<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł Na pańskim dworze
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia „Gazety Handlowej„
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
PANI HRABINA.

Majcherek był tak nałogowo przyrośnięty do budynku kuchni i jej okolic w promieniu jakich pięćdziesięciu kroków, że od śmierci opiekuna swego Marcina nigdy granic tych nie przekraczał. Gdy atoli teraz srodze w kuchni ucierpiał, gdy ból szarpał jego ciało, a jakiś ciężki żal uciskał duszę, wybiegł za drzwi i począł szybko biedz prosto przed siebie, wydając rozgłośne krzyki. Tak uchodzi płochliwe zwierzę, gdy je ugodził dotkliwy pocisk.
Chłopiec wpadł w najodleglejszą okolicę ogrodu, przebiegł wspaniały szpaler grabowy, dostał się w aleję wysadzaną kasztanami, wreszcie dotarł do pięknej altany obrosłej dzikiem winem i tutaj usiadł na ziemi pod marmurowym stolikiem. Piękno altany wcale go nie zajmowało. Oparł ręce na kolanach, a na rękach — głowę, oczyma bezdusznie patrzał przed siebie w dal. To piękne dziecko, z wyrazem boleści na licu, podobne było do jakiej mitologicznej statuy, służącej ku przyozdobieniu ogrodu.
Była to właśnie samotna altana, której nikt nie odwiedzał, altana ta sama, gdzie nieboszczyk hrabia miewał miłosne schadzki z panną Julią, gdzie prawdopodobny ojciec Majcherka i niewątpliwa matka, upojeni niegdyś rozkoszą, przysięgali sobie miłość i byli tu znacznie szczęśliwsi, aniżeli ich syn, rezultat miłości przez świat przeklętej. O, jakże szczęście ludzi dużo nieraz kosztuje drugich!
Chłopiec powoli się uspokoił, ostatnie jęki i szlochy, które wydawał, już bez łez były. Altana była prześlicznem zaciszem. Z wierzchu oblewały ją szczodrze promienie słońca, sprawiając mieniący się połysk zieleni; wewnątrz zaś panowały tu — cisza, chłód, powaga, jakby to był przybytek kojenia ludzkich boleści. Czasem, dołem po nad ziemią lecąc, zapędzały się do altany dwa ptaszki, wpadały tutaj, poświegotały i uchodziły, goniąc dalej; czasem znowu z gęstego sklepienia oberwał się chrabąszcz, spadł w znak na ziemię i, grzebiąc nogami, usiłował powstać.
Chłopiec, obrócony twarzą ku wejściu do altany, zasnął.
Pani hrabina z Pałek o tej porze zwykle odbywała przechadzkę. Szpaler grabowy stanowił najbardziej ulubione miejsce jej spaceru; stąd zapuszczała się ona także i w aleję kasztanową; ale dochodziła tylko do altany; następnie zwracała się, krocząc boczną drożyną ku sadzawce lub między urocze, wonne klomby krzewów, po których wiły się roje barwnych motyli.
Dzisiaj losjakoś zdarzył, iż hrabina postanowiła przejść około altany właśnie. Mimowoli rzuciła okiem wewnątrz i wzrok jej padł na bladą, piękną, dwiema rękami podpartą twarzyczkę uśpionego dziecka. Stanęła jak wryta, bacznie wpatrując się w rysy Majcherka. Poważne jej, prawie majestatyczne rysy przybrały jakiś wyraz zgrozy i przerażenia; wnet znowu na twarzy błysnął jakby rumieniec gniewu, dumy czy oburzenia. W tej chwili hrabina także podobną była do pięknego posągu — może Hery lub Ateny. Chociaż wielka pani widocznie była wzruszoną niezmiernie; jednak żadnym wykrzykiem nie śmiała przerwać tej uroczystej, nakazującej się szanować ciszy. Dziecię też było tak spokojne, taką wielką boleść życia miało wypisaną na licu i na czole, że budzić je zdawało się być wielkim grzechem. Usta hrabiny przybrały z kolei wyraz pogardy, oszpeciły tym wyrazem pogodne oblicze i wyszeptały:
— Tak, to ona, ona!...
Nawiasem mówiąc, Majcherek był wykapanym portretem panny Julii. Pani hrabina nie obudziła jednak dziecka; miała ona ten szlachetny takt w duszy, który nie rządzi się chwilowem uniesieniem, który umie wytrzymać nacisk żądzy zaspokojenia ciekawości i każe człowiekowi baczyć na siebie samego, jeżeli chodzi o kwestye ważne. Tu wlanie szukać należy pierwiastku tak zwanych dystyngowanych uczuć.
Pani Lutowojska zaniepokojona powróciła do swego gabinetu i kazała przyzwać do siebie ogrodnika, obowiązki którego w Pałkach sprawował niemiec, mianowany przez hrabinę Frycem.
