Na prowincyi (Orzeszkowa)/Część II/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na prowincyi |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cała część druga |
Indeks stron |
Stary pan Tomasz dowodził, że dla małżonków, którzy po pobraniu się zbyt wiele i jawnie całują się, piérwszy rok pójdzie jak po maśle, a w drugim zacznie się już gruda.
Młodzi Snopińscy mieli dowieść, że oryginał miewał niekiedy trafne zdanie: im więcéj czasu upływało od połączenia się Wincuni z Alexandrem, tém częściéj cierpiała ona, tém więcéj myślała i coraz większéj nabierała powagi. A im bardziéj młoda kobieta traciła dawną swą dziecięcą wesołość, tém mniéj wystarczyć mogła swemu wesołemu mężowi.
Ona przychodziła zwolna do przekonania, że życie nie może być, jak o tém dawniéj marzyła, podobne do nocy balowéj, zapełnionéj tańcem, muzyką i miłośném marzeniem; on inaczéj pojąć go nie mógł.
Każdy dzień zwiększał rozdział między małżonkami i oddalał od nich czas, w którym było im miło z sobą i dobrze...
Przebudzenie Wincuni nie przyszło nagle, ale stopniowo; oczy jéj ducha otwierały się zwolna; każda niemal godzina przynosiła jéj myśl nową, nowe spostrzeżenia nad sobą i człowiekiem, z którym się połączyła; z każdą godziną przybywało jéj samowiedzy i smutku. Nie mówiła jeszcze sobie, że jest nieszczęśliwą, ale wiedziała dobrze, że szczęśliwą nie jest.
Nie nazywała się nieszczęśliwą, bo miała dziecię, dziecię, które kochała wszystkiemi siłami swéj ognistéj, kochającéj natury; nie czuła się szczęśliwą, bo nie miała z kim dzielić myśli swych, których było coraz więcéj w jéj głowie, odkąd została matką, bo nie czuła się już kochaną i... przestawała kochać!
Tak, zobojętnienie dla Alexandra wpływało w nią także stopniowo i zwolna jednocześnie, jak duch jéj budził się ze snu czarownego, w który wprawiły ją nagłe i bezwiedne uczucia dla pięknego młodzieńca i piérwsze chwile poślubne.
Nadeszła wiosna i w Niemence rozpoczęło się budowanie nowego domu. Alexander gorączkowo był niém zajęty. W dworku powstał ruch wielki, zwożono materyały, rąbano, piłowano, zakładano piérwsze fundamenta przyszłego mieszkania. Wincuni smutno było, że nie mogła dzielić radości męża, z jaką patrzył na te roboty, i jego zainteresowania się niemi. Serce jéj bolało, że miły domek, w którym się zhodowała, będzie opuszczony i rozwalony, a rozsądek mówił jéj, że wielki i kosztowny dom w Niemence będzie śmiesznością i pociągnie za sobą majątkową ruinę. Nie sprzeciwiała się w niczém mężowi, ale téż nie dzieliła jego marzeń i architektonicznych zapałów.
Alexander, widząc to, pochmurniał, milczał przed nią o tém, co go najmocniéj zajmowało i... i coraz bardziéj nudził się przy niéj.
Mimo jednak wielkiéj gorliwości i zapału, z jakim prowadził rozpoczęte dzieło, roboty około domu niewiele postąpiły w ciągu wiosny.
Wstrzymane one zostały nieprzełamaną zaporą... brakiem pieniędzy. Wprawdzie na zakupno materyałów Alexander użył całego jednorocznego dochodu z Niemenki, który, przefiltrowany przez palce ulubionego Pawełka, w połowie tylko doszedł rąk właściciela; wprawdzie zaciągnął już nawet dość znaczny dług na majątek; ale to wszystko nie starczyło na jego plany i potrzeby. Sposób życia nad stan, jaki zaprowadził w swym domu, pochłaniał wiele, a oprócz tego pieniądze rozchodziły się mu, Bóg wié jak, ale bardzo szybko. Sam nieraz dziwił się nad prędkiém roztopieniem się summy, jaką niedawno był posiadał, brał się do rachunku; ale, postawiwszy na papierze kilka cyfr, poziewał naprzód lekko, potém mocniéj, potém spazmatycznie i ogarniały go takie straszne nudy, że rzucał pióro i wołał na ratunek Pawełka.
Rozmowy z wiernym sługą ograniczały się w podobnych razach do krótkich pytań i odpowiedzi, przypominających ulubiony dyalog świętéj pamięci króla Sasa, Augusta III, z poufnym ministrem, Brühlem: „Hab ich Geld?“ miał zwyczaj pytać wiecznie skłopocony finansami monarcha: „Ja, Majestät!“ odpowiadał minister.
— Pawełku, czy nie masz pieniędzy? — pytał Alexander.
— Będą, panie — odpowiadał ekonom i najczęściéj dostarczał żądanéj summy, ale za jaką cenę! Posiadał on ku tym celom obszerne stosunki z żydkami w X. i okolicy, i na żądanie swego pana szperał po ich kieszeniach, aby z nich dobywać pożyczki na lichwę. Ile w tych pożyczonych summach należało do owych bankierów w chałatach, a ile do niego samego, było to już jego najściślejszą tajemnicą. Alexander brał pieniądze, wydawał na nie dokumentów, ile kto żądał, zobowiązywał się do procentów, jakich kto wymagał, i za każdym razem tłómaczył się przed samym sobą, że już ostatni raz pożycza, i to niezawodnie na cele wielce pożyteczne, jako: budowanie nowego domu, ulepszenie gospodarstwa, podnoszenie dochodów majątku, które w dwójnasób opłacą poniesione straty. Ale skoro tylko raz wziął do ręki prześliczne zielone i różowe papierki, rozpełzły się one dziwnym sposobem na drobnostki, elegancye, powiększania komfortu w domu, na przysługi, czynione damom za domem, i wkrótce rozpoczynał się znowu dyalog króla Sasa: Hab ich Geld?
Im częściéj powtarzały się te dyalogi, tém więcéj wzrastała ważność Pawełka w Niemence, jego omnipotencya w rządach i wpływ nad umysłem Alexandra. A powtarzać się one mogły długo jeszcze, bo Alexander wziął Niemenkę bez grosza długu i, jak wiadomo było całéj okolicy, w bardzo pięknym stanie. Towarzystwo więc kredytowe, złożone z Pawełka i jego przyjaciół żydków, długie jeszcze mogą składać regestra na plecach Niemenkowskiéj hipoteki, dopóki one jéj całéj nie pokryją.
Wincunia wcale nie wiedziała o finansowych operacyach męża, mało znała praktyczną stronę życia i ani jéj na myśl przychodziło wypytywać męża, a tém bardziéj wywiadywać się z innych stron o interesach majątkowych. Niekiedy wprawdzie zastanawiała się, zkąd Alexander bierze pieniądze na zbytkowe przedmioty, któremi coraz więcéj dom napełniał, na opłatę zbyt licznych sług, masę niepotrzebnych drobnostek i budowanie nowego domu. Pytania te wszakże przelotnie tylko zjawiały się w jéj umyśle i żadną nie napełniały jéj obawą. Przychodziła zawsze do przekonania, że dochody z Niemenki muszą starczyć na wszystko, zresztą nie była pewną, czy mąż jéj nie posiada kapitału, bo ani pytała go o to nigdy, ani dbała o to. A jeżeli kiedy nasuwało się jéj wspomnienie ruiny majątkowéj, jaką widziała w dzieciństwie swojém, i od któréj uratował ją Bolesław i zdejmowała ją mimowolna trwoga, aby nie popaść w nią znowu; to teraz właśnie, gdy miała dziecię, dla którego chciała-by zebrać wszystkie moralne i materyalne skarby świata, były to raczéj instynktowe przeczucia, niż skutek na czémkolwiek opartych wyrachowań. Ona liczyła się dopiéro z bogactwem domowego szczęścia i coraz jaśniéj widziała w niém bankructwo; o inne nie troszczyła się jeszcze, — miało to przyjść z czasem.
