Na prowincyi (Orzeszkowa)/Część II/Całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Na prowincyi | |
Podtytuł | Powieść | |
Wydawca | S. Lewental | |
Data wyd. | 1884 | |
Druk | S. Lewental | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Eliza Orzeszkowa.
NA PROWINCYI.
POWIEŚĆ.
Część druga.
WARSZAWA.
Własność, nakład i druk S. Lewentala.
Nowy Swiat Nr. 39.
1884. Дозволено цензурою.
Варшава 9 Апрѣля 1884 года. |
Wieczór był zimowy i ciemny. Mróz tęgi, śnieg szerokim białym rozłogiem przykrywał ziemię i drobną mgłą sypał z góry, wicher gwałtowny szalał po polach.
Drogą, do miasteczka X. wiodącą, jechały zgrabne sanie, zaprzężone czterema końmi w lejce, mimo przeszkód ze śniegu i wichru posuwały się dość szybko, bo konie były rosłe i dzikie; do dyszla przywiązany dzwoneczek smętnym dźwiękiem odzywał się niekiedy, ale najczęściéj nie słychać go było śród odgłosów zimowéj burzy.
Na saniach siedziało dwoje ludzi: — mężczyzna, otulony niedźwiedzią szubą, i kobieta, otulona lisią salopą w chustce i kapturze. Nic nie mówili do siebie, bo téż i trudno było mówić, podróżując w taką porę; usta zziębnięte z trudnością-by się otwierały, a śród huku wichrów głos ludzki musiał-by prawie niedosłyszalnym zostać.
Raz tylko, gdy sanie, wjechawszy jedną stroną płozów na zaspę śniegową, przechyliły się i groziły wywrotem, kobieta krzyknęła z przestrachu, mężczyzna zwrócił się ku niéj, o ile mu na to pozwalał ogromny kołnierz futrzany i wyrzekł:
— Czegoż się obawiasz?
W głosie jego nie było bynajmniéj czułości ani troskliwości, owszem, pewna niecierpliwość.
Kobieta nie odpowiedziała.
Sanie przechyliły się jeszcze kilka razy, grożąc wywrotem, konie zaczęły płoszyć się i zbaczać z drogi.
Kobieta milczała.
Nagle konie lejcowe stanęły dęba, dyszlowe rzuciły się w bok i pociągnęły za sobą sanie, które omal się nie wywróciły.
— Pawełek! po jakiemu to wieziesz? — krzyknął mężczyzna.
Furman wstrząsnął się, jak obudzony z drzemki, poskromił konie lejcami i sanie posunęły się równiéj. Ujechali z wiorstę. Kobieta pochyliła się ku mężczyznie, o ile jéj na to pozwalał kaptur i chustka, i rzekła:
— Olesiu! zdaje mi się, że Pawełek nie jest trzeźwy.
— Przywidzenie! — odpowiedział krótko mężczyzna i otulił się lepiéj futrem.
— Czy zimno ci, Olesiu? — zapytała troskliwie kobieta. — Mężczyzna nic nie odpowiedział.
Jechali znowu w milczeniu z pół wiorsty, aż z pomiędzy mgły śniegowéj poczęły błyskać z razu oddalone, potém coraz bliższe światełka.
— Chwała Bogu! — zawołała kobieta. — Widać już X., już tylko milę będziemy mieli do domu!
— Ruszaj żywiéj a staniesz przed oberżą Szlomy, aby konie wytchnęły — rzekł do furmana mężczyzna. Sanie wjechały w ostawioną małemi domkami ulicę miasteczka i po chwili stanęły przed wrotami oberży. Tu zaciszniéj było trochę: obszerna budowa zasłaniała z jednéj strony od wiatru, z przodu jednak szalał on swobodnie po pustym placu i, lecąc nad dachami małych domków, sypał z góry gęstą i ostrą kurzawą śniegu. Mężczyzna odezwał się do furmana:
— Zejdź z kozła i obejrz lejcowe konie; zdaje mi się, że coś się zepsuło w uprzęży.
Furman usłuchał rozkazu i, opuściwszy swe miejsce, niepewnemi krokami zaszedł przed konie.