— Mój Frycu, powiedz mi, co to za dziecko śpi w altanie położonej przy kasztanowej alei? Rzekła hrabina, usiłując nie zdradzić w głosie najmniejszego wzruszenia.
Ogrodnik znał dobrze Majcherka z kuchni, ale nie przypuszczał nigdy, ażeby chłopiec ten zabiegł prawie aż na sam koniec ogrodu, gdzie nikomu nie dozwalało się nawet przechodzić, z uwagi, iż głównie w tych okolicach pani hrabina lubiła odbywać swoje samotne wędrówki. Kiedy więc Fryc wyraził w języku niemieckim zdziwienie i zakłopotanie, hrabina rzekła tonem wyrzutu:
— Ja myślę, że powinieneś wiedzieć o wszystkiem, co się dzieje w ogrodzie. Idź zaraz i zbierz mi o tym chłopcu wiadomości: co on jest za jeden i dlaczego śpi w altanie?... Tu zatrzymała się i podejrzliwie spojrzała w oczy ogrodnikowi, jakby chciała wyczytać jego myśl, czy on przypadkiem nie zna ciężkiej tajemnicy rodziny. Ale Fryc miał dobroduszny wyraz twarzy, na której malowała się niejako zależność całego organizmu jedynie od procesów wegetacyjnych. Tacy ludzie nie znają tajemnic duszy ani się też nie troszczą o tajemnice tego rodzaju.
— Idź, Frycu, i dowiedz mi się, co to za chłopiec śpi w altanie! Powtórzyła hrabina z pozorną obojętnością. Ale uważniejszemu spostrzegaczowi nie uszłoby szczególne drżenie jej głosu oraz pewien akcent stawiany na urywanych wyrazach, a świadczący, iż wiadomość, dotycząca chłopca, nie była dla niej obojętną.
Fryc wykonał rozkaz sumiennie. Poszedł do altany, zobaczył Majcherka, poznał go, wypędził z ogrodu i powrócił do pałacu z relacyą, że chłopiec jest sierotą niewiadomego pochodzenia, że się chowa przy kuchni, że zresztą — chociaż nikt nie wie, skąd się to dziecko wzięło na świecie — to jednak jest pewnem, iż dopóki żył stary kamerdyner Marcin, zajmował się losem malca i uchodził za jego wuja; jednakże po śmierci kamerdynera zgłosiła się rodzina i rozebrała jaki był spadek majątkowy, ale do dziecka nikt się nie chciał przyznać, tak że chłopiec obecnie nie ma nad sobą żadnej opieki, prócz Boskiej.
Ogrodnik odszedł, a hrabina była już teraz prawie zupełnie pewną, że wychowujący się przy kuchni Majcherek jest dziecięciem miłosnych stosunków nieboszczyka męża z Julią, którą ona bardzo pogardzała i nienawidziła jej namiętnie.
— Nie ścierpię tego bękarta pod moim bokiem! Mówiła pani Lutowojska do siebie. Ach, jaki podobny do matki! Jak bardzo do niej podobny!... Ale jak go stąd wyrzucić?... Cóż on zresztą winien? To ona, ona jest podłą, nikczemną!... Nie!... Muszę go stąd wyrzucić, bo on nosi na sobie piętno hańby swojej przewrotnej i wszetecznej matki. Dzieci muszą odpowiadać za czyny rodziców!... Skrupułów nie powinnam mieć żadnych. Wszak ona nie oszczędzała mnie nigdy!
Zadzwoniła, wszedł ulubieniec jej kredencerz, którego mianowała zawsze po nazwisku.
— Słuchaj, Miałecki, zbierz mi natychmiast wszystkie wiadomości o małym chłopcu, który się wychowuje tu we dworze, przy kuchni..: Może ty wiesz co o nim?
— Jaśnie Wielmożna pani hrabina mówi zapewne o tym małym Majcherku? Rzekł Miałecki tonem dosyć poufałym, co mu jednak było pozwalane, równie jak zbliżanie się od drzwi do środka gabinetu. O, to niedobry chłopak, Z niego nic nie będzie! Właśnie słyszałem, że dzisiaj kucharz surowo ukarał go rózgą za kradzież sera na folwarku. Czegóż się można spodziewać po takiem dziecku?... A potem dodał jeszcze:
— Prawda i to, że się nim nikt nie zajmuje. Chłopiec bez ojca, bez matki, żyje pomiędzy psami, jak zwierzę. A szkoda! Piękny dzieciak, jakby nie chłopski.
Hrabina spojrzała badawczo na Miałeckiego. Ale kredencerz był to drugi tom ogrodnika.