Powoli zmieniła sposób życia, do jakiego przywykła była w piérwszym roku małżeństwa i wracała do dawnego. Coraz więcéj nabierała zamiłowania w zajęciach gospodarskich, a w pracy znajdowała przyjemność i prawdziwą pociechę. Najżywszéj radości, od chwili gdy zwinęły się skrzydła uniesień, któremi czas jakiś ulatywała nad ziemię, doświadczyła, gdy dziecię jéj poraz piérwszy różanemi usteczkami uśmiechnęło się do niéj i wymówiło spieszczone imię matki. Dnia tego czuła się niewymownie szczęśliwą, cały świat wydał się jéj piękniejszym, świeższym, niewypowiedziane i nieokreślone dobrze nadzieje ogarnęły jéj serce. Gdy dziecię, uśmiechając się i drobnemi rączkami bawiąc się z jéj warkoczem, usnęło w kolebce, wybiegła do ogrodu, z uśmiechem powitała kwiaty, rosnące na klombach, i donośnie zaśpiewała swoję dawną, wesołą, dziewiczą piosenkę. Nad wieczór jednak stała się smutną. Przypomniała sobie, że nikt nie podzielił z nią dzisiejszéj jéj radości. Alexandra cały dzień nie było w domu. O zmroku usiadła nad kołyską uśpionego dziecka i pogrążyła się w dumaniach. I Bóg wié jak, myśl jéj zabłądziła do Topolińskiego dworku, w którym niegdyś często z ciotką bywała, i przedstawiła jéj postać Bolesława. Czemu on nie słyszał piérwszego słowa mego dziecka? pomyślała, on podzielił-by moję radość! A Oleś, Oleś nie wiem nawet, kiedy wróci do domu, a gdy wróci, pewna jestem, że wcale nie zajmie go i nie ucieszy ten piérwszy objaw budzącéj się myśli naszego dziecka!... Gdy wniesiono do pokoju lampę, światło jéj przejrzało się w łzie, drżącéj na rzęsach Wincuni. Łza ta cicho spadła na główkę śpiącego dziecka, a młoda matka samotnie myślała daléj.
Myślała o tém, że ponieważ dziecię jéj przemówiło, wkrótce coraz więcéj i więcéj mówić będzie, zacznie rozmawiać z matką i pytać. Na pytania budzącego się umysłu trzeba będzie odpowiadać, a zatém rozwijać, prowadzić go stopniowo po drodze myśli do światła i wiedzy. Ale, ażeby uczyć i kształcić, trzeba saméj wiele umiéć. I Wincunia piérwszy raz zaczęła rachować się z tém, co umié; domyślała się, jakie będą pytania, które jéj zada córka, i myślała, w jaki téż sposób odpowié na nie. Z tych rozmyślań stworzyło się w niéj silne postanowienie kształcenia własnego umysłu, nabywania takiego zasobu światła, aby mogła być w przyszłości jedyną mistrzynią i przewodniczką córki.
O! bo ja jéj nigdy nie powierzę nikomu obcemu a ojciec... ojciec jéj mi nie pomoże... I znowu myśl jéj zabłądziła do Topolina: on-by mi pomógł, a raczéj jabym tylko mu pomagała — rzekła do siebie, oczyma ducha wpatrując się w rozumną twarz Bolesława. Od tego dnia zaczęła pilnie wczytywać się w książki, przysłane jéj przez Bolesława, i te, które otrzymała od niego dawniéj, a nawet gdy nie czytała, w każdéj chwili towarzyszyła jéj myśl oświecania się, nabywania coraz szerszéj wiedzy. Uważniéj zaczęła patrzéć na ludzi i naturę; każda twarz spotkanego człowieka, każda roślina, ptak, gwiazda, miały jéj coś do powiedzenia. Z jednych czerpała naukę, z innych poezye, a wszystko starownie składała w sercu i zapisywała w umyśle, tworząc niby skarbnicę, z któréj w przyszłości dziecię jéj czerpać miało.
Wszystkie te wzrastające w niéj zamiłowania i cechy, jakiemi one piętnowały stopniowo jéj osobę, coraz bardziéj oddalały od niéj Alexandra. Gdy przechodziła obok niego z kluczami w ręku, żartował z niéj wesoło, gdy był w dobrym humorze; ale daleko częściéj uśmiechał się z utajoną ironią, uciekał od niéj, gdy ujrzał ją z książką.
— Dziwnie prędko postarzałaś się, moja Wincuniu — rzekł raz do niéj. Młoda kobieta żartobliwie spojrzała w lustro i odpowiedziała z uśmiechem:
— Nie zdaje mi się, aby tak było: jeszcze nie mam ani jednéj zmarszczki na twarzy i ani jednego siwego włosa!
— Nie o tém mówię — odrzekł Alexander — jesteś owszem ładniejszą, niż kiedy, ale masz gusta i zwyczaje staréj kobiety.
— Co przez to rozumiész? — spytała żona.
— Nie lubisz towarzystwa, nie bawią cię wcale piękne rzeczy, które sprowadzam do domu, i ubranie, jakie dla ciebie kupuję, i dziwnie jesteś poważna. Gdybym jeszcze i ja miał podobne usposobienie, żylibyśmy jak pustelnicy i poziewalibyśmy całe życie, patrząc na siebie.
Wincunia zbliżyła się do męża, z łagodną pieszczotą położyła dłoń na jego czole.
— Nie miéj mi tego za złe, mój drogi Olesiu — rzekła — cóżem ja winna, że mnie najlepiéj w domu, z tobą, z dzieckiem naszém, z książką i z kluczami? Ja innego życia nie pojmuję.
Alexander z tłumionym gniewem wzruszył ramionami.
— Alboż ja ci bronię żyć, jak ci się podoba? — odpowiadał — zdaje mi się, że nie możesz uważać mię za despotycznego męża. To tylko, że gdym się z tobą żenił, nigdy nie przypuszczałem, abyś miała podobne usposobienia. — Starał się powiedziéć to niedbale i grzecznie, ale w głosie jego przebiła się gorycz i wyrzut.
Odszedł: Wincunia pozostała smutna; pytała siebie długo, czy niéma jéj winy w tym rozstroju, jaki zapanował między nią a jéj mężem? Ale sumienie odpowiedziało jéj, że nie powinna zmieniać postępowania swego i przekonań, jakie nią rządziły; że przedewszystkiém była matką, a szczęście jéj dziecka wymagało, aby nie psuła i nie rozpraszała swego ducha, ale, przeciwnie, podnosiła go i wzbogacała. Nagłe wspomnienie przyniosło jéj na pamięć owę chwilę rozmyślania po nocy balowéj, w któréj ważyły się jéj losy i postanowienia. Ujrzała znowu te same postacie, które, wyrojone z jéj ducha, stały wówczas po-nad nią, brakło tylko między niemi namiętności i marzeń: piérwsza skonała, drugie pierzchły dawno, za to sumienie ujrzała jaśniéj i wyraźniéj niż kiedy, i przypomniała sobie to, co ono jéj wtedy mówiło: że miłość jéj dla Alexandra była chwilowym tylko szałem, omamieniem, a nie prawdziwém zacném uczuciem.
