Na prowincyi (Orzeszkowa)/Część II/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na prowincyi |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cała część druga |
Indeks stron |
Kim była pani Karliczowa?
Przez urodzenie, znaczny majątek i powaby zewnętrzne, zajmowała ona w społeczności miejsce widzialne, a zatém wpływowe.
Nie można było powiedziéć o niéj, aby była złą w pospolitém znaczeniu tego wyrazu, bo bezpośrednio i wyraźnie nie szkodziła nikomu, a często miewała dobre, nawet szlachetne popędy. Ci, którzy z blizka ją znali, mogli wymienić wiele dobrych uczynków, jakie dopełniła w swém życiu: niejednę rodzinę podźwignęła z nędzy, nie jednę sierotę wychowała swym kosztem, nie jednemu żebrakowi rzuciła garść pieniędzy. Domownicy jéj nie uskarżali się téż na nią, była dla nich hojną i delikatną w obejściu się; a choć kapryśna i samowolna, gdy kto potrafił dogodzić jéj, umiała odwdzięczyć się i datkiem, i przychylném słowem. Lubo pochodziła ze znakomitéj rodziny, nie posiadała wcale dumy rodowéj. Nie zmusiła-by siebie do uprzejmego uśmiechu choćby dla jakiego monarchy, jeśliby się jéj nie podobał; a gdy w kim zasmakowała, dla jakichbądź przyczyn, to już nie zważała nigdy na to, z jakiéj klasy społecznéj pochodził.
Nie była więc złą.
A była także pobożną, bardzo pobożną.
W pokoju jéj stał klęcznik bogato rzeźbiony, a nad nim wisiał obraz święty, znakomitego pęzla, ustrojony w krepy, kwiaty i srebrne ozdoby. Na ręku często nosiła różaniec agatowy, z wielkim, złotym krzyżem, święcone szkaplerze nie opuszczały nigdy jéj szyi, — nawet gdy na bal jechała, wkładała je za stanik wygorsowanéj sukni. Gdy mieszkała w mieście, wybierała sobie spowiednika z pomiędzy pokornéj a płomienistéj braci zakonnéj i co tydzień klękała przed trybunałem pokuty; na wsi miała kapelana, który codziennie Mszę odprawiał w ogrodowéj kaplicy. To nabożeństwo jéj było zupełnie szczere, nawet gorące; ale miało w sobie coś piérwotnego, coś właściwego tylko południowym ludom. Wierzyła w piekło ze wszystkiemi jego męczarniami, szatanami i kotłami wrzącéj smoły, a niebo przedstawiało się jéj wyobraźni bardzo podobne do tego, jakie wyśnił i wyznawcom swym przepowiedział Mahomet. Extatycznie wielbiła Matkę Bożą i niektórych świętych, ale, modląc się do nich, potrzebowała koniecznie widziéć malowane ich twarze; gdy nie miała przed sobą obrazu, modlić się nie mogła. Zasadniczéj treści nauki Chrystusowéj nie znała i nie zastanawiała się nad nią nigdy; ale unosiły ją w zachwyt formy, obrzędy, blaski lamp, palących się u ołtarzy, dymy kadzideł, błyszczące baldachimy i stroje celebrantów. Gdy na wielkich uroczystościach kościelnych znajdowała się śród tego wszystkiego, zazdrościła chińskim kobietom, które mają prawo własnoręcznie palić złocone papierki przed swemi bożyszczami, nie mogąc zaś uczynić tego, kupowała girlandy z róż i offerty ze złota i srebra i zawieszała niemi ołtarze. Rzym był dla niéj ideałem i świętém miastem, księgą ulubioną płomieniste i extatyczne pismo Świętéj Teresy, kaznodziejami uwielbionymi kapłani włoscy.
Z nabożeństwa podobna do południowych kobiet, i inne cechy posiadała raczéj hiszpańskie lub włoskie, niż rodzinne. To téż namiętnie kochała trzy punkta świata: Rzym, Paryż i Hiszpanią. Kochała Rzym, bo tam dusza jéj zapalała się u ogni, płonących w Bazylice w chwilach wielkich obchodów i rozpływała się w kłębach wonnych kadzideł; Paryż, bo tam był szał światowy, szmer uwielbień, wir zabaw odurzający; Hiszpanią, bo tam było gorąco, gorąco... namiętność wiała od gajów pomarańczowych, paliła się w płomienistym szafirze nieba i w śniadych twarzach czarnookich Hidalgów...