Mężczyzna podniósł głowę i spojrzał na okna facyatki. Oświetlone one były i chwilami, gdy wiatr przycichał, wychodził przez nie na zewnątrz niewyraźny gwar głosów. Mężczyzna wysiadł z sani i rzekł do swéj towarzyszki:
— Mam interes do Szlomy i muszę zobaczyć się z nim przy sposobności. Poczekaj tu na mnie chwilę, najdaléj za dziesięć minut wrócę, a tymczasem konie wytchną. — Rzekłszy to, zniknął we wrotach oberży.
Kobieta została na saniach. Wiatr dął ciągle od pustego placu i zasypywał ją śniegiem: furman stał przed końmi i odzywał się do nich ochrypłym głosem, a niekiedy uderzał się z całéj siły rękoma o piersi dla rozgrzania zziębniętych członków.
Minęło dziesięć minut, minął kwadrans, a mężczyzna nie wracał z oberży. Chwilami ucichał wiatr, rozstępował się przed oczyma siedzącéj na saniach kobiety tuman śniegowy i zdala, z drugiego końca placu, występowała na tle białego powietrza szara wieża kościoła: w tych samych chwilach widniéj jaśniały oświetlone okna facyatki i z za szyb, zaprószonych śniegem, widać było cienie wielu poruszających się tam postaci.
We wrotach oberży skrzypnęły po śniegu stąpania.
Kobieta z widoczném zadowoleniem zwróciła ku nim głowę, ale, zamiast mężczyzny w niedźwiedziéj szubie, ukazała się kobieta, z chustką narzuconą na głowę, i do sań podeszła.
— Dobry wieczór, pani! — ozwała się z żydowskim akcentem.
— Dobry wieczór, pani Szlomowéj! — odparła kobieta.
— Ny, czego pani tu siedzi na takim wietrze i zimnie? czemu pani do oberży nie wejdzie?
— Dziękuję, pani Szlomowo! mój mąż poszedł tylko na chwilę dla ułatwienia interesu ze Szlomą, zaraz wróci i pojedziemy do domu.
— Ny! — zawołała żydówka — Szlomy w domu niéma, niedawno pojechał do Wilna woły sprzedawać. Pani mąż poszedł na salę; tam obchodzą urodziny pana Franusia Siankowskiego.
— To wszystko jedno, moja Szlomowo, w każdym razie mąż mój zaraz wróci i pojedziemy; nie chcę więc na kilka minut schodzić z sań i rozbierać się.
— A jak on tam długo zabawi? — ozwała się jeszcze żydówka.
— To być nie może; przecie zostawił mię tutaj i nie zechce, abym długo czekała.
Gdyby nie tuman śniegowy i zmrok nocny, można-by dostrzedz na ustach żydówki dziwny uśmiech, wywołany temi słowami kobiety, a w którym łączyło się szyderstwo z rodzajem politowania.
— Ny, jak pani chce — rzekła — dobranoc pani, nie mogę dłużéj zostać, tu tak zimno.
— Dobranoc, pani Szlomowo.
Stąpania żydówki poskrzypiały po śniegu, łącząc się z postękiwaniem na zimno i, skulona od chłodu, postać jéj zniknęła we wrotach.
I znowu wkoło sań, na których siedziała kobieta, szalały wichry, szumiąc i jęcząc u węgłów oberży: śnieg ostrym pyłem w twarz ją uderzał, a gdy, zawirowawszy kilka razy w powietrzu, opadał na ziemię, ukazywała się w dali szara wieża kościoła i kilka zamglonych światełek błyskało z oddalonych domówstw.
Znowu minął kwadrans, a towarzysz kobiety, siedzącéj na saniach, nie wracał.
Nagle za saniami, daleko, zabrzmiał dzwoneczek, z jakim, po śniegiem pokrytych obszarach litewskich, zwykle zimą jeżdżą podróżni.
Konie lejcowe poruszyły głowami a zarazem dzwonkiem, który jękliwém echem odpowiedział tamtemu, dalekiemu, lecącemu od pól, otaczających miasteczko. Daleki dzwonek stawał się coraz bliższym, wiatr dźwięki jego coraz wyraźniéj przynosił pod oberżę, w końcu słychać już było i skrzypienie płozów po śniegu, aż za saniami, na których siedziała kobieta, stanęły sanie założone dwoma dzielnemi końmi. Z nich raźno wyskoczył mężczyzna w zgrabném obcisłém futrze, w barankowéj czapce i rzekł do swego furmana:
— Trzeba nam trochę rozgrzać się w oberży, Adasiu; objedź te sanie, które tu stoją, i wjedź we wrota, postoim tu z pół godziny, a potém ruszym do domu.