— Mój kochany Miałecki. Rzekła znowu pani Lutowojska tonem zobowiązującym, którego rzadko kiedy w stosunkach ze służbą używała. — Powiadasz więc, że chłopiec jest złodziejem i że go za kradzież często już karano? Zdawało się, iż hrabina była zadowolnioną z relacyi swego kamerdynera.
— Że często, tego ja, proszę jaśnie pani hrabiny, nie mówię; ale wiem, że dziś właśnie otrzymał chłostę za kradzież nocną.
Ludzie szlachetni nie mogą bezkarnie nienawidzieć drugich. I dla siebie samego trzeba mieć powód, aby się nad kimś zemścić. Kamerdyner wyświadczył hrabinie przysługę donosząc o mniemanej kradzieży Majcherka; podawał on jej do ręki powód nienawiści względem syna Julii, powód błahy, a jednak wystarczający, jeżeli się nienawidzieć pragnie. Chłopiec nie był już teraz w jej przekonaniu jakąś niewinną ofiarą, bo nienawiść ku niemu podzielali z hrabiną inni jeszcze ludzie. Któżby się litował nad złodziejem?... Sprawiało też hrabinie niemałe zadowolnienie i to, że syn występnej Julii jest wyrzutkiem społecznym, godnym potomkiem swojej nikczemnej matki. Miałecki nieświadomie nastręczył przytem swojej pani wyborny pretekst usunięcia chłopca od dworu. Hrabina osobiście nigdy się domem nie zajmowała; nie wiedziała wcale, co się dzieje w polu, w stodołach, na folwarku, w kuchni. Miała do tego przecież bardzo liczną służbę. Prawda, że w Pałkach byli także złodzieje, którzy nie zajmowali się kradzieżą serków, lecz gorliwie na różnych punktach minowali olbrzymią fortunę. Ale czyż hrabina Lutowojska o tem wiedziała? Pani ta nie domyślała się bynajmniej, aby przy jej pałacu mógł być jeszcze inny jaki złodziej, oprócz Majcherka. W miarę jak dawała folgę uczuciom swoim, twarz jej się ożywiała, pogarda, zwolniona od walki ze sumieniem, napiętnowała lica i spotęgowała uczucie nienawiści dla Julii. Osoba Majcherka najprzód prawie że się w umyśle hrabiny zidentyfikowała z osobą Julii, a ostatecznie, jako przedmiot mściwości, syn się podstawił za matkę.
— To okropne! Powiadasz, że jest złodziejem! I przy tych słowach wielka pani poruszyła się żywo, o mało nie powstała z krzesła. W jej oczach zaigrała dzikość, zbudziło się uczucie władzy, zemsta oszpeciła szlachetne rysy twarzy:
— Ja tu nie mogę trzymać złodziei, dzieci z podłymi instyktami! Wykrzyknęła hrabina, popadając w afekt. — Trzeba go natychmiast wypędzić!... Rozumiesz Miałecki! Jeżeli można, wypędzić ze wsi, z Pałek! Ja nie chcę na oczy widzieć tego złodzieja!
Opamiętała się jednak, widząc, iż Miałecki miał fizyognomią zadziwioną tym niezwykłym sposobem przemawiania i wzruszeniem swojej pani.
Hrabinie stanęła w myśli znowu postać śpiącego w altanie Majcherka, przedstawiła jej się spokojna, jakby pokorna boleść, którą widziała rozlaną na jego twarzy. Wewnętrzny cichy głos szepnął: „Tacy nie kradną, nie!“
Więc się zwróciła do Miałeckiego i rzekła:
— Nie prawdaż? Tego małego złodzieja należy stąd wyrzucić? Niesprawiedliwe nasze uczucia, ponieważ nie mogą być przez nas samych usprawiedliwione, mają w sobie tę siłę, iż żądają, aby je dla nas inni usprawiedliwili. I tacy Miałeccy są ściśle od tego tylko.
Kamerdyner wcale nie czuł niesprawiedliwości hrabiny względem Majcherka; był to bowiem człowiek zupełnie tępy pod względem moralnym; uderzyło go tylko szczególne zainteresowanie się pani Lutowojskiej kwestyą tak małej wagi. Gdyby hrabina była kategorycznie powiedziała:
— Wyrzucić chłopaka z kuchni! Stałoby się zadość jej woli, bo Miałecki umiał tylko wiernie spełniać rozkazy i nic więcej. Ale ponieważ go zadziwiało całe zachowanie się hrabiny, przeto rzekł:
— Skoro jaśnie wielmożna pani hrabina każe, wyrzuci się go w tej chwili.
Hrabina byłaby wolała, ażeby wiemy sługa podzielił jej oburzenie i sam zaproponował wyrzucenie Majcherka z kuchni. Teraz uczuła, iż zbyt długo trwa jej rozmowa z kamerdynerem, dała mu więc znak, aby odszedł.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.