Zakryła oczy z przestrachem, bo brzeg czarnéj przepaści, który spostrzegała niekiedy, ukazał się jéj blizko... bardzo blizko. Stłumiła w sobie myśl o ostateczném rozczarowaniu i zobojętnieniu. Rozkazała sobie uznać się za winną niezgody, jaka panowała między nią a mężem, a uniewinnić Alexandra. Broniła się od własnych pytań i zwątpień, niemniéj jednak serce jéj ściskało się boleśnie. I znowu, nie wiedząc sama jakim sposobem, myślą ujrzała dworek Topoliński a w nim Bolesława i na obrazie tym zatrzymała wzrok długi, łzawy.
Obraz ten zresztą nasuwał się coraz częściéj jéj wyobraźni: gdy była w zwyczajném usposobieniu, nie widywała go, ale w chwilach radości lub smutku zjawiał się zawsze przed nią, jakby czarnoksięzką różdżką wywołany. Przed obrazem tym skarżyła się w cierpieniu cichą skargą rozpłakanéj myśli, jemu pokazywała chwilowe swoje pociechy, jego pytała w wątpliwościach. Twarz Bolesława ukazywała się jéj, to pogodna i wesoła, to rzewnie zadumana, to blada i napiętnowana boleścią wielką, jak ją w chwili rozstania widziała. Czasem żal ją ogarniał, czasem wstyd niewytłómaczony, czasem tęsknota, a sumienie odzywało się cicho: ostrzegałem cię! Dobroć, także wyzwolona z płomienistego wieńca zgasłéj namiętności, stawała przed nią rozpłakana i bez oliwnego wieńca na głowie, bo utraciła spokój, i wspomnienia otaczały głowę jéj mglistym chórem, piękne śpiewając pieśni o dzieciństwie jéj i najpiérwszych latach młodości. Wtedy młoda kobieta, łzami serdecznemi zalana, padała na klęczki przed świętym obrazem i modliła się długo, boleśnie. Raz śród modlitwy zawołała: Boże mój! zgrzeszyłam! — Ale gorzéj bywało, gdy przed oczyma samotnéj kobiety stawały obok siebie dwie postacie: dawnego przyjaciela jéj lat dziecięcych i dziewiczych i tego, czyją była małżonką. Wtedy Wincunia odwracała oczy, starała się myśléć o czém inném, patrzéć na co innego; ale dwie postacie, jedna silna duchem, myśląca, szlachetna, druga piękniejsza wprawdzie zewnętrznie ale płocha, niedołężna, rozbawiona, upornie przedstawiały się oczom jéj ducha, a głos wewnętrzny, natarczywy, bolesny, wołał do niéj: porównaj! porównaj!...
I coraz prędzéj, coraz wyraźniéj sprawdzały się przepowiednie starego oryginała, pana Tomasza; Wincunia budziła się z hallucynacyi, miraże pierzchały, okazywała się rzeczywistość, wyrosła z kryształowych pałaców marzeń, ziejąca czarném dnem przepaści.
Około jesieni Alexander wyjechał do rodziców na kilka tygodni. Wincunia, pozostawiona sama, więcéj jeszcze miała czasu do kształcenia się i rozmyślań. Od wyjazdu pana domu cisza zapanowała w Niemence, kiedy niekiedy tylko zajrzał tam z odwiedzinami jaki sąsiad lub sąsiadka. Wystarczało jednak tych odwiedzin, aby do ucha Wincuni dochodziły słowa i wieści, rzucające cień na jéj męża i draźniące jéj serce i miłość własną kobiecą.
Pewnego dnia, naprzykład, jeden z dawno znajomych, prostoduszny i otwarty wieśniak, odwiedzający Niemenkę, rzekł do Wincuni:
— Prawdziwie nie pojmuję, jak mąż pani mógł na tak długo dom opuścić, w porze tak ważnéj dla gospodarza.
— Pozostawił ekonoma, który go zastępuje — odrzekła młoda kobieta.
— A naprzód powiem pani dobrodziejce — rzekł sąsiad — że ten ekonom, Pawełek, to wielki łotr i strasznie państwa okrada, to już wiadomo całéj okolicy; a potém, czy to nam biednéj szlachcie należy trzymać ekonomów i spuszczać się na nich? Co innego kto ma wielkie majątki, ale na małym folwarku, to pani dobrodziejko, pańskie oko konia tuczy.
Wincunia nic nie odpowiedziała, czuła słuszność słów sąsiada.
Innym razem przybyła znowu sąsiadka, daleka krewna Wincuni, niemłoda jejmość z rumianą twarzą, otyłą figurą, oczyma łatwemi do wylewania łez i językiem, obracającym się z szybkością skrzydeł wiatraka. U samego wstępu pochwyciła młodą krewniaczkę w objęcia, przycisnęła ją do piersi, ubranéj w kwiecistą suknią i zawołała:
— Oj, biedaczko ty moja, biedaczko!
Wincunia zaśmiała się głośno.
— Zkąd spada na mnie ta nazwa? — spytała żartobliwie.
Sąsiadka patrzyła na nią łzawemi oczyma.
— Ej, nie udawaj, nie udawaj! — wołała, trzymając jéj rękę w swych pulchnych dłoniach — wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi. Czy to nie wiadomo, że mąż twój ferta się po świecie i koperczaki stroi, to do téj kokietki Karliczowéj, to do Józi Siankowskiéj, a ciebie biedaczkę zostawia w domu, jak pustelnicę. Już ja dawno zbieram się prawdę jemu powiedziéć i ująć się za tobą, bo co brzydko to brzydko, mając taką piękną i młodziutką żonę, romansować z tą panią Karliczową, co to... Boże odpuść... — Długo w ten sposób mówiła sąsiadka, a Wincunia zdawała się nie miéć siły odpowiedziéć jéj choćby jedném słowem. Boleść, zdziwienie, upokorzenie i gniew zalewały twarz jéj, to bladością, to rumieńcem, a tymczasem sąsiadka prawiła ciągle i z długiego jéj monologu Wincunia dowiedziała się o wszystkich plotkach, jakie krążyły po sąsiedztwie o niéj i o jéj mężu. Było ich wiele, ale dwie z nich stanowiły tło do reszty innych i z mnóztwem waryacyi powtarzały się wciąż na jeden temat: że Alexander Snopiński jest próżniakiem i utracyuszem, który marnuje fundusz i wkrótce całkiem go zmarnuje.
Gdy sąsiadeczce zabrakło już nareszcie sił do mówienia i gdy zakończyła swój monolog ciężkiém westchnieniem na teraźniejsze zepsucie świata, Wincunia podjęła schyloną dotąd głowę i odpowiedziała bardzo spokojnie, a nawet z uśmiechem:
— Moja kochana pani Ignacowo! niezmiernie mię dziwi, zkąd ludziom te wszystkie rzeczy, o których mi opowiadałaś, przychodzą do głowy. Mało nas zresztą obchodzi, co o nas ludzie mówią, bo zawsze jednostajnie kochamy się i jesteśmy z sobą zupełnie szczęśliwi.
Sąsiadka spojrzała na Wincunię wielkiemi oczyma i pomyślała: — Albo ona taka głupia, że nic nie widzi i niczego się nie domyśla, albo udaje.
Wincunia po wyjeździe sąsiadki wyszła przed zmrokiem do gaju. Schyłek dnia był jesienny, mglisty, ale ciepły, niebo było szare ale spokojne, po ziemi rozścielały się żółte liście.
Wincunia szła powoli udeptaną przez gaj ścieżką, wkoło niéj wiatr z cicha szumiał między gałęźmi bezlistnych drzew, niekiedy w oddali zakrakała wrona, albo jaka sucha gałęź oderwała się z wierzchołka brzozy i z szelestem spadała na ziemię.