Zmierzał ku oberży, ale zwrócił się raz jeszcze do furmana i zawołał:
— Ostrożnie tylko okrążaj te sanie, abyś nie nastraszył koni lejcowych, albo nie zaczepił ich płozami. — Potém spojrzał mimochodem na siedzącą na saniach kobietę i, skinąwszy głową, jakby w znak podziwienia, wszedł do oberży. Za nim wjechały we wrota jego sanie. Kobieta, na dźwięk głosu przybyłego, żywo podniosła głowę, ale żywiéj jeszcze ją spuściła i ukryła twarz w futrzanym zarękawku.
Tymczasem przybyły, przebywszy sień, usłaną śmieciem i słabo oświetloną palącą się w latarni łojówką, wszedł do piérwszéj izby w oberży. Ławy i stoły otaczały ją pod ścianami, wielki ogień palił się na równie wielkim kominie, osłoniętym u góry ceglanym daszkiem, wspartym na trzech drewnianych słupkach.
Przed ogniem stała Szlomowa, otyła i przysadzista żydówka w ryżéj peruce, nad którą sterczał czepiec z brudną żółtą kokardą, w wyszarzanéj jedwabnéj spodnicy, mającéj u dołu szeroki szlak z błota, i w brudnéj wełnianéj chustce, z pod któréj wysuwało się kilka sznurków pereł, spiętych na przedzie złotym, staroświecko wyrabianym w ażur, fermoarem.
Płonące łuczywo, zatknięte u belki sufitu, czerwoną łuną oświetlało wschodki, prowadzące na facyatkę: przez wpółotwarte drzwi do sąsiedniéj izby widać było łojówkę, dopalającą się na stole w mosiężnym lichtarzu, i odzywał się szwargot miszurysa, rozmawiającego z kilku wrzaskliwemi bachorami. Gdy skrzypnęły drzwi od sieni, Szlomowa odwróciła twarz od ognia i wielce uprzejmy uśmiech rozjaśnił jéj rumiane i zaokrąglone oblicze.
— Oto gość! — zawołała do wchodzącego mężczyzny — ny gość! Już my kopę lat nie widzieli pana Topolskiego dobrodzieja w naszéj oberży.
— Dobry wieczór pani Szlomowéj — odpowiedział Topolski, zdejmując futro. — Zziąbłem potężnie! bądź łaskawa i przyrządź coprędzéj herbaty, a tymczasem daj mi kieliszek staréj wódki dla rozgrzania się, i memu furmanowi także! — Zbliżył się do ognia, a Szlomowa wołała na miszurysa, aby coprędzéj nastawiał samowar. Sama zaś przysunęła gościowi krzesło przed ogień, postawiła przed nim mały stoliczek i zaczęła szukać w szafce staréj wódki.
— A zkąd to pan dobrodziéj wraca? — spytała, brzęcząc szkłem w szafie.
— Z powiatowego miasta, pani Szlomowo; opłacałem tam podatki i załatwiałem inne majątkowe sprawy.
— Aj! Aj! to pan aż sześć mil ujechał w taki mróz!
— A w gorszą jeszcze zamieć! — dodał Bolesław.
Szlomowa postawiła przed nim butelkę i kieliszek.
— Powiedz mi, pani Szlomowo — mówił Bolesław, nalewając trunek do kieliszka — co to za kobieta w taką okrutną niepogodę siedzi tam na saniach przed waszą oberżą?
Szlomowa dziwnie się uśmiechnęła.
— To młoda pani Snopińska! — odrzekła.
Ręka Bolesława, niosąca do ust kieliszek, zadrżała.
— Pani Snopińska? z Niemenki? — zapytał, jakby nie wierząc własnym uszom.
— Aha! — odparła twierdząco żydówka.
Bolesław postawił na stole nietknięty kieliszek. Milczał i spuścił oczy. Szlomowa patrzyła na niego z wyrazem, w którym łączyła się życzliwość i ciekawość.
— Et — ozwała się po chwili — on sam siedzi u nas na sali już z pół godziny, a ona tam marźnie na saniach biedaczka!
