bez ręki... ot, pluń, a ja tobie znajdę takiego co mi podziękujesz i bogacza i młodego i...
Łzy stanęły w oczach Maryi na widok tego naiwnego zepsucia, które nawrócić było niepodobieństwem... ta istota innéj nad zwierzęcą nie pojmowała miłości.
— Nie mówmy o tém, odrzekła, jeśli nic nie możecie uczynić dla mnie, ja się wam naprzykrzać nie bedę, ale nauczycie mnie może jak trafić do Lwa Pawłowicza... przecież on był sekretarzem przy moim, gdyśmy jeszcze żyli z sobą... a dzisiaj jest ministrem i wszechwładnym. Był dla mnie zawsze bardzo grzecznym, a w gruncie sądzę że to jest dość dobry człowiek...
— Kto? Lew Pawłowicz? — przerwała trzpiotowato Amelia... ja go nie znam, ale wiem o nim po trosze od Saszy... dla mnie to teraz za wysokie progi, a moje dla niego za nizkie... Nie wiem nawet przez kogo by do niego trafić można; wystaw sobie, śmieszny człowiek... wszak żyje tylko z żoną i nie ma kochanki... skąpy, dziwak... Sasza się przysięga że nie bierze pieniędzy, że były takie przypadki że mu po 75,000 rubli wciskano prawie gwałtem, a odmawiał... ale to muszą być plotki. Cesarz Mikołaj dobrze znał matuszkę Rosyą kiedy mówił, że u nas tylko car i jego syn co nie biorą... Lew Pawłowicz musi mieć kogoś co za niego robi interesa... a chce mu się zajść wysoko... On dla was nic nie zrobi! chyba — uśmiechnęła się szydersko — macie u niego stary dług jaki.
Marya wstrząsnęła się z oburzeniem.
— Ale z kimże żyje? przez kogo mówić do niego za tym biedakiem!
— Ja wam szczerze powiadam, teraz za Polakiem ani gadać... zawołała Amelja, u nas moda... siec i strzelać Polaków, nawet my klaszczemy w dłonie gdy posłyszymy że ich mordują... Choćby kto i chciał wam posłużyć, będzie się obawiał... Ja wam mówię raz jeszcze zapomnijcie wy o nim... czy to on jeden ginie... tak chciał Bóg i Car...
— Amelio Piotrówno! zawołała zniecierpliwiona Marya, czy kochaliście wy kiedy?
— Ja? ja? zadziwiona rzekła kobieta cofając się krokiem, boć to kochanie było rzemiosłem całego jéj życia, a zapytanie wyglądało na szyderstwo. Co wy mówicie??
A po namyśle głębokim dodała ciszéj poufnie:
— Rozumiem... przyznam się wam... tak... raz... kochałam bardzo... był to biedny urzędniczek z kancelaryi... ale taki głupi, że kiedym ja żyła z jenerałem i spodziewałam się że on mnie weźnie, ten się chciał téż żenić że mną! Naturalnie żem mu się w nos roześmiała! Tylko co mi wszystkiego nie popsuł... A! kochałam go bardzo...
— Więc rozumiesz, przerwała Marya, do czego kobieta jest zdolną kiedy kocha.
— A! to prawda! to prawda! westchnęła Amelja, człowiek zapomina o wszystkiém... ale cóż, trzeba mieć rozum... bo potém i miłość i chleba nie stanie, a jeść zawsze potrzeba.
Nie było co mówić dłużéj z tą nieszczęśliwą istotą, która żadnego poświęcenia pojąć nie mogła. Marya zagryzła usta i uścisnąwszy raz jeszcze swoje chrzestne dziecię, pożegnała dawną przyjaciółkę.
— Ale przynajmniéj przyjdźcie kiedy do mnie na herbatę... gdy będzie wieczorem Sasza, zawołała... przekonasz się lepiéj sama mówiąc z nim, co to u nas teraz Polacy... No! fraszka Cyganie i Żydzi! dodała ruszając ramionami. Tylko, szepnęła ciszéj, proszę was, gdy przyjdziecie to mi Saszy nie bałamućcie, i nie patrzcie na niego temi oczyma co to wy czasem macie!
Rozśmiała się, a Marya westchnęła.
— Te oczy, wypłakałam, rzekła po cichu — nikogo już zbałamucić nie potrafię, bądź spokojna... serce moje gdzieindziéj...