Młoda kobieta wydawała się smutną i zgnębioną, głowę przechyliła na piersi i splecione ręce opuściła na suknią. Myślą porównywała własne swe spostrzeżenia i zdania ze słowami, które jéj o Alexandrze mówiła sąsiadka i zapytywała myślą: byłyż-by one prawdą? Alexander kochankiem pani Karliczowéj? we dwa lata po ślubie?
A więc nie kocha jéj i nigdy nie kochał, a jeżeli i kochał, czémże było to uczucie? A tę panią Karliczową czyliż kocha on? wszakże znał ją piérwéj i snać nic go nie ciągnęło do niéj, kiedy związał się małżeństwem z inną kobietą? A więc i tamtéj nie kocha! a jednak jasném było jak dzień, że obojga ich wiążą stosunki inne, ściślejsze, niż powszedniéj światowéj znajomości. Jakiegoż więc rodzaju stosunki te być mogą?
Zadając sobie to ostatnie pytanie, Wincunia przypomniała sobie owe spojrzenie pani Karliczowéj na jéj męża rzucone, w którém wydało się jéj, że na jednę sekundę ujrzała — nieznane, przepaściste, ciemne światy wewnętrzne pięknéj kobiety. Zaczęła sobie przypominać wszystko: owę rozmowę męża swego i pani domu, prowadzoną półgłosem w Piasecznéj przy fortepianie, pewne półsłówka, mimowoli wymykające się niekiedy z ust Alexandra, jego draźliwe usposobienie, w jakie wpadał znowu po powrocie z Piasecznéj, opinią ogółu o pani Karliczowéj, wraźliwość i lekkość charakteru męża; a z tego wszystkiego wywiązało się w jéj umyśle przekonanie, że to, co mówiono, było prawdą...
Alexander nie kochał jéj nigdy; to, co czuł dla niéj, gdy się z nią żenił, było wrażeniem chwili, kaprysem, fantazyą...
Nie kochał on także i pani Karliczowéj, bo gdyby ją kochał prawdziwie, nie żenił-by się z inną; to, co czuł dla pięknéj wdowy, musiało być także niczém więcéj, jak szałem zmysłów i wyobraźni, z domieszaniem próżności i zamiłowania w blasku, jakim otoczona była bogata i światowa pani.
Myśl Wincuni przerażona zaczęła błąkać się po rozdrożach dziwnych, nieznanych jéj dotąd, niepojętych dla niéj światów występku...
Po raz piérwszy ludzie okazali się dziwnie źli, fałszywi, zbrukani...
Kim jest ta kobieta, która dla dogodzenia fantazyi, dla igraszki, odbiera innéj szczęście i spokój domowy? Kimże jest ten człowiek, który z takim zapałem przysięgał jéj wieczną miłość i opiekę, a tak prędko... tak prędko zdradza ją i opuszcza? Jakimże jest ten stosunek dwojga ludzi, tak różnych sferą towarzyską, wiekiem, położeniem? Jakiego rodzaju jest to szczęście czy zadowolenie, jakie oni ze stanowiska tego odnoszą? Jakież są te dusze, tak lubujące się w cieniach i tajemnicy?
Ciemny, ciemny obraz zarysował się przed oczyma ducha kobiety, która, lubo sama uległa szałowi i rozmarzeniu, lubo unosiła się przez czas jakiś na skrzydłach ognistéj, namiętnéj miłości, pozostała czystą w myślach, dziewiczą w poczuciach, a nie znała, nie rozumiała dotąd pewnych przepaścistych grzechów świata... Szła smutna, pełna zwątpień i goryczy i pytała siebie: czém będzie przyszłość jéj i jéj dziecka z tym człowiekiem, który ją zawiódł tak srodze... Nagle, śród głębokiéj ciszy gaju, obił się o jéj uszy gwar kilku głosów, złączony ze skrzypieniem żurawia u studni, rykiem bydła i uderzeniem siekiery. Podniosła oczy i zobaczyła przed sobą ostrokół, oddzielający od gaju ogród i dziedziniec Topolina. Po przez bezlistne gałęzie drzew widziała nawet ścianę domku Bolesława. Nie spostrzegła, jak w zamyśleniu oddaliła się znacznie od Niemenki, a zaszła na drugi koniec gaju. Stanęła jak wryta i długo stała, patrząc na ten pogodny dworek, przysłuchując się różnym odgłosom, które w nim odzywały się, niby brzęczenie pracowitych pszczółek. Ten spokojny, pełen prostoty i poczciwéj pracy obrazek, dziwną sprzecznością stanął naprzeciw tego ciemnego, grzesznego, tajemniczego obrazu, który myśl jéj zaćmiewał przed chwilą...
Zmrok zaczął zapadać, a razem z nim ucichały wszystkie odgłosy we dworku. Naprzód umilkło skrzypienie studni, potém ryk bydła słabł i oddalił się, potém rozmowy i nawoływania ludzkie ustały; ostatnia jeszcze odzywała się siekiera, z głuchym hukiem uderzająca o drzewo, ale po chwili i ten odgłos stawał się coraz słabszy, krótszy, po długim przestanku ozwał się raz i jeszcze raz, ostatni huk rozpłynął się przeciągle w powietrzu, gdzieś daleko w głębi gaju odpowiedziało mu echo i wszystko umilkło, zupełna cichość ogarnęła dworek, który po pracy dziennéj zdawał się marzyć lub modlić. W jedném oknie domu błysnęło światło i nad ostrokołem migotało na tle szarych drzew.
Wincunia stała, słuchała, patrzyła... Między głosami rozmawiających na dziedzińcu ludzi poznała głos Bolesława, spokojnie wydającego rozporządzenia gospodarskie. Teraz, gdy wszystko umilkło i światło błysnęło w oknie, ujrzała wyobraźnią dawnego przyjaciela swego, siedzącego samotnie przy świetle lampy nad książką w zamyśleniu, którego wyraz tak pięknie zdobił proste i pospolite rysy. — Tu spokój, uczciwość, praca, tu światło ducha i szczęście!... — szepnęło jéj serce.
Westchnęła całą piersią i zwolna odeszła ku Niemence.
Po wyjeździe Alexandra do rodziców, Wincunia otrzymała piérwszy list, bardzo śpiesznie i czule napisany. Pisał, że tęskni za nią i malutką Andzią, że postara się jak najprędzéj wrócić, a tymczasem całuje ją po tysiąc razy. W ciągu pisma nazwał ją nawet parę razy „śliczną perełką”, a była to nazwa, któréj używał najczęściéj, mówiąc z nią w owém cudowném półroczu poślubném... Drugi list przyszedł znacznie późniéj i był o wiele chłodniejszym; trzeci zawierał już tylko parę wierszy, napisanych na prędce, donoszących o dobrém zdrowiu i rychłym powrocie i zakończonych pretensyonalnym podpisem „ton affectueux mari”. Potém Wincunia żadnego nie otrzymała listu, choć upływały tygodnie, a mąż jéj nie wracał.
— Musi codziennie wybierać się w drogę i dla tego nie pisze — mawiała do siebie — zresztą, cóż dziwnego?... — dodawała i bolesny uśmiech okrążał jéj usta. Uśmiech ten mógł się wyrazami tłómaczyć tak: może tam znalazł drugą panią Karliczową! Zupełne, gorzkie rozczarowanie obejmowało ją; zwątpienia wkradały się w umysł, a z niemi razem zobojętnienie do Alexandra coraz bardziéj wnikało do serca.
Nie zabrakło téż jéj i pewnego wyjaśnienia powodu długiéj nieobecności i długiego milczenia męża. Jeden z sąsiadów przyjechał raz do niéj i zapytał:
— A w jakich stronach mąż pani dobrodziejki obecnie bawi przy rodzicach?