I pokiwała głową z politowaniem.
— Jakto! — zawołał Bolesław — mąż jéj jest tutaj i pozwala na to, aby ona tak długo wystawioną była na taki chłód, wicher i zamieć!
Twarz jego, blada przed chwilą, zapałała.
— Ny! — ozwała się Szlomowa — co pan chce? już on taki! Jak zobaczył światło w oknach naszéj sali, to i zaszedł, a jak zaszedł, to i wyjść trudno!
Bolesław zaczął chodzić po izbie. W téj chwili nie wyglądał już na zziębniętego człowieka.
— Ależ to okropne! — mówił do siebie — tak obchodzić się z żoną w półtora roku po ślubie, cóż to będzie daléj!
Szlomowa prowadziła za nim wzrokiem, w którym wyrażało się poczciwe współczucie i dosłyszała ostatnie wyrazy Bolesława.
— Ny — rzekła — co będzie daléj? ja panu powiem: źle będzie. Ten pan Oleś, to strasznie pusty człowiek! Z początku niby to dobrze było: wziął się do gospodarstwa i zdawało się, że ustatkuje się, ale krótko było tego dobrego; już z pół roku, jak znów zaczął bywać u nas na sali, po dawnemu grać w bilard, a nawet już i w karty zaczyna. My ze Szlomą nie kontenci z tego, bo choć to dla nas zarobek, jak panowie bawią się na sali, ale dość jest na to kawalerów i bogatszych panów, niż ten pan Oleś. A żonatemu to już i wstyd, i grzech żonę porzucać i dom przytém. Panią Snopińską my znali od dziecka i złego jéj nie życzym, ny, ale co my na to poradzim... oberża dla wszystkich stoi... A czy on tylko tutaj bawi się... my choć żydzi, a wiemy o wszystkiém. No, już i u pani Karliczowéj znów zaczął bywać, a dziś to i żonkę do niéj powiózł...
— Jakto? on znowu u pani Karliczowéj bywa? — zawołał Bolesław, stając nagle na środku izby.
— Coś więcéj jak rok po ożenieniu się nie bywał — ciągnęła żydówka — ale w przeszłym miesiącu piérwszy raz pojechał, a potém prędko drugi raz...
Oczy Bolesława zaiskrzyły się, zacisnął zęby i znowu szerokiemi krokami chodził po izbie.
— Biedna! biedna! — mówił z cicha do siebie.
Zbliżył się do okna, chciał spojrzéć przez nie na stojące u wrót sanie, ale szyby zamarznięte były.
— Ona zaziębi się i zachoruje! — rzekł znowu do siebie i, nie odwracając twarzy, dodał głośno:
— Czemuż pani Szlomowa nie poprosi pani Snopińskiéj, aby weszła tymczasem do karczmy?
— Prosiłam, ale nie chce; mówi, że mąż zaraz wróci i pojadą! On tam do północy będzie siedział i nie przypomni o żonie.
Bolesław nie odwracał twarzy od szyb zamarzniętych: upłynęło parę minut, a wiatr na dworze zdawał się wzmagać, uderzał o ściany karczmy i ciskał o okna ostrym śniegiem, który dźwięczał po szybach.
Szlomowa patrzyła na odwróconego od niéj Bolesława i kiwała głową z politowaniem: nagle wiatr zadął z hukiem podobnym do grzmotu i piskliwie a przeciągle zajęczał pod oknami.
Bolesław poniósł rękę do czoła.
— Nie, to nad siły moje! ja nie przeniosę, aby ona tam dłużéj była! — zawołał, zapominając obecności Szlomowéj i, pochwyciwszy czapkę, bez futra wybiegł z izby.
Przed wrotami oberży sanie stały ciągle na jedném miejscu: konie parskały od wiatru dmuchającego im prosto w oczy, furman tupał nogami, stojąc na przodzie, kobieta siedziała na saniach z twarzą ukrytą w zarękawku. Bardzo snadź zatopiona była w myślach, bo nie słyszała kroków zbliżającego się Bolesława.
— Pani Wincento! — rzekł on, stając tuż przy saniach; Wincunia drgnęła i twarz podniosła, z piersi jéj wyrwał się słaby wykrzyk.