Najulubieńszą dla niéj epoką dziejową, nad którą najczęściéj rozmyślała, o któréj najlepiéj lubiła czytać, były wieki średnie. Wcale nie pojmowała ich filozoficzno-dziejowego znaczenia, znała tylko fakta i awantury średniowieczne, a te ją zachwycały. Wpół dzicy baroni, odziani w stal od stóp do głowy, żyjący w zamkach, sterczących wysoko po skałach, wypadający na publiczne drogi dla porwania podróżujących piękności, w oczach jéj byli bohaterami pełnymi uroku. Miała téż pociąg do błędnych rycerzy, którzy przebywali Europę wszerz i wzdłuż z plastrem na oku albo z łańcuchem, skuwającym lewą rękę z prawą nogą, aby tym sposobem dać dowód miłości damom serc swoich. Za największego w dziejach człowieka uważała Papieża Hildebranda, a w gabinecie jéj wisiał wielkich rozmiarów obraz, przedstawiający go, trzymającego stopę na karku pochylonego przed nim w pokucie i upokorzeniu cesarza Niemiec.
W podręcznéj bibliotece pani Karliczowéj, pisma Ś-téj Teresy leżały obok tajemnic Paryża, Historya Papieżów i epizody z dziejów Inkwizycyi znajdowały się tuż obok ubranych w formę powieści sprawozdań kryminalnéj procedury i posępnych pamiętników trucicielek.
Oprócz zapasu wiedzy, jaki piękna kobieta zebrała z podobnéj literatury, mówiła ona jeszcze płynnie czterema obcemi językami, tylko zamiast po angielsku, w podróżach swych nauczyła się mówić po hiszpańsku, bo, ile kochała namiętnych i fanatycznych Hiszpanów, o tyle antypatyczni jéj byli zimni i racyonalni Anglicy.
Grała na fortepianie umiejętnie i oryginalnie; oryginalnie zaś przedewszystkiém, bo gra jéj była dziwnie ruchoma, kapryśna. Każdy utwór muzyczny zmieniał pod jéj palcami piérwotny swój charakter, a nabierał jéj właściwego: smutna tęsknota Szopena stawała się burzliwą i rozpłakaną namiętnością; słodkie barkarole Mendelssohna wrzały spienionemi falami jęczących, palących, rozhukanych tonów. Te same cechy miał śpiew pani Karliczowéj, te same téż miał jéj rysunek, bo rysowała z wprawą i znajomością sztuki, ale z pod ołówka jéj wychodziły dziwne jakieś postacie i twarze, to piękne jak anioły i najwznioślejsze ideały, to poczwarne, straszne, wykrzywione, a zawsze fantastyczne, rozigrane, w kapryśnych narysowane liniach.
W całéj więc wiedzy jéj, jak i w nabożeństwie, czuć było rozhukaną, bez hamulca wyobraźnią, gorącą fantazyą, która pragnęła i szukała ideału, ale, znalazłszy, wnet go ściągała na ziemię, uzmysłowiała, owiewała ziemskiemi płomieniami, i z bóztwa tworzyła bożyszcze, z idei namiętność.
To były strony pani Karliczowéj widzialne, otwarte, z któremi nie kryła się bynajmniéj, które, przeciwnie, okazywała otwarcie, bez obłudy, ze szczerym i nieposkromionym popędem objawienia tego, co czuła i jak myślała.
Ale po-za tém zaczynały się tajemnicze głębie jéj istoty, cienie, śród których trudno było-by oku śmiertelnika rozejrzéć się wyraźnie.
Raz w życiu kochała; była zakochana tysiąc razy.
Piérwsza miłość jéj była prawdziwa i szlachetna, ale nieszczęśliwa i zdradzona; po niéj nastąpiły już tylko miłostki. Było ich także mnóztwo, jak latem motylów na łące. Przychodziły pojedyńczo, ale czasem téż przychodziły po dwie, trzy i kilka razem; jedne z nich były silniejsze, inne słabsze, a wszystkie miały trwałość motylowego życia, i cała różnica, jaka zachodziła między niemi, była taka, jaka zachodzi między motylem podzwrotnikowym o skrzydłach z purpury i lazuru, a północnym bratem jego bladożółtym lub niebieskim.