— Na Polesiu — odpowiedziała Wincunia.
— Ba, ba! — zawołał sąsiad — to już i rozumiem, dla czego tak długo tam bawi! wesoło tam, wesoło!
— Czy pan znasz tamte strony? — spytała młoda kobieta, tłumiąc przykre wrażenie.
— Doskonale! Stryj mój trzymał tam dzierżawę przed trzema laty, w powiecie K...
— Tam też i rodzice Olesia...
— Ot, widzi pani dobrodziejka! Ja bywałem często u stryja, a że byłem jeszcze nieżonaty, to bywało, jak pojadę, i wracać się nie chce ztamtąd. Śliczne towarzystwo! Dworów jak nasiał, a wszystko gościnne, kordyalne, zamożne a i oświecone, pani dobrodziejko, bardzo oświecone!
Powiat K... słynie ze swych miłych dworów i towarzystw. Jeden tylko tam brak... młodych mężczyzn, nie żeby ich wcale nie było, ale że, w stosunku do panien, bardzo mała liczba. To téż, jak zjawi się jaki nowo przybyły młody człowiek, to już może wybierać między pannami, jak mu się żywnie spodoba. Przytém lubią tam bardzo wesołych ludzi, dobrych tancerzy i takich, coby w salonie znaléźć się potrafili. Bo tam, pani dobrodziejko, salony w każdym dworze co się nazywa... Ej, ej, mężulek pani ugrzązł tam, ugrzązł w tych salonach i między panienkami.
Trudno było odgadnąć, czy młody sąsiad, który przed trzema laty aspirował do ręki Wincuni, mówił w ten sposób przez dobroduszność, czy przez złośliwość? Ale Wincuni wydało się, że na twarz jego wybił się lekki odcień ostatniéj.
Podniosła głowę ze spokojem i pewną dumą i odpowiedziała z uśmiechem:
— Bardzo cieszę się tém, że mój mąż dobrze czas przepędza; pisał nawet do mnie o tém w ostatnim liście. Co zaś do długiéj niebytności, wcale mię ona nie dziwi i nie niepokoi. Rodzice mają téż swoje prawa...
— Pani dobrodziejka jesteś Aniołem dobroci, że tak explikujesz wszystko — zawołał sąsiad — o! bo ja wyznam otwarcie, że nie porzucił-bym żony i domu na tak długo, nawet na żądanie rodziców.
— A ja, na miejscu żony pana, zmusiła-bym go, abyś był dobrym synem — rzekła z uśmiechem. — Długo rozmawiali w żartobliwy sposób o tym samym przedmiocie, a sąsiad, wyjeżdżając, mówił do siebie:
— Ślepa kobieta, słowo daję!...
Po odjeździe swego dawnego aspiranta, Wincunia poczuła się mocno zmęczoną walką i ukrywaniem uczuć, jakiemi ją napełniała jego rozmowa. Odetchnęła dopiéro swobodniéj przy kołysce dziecka, gdy ono, obudziwszy się z uśmiechem, wymówiło imię matki; wzięła je w ramiona, przytuliła do piersi i zapomniała o wszystkiém.
Jednego z dni głębokiéj jesieni, Wincunia otrzymała zaproszenie do proboszcza z X., na uroczystość otworzenia nowo zbudowanego szpitala. Szpital ten budował się wiosną i latem pod dyrekcyą Topolskiego, dwóch innych mieszkańców okolicy, proboszcza i zawezwanego na stałe mieszkanie do X. lekarza. Przez cały czas wznoszenia i urządzania zakładu, rozszerzano między niższemi warstwami pojęcie o pożyteczności jego i korzyściach, jakie zeń wypłyną dla publicznego zdrowia. Właściciel oberży z bilardem, Szloma, roztropny i oświecony trochę przez ciągłą styczność ze szlachtą żyd, przytém obdarzony snać z natury duchem nowatorstwa, bardzo przyjął do serca pomysł szpitala i gorliwie dopomagał wszystkiém, czém mógł, jego założycielom. A ponieważ posiadał ogólny szacunek swych współwyznawców, słowa jego wywierały na nich wpływ zbawienny. Na zarzut żydowskich familii, że w chrześcijańskim szpitalu będą udzielane lekarstwa i pożywienia trefne, upewniał, że szpital będzie miał dwa oddziały: jeden dla chrześcijan, drugi dla starozakonnych.
— No, jeżeli tak, to dla czego nie mamy tam leczyć się? — odpowiedzieli żydzi.
Szloma miał następnie o tym przedmiocie długą rozprawę z Topolskim, a gdy po niéj wrócił do domu, rzekł do żony:
— Nu, ten Topolski to... to...
Szukał długo wyrazu, któryby dorównał wysokości pochwały, jaką miał w myśli.
— To cymes! — dokończył, gładząc z przyjemnością pejsy.
— Prawda — odpowiedziała Szlomowa — to fein człowiek.
— On nie uważa — ciągnął Szloma — jakiéj kto religii i jakiego stanu: czy żyd, czy chrześcijanin, czy szlachcic, czy chłop; a powiada, że kto tylko cierpi, temu trzeba dać pomoc.
Po rozprawie ze Szlomą, Topolski miał z kolei długą naradę z doktorem i współdziałaczami w przedsięwzięciu, a skutkiem jéj było urządzenie dwóch sal w szpitalu: jednéj dla chrześcijan, drugiéj dla starozakonnych.
W dniu naznaczonym na otworzenie zakładu, mnóztwo ludzi zebrało się do kościoła, proboszcz odprawił solenne nabożeństwo, przemówił do zgromadzonych kilku ciepłemi słowami, zastosowanemi do okoliczności, komentującemi text Ewangeliczny: „co dacie jednemu z maluczkich braci moich, mnie dacie”, potém zaprosił całe zebranie do siebie na plebanią; rozstawione były ławy i stoły z przekąską i napitkiem.
Wkrótce małe pokoiki księdza zapełniły się takim tłumem gości, że miejsca zabrakło do siedzenia, i kto późniéj przybył, ten z trudnością mógł przecisnąć się do gospodarza domu. Zebranie to składało się z najróżniejszych żywiołów: byli w niém mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi i średniego wieku. Na głowach żon dzierżawców i drobnych właścicieli piętrzyły się czepce z różnofarbnemi wstążkami, twarze młodych kobiet i panienek jaśniały ciekawością i zadowolnieniem ze znalezienia się w tak liczném gronie. Między mężczyznami były okrągłe i rumiane oblicza starych gospodarzy, z poczciwemi, ale mało obiecującemi inteligencyi oczyma; kręciły się między kobietami z pańska po szlachecku przybrane postacie młodzieży, bywającéj na sali u Szlomy; nie brakło téż rozumnych i myślących fizyognomii, jak proboszcza, doktora, Topolskiego, filuternie oryginalnego pana Tomasza i kilku innych.
Gwar z razu był wielki, panienki rozmawiały z młodzieżą i chychotały między sobą; gospodarze rozprawiali o polityce i urodzajach; pan Tomasz wypowiadał po swojemu jakieś oryginalne zdania, na które otaczająca go część parafii zgodzić się nie mogła i protestowała bardzo żywo. Franuś Siankowski tubalnym głosem prawił komplementa panienkom, a zająkliwy Rybiński starał się mu dorównać w wymowie; ale sprzeciwiała się temu wada jego organiczna, co wzbudzało ciche śmieszki i uśmieszki panienek.