— Dobry wieczór pani! — rzekł Topolski, a głos jego, wielkim może wysiłkiem woli, brzmiał całkiem spokojnie.
— Dobry wieczór panu — odpowiedziała Wincenta tak cicho, że zaledwie ją dosłyszéć można było.
— Wysiądź pani z sań i wejdź do ciepłéj izby — rzekł Bolesław, bez żadnych wstępów, łagodnie ale prawie nakazująco.
Wincenta milczała parę sekund, potém odpowiedziała z widocznym wysiłkiem:
— Mąż mój zaraz wróci.
— To dobrze, ale tymczasem wejdź pani do oberży, inaczéj przeziębniesz i zachorujesz; — tym samym głosem rzekł Bolesław.
Wincenta nie odpowiedziała tym razem, zdjęła chustkę, która okrywała jéj głowę, rzuciła ją na sanie i z widoczną ciężkością, jak każdy, czyje członki mocno są zziębnięte, zstąpiła z sań na ziemię. Bolesław podał jéj ramię, milcząc, wprowadził ją do izby, pomógł zdjąć futro i kaptur i wskazał krzesło, przed ogniem stojące, potém zwrócił się do Szlomowéj.
— Herbaty! coprędzéj! — rzekł.
Wincenta usiadła, Bolesław stanął naprzeciw niéj, oparty o wysoki mur komina.
Milczeli kilka minut i patrzyli na siebie. Może dopatrywali w sobie zmian, jakie zajść w nich mogły przez kilkanaście krótkich, ale tak ważnych w ich życiu miesięcy. Od chwili rozstania nie widzieli się ni razu: Bolesław nie bywał nigdzie; mogli się byli spotkać i zobaczyć u wejścia lub wyjścia z kościoła, ale Bolesław przyjeżdżał tam od onéj pory zwykle późno, wtedy, gdy wszyscy już byli zebrani na nabożeństwie, modlił się u progu i odjeżdżał przed końcem nabożeństwa.
Wincenta zmieniła się bardzo: nie było to już dziewczę, ale kobieta, nie Wincunia ale Wincenta. Zdawało się, że urosła trochę, a zarazem wyszczuplała; cera jéj nabrała przezroczystéj delikatności, właściwéj kobietom uczuciowym i słabym fizycznie; oczy były mniéj błyszczące, a powlokły się wilgotnym, przyćmionym połyskiem; zamiast warkoczów nad czołem, włosy jéj tworzyły z tyłu głowy misterne zwoje. Wyraz jéj twarzy stracił całkiem dawną naiwność i swobodną wesołość, ale jaśniał teraz w oczach całą rozbudzoną a pojętną myślą i zawisał nieokreślonym smętkiem na ustach. Znać było, że przez czas ubiegły dojrzewała stopniowo: z jedwabnych pieluch gąsienicy stawała się motylem o rozwiniętych skrzydłach ducha; była i mniéj piękną, i piękniejszą niż dawniéj; ludziom bardzo wesołym nie mogła-by się podobać, smutnym nieco — przypadła-by odrazu do serca. Chociaż nie wydawała się nieszczęśliwą, nieokreślony smętek oblekał całą jéj osobę, objawiał się w powolnych ruchach, przeciągłém spojrzeniu i przezroczysto bladéj twarzy; ubiór jéj był piękny, nie ledwie wytworny, składał się z czarnéj jedwabnéj, bardzo długiéj sukni i leciuchnéj białéj koronki, przypiętéj na włosach szpilkami o złotych gałkach.
Bolesław zmienił się téż nieco, ale mniéj od Wincuni. Cera jego pobladła téż trochę; między brwiami powstała jedna podłużna zmarszczka, któréj dawniéj nie było; w spojrzeniu uprzednią rzewność, która się w nim przebijała niekiedy, zastąpiło poważne, smutne nieco, zamyślenie. Znać było, że duch jego skąpał się w długiém tajemném cierpieniu i w cichych samotnych rozmyślaniach, ale zarazem cała jego postać nacechowana była spokojem człowieka, będącego w zgodzie z sobą samym, logicznie i wytrwale dążącego do raz obranych i umiłowanych celów. Węgierska czamarka, ozdobami przypominająca strój rycerski, uwydatniała męzką siłę jego postaci, tak samo pełnéj ładu i dbałości, ale i ścisłéj prostoty, jak dawniéj.