Bardzo młodo wydana zamąż, młodo owdowiała, niezależna, bogata pani Karliczowa miała w życiu swém parę bardzo groźnych romantycznych awantur, w których dobra sława jéj znaczny szwank poniosła i zachwiała się społeczna pozycya. Ludzie mówili, że piękna wdowa uniesiona wtedy była miłością, a w istocie uczucia jéj w owych porach były niczém więcéj, jak owemi podzwrotnikowemi motylami o purpurowych skrzydłach.
Jak daleko w tych licznych miłostkach zachodziła piękna kobieta? Czy śród nich były dla niéj inne granice, niż chwilowéj zachcianki, szału, popędu? Nikt nie wiedział z pewnością i wszystko, co ludzie o tém mówili, było tylko domniemaniem, w którém mogła być tak prawda, jak i obmowa.
Było to już samo najgłębsze dno jéj istoty, świat tajemniczych cieniów, któremu nie przyświecała żadna lampa jasności Bożéj, ale po którego przepaścistych głębiach bezwiednie błąkały się instynkta, nie kierowane rozumem, szalały porywy, nie hamowane wolą, kapryśne uniesienia zapalały się, jak ogniki cmentarza, latały, syczały, uderzały się o siebie, gasiły się wzajemnie i znowu powstawały. Ona ogników tych nie rachowała nigdy, nie zapalała ich dobrowolnie i nie gasiła ich wolą. Zapalały się? dobrze! gasły? znowu dobrze! gdy znikały, nie miała ani jednéj łzy do opłakania ich śmierci, tylko na ich miejscu, po głębinach ducha poczynało włóczyć się widmo nudy. Rada więc była, gdy ze świeżego grobu spędził ją nowy ognik, a wtedy odbłysk jego pałał w jéj czarnych źrenicach sinawym migocącym płomykiem.
Oprócz tego pani Karliczowa lubiła blask, gwar, uwielbienie. Dla otaczających mężczyzn była ona rodzajem opium, zmienionego w westchnienia i spojrzenia; jak wschodnie ziele, odurzała sobą wszystkich, co się do niéj zbliżali, odbierając samowiedzę i zdolność do rozwagi i zapełniając umysł uśpionych gorącemi marzeniami.
Suknie zajmowały ją nie wiele, o tyle tylko, o ile podnosiły jéj powaby i pomagały w dziele podawania ludziom rozmarzającego opium. Ubierała się fantastycznie i oryginalnie, często w ciemne barwy, najczęściéj czarno. Włosy miała olbrzymie, krucze i lubiła wplatać w nie perły lub korale, niekiedy zarzucała na głowę hiszpańskie mantille z delikatnych koronek, które opływały jéj postać falami jedwabnéj pajęczyny.
Taką była pani Karliczowa, taką uczyniło ją wychowanie, ludzie, otaczający ją od dzieciństwa, zawód piérwszéj miłości, blask świata, niezależność, bogactwo i z tém wszystkiém łącząca się płomienistość fantazyi. Na dnie jéj istoty leżało pierwotnie wiele bogatych skarbów, złożonych tam ręką natury. Bogactwa te częścią rozproszyły się po krętych drogach, któremi postępowała piękna kobieta, częścią leżały jeszcze w jéj duszy, czekając, aż czar i okoliczności rozbudzą je i powołają do życia. Miałoż to nastąpić kiedy? Ci, którzy z blizka znali panią Karliczową i całe jéj położenie, przewidywali, że wkrótce ważne zmiany wstrząsną jéj exystencyą, a zarazem całym może ustrojem moralnym. Bogactwo jéj bardziéj było pozorne, niż rzeczywiste i tuż, tuż prysnąć mogło, jak bańka mydlana, a pozostawić za sobą straszne, zupełne ubóztwo. Piaseczna z przyległościami była tak odłużoną, że nie starczyła już od lat kilku na pobyt swéj dziedziczki w mieście, mianowicie na pobyt tam pełen zbytku i blasku. Mieszkała więc na wsi, bo wolała, jak Cezar, piérwszą być między ostatniemi, niż ostatnią między piérwszemi. Na bilans dochodów swych i rozchodów nigdy nie zwracała bacznego spojrzenia, tak była pewną, od dzieciństwa, że jest bogatą, i że nigdy nią być nie przestanie, iż wszelkie inne przypuszczenie i na myśl jéj nie przychodziło.