— O! biednaż z ciebie kobieta, ściskając ją raz jeszcze odezwała się Amelia... ale cóż na to poradzić? na co ci było kochać się w Polaku! to tylko nieszczęście, wiatronosy i goli...
Lew Pawłowicz dziś minister a niegdyś dobry przyjaciel Maryi, któréj przynosił kwiaty i cukierki, gdy przez nią chciał co wyrobić u jéj starego protektora, przyjmował czasem proszących w rannych godzinach... Marya spodziewała się że przesyłając mu kartę swoją przynajmniéj posłuchanie otrzymać potrafi... wiele liczyła na dawnych stosunków wspomnienie, na pewne obowiązki które one wkładają.
Kazała więc jechać nazajutrz do pałacu ministeryum w którém władzca zajmował wspaniałe apartamenta. Ale tu w dzień posłuchania ledwie się było można docisnąć, ciżba w przedpokojach wszelkiego stanu ludzi nabijała się ogromna. Marya znając Petersburg, będąc nieco znajomą, wydobywszy parę rubli dla Szwajcara i kamerdynera, potrafiła bilet swój przed innemi przesłać ministrowi. Oddany w szczęśliwej godzinie poskutkował i służący przybiegł zaraz ją prosić nie do salonu, gdzie tłum wybranych oczekiwał na Lwa Pawłowicza, ale do osobnego gabinetu Jego Excellencyi.
W progu powitał ją z niezmierną grzecznością, trochę osiemnasty wiek przypominającą, mężczyzna bladéj twarzy, rysów bez wyrazu, słuszny, wyprostowany, przystojny, w bardzo skromnym wicemundurze bez żadnego znaku... ale mimo udanéj uprzejmości, roztargniony i zimny. Poznać w nim było łatwo człowieka który się wyrzekł wszelkich namiętności dla ambicyi i grał o wysoką stawkę. Czoło świadczyło że mu nie zbywało na zdolnościach do wybicia się nad tłum współzawodników, był już zresztą jak ten co na maszt wlazłszy, ma tylko ręką sięgnąć po zegarek i butelkę wina. — Ale ileż to razy osliźnie się szczęśliwy od samego wierzchołka...
Formą jego dumy była niezmierna grzeczność, lodowata, odpychająca, nie chybił on nikomu, ale zakreślał nią koło, którego nikt przestąpić nie mógł. — Nie dawał najbliższym spoufalić się z sobą, ani zajrzeć w głąb swéj duszy, zasępiony, zamknięty nawet dla przyjaciół, był dla nich zagadką... potakiwał każdemu, nie sprzeczał się nigdy, ale niczyjéj rady nie żądał i nie przyjął.
Z uśmiechniętą twarzą (nie urzędnika ale gościa wieczornego) powitał przybywającą.
— A! a! cóż to wy u nas robicie, rzekł wesoło, Maryo Agathonówno? byłem pewny, zdaje mi się żem od kogoś słyszał, iż jesteście w Warszawie.
— W istocie, przebyłam tam czas dość długi, odpowiedziała zmuszając się do uśmiechu Marya i drżącą ręką ściskając podane sobie chłodne palce ministra.
— Byliście i w końcu musieliście ztamtąd uciec, nieprawdaż? podchwycił Lew... aby na te okropności nie patrzeć... Bo tam słyszę i kobiecie spokojnie przez ulicę przejść nie dają... każdy Rosyanin wychodząc z domu, musi się przygotować jak na śmierć.
Marya uśmiechnęła się dziwnie, bystrym rzutem oka zmierzywszy ją minister odgadł jéj myśl... Było to jego szczególnym talentem, że w ludziach czytał jak w otwartéj księdze... Jedném tém spojrzeniem zrozumiał kobietę, cel jéj podróży, powód przybycia do siebie. Jeszcze nie wymówiła słowa, już się miał na baczności.
— Lwie Pawłowiczu, odezwała się po chwili biorąc go za rękę, jeżli macie cokolwiek... no... może nie przyjaźni ale choć pamięci dla dawnéj a dobréj przyjaciółki, proszę was naznaczcie mi jaką swobodniejszą godzinę... Mam do pomówienia z wami i prośbę do was wielką...
— A czyżbyście mi teraz zaraz powiedzieć nie mogli co was do mnie sprowadza?
Marya zakłopotała się...
— A! bo to trochę długie... a na was czekają... tłum taki, boję się... zabiorę wam zbyt wiele czasu...