Oboje patrzyli na siebie długo i milczeli: zdawało się, że w twarzach i postaciach swoich wzajem czytają historyą dni, przebytych w rozłączeniu.
Szlomowa postawiła na stole dwie szklanki herbaty i dyskretnie usunęła się do przyległéj stancyi.
Bolesław piérwszy przerwał milczenie.
— Dawno nie widzieliśmy się z panią — rzekł z uśmiechem, w którym znać było trochę wysilenia.
— Półtora roku — odrzekła Wincunia — teraz mamy koniec Lutego, a ostatni raz widzieliśmy się...
— Dwudziestego ósmego Lipca — dokończył Bolesław.
To jakby umyślne przywołanie na usta daty, pamiętnéj w życiu ich obojga, wyraźnie wypłynęło z serc ściśniętych. Wincunia spuściła oczy, Bolesław spojrzał machinalnie w płomień i brwi jego ściągnęły się na chwilę, jakby poczuł ból nagły. W mgnieniu oka rozpogodził twarz znowu i ozwał się, usiłując nadać głosowi ton potocznéj rozmowy:
— Szlomowa mówiła mi, że państwo wracają od pani Karliczowéj.
— Tak — odpowiedziała Wincunia.
— Jakże się pani podobała pani Karliczowa przy bliższém poznaniu?
Tym razem brwi Wincuni ściągnęły się, lekki rumieniec przebił się przez bladą jéj cerę. Milczała chwilę, wahając się z odpowiedzią, w końcu wyrzekła zwolna:
— Niesympatyczna!
Z głosu jéj, który zadrżał, i z wyrazu twarzy, Bolesław musiał wiele rzeczy wyczytać i odgadnąć. Błyskawiczném mgnieniém stanął mu przed oczyma jeden z obrazków przeszłości, owa chwila, w któréj, na Adampolskiéj zabawie, ujrzał Wincunię i panią Karliczową, stojące z obu stron Alexandra, jak dwa sprzeczne, porywające go duchy. Przypomniał sobie także, iż jedna nazwała siebie płomieniem a druga zefirem, i pomyślał, że teraz obie te kobiety stanęły zapewne naprzeciw siebie do walki, niby te fatalistyczne, wybrane wówczas przez nie, sprzeczne żywioły natury. Myśl ta bolesną strzałą mózg mu przeszyła; jego Wincunia, jego idealna i czysta narzeczona, dziecię jego ducha, kobieta, z którą, lubo rozłączony na wieki, czuł się na wieki zaręczony, w walce z taką istotą, jak pani Karliczowa, zbrukaną w bezmyślném, pełném kapryśnych miłostek i poniżającéj bezczynności życiu?! Ta jasnowłosa, przezrocza, wiotka i słaba kobieta, jaką miał przed sobą, w walce z tamtą, namiętną, czarnooką, płomienną, i w walce o człowieka, w którego ręku leżała cała jéj przyszłość, szczęście lub zaguba! Wszystkie wspomnienia i marzenia dawne, cała dobroć jego serca, litość, gniew głuchy, zawrzały w nim razem, ale nie objawiły się na twarzy żadnym widocznym znakiem. Przeciwnie; Bolesław uśmiechnął się i rzekł tonem zwyczajnéj rozmowy:
— Państwo macie podobno mnóztwo znajomości w sąsiedztwie? Możesz więc pani do bliższych stosunków wybrać te tylko, które jéj są sympatyczne.
— Nie wiele mam czasu i chęci oddawać się towarzyskiemu życiu — odparła Wincunia i dodała z głębokim wyrazem: — mam córkę!...
— A! — rzekł przeciągle Bolesław i w głosie jego zadrgał po raz piérwszy ton ostry i gorzki, a zarazem oczy sposępniały, usta okrążyły się bolesnym wyrazem. Ale krótko to trwało; przywołał zwykłą spokojność na twarz i rzekł:
— Tak, wiem, słyszałem, że pani masz córkę.
— Śliczna dziecina! — z zapałem matki zawołała Wincenta. Wzrok Bolesława, wpatrzony machinalnie w ogień, zamglił się wyrazem niezmiernéj żałości. Powściągnął ją bardzo prędko i, przenosząc spojrzenie na Wincentę, rzekł:
— Z całego serca życzę pani, abyś była szczęśliwą matką i żoną.
