Na cmentarzu (Liciński, 1917)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Stanisław Liciński
Tytuł Na cmentarzu
Pochodzenie Halucynacje
Wydawca Księgarnia K. Wojnara
Data wyd. 1917
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Kochała śmiech, taniec, wesołość... Przepadała za dowcipem i humorem. Lubiła wyczuwać nerwami życie próżne, syte. Prosiła mnie, abym ją zabawił, tak „jak to ja tylko umiem“.
Pragnęła bezmyślnego śmiechu.
Zaprowadziłem więc ją na cmentarz.
— Luczy! kochana Luczy! Spojrzyj na tego anioła kamiennego, co się nam przypatruje. Posłuchaj jak bzy nad grobami gadają, jak szepcą jaśminy... Luczy! o Luczy! pragnieszże teraz jeszcze, bym ci opowiedział coś wesołego?
— Opowiedz, dziecię.
— Luczy! nie nazywaj mnie dziecięciem, boś ty nie dojrzała jeszcze do mego dzieciństwa... Słuchaj! czy nic już twego męża nie kochasz?
— Bawić mnie miałeś...
— O Luczy! przeklęta Luczy! jak ja kocham ciebie... Czemu nie porzucisz męża? Czy uciekłabyś ze mną w świat?
Spojrzenia jej zawieszone na moich oczach tak pachniały.... Utopiłem w nich przerażone, długie pytanie...
— Wszędzie... — szepnęła.
Porwałem się całować jej ręce, piersi, szyję...
— Więc uciekajmy! cóż cię tu trzyma?...
Patrzyła w ziemię. — Milczała...
— Luczy! jak ty możesz żyć obok człowieka, którym gardzisz? On taki wstrętny, nieestetyczny... Przecie wy w jednym pokoju sypiacie... to rozbieranie, ubieranie... Luczy! jakież to potworne.
Usta jej zadrżały.
— Więc cóż? cóż? — mówiła — porzucić wszystko? ja tak lubię dostatek... I spać lubię długo... I robić nic nie umiem... Oh, jak ja boję się pracy... Ręce zaraz twardnieją, brzydnie się... tybyś mnie sam nie kochał, gdybym zbrzydła.
Głowę wsparłem na jej piersiach i szeptałem:
— Uciekniesz ze mną? prawda? Uciekniesz?
Dłonią włosy mi głaskała, mówiąc:
— Porzuciłbyś... wiem...
— Nieprawda! Kłamiesz Luczy! Kłamiesz i sama kłamstwom swym nie wierzysz. Boisz się mojej nędzy. Nie chcesz utracić swoich pięknych sukni i wytresowanej służby. Obawiasz się, że ci nie stanie przy mnie kucharza i świecidełek... Luczy! bezmyślna Luczy! czemu ty mnie tak nie kochasz, jak jabym pragnął.
— Miałeś mi opowiedzieć coś wesołego...
— Dobrze... opowiem... Słuchaj! odbierzmy sobie razem życie... Ty będziesz taka piękna po śmierci... Katafalk kwiatami ubiorą... I mąż zrozpaczony przyjdzie ręce łamać... Twój stary przebrzydły mąż.
Głowę położyłem na jej kolanach. Ona mi dłonie na czole oparła i lekko, lekko przesuwała je. Czułem, że wszystko wyje we mnie, płacze.
Ach, ja ją tak kochałem!
— Czy wiesz Luczy, że ja na tym cmentarzu kawałek duszy zostawię. I zamiast tego kawałka cmentarz za sobą poniosę... A ludzie patrząc w moje cmentarze, poruszać ramionami będą... „Hi — taki młody, a dziwak“... Prawda, jakie to śmieszne?
— Nie mów tak — szeptała — ty umiesz być innym... Bądź takim, jakim byłeś wtedy... pamiętasz?
— Luczy! okłamałem cię... Nie jestem takim, jak byłem wtedy... Jeżeliś we mnie pokochała klowna, Luczy! przebacz! ja nim być dzisiaj nie mogę...
— Nie! nie! ty nudzisz się ze mną.
— Kłamiesz, bezmyślna, straszna Luczy! Kłamiesz!
— Więc bądź wesołym...
— Dobrze, Luczy! będę wesołym... Opowiem ci bajkę... Tylko trzymaj, trzymaj mi ciągle ręce na czole... Spojrzyj na wykrzywioną mordę tego kamiennego anioła...
Zakryła mi usta dłonią.
— Nie bluźnij! proszę cię... wiesz przecie, że mnie to razi...
— Ach tak... prawda... zapomniałem — tyś zawsze taka pobożna, Luczy? Ileś ty razy męża zdradziła? Albo nie! nie! wybacz! bawić cię miałem. Czy ty codzień jeszcze na mszę chodzisz?