— Ażeby nie odkładać, rzekł grzecznie minister, żeby was nie trudzić, w pół godziny odprawię wszystkich, przejdźcie do małego saloniku, znajdziecie tam książki na stole... ja do was powrócę w prędce... Lepiéj żebyśmy się zaraz rozmówili, ja czasu teraz mam mało i nie chcę żebyście czekali...
To mówiąc wprowadził ją do salonu, skłonił się, a sam wyszedł przyjmować prośby i ustne podania.
Z tego wstępu nie najlepiéj już sobie mogła wróżyć Marya, widocznie chciał się jéj pozbyć od razu, serce jéj bić zaczęło... o! zmieniły się czasy! Siadła w fotelu, chwyciła jakiś angielski album, który zaczęła przerzucać nie wiedząc nawet na co patrzyła i czekała niecierpliwie powrotu Lwa Pawłowicza, rozmyślając tylko jak obrócić rozmowę...
Przyjęcie było uprzejme, poufałe, ale nie można się niém było łudzić, człowiek dawny zmienił się w nową istotę, z podwładnego na panującego.
Po półgodzinnych marzeniach, drzwi się otworzyły nagle, minister wszedł szybko, przysunął sobie fotel i usiadł naprzeciw niéj.
— No, teraz jestem wolny, rzekł, mówcie, proszę, słucham was z uwagą, jestem na wasze rozkazy.
— Ale naprzód, spytała drżąca kobieta, powiedzcie mi dawny przyjacielu, jesteście wy dla mnie przyjacielem jak dawniéj?... uczynicież co dla biednéj Maryi?
— A! co tylko jest w mojéj mocy, zimno rzekł skłaniając się Lew.
— Więc po co mam z wami krążyć i omawiać, przerwała Marya, powiem od razu z czém przychodzę...
Położyła rękę na jego dłoni — spojrzała mu w oczy.
— Kocham człowieka który za... przewinienie polityczne... skazany został do ciężkich robót.
Twarz ministra zasępiła się widocznie.
— Ale ten człowiek jest niewinny, ja znam jego sposób myślenia, poszedł popchnięty nie wierząc w rewolucyą, bo szli inni, bo fałszywy wstyd go zmuszał... jest kaleką, stracił rękę...
— A! a! rzekł zimno minister, pocierając czoło, nadzwyczaj mi przykro Maryo Agathonówno, ale cóż wy chcecie bym ja na to poradził? Sprawy polskie do mnie nie należą... zresztą czas jest dla Polski, z jéj własnéj winy, bardzo niepomyślny. Powiem wam szczerze Maryo Agathonówno, dziś proście o co chcecie i za kim chcecie, ale nie za Polską i nie za Polakiem... Usposobienie przeciwko nim na dworze, w najwyższych i najniższych sferach jest najzawzięciéj nieprzyjazne... odezwać się nawet ze słowem łagodniejszém niepodobna... Jako człowiek, ubolewam wielce nad losem Polski, nad krajem, który tyle cierpi, mais les necessités politiques... a opinia publiczna...
Marya spojrzała mu śmiało w oczy.
— Zapomnij na chwilę, że jesteś ministrem, Lwie Pawłowiczu, zawołała, mówmy otwarcie jak starzy, dobrzy znajomi. Bądź dla mnie dobrym, bądź człowiekiem nie urzędnikiem... Ty wiesz najlepiéj, że w Petersburgu wszystko zrobić można.
— Tak jest, odpowiedział minister... do pewnego stopnia... macie słuszność, tak dawniéj bywało, tak może już nie jest dzisiaj. Wyjątek szczególniéj stanowi Polska... w téj chwili sam cesarz nawet nie śmiałby się za nią odezwać... cóż dopiero ja, który jestem i tak posądzany o łagodność i zbytnią ludzkość? o sympatye dla zachodu! Najpopularniejszym u nas człowiekiem jest Murawiew, to dosyć; — on sobą uosabia epokę, stan opinii w naszym kraju, chwilę... moment historyczny... Cesarz sam musi się rachować, aby opinii nie narazić. — Symbolem uczuć naszych, słowem Rosyi przebudzonéj do życia... Murawiew!! Cóż chcecie byśmy przeciwko temu poczęli! Nie będę sądził czy to źle czy dobrze, ale tak jest... tak jest... na ulicy, w klubach, po szynkach, w biurach, w pałacu monarszym i w stajniach cesarskich znajdziecie wszędzie przeważny wpływ stronnictwa, które sobie tego człowieka za wyraz swój wybrało, za najwyższe godło... Żal mi Polski, ale dziś i myśleć nie można nawet aby się co dla niéj zrobić dało...