I wyciągnął do niéj rękę. Wincenta podała mu swoję i poczuła uścisk jego dłoni, ten uścisk ciepły, drgający tętnem serca, jakim różnił się on od innych ludzi, i stanęła przed nią przeszłość cała, ze wszystkiemi wspomnieniami i węzłami, które ją niegdyś łączyły z tym człowiekiem, odtrąconym przez nią, a tak serdecznie życzącym jéj szczęścia... oczy zaszły łzą...
W téj chwili skrzypnęły drzwi od sieni i ukazał się na progu człowiek, odziany w pretensyonalną liberyą, osypaną teraz śniegiem.
— Czego chcesz, Pawełku? — spytała go Wincenta.
— Proszę pani — odpowiedział furman z odcieniem zuchwałości w głosie, który znamionował nie zupełną trzeźwość — człowiek nie pies i dłużéj nie ustoi na takim chłodzie, a do tego i konie rwą się i nie chcą...
Wincenta wydawała się przez chwilę zakłopotaną, a we drzwiach przyległéj izby zjawiła się Szlomowa i rzekła:
— Jeżeli pani pozwoli, pójdę, przypomnę mężowi pani, że pani czeka tutaj i konie stoją na zimnie.
— Dobrze, moja pani Szlomowo — odrzekła, a zwróciwszy się do furmana, powiedziała mu, aby wrócił pilnować koni, a wnet pan ukończy swe interesa ze Szlomą i pojadą.
Szlomowa wstąpiła na wschody, prowadzące na facyatkę; im daléj szła, tém głośniejszy gwar rozmów, śmiechów i śpiewów bił w jéj uszy. Otworzyła drzwi od sali i zatrzymała się przez chwilę na progu, uderzona widokiem, który przedstawił się jéj oczom.
Na środku bilardu stał barczysty i wysoki Franciszek Siankowski, głową dotykając prawie sufitu, z kieliszkiem napełnionym w ręku. W koło niego stało w różnych pozach z dziesięciu mężczyzn młodych i średniego wieku, między któremi był Alexander Snopiński, także z kielichami podniesionemi w górę; wyraźnie była to owacya, czyniona solenizantowi.
— Niech żyje Franuś! — ozwał się rozgłośny okrzyk w chwili, gdy żydówka drzwi otwierała; po nim nastąpiła wrzawa, śmiech, koncepty, wykrzykniki, nad któremi panował gruby głos Franusia, prawiącego jakąś przemowę, w kształcie podziękowania.
Szlomowa, któréj wejścia nikt nie słyszał, zbliżyła się do Alexandra i pociągnęła go za połę surduta.
— Czego chcesz? utrapiona Szlomowo! — zawołał, oglądając się, Snopiński.
— Przepraszam pana — rzekła żydówka — ale żona pańska czeka na dole w izbie i konie stoją...
Wszyscy umilkli na chwilę, Alexander pochwycił się za głowę.
— O, dla Boga! — zawołał — zapomniałem!
Postawił kieliszek na bilardzie i rzekł do towarzyszy:
— No, bywajcie zdrowi! muszę jechać!
— Jakto! porzucasz nas! — zawołało kilka głosów — tak prędko? za nic nie zgodzimy się na to!
Kilka rąk ujęło go za ramiona.
— Bójcie się Boga!.. żona!.. — zaczął z zakłopotaną miną Alexander.
Homeryczny śmiech wybuchnął. Franuś, stojący ciągle na bilardzie, zaczął złośliwie kiwać głową i zaintonował basem piosenkę: Wilczysko się ożeniło, uszy opuściło! Śmiech zdwoił się, a przytém coraz więcéj rąk trzymało Alexandra za poły i ramiona.
— Nie puścim! nie puścim! — wołano ze wszech stron.
— Jabym dalibóg chciał z wami pozostać, ale cóż z żoną zrobię? — tłómaczył się Alexander.
— Ny, może państwo zanocują w oberży? — ozwała się Szlomowa.
— Bój się Boga, Szlomowo! o milę od domu nocować...
— Mnie spytaj się! — krzyknął Franuś, zeskakując z bilardu — dam ci radę: odpraw żonę do domu a sam zostań z nami!