— Codzień... Czemu mnie nie bawisz?
— A ten tłusty księżulek co niedziela jeszcze miewa kazania? pamiętasz? Czy ty naprawdę wierzyłaś, że mnie nawrócisz?... A gdybym tak naprawdę uwierzył w katolicyzm?... coby się stało z moją miłością?... A ty, Luczy, kochasz mnie przecie, choć katoliczką jesteś.
— Chodźmy... zmierzcha się już...
— Nic to, kochana... Na grobach tak dobrze o zmierzchu... Będziemy śnili, że jesteśmy trupami.
Uśmiech jej zzieleniał... zatrzęsła się...
— Uh, jak ja się boję śmierci...
— Siedź, Luczy, siedź! Czyż nie czujesz, jak cmentarne mroki chodzą... Patrz! oplatają się o krzyże... Jak mi tu dobrze z tobą i z temi mrokami...
— Boże! zagrzmiało... Niebo chmurami się zaciąga... Uciekajmy!
— O siedź, Luczy! siedź!... Nie stratuje nas burza... Mnie się nie imają groby...
Ścisnąłem jej ręce i cicho, namiętnie szeptałem wyznania oszalałej miłości...
A ona trzęsła się ze strachu przed mrokami i burzą, ale z łakomą pożądliwością jednocześnie słuchała mych wyznań.

∗             ∗

Wiatr zakołysał bzami... Kilka liści oderwanych siepnęło nas po twarzach... Nad głowami zaryczała nam burza...
Nim zdążyliśmy się opamiętać, byliśmy otoczeni ciemnością, grozą i przerażeniem.
— Uciekajmy! — szepnąłem.
Luczy przycisnęła się do mego ramienia i dała mi się powodować jak zahypnotyzowana.
Deszcz spływał po nas całemi potokami... Błyskawice migotały co chwila, ukazując nam groby...
Woda chlupała pod nogami... Szukaliśmy wyjścia z cmentarza.
— Luczy! nie bój się — szeptałem...
Ona przyciskała się wtedy mocniej, i tak szliśmy przez rozmokłe chodniki, przez zimne wilgotne trawy, co chwila zawadzając się o jakiś krzyż stary, pomnik, lub gałąź.
Już, już, zdało mi się, trafiamy na dobrą drogę, — przyspieszałem pewnego kroku, gdy naraz pod nogami wyrastała nam kucza splątanego badyla, kuszcze, lub nagrobek.
I wydał mi się cmentarz nieobjęcie wielkim, rozrzuconym szeroko na przestrzenie... wszędzie groby i groby — nie do przebycia.
— Luczy! nie bój się — powtarzałem.
Znowu czułem jej uścisk, znowu darliśmy się przez jakieś twarde osty, darnie i łopuchy, znowu mieliśmy pod nogami napół rozwalone groby.
Coś zaskrzypiało i kołatnęło pod nogami... Cofnęliśmy się przerażeni... To spróchniały krzyż zastękał pod grzmotnięciem wiatru i runął u naszych stóp.
Widzieliśmy teraz poprzez błyskawicę, jak leżał rozdarty na dwoje, niby bolesne widmo ponurego strażnika grobów... Cal, pół cala bliżej, a byłby mi Luczy roztrzaskał.
— Nie bój się, nie bój się, Luczy! — szeptałem.
Zapłakała we mnie jakaś rzewność nad nią. Luczy przyciskała się do mnie, jak bezsilne dziecię, które poprowadzić mogłem, gdzie tylko pragnąłem... choćby w rozwarte groby.
Lęk już odleciał od niej, była jakby upojona hałasem burzy i krzykiem cmentarza.
Czułem, że tam, w tym płytkim sercu samicy, w tej ukochanej przeze mnie pustce, — rozwalają się jakieś ponure głębie, otwierają się mroczne rozpadliny, budzą się głosy, których nigdy nie było tu przedtym.
Tak mi się zdało przynajmniej.
A jęki, jak duchy złośliwe, uganiały się po cmentarzu, ciemność nieprzebytą zaporą stawała między nami a wyjściem.
Roztworzyły się obłoki na chwilę, ukazując wnętrze dalekiej, dalekiej sceny... Tam jacyś aktorzy niewidzialni grali zawziętą walkę... dobijali się i mordowali wzajem... tu — po cmentarzu błąkało się dwoje ludzi, dwa połączone tragiedją miłości światy...
Szli i przystawali, cofali się i znowu szli naprzód...
Jeszcze jedno usiłowanie, jedna uparta próba, zamigotały dwie, trzy błyskawice... zatrzymaliśmy się... staliśmy przed trupiarnią.
— Nie boisz się, Luczy? wejdziesz? — spytałem.