Na najpokaźniejszém i najwygodniejszém miejscu siedziała hrabina X., przybyła na kilka tygodni do swojéj rezydencyi, dla załatwienia osobiście pewnych spraw swego wielkiego majątku. Szacowała ona niezmiernie miejscowego proboszcza, i na jego zaproszenie chętnie zgodziła się uczestniczyć w zebraniu. Wielka pani, młoda jeszcze i pełna zewnętrznego wdzięku, znalazłszy się między szlachecko-demokratycznym tłumem, zdawała się całkiem zapominać o swym tytule i bogactwie; była uprzejmą, wesołą, pełną prostoty, czém od razu ujęła sobie wszystkie serca. Niedaleko hrabiny między młodemi kobietami siedziała Wincunia, skromnie ale bardzo gustownie ubrana. Zupełnie była spokojną na pozór, nawet rozmawiała z ożywieniem, ale wszyscy jéj znajomi od razu uczynili uwagę, że od pewnego czasu zbladła i zmizerniała widocznie. Kiedy uwaga ta doszła do jéj uszu, młoda kobieta stała się jeszcze weselszą i rozmowniejszą, a tylko kiedy niekiedy zamyślała się i zatrzymywała na chwilę wzrok na twarzy Bolesława, który w drugim końcu pokoju rozmawiał z kilku sąsiadami. Harmonia, wesołość, i kordyalność panowała w całém zebraniu; częste wybuchy śmiechu gospodarzy i młodzieży unosiły się nad całym gwarem i mieszały się ze słowami poważniejszych rozmów, jakie się toczyły wkoło hrabiny, proboszcza, pana Tomasza i Topolskiego. Wszyscy nastrojeni byli na ton serdeczny i wesoły i nikt nie spostrzegł, że były w zebraniu dwie twarze, po których przebiegał chwilami wyraz silnego, a szybko powściąganego wzruszenia, twarze, których spojrzenia często spotykały się, jakby wiedzione ku sobie niewidzialnym magnetycznym prądem...
Od czasu rozstania, Wincunia i Bolesław spotykali się po raz piérwszy w towarzystwie: w zebraniu zaś były osoby zdjęte wielką ciekawością: jak téż Topolski powita swą dawną narzeczoną, a ona jego? Ku wielkiemu zdziwieniu tych, którzy spodziewali się ujrzéć małą scenkę lub skandalik, Bolesław, wchodząc i witając znajomych, spokojnie a serdecznie podał rękę Wincuni, zamienili ze sobą kilka słów zwyczajnych, poczém on odszedł do grona mężczyzn. Parę osób, patrzących na to, szepnęło między sobą: on snać już przestał ją kochać, a ona jego nigdy nie kochała. Uniknęła wszystkich oczu nagła bladość, która zalała twarz Bolesława w chwili, gdy dotknął ręki Wincuni; nie zrozumiano téż uśmiechu, z jakim ona odpowiedziała mu na jakieś powszednie zapytanie... a jednak w uśmiechu tym było całe serce cierpiące, żałujące, stęsknione...
Po obfitém i smaczném, choć nie wytworném śniadaniu, proboszcz prezentował obecnym nowo przybyłego do X. lekarza, który, serdecznie powitany, serdecznie téż witał przyszłą swą klientelę. Następnie wszyscy poważniejsi ludzie zebrali się do pokoju, w którym znajdowała się hrabina, i Bolesław Topolski został wezwany przez proboszcza, aby zdał sprawę sąsiadom z urządzenia Szpitalu, którego dokonaniem głównie się zajmował. Bolesław, otoczony gronem mężczyzn, przystąpił do stołu, na którym leżały papiery i rachunki, tyczące się dobroczynnego przedsięwzięcia, i zabrał głos z pełną prostoty powagą. Wykrzykniki, pochwały i potwierdzenia co chwila przerywały mu mowę; gdy skończył, doktor przemówił kilka słów o potrzebie zaprowadzenia w okolicy pewnych niezbędnych prawideł i urządzeń hygienicznych; potém nowi znajomi uściskali go z kolei serdecznie i przyrzekli przyjęcie podanych przez niego projektów. Gdy gwar umilkł znowu nieco, proboszcz odezwał się:
— Z pomocą Boga i współdziałaniem poczciwych ludzi, doprowadziliśmy do szczęśliwego końca użyteczne przedsięwzięcie posiadania w okolicy stałego lekarza i urządzenia dla biednych klas szpitalu. Ale nie koniec na tém, panowie, a przynajmniéj nie powinien być na tém koniec. Działajmy daléj równie użytecznie dla siebie; ogólny początek już zrobiony, ale wiele jeszcze uczynić trzeba, aby okolicę naszę doprowadzić do kwitnącego stanu społecznego i rolniczego. Przygotowaliśmy, kochani sąsiedzi, parę projektów, które wam podamy; może uznacie w ich spełnieniu korzyść własną i ludzi, na których czele stoicie, jako oświeceni i bogatsi...
— Jakież to projekta? jakie? — zawołało kilka głosów.
— Jam nie tęgi w wymowie — zażartował proboszcz — i lubo pojmuję plany i podzielam je całą duszą, nie potrafił-bym jednak dokładnie wam ich objaśnić; ot, poprośmy naszego pana Topolskiego.
Bolesław zaśmiał się:
— Chcecie, proboszczu, jak widzę, wykierować mię na Cycerona! — rzekł.
Kilka głosów zaśmiało się, a kilka ozwało z prośbą, aby Bolesław objawił te plany, ułożone z proboszczem ku publicznemu użytkowi.
— Czemuż-by nie — poprostu odpowiedział Topolski — z chęcią powiem państwu, co myślę. Oto potrzebujemy, bardzo potrzebujemy dwóch rzeczy: wzmożenia się oświaty i podniesienia w dość smutnym stanie zostającego rolnictwa.
— A jakiemiż środkami pan sądzisz, że nabyć się dadzą te dwie rzeczy? — z lekkim przekąsem spytał plenipotent hrabiny, wygolony i wyfrakowany jegomość, stojący za krzesłem swéj pryncypałki.
— Tego, co powiem, nie podaję za pewniki, są to tylko propozycye — odparł spokojnie Bolesław: — dla oświaty potrzebujemy założenia biblioteki wspólnéj i składkowéj dla nas oświeceńszych, a szkółki dla włościan; w celu podniesienia rolnictwa, przemysłu, handlu i kredytu, co wszystko razem łączy się z sobą, powinnibyśmy zaprowadzić po majątkach udoskonalone machiny rolnicze, ulepszyć stan dróg komunikacyjnych i w stosownych miejscowościach pozakładać fabryki, odpowiednie stanowi i położeniu ekonomicznemu okolicy.
— Ho, ho! zbyt daleko pan sięgasz! — zawołał plenipotent.
— Zupełnie podzielam zdanie pana Topolskiego — ozwała się wnet hrabina.
Plenipotent skłonił się nizko i umilkł.
Kilku mężczyzn, którzy mieli już na ustach zarzuty przeciw słowom, wyrzeczonym przez Bolesława, na głos hrabiny umilkło. Kilku innych, poczęło gwarzyć i komentować podane plany. Stary oryginał, pan Tomasz, odezwał się:
— Mospanie Topolski, słyszym głos, ale go nie rozumiemy; słyszym, że dzwonią, ale nie wiemy w którym kościele; wytłómacz nam to po prostu i wyraźnie: jak i co należy zrobić, bo nam wszystko łopatą trzeba kłaść w głowę.
Mówiąc to, oryginał uśmiechał się filuternie i spoglądał na kupkę gwarzących sąsiadów. Było wyraźném, że pił do nich.
— I owszem — odpowiedział Bolesław, który w miarę, jak się ożywiała rozprawa, zaczął zapalać się do podawanych przez siebie planów. — A naprzód wydaje mi się koniecznością wspólna biblioteka...
— Za pozwoleniem! co to? na co i za co będzie ta biblioteka? — przerwał jeden z dzierżawców.