Osiadła na wsi i wywierała wkoło najgorszy, a dość szeroki wpływ. Spokrewniona i zestosunkowana z mnóztwem zacnych rodzin krajowych, przyjmowała w Piasecznéj gości, przybywających z daleka, a na całéj przestrzeni, na któréj rozciągały się jéj znajomości, atmosfera została przepełniona atomami opium, rozchodzącemi się od jéj osoby. Opium to odurzało i zaćmiewało umysły, a zbytek, jaki panował w jéj duszy, przelewał w nie próżność i zamiłowanie w blasku.
Odkąd zamieszkała w Piasecznéj, opowiadano o kilku młodych ludziach, wprzód czynnych i rządnych, którzy porzucili pracę i zrujnowali się na zbytki i elegancyą; o dwóch czy trzech studentach uniwersytetu, którzy, przybywszy na wakacye do domów i zapoznawszy się z panią Karliczową, nie wrócili już do nauk, aby módz widywać ją i składać jéj hołdy; o wielu młodych kobietach, które, skromne i umiarkowane w życiu dawniéj, poczęły ją naśladować w strojach, zbytku i układzie.
Alexandra Snopińskiego zobaczyła pani Karliczowa poraz piérwszy, gdy miał lat dziewiętnaście. Uderzona zapewne sympatyczną powierzchownością młodzieńca, zaprosiła go do siebie. Odtąd dom jéj stał się dla niego szkołą. Szkołą, w któréj się uczył — czego? elegancyi, zwyczajów i obejścia się wielkiego świata, dowcipu, pańskich gustów, zamiłowania w blasku, próżniactwa, wzajemnego odurzenia się mężczyzny i kobiety, niby za pomocą opium.
Pani Karliczowa bawiła się nim, jak dzieckiem, uczyła go chodzić, siedziéć, kłaniać się, śpiewać, mówić po francuzku, mustrowała go, gderała i na przeprosiny podawała do pocałunku białą rękę, błyszczącą brylantowym pierścionkiem.
Czasem zdejmowała z siebie i zarzucała mu na głowę swoję koronkową mantillę, czasem zawiązywała oczy wonną batystową chusteczką i kazała z sobą i z dwiema bawiącemi u niéj pannami grać w ślepą babkę. Był on przez czas jakiś najczęstszym i najpoufalszym jéj gościem; piękna wdowa bawiła się nim, jak ładnym i roztropnym dzieciakiem, bawiły się nim i jéj kompanionki, a żadnéj z nich nie przyszło ani do myśli, jak ta zabawa szkodliwą być mogła temu, kto był jéj przedmiotem. Alexander zaś rozpływał się w zaszczytach, jakiemi być mienił łaski bogatéj i pięknéj sąsiadki, i coraz bardziéj chłonął w duszę zamiłowanie blasku i próżniactwa, panującego w jéj domu.
Gdy tak na lśniących parkietach Piasecznéj Alexander został już dostatecznie wyedukowany i wytresowany, gdy umiał już zgrabnie chodzić, siadać i kłaniać się, gustownie ubierać się, gdy cała osoba jego manierem i ubiorem wybitnym odróżniła się od szlacheckiego tła, którém był otoczony, a zbliżyła się do kolorytu wielko-światowego, gdy jeszcze oprócz tego przepędził był parę miesięcy w Warszawie i przybył do Piasecznéj, aby opowiadać wrażenia podróży i stolicy; pani Karliczowa, patrząc na niego, pomyślała: jaki z niego śliczny mężczyzna! błędny ognik rozpalił się w jéj wyobraźni, z wyobraźni przeszedł do serca i przejrzał przez oczy.
Ale właśnie wtedy, gdy ognik ten zapalił się w sercu pani Karliczowéj na intencyą Alexandra, on poznał Wincunię i ożenił się z nią.
Po ożenieniu się rok cały nie był w Piasecznéj.
Przez ten czas u pani Karliczowéj paliły się i gasły inne ogniki, ale przyszła chwila, w któréj żaden nie płonął i po grobach gospodarowała nuda.
Wtedy to, pewnego wiosennego poranku, pani Karliczowa spotkała Alexandra na cmentarzu kościelnym, zaczęła z nim rozmowę, wpatrzyła się w jego twarz swemi wielkiemi, czarnemi oczyma i zaprosiła go do siebie.
Alexander pojechał do Piasecznéj i... od dnia tego coraz częściéj tam bywał.