Ona nic nie odparła, tylko głową przytuliła się do mego ramienia...
Drzwi popchnąłem... Skrzypnęły głucho... trupiarnia stała otworem...
Weszliśmy...
Owiała nas niemiła, wilgotna woń pleśni i zaduchu. Wobec tego jednak, co przeżyliśmy tam — na otwartym powietrzu, trupiarnia wydała się nam jakimś wymarzonym schroniskiem, pod którego dachem mogliśmy urągliwie zaglądać w oczy burzy i deszczowi.
Huczały tylko i trzęsły się drewniane gonty nad naszemi głowami, raz po raz rozkurczały się konwulsyjnie błyskawice, ale nie stąpaliśmy już po zimnych kalenicach, i kurzawa zawieruchy nie cięła nam oczów ulewą.
Zapaliłem zapałkę... Dwie trumny były w trupiarni...
Jedna oparta o ścianę stała tuż przy samych drzwiach, obok niej wieko. Druga, wywrócona dnem do góry, leżała na ziemi... Na podłodze świeże wióry i stolarskie narzędzia... Stolarz jakiś pewnie w porozumieniu z grabarzami w trupiarni warsztat uczynił.
— To nie trupy — rzekłem. — Nie bój się, Luczy.
Pociągnąłem ją za rękę... Siedliśmy na leżącej trumnie...
— Mów, mów co, bo oszaleję — szepnęła.
— Dobrze, Luczy! Kocham cię...
Naraz błyskawica wpadła do trupiarni. Za oknem stał ktoś oparty czołem o szybę i patrzył na nas.
Luczy ścisnęła mnie mocno za rękę, głowę tuląc do mojej piersi i chowając ją pod mokre palto.
— Nie bój się, Luczy! jestem przy tobie...
Ale tamten z za okna wchodził już do trupiarni... Kroki jego złowróżbnym rozbrzmiewały echem po drewnianej podłodze.
— Czy wy trupy? — spytał.
Luczy dygotała oparta o moją pierś... Palcami wciskała się w moje ciało... Wszystkie myśli we mnie zdrętwiały.
— No, jest kto? — spytał niecierpliwie.
Naraz oprzytomniałem...
Warjat! — pomyślałem.
Nie chcąc być dłużej igraszką niepewności, zapaliłem zapałkę...
Przed nami stał mąż Luczy...
Od dłuższego czasu cierpiał już na delirjum. W paroksyźmie choroby wykradał się z domu i błąkał się, dopóki zmęczenie fizyczne i głód nie zapędziły go napowrót do domu.
Stał teraz z wywróconemi obłędem oczami i nie poznając nas mówił:
— Ach jak to dobrze, że wy nie trupy... Nie widzieliście tu Luczy?
— Nie — odparłem krótko.
— Może być... tak... tak... — mówił z rezygnacją. — Ona pewnie jeszcze na cmentarzu... Cały dzień ją przecie śledzę... Z gaszkiem sobie poszła... Ale ja ich znajdę...
Naraz szlochać zaczął boleśnie, powtarzając głosem, który rozdzierał się, jak postrzępione szmaty.
— O Luczy! Luczy! jak ona mnie zawsze zdradzała.
Wyszedł z tym szlochaniem z trupiarni, a gdy nowa błyskawica skrawek cmentarza nam ukazała, widzieliśmy, jak nachylał się nad grobami i szukał swojej drogiej, ślubem zaprzysiężonej Luczy...
Straszno pomyśleć: nie zbudziła się we mnie odrobina litości do tego pomiętego chorobą starca... Nie poszedłem, nie zawróciłem go... Niech chodzi, niech szuka...
Wydało mi się, że tam wtłoczone w delirium tego żywego trupa, chodzi całe umęczone człowieczeństwo.
Chodzi po cmentarzach i szuka... Szuka i ręce załamuje.
— Ach, jaki on podły — szepnęła Luczy.
— Wszyscyśmy podli...
— Nie wszyscy, nie! — szeptała — ty nie podły... I za to kocham cię!...
— Kochasz, Luczy? Kochasz? — szeptałem. — A gdybym tak delirjum dostał, jak on?... Daj dowód że kochasz... — opłotłem ją wkoło ramieniem... Ręce przylepiały się do jej mokrej sukni. Czułem, jak pod dłonią biło mi jej serce...
A ona dała mi dowód miłości, największy, na jaki się może zdobyć kobieta czysta i ambitna; najmniejszy i najpospolitszy, na jaki się zdobywa szafująca ciałem ścierka...
Przyciągnęła mnie rękoma drżącemi i... oddała się...
tam... na tej trumnie...

∗             ∗
Była to jedna z najstraszniejszych moich halucynacji.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Stanisław Liciński.