— Zaraz powiem panom — odrzekł Bolesław, i w zwięzłych a jasnych wyrazach wytłómaczył główne zasady swego projektu.
Gdy Bolesław skończył mówić, znowu gwar wielki powstał wokoło niego. Jedni zapalili się do projektu i przyklaskiwali mu gorąco; inni z cicha powiadali, że szkoda pieniędzy i ciężkie czasy; inni jeszcze poważnie naradzali się z sobą półgłosem.
Hrabina znowu głos zabrała:
— Bardzo użyteczny i do spełnienia łatwy ten projekt. Znam podobne urządzenia w niektórych okolicach, i widziałam, że znacznie dopomagają rozwojowi oświaty. Potwierdzam téż serdecznie plan pana Topolskiego, i radzę, abyście państwo wszyscy to samo uczynili. Spodziewam się, że nie wyłączycie mię państwo od współuczestnictwa, a ponieważ biblioteka ma stać się w przyszłości zbiorem publicznym, pozwólcie, abym ofiarowała do składki dwa razy większą corocznie summę, niż wszyscy.
— Pani hrabina jest dziwnie wspaniałomyślną! — zawołał plenipotent z udanym zapałem.
— Pani hrabina działa jak zacna obywatelka, posiadająca znaczne majątkowe środki — rzekł Bolesław, z szacunkiem skłaniając się przed wielką panią.
Taką jest moc wpływu, jaki wywierać może kobieta rozumna i bogata, że na głos hrabiny oponenci umilkli, w zupełném przekonaniu, że jeżeli taka pani uznaje co za słuszne, takiém być ono musi z pewnością.
Czemu kobiety bogate tak rzadko pożytkują ten wpływ wielmożny, złożony w ich ręku przez Opatrzność? Czemu tak rzadko biją w ich piersi obywatelskie serca? Czemu uchylają się od szczytnych zadań, jakie-by im tak łatwo spełnić przyszło? Mężczyzna, ze szczupłemi nawet materyalnemi środkami, może wywrzéć potężne wpływy, mocą rozumu, nauki, prawości i siłą charakteru; kobieta niebogata, szczególniéj w pewnych zaściankowych i mało oświeconych sferach, gdyby posiadała rozum mędrców Greckich i serce anielskie, nie stanie się nigdy osobą wpływową w swém kółku.
Pewne uprzedzenia, wiążące się z jéj kobiecością, będą jéj zawsze stawały na drodze; gdyby najrozumniéj mówiła, parafia będzie słuchała z uśmiechem i przyjdzie w końcu do rezultatu, że niéma po co słuchać, bo kobieta to tylko i kwita!
Ale z kobietą bogatą rzecz ma się inaczéj. Bogata, a więc światowa, światowa, a więc rozumna, w prostocie ducha rozumują prostaczkowie, a gdy się raz przekonają dowodnie, że ta światowa i rozumna jest także prawdziwie dobrą i nie dumną ze swego bogactwa, to już potém będzie ona mogła zawieść ich, kędy zechce słowami swemi, przykładem, uprzejmym uśmiechem, kordyalném podaniem ręki. I nie potrzeba wcale, aby kobiety bogate, dla osiągnięcia zbawiennych w społeczności wpływów, wydawały wiele pieniędzy, wyrzekały się całkiem przyjemności życia, do których przywykły od dzieciństwa, podróży, stroju, zabaw; trzeba tylko, aby, śród tych wszystkich uciech i zamiłowań, posiadały one miłość dla jakiéj pięknéj idei i aby pragnęły wysokiéj uciechy dopomagania czynem do wcielenia się téj idei.
Gdyby kobiety bogate pojęły całą ważność i piękność nazwy: obywatelka, i gdyby bogactwa swego chciały użyć za piedestał, na którym stanąwszy, miały-by prawo uwieńczyć swe skronie niezmierną gloryą téj nazwy — było-by... było-by nam wszystkim łatwiéj dojść do upragnionego celu. Myśl wspólnéj składkowéj biblioteki, po kilku chwilach debatów z tymi, którzy raz jeszcze ozwali się o ciężkich czasach, została ogólnie przyjętą, pochwaloną i uznaną za bardzo rozumną i korzystną. Stary Siankowski odezwał się:
— Ot, za tydzień, w dzień św. Elżbiety, królowéj Węgierskiéj, imieniny mojéj żony; proszę wszystkich państwa do siebie, a tam wszyscy złożymy grosiwo i oddamy je do rąk naszego kochanego kasyera, pana Topolskiego, który niech tam sobie z ks. proboszczem i panem konsyliarzem książki dla nas powybiera i sprowadzi.
— Dobrze, dobrze, będziemy służyli! — ozwało się wiele głosów.
Proboszcz mrugnął na Siankowskiego, aby zaprosił hrabinę.
Szlachcic stracił rezon, pogładził łysinę i przestępował z nogi na nogę, zakłopotaném okiem patrząc na wielką panią. Po chwili jednak przystąpił do niéj rezolutnie i rzekł:
— Pani hrabina może także nie pogardzi moją nizką chatą. Wszakże to ja pani dobrodziéjki dzierżawcą i sługą od lat dziesięciu...
— Z całego serca — odrzekła hrabina uprzejmie — przyjadę do państwa, aby powinszować imienin pani Siankowskiéj i uczestniczyć w zebraniu kochanych sąsiadów.
Podała rękę staremu dzierżawcy, którą on ujął końcami palców i wycisnął na niéj głośny pocałunek.
— Kochana ta nasza hrabina! — szepnęli między sobą sąsiedzi.
Następnie proboszcz wspomniał o szkółce ludowéj i, ze stanowiska kapłana, powiedział kilka słów o powinności chrześcijańskiéj nauczania słowa Bożego biednych braci. Bolesław, całkiem już przejęty ważnością rozmowy, podniósł słowa proboszcza i mówił ze stanowiska obywatelskiego, dowodząc, jakie niezmierne korzyści przynosi krajowi oświata ludu, jakie wielkie znaczenie w narodzie ma ta, za najniższą uważana, warstwa społeczna. Mówiąc, nie rozstawał się ze zwykłą sobie prostotą, wyrażenia jego były proste, zwięzłe, bez najmniejszéj przesady i deklamacyi, ale oczy płonęły mu zapałem i głębokiém przekonaniem. Zdawało się, że postać jego wyprostowała się, urosła. Przerywano mu często wykrzykami to pochwały i potwierdzenia, to niedowierzania i zarzutów; on przekonywał, dowodził faktami, a znać było, że całą duszę swoję wkładał w swoje słowa. Raz tylko, w chwili najwyższéj rozprawy, przerwał nagle mówienie, spuścił oczy i usta mu trochę zadrżały. Było to wtedy, kiedy mimowoli rzucił okiem na Wincunię i spotkał się z jéj oczyma, przywiązanemi do jego twarzy, z dziwnym wyrazem uwielbienia i przejmującego smutku...
Niczém łatwiéj nie można zaprowadzić ludzi tam, gdzie się ich zaprowadzić pragnie, jak siłą własnego przekonania. Bolesław posiadał tę siłę i przekonał tych, którzy z razu z niedowierzaniem lub niechęcią myśl jego przyjęli. Potrzeba założenia szkółki wiejskiéj została także powszechnie uznaną. Rozprawiano potém o różnych kwestyach rolniczych, poprawie dróg, sprowadzeniu machin, zakładaniu fabryk. Gdy przyszło do ostatniego punktu, Bolesław powiedział, że zdaje mu się, iż w majątkach hrabiny można-by z korzyścią dla właścicielki i ogółu wznieść kilka przemysłowych zakładów.