— Jaż przecie nie za tym biednym krajem, ale za jednym przychodzę prosić człowiekiem.
— Tak, ale ten człowiek jest Polakiem, Maryo Agathonówno, nikt się dziś za Polakiem odezwać nie śmie, byłby poczytanym za nieprzyjaciela Rosyi... Zresztą my tu w Petersburgu nie władamy tém wcale co się dzieje w Polsce; sam cesarz dał słowo honoru, że się do niczego mięszać nie będzie i ulega woli tych, którzy się podjęli ciężkiego posłannictwa uspokojenia tego kraju... Europa chciała nas zmusić do upokarzających ustępstw, dowodzim jéj, że mamy dosyć siły by pójść nietylko przeciwko niéj, ale przeciw opinii całego świata... przeciwko... no!! jeśli chcecie, przeciwko prawom odwiecznym dotąd wszędzie szanowanym.
Lew Pawłowicz potarł czoło znowu i uśmiechnął się gorzko.
— Czujemy się tak silni, że się nie bojemy pójść nawet przeciwko Bogu i prawom jego.
— No, dodał, ale choć się nic zrobić nie może, powiedzcie mi jednak kto to jest i jak dalece winien.
Marya nieśmiałym głosem, smutnie rozpowiedziała wszystko w krótkości, minister słuchał z uwagą zacinając usta, kiwając niekiedy głową.
— Dosyć dziś być Polakiem, rzekł, cóż dopiero gdy do tego przybywa jeszcze przewinienie polityczne! Za cesarza Mikołaja mieliśmy nadzieję nawrócenia obłąkanych, dziś już myślimy tylko o wytępieniu... Niema sposobu! Jak się odezwać! co powiedzieć! Na wszystko ci odeprą... tą nieszczęsną potrzebą polityczną... force majeure! koniecznością wyniszczenia żywiołu polskiego. Maryo Agathonówno! chcecie go ocalić, postarajcie się o to by przynajmniéj przyjął prawosławie!
Kobieta wzdrygnęła się cała.
— A! gardziłabym nim, rzekła, gdyby dla ocalenia życia, ze strachu frymarczył wiarą... Nie wiem do jakiego stopnia gorliwym jest katolikiem... ale pojmujecie przecież, żeby to była podłość.
— Ale właśnie tylko upodleniem i upokorzeniem mogą się ratować Polacy... przerwał Lew, — Rosya pragnie ich spodlić w oczach Europy, aby im odebrać ostatek téj sympatyi jaką jeszcze u niéj mają... to właśnie cel...
Marya pobladła załamując ręce mimowolnie...
— Okropny czas! zawołała — okropna myśl! O Boże mój, Lwie Pawłowiczu! bogdajbyśmy byli nigdy nie kosztowali téj trucizny. która się zowie koniecznością polityczną.
— Tak jest! tak jest! czas okropny, rzekł minister kręcąc się na fotelu, ale narody zmuszone są niekiedy przebywać takie epoki. Cóż chcesz, droga pani... potrzeba to zrozumieć, trzeba się temu umieć poddać... trzeba być wyższym człowiekiem.
— Wyższym! zakrzyknęła mimowolnie kobieta.. a! godziż się to tak nazwać! Mówmy szczerzéj... jestli to z korzyścią dla saméj Rosyi? nie sądzę żebyście wy w to wierzyli, idziecie z prądem rzeki, nie mogąc mu się oprzeć, ale i wy dostrzegać musicie, że temi okrzykami szału i zwycięztwa lecimy do przepaści! Żadne państwo nie zyskało nigdy zniżając się do roli bezdusznego prześladowcy... Zapamiętali moskiewscy patryoci mają Rosyą za kraj wyjątkowy, który ma sobie stworzyć jakąś zupełnie nową przyszłość, nie mającą żadnéj styczności z cywilizacyą zachodu. — Na tym błędzie spoczywa wszystko... w ich oczach to co Piotr uczynił dla Rosyi jest grzechem... chcieliby powrócić do Groźnego i podbijać jak on Nowogród... i Psków... to szaleńcy! Nie widzicież wy, iż gdy się wyczerpie prześladowanie Polski, pocznie się inne w łonie własnego społeczeństwa... że to idzie do rewolucyi, do przewrotu... jakiego świat nie ma pojęcia, na które w żadnym języku niema nazwiska.
Lew Pawłowicz spojrzał na nią bystro... zanadto była wymowną aby się po za nią nie domyślał więcéj ludzi tak samo myślących...
— Między nami mówiąc, dodał cicho, wielu z nas tego co i wy się obawia, Maryo Agathonówno, ale woda groble przerwała, a zatrzymać ją teraz trudno... trudno... ona i nas niesie. — Polacy nas do tego zmusili, godność Rossyi nie dopuszczała czynić ustępstw, zwłaszcza pod naciskiem Europy, musieliśmy z tém opołczeniem (pospolitém ruszeniem) wystąpić przeciwko wszystkim. Broń nie jest dobra... ruchawka niebezpieczna... ale mielimy nóż na gardle...
— Po staréj naszéj przyjaźni, rzekł potém, nie dziwuję się, że mi to tak otwarcie mówicie... jednakże radziłbym wam, nie odzywajcie się nigdzie podobnie... Nawet ci co może podzielają przekonanie wasze, nie będą śmieli stanąć w waszéj obronie... Nie wielu widzą jaśniéj, a ci téż milczą zagłuszeni.
— A! więc nic! nic dla mnie, ani nawet nadziei! zawołała, o! panie mój, przyjacielu, odejmujecie mi ostatnią iskierkę...
— Nie śmiem i nie mogę sumiennie dawać wam żadnéj, rzekł poważniejąc minister, boleję nad wami, żal mi nawet Polski i Polaków, ależ sami postawili się w tém nieszczęsném położeniu... Rewolucya ich groziła przerzuceniem się do nas... musieliśmy między nią a sobą postawić tę nieprzełamaną zaporę patryotyzmu, niszczącego wszystko... Kiedy zwierz dziki napadnie jadących... dla ocalenia kilku, spychają mu z wozu najsłabszego na pastwę; i myśmy tak uczynili.
— Tak jest, odparła kobieta, dla uniknienia jednéj rewolucyi robicie drugą... o! cnotliwi homeopaci! rozśmiała się szyderczo powstając z gniewem.
Lew Pawłowicz zmięszał się, zaczerwienił i zadumany począł chodzić po pokoju... zagryzając usta.
— Dajcie mi jego imie i nazwisko, rzekł unikając dalszéj rozmowy ogólnéj — spróbuję, postaram się... Gdy raz wyślą go z Warszawy, któż wie? znajdziemy może jaki sposób ulżenia jego losowi; wiecie Maryo Agathonówno, że nie zbywa mi na dobrych chęciach.
— A! bądźcie człowiekiem nie ministrem, przerwała kobieta chwytając go za ręce, miejcie serce dla nieszczęśliwego... Rosya nic na tém nie straci, wy zyskacie... nie mówcie jak w dzień ukrzyżowania wołali żydzi — cóż, że jeden człowiek umrze za naród swój? Śmierć jednego człowieka ciąży wieki na sumieniu i losach milionów ludzi! Lwie Pawłowiczu... nie odmawiajcie...
Minister zmięszał się tym wyskokiem i zarumienił, ale zarazem ostygł znacznie.
— Zapominacie, rzekł grzecznie ale chłodno, że na nieszczęście tego brzemienia władzy, które los włożył mi na ramiona, ani na chwilę otrząsnąć nie mogę.
Skłonił się, rozmowa była widocznie skończoną, kobieta wyszła smutna zostawując dawnemu przyjacielowi swój adres, który on po jéj wyjściu niedbale rzucił na stół.
— Nie dziwię się, rzekł w duchu, temu parciu Rosyi przeciwko polskim żywiołom, ktokolwiek zetknął się z niemi nie wyszedł cało, są zaraźliwe, są nęcące, mają w sobie tajemniczą siłę, przeciw któréj cała gwałtowność, nasza barbarzyńska, nie może nic...
— Któż wie, dodał posępnie, pracujemy może na nich i wszystko się to na nic nie przyda... Niekiedy umarli straszniejsi od żywych bywają... Mówiłem zawsze, że inną drogą iść z niemi było potrzeba... nie posłuchano mnie... Próba na wielką skalę... qui vivra verra!
I widać było, że ostatecznie nie tyle o losy Rosyi mu szło, co o własną skórę... Patryotyzm polakożerczy był w modzie, minister w angielskim klubie odzywał się z sarkazmami, największe mającemi powodzenie; a po cichu ruszał ramionami na całą tę agitacyą...
Jak Augurowie rzymscy, cywilizowani Moskale, spotykając się uśmiechali niekiedy na cały ten hałas dziki, ale słówko nawet przez usta przejść im nie śmiało...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.