Plenipotent zaśmiał się ironicznie i począł odpierać dowodzenie Topolskiego. Bolesław bronił swego zdania z całą energią silnego przekonania i z kompetencyą człowieka, który wiele myślał i uczył się. Dowodził cyframi i faktami, cytował ekonomistów i wskazywał na przykłady fabryki, istniejące w podobnych warunkach.
Ukrytą zasadą dowodzeń plenipotenta była myśl: skoro powstaną fabryki w dobrach hrabiny, przybędzie mnóztwo nowych interesów, a zatém mnie przysporzy się pracy i kłopotów. Zasadą słów Bolesława było przekonanie, że założenie fabryk wzmoże handlowy ruch w prowincyi, rzuci w obieg kapitały, podniesie rolnictwo, da pracę i dobrobyt mnóztwu ludzi, a saméj właścicielce przysporzy znacznie dochodów, których ona, jako zacna kobieta, pewnie na dobre użyje.
Plenipotent cyframi i najprostszemi zasadami ekonomii społecznéj został przez Bolesława przyparty do muru, i kapitulował. Sąsiedzi nie posiadali się z radości, bo nie lubili przekupnego i pysznego prawnika, a przeciwnie wszyscy prawie lubili i poważali Topolskiego. Mrugali więc do siebie, uśmiechali się i dopomagali w rozprawie Topolskiemu, jak mogli i umieli.
Ale wrażenie wzrosło już do najwyższego stopnia, gdy hrabina ozwała się, zwracając się od plenipotenta do Topolskiego.
— Z największą uwagą słuchałam rozmowy panów obu i pan Topolski najzupełniéj mię przekonał.
Uśmiechnęła się i dodała:
— Gdybym była królową, uczyniła-bym pana ministrem robót publicznych.
— W naszéj okolicy — odrzekł z uśmiechem także Topolski — pani hrabina może posiąść wpływ prawie królewski, z powodu wielkich środków majątkowych, jakie Opatrzność złożyła w jéj ręce.
— Bądź-że mi więc pan odtąd poradą i dobrym znajomym — wymówiła hrabina ze szczerą serdecznością i obie ręce podała Topolskiemu.
Iskra elektryczna przebiegła całe towarzystwo.
— Dzielny nasz Topolski! — wołano z różnych stron.
— To ozdoba naszéj okolicy!
— Zkąd on u licha takiego rozumu nabrał?
— Słuchaj, Bolku! niech cię uścisnę!
Znalazł się jednak ktoś niedowierzający, który szepnął do ucha panu Tomaszowi:
— Wszystko bardzo pięknie, ani słowa; ale dla ogółu jakaż korzyść wyniknie, że nasza okolica będzie miała wszystko, co trzeba? Toć nas garstka mała, panie dobrodzieju; gdyby tak w całym kraju urządzono, to co innego.
Pan Tomasz popatrzył filuternie na mówiącego sąsiada i, kręcąc siwego wąsa, spytał:
— Czy widziałeś waszmość kiedy, jak mrówki usypują sobie mrowisko?...
— Cóż sąsiad dobrodziéj pytasz mię o takie rzeczy! — odparł oponent — ja do Sasa, a jegomość do lasa. — I chciał odejść obrażony. Ale pan Tomasz przytrzymał go za rękaw.
— No, tylko mi waszmość powiedz, widziałeś kiedy mrówki przy robocie, czy nie?
— No, widziałem, i cóż z tego? Z jegomości, panie Tomaszu, wieczny oryginał...
— Ot, widzisz mospanie, ja jegomości chciałem powiedziéć, że każda okolica w kraju powinna być jak mrówka: ściągać gałęzie, ruszać się, pracować, budować, nie zważając, jak tam inne robią. A te inne, zapatrzywszy się na nią, zaczną to samo robić, co i ona, a z tego wszystkiego, mospanie, wyniknie to, że cały naród mrowi zbuduje sobie wygodne mieszkanie.
Sąsiad słuchał, a potém milczał długo i myślał; a w końcu rzekł:
— Mądry z wasana człek, panie Tomaszu, choć oryginał.
Wniesiono opleśniałe butelki ze starym miodem. Proboszcz częstował sąsiadów ulubionym szlacheckim napitkiem. Szlachcie miód zaszumiał w głowach, serca otworzyły się i języki rozwiązały.
Jeden prawił o szkółce wiejskiéj, inny o szpitalu, inny jeszcze marzył o natychmiastowém sprowadzeniu młocarni z Warszawy, albo żniwiarki systematu amerykańskiego, albo żelaznego pługa.
— Czy nie postawić mi tylko młyna wodnego? toć u mnie rzeka płynie, a jak na wiosnę rozleje, to woda szeroka stoi, jak jezioro! — wołał właściciel sporego folwarku.
— Jak sąsiad myślisz? czy na mojém polu nie urodzą rzepak i pastewne trawy? Siana, dalibóg, u mnie, jak szafranu! — mówił inny.
— Słuchajcie, proboszczu! a sprowadźcie mi tam jaką książkę o hodowaniu pszczół! Pasyami lubię pszczelnictwo, a Bogiem a prawdą nie wiele co znam się na niém!
— Księże proboszczu! dla nas poezye Syrokomli.
— I Pola!
— I Odyńca! — wołały panienki, ostępując księdza.
— A nie zapomnijcie tam sprowadzić parę powieści naszego kochanego Kraszewskiego! człowiek jak je czyta, to aż serce rozpływa się. „Kordecki” naprzykład albo „Dziwadła”, to cuda panie nie powieści! — ozwał się młody komisarz z dóbr hrabiny.
— No, a dla jegomości, panie Tomaszu, co sprowadzić do gustu? — spytał proboszcz.
— Ot, chyba Pismo Święte w tłómaczeniu Wujka — odpowiedział po krótkim namyśle oryginał. Proste i zaściankowe, niemniéj jednak skąpane w cywilizacyi datującéj od wieków, umysły, zostały w ruch wprawionemi. W sercach ozwała się dawna sejmikowa żyłka i całe zebranie gwarzyło o rzeczach ogólnych z przejęciem się i zapałem.
Wieczór był już niedaleki, gdy w mieszkaniu księdza ucichł gwar gości. W miasteczku długo jeszcze roiły się po ulicach bryczki, najtyczanki, szlacheckie staroświeckie powozy; postacie szlachty, owinięte w szuby i płaszcze od jesiennego wiatru, który dął i świstał na placu. Sąsiedzi zachodzili jeszcze na chwilę to do doktora, to do Szlomy, to za interesami do rzemieślników. W końcu rozjechali się już o zmroku.
Wincunia o zmroku téż wróciła do Niemenki.
Weszła do pokoju, w którym stała kołyska jéj dziecka i, znalazłszy je uśpioném, stanęła nad niém blada, zamyślona.
Deszcz drobny dźwięczał na szybach; cicho było, samotnie, tęskno około młodéj kobiety.
Dziś on objawił się jéj, otoczony poważaniem ogólném, prostém swém a rozumném słowem wiodący ludzi na drogę czynu.
W porze, w któréj myśl jéj najszybszemi krokami dążyła do rozwoju, stanął przed nią w postaci takiéj, jaka najżywiéj zachwyca każdą myślącą kobietę, w postaci prawdziwego obywatela.
Stała nad kołyską dziecięcia swego ze skrzyżowanemi na piersi rękoma, oczy łez pełne utkwiła w przestrzeń, a usta jéj drżały wezbraniem żalu.
Dziecię obudziło się i wyciągnęło ręce do matki, ona pochwyciła je w objęcia i, przyciskając silnie do piersi, zawołała głosem pełnym łkań tłumionych:
— O, dziecko moje! czemuż on nie jest twym ojcem!...