— Złoty Franuś! kochany Franuś! jedyny do rady! — zawołało kilka głosów.
— A cóż? może i zrobię tak? — rzekł Alexander, namyślając się.
— Zrób tak, zrób Snopiński! — wołano. — Cóż się stanie twojéj żonie, gdy sama odjedzie? Przecie konie masz spokojne i furmana dobrego! zresztą tak blizko...
— Sprobuję — rzekł Alexander i wybiegł z sali, a za nim w pogoń zabrzmiała śród śmiechów hulaszcza pieśń towarzyszy:
„Wilczysko się ożeniło,
Uszy opuściło!”
— Nie opuściło! zobaczycie, że nie opuściło! — odkrzyknął im ze wschodów już Alexander, i pędem wbiegł do izby na dole.
Tak był zajęty i zakłopotany, że z razu nie spostrzegł Topolskiego, który stał pod oknem o kilka kroków od Wincuni; podbiegł do żony i, biorąc ją za rękę, rzekł śpiesznie:
— Przepraszam cię, moja duszko, że tak długo czekałaś na mnie, ale prawdziwie nie mogłem wrócić prędzéj, i teraz, gdybyś sama odjechała do domu, było-by bardzo dobrze, bo mnie tu...
— Ależ ja obawiam się jechać w taką noc sama — łagodnie przerwała Wincenta, ze zdziwieniem patrząc na męża.
— Czegoż się masz obawiać, moja droga? Pawełek doskonale wozi.
— Ale nie zupełnie dziś trzeźwy... — zarzuciła Wincenta.
— Imaginacya! — zawołał Alexander i w téj saméj chwili wzrok jego upadł na twarz Topolskiego.
— Pan Topolski tutaj! jak się pan ma! — wyrzekł z lekkiém zakłopotaniem i nagła myśl błysnęła mu w oczach.
— Co za szczęśliwy traf! — zawołał. — Wszak państwo jadą w jednę stronę! Pan zechce towarzyszyć mojéj żonie do Niemenki? nie prawdaż? Bo widzisz pan, ja mam tu tyle interesów...
Bolesław wystąpił z cieniu.
— Jeżeli pani życzy sobie tego, z chęcią ofiaruję się jéj na towarzysza podróży — rzekł do Wincenty z poważną grzecznością; ale Wincenta powstała z krzesła, iskra energii i żalu błysnęła w jéj oku.
— Dziękuję panu — odrzekła — jeżeli mąż mój nie może mi towarzyszyć, pojadę sama. W istocie cóż mi się stać może! — I zmierzała ku swemu futru.
— Przepraszam panią — z powagą ozwał się Bolesław — ale na to, abyś pani jechała sama w noc tak burzliwą i z nie zupełnie trzeźwym furmanem ja znowu nie pozwolę. Jest tu nas obok pani dwóch mężczyzn, i skoro jeden nie może, drugi powinien strzedz pani od wszelkiego niebezpieczeństwa.
Szczególny nacisk położył na wyraz powinien i zarazem surowy wzrok utkwił w twarz Alexandra. Snopiński spuścił oczy i zdawał się przez chwilę zakłopotany, ale wnet, odzyskując zwykłą śmiałość i przytomność umysłu, zawołał:
— Nieoceniony pan jesteś, panie Topolski! bardzo panu będę obowiązany za przysługę, jaką nam obojgu wyświadczasz...
I wyciągnął dłoń do Bolesława. Ale Topolski udał tak zajętego podaniem futra Wincuni, że gest Alexandra został bez odpowiedzi.
Po chwili wszyscy troje wyszli przed wrota oberży, a za nimi wysunęła się téż z latarnią osłonięta chustką Szlomowa; Bolesław rzekł z cicha do Alexandra:
— Rozkaż pan swemu furmanowi usiąść na moje sanie, a żonę pańską ja sam powiozę.
Snopiński odezwał się do furmana, pocałował żonę w rękę i wbiegł do oberży, a za nim wróciła Szlomowa, postękując na zimno. Alexander jednym susem był już na wschodach do facyatki, i kiedy na nie wstąpił, razem z hukiem wiatru doleciał go z jednéj strony śmiech i śpiew hulających towarzyszy, z drugiéj dzwonek sań, uwożących jego żonę. Przystanął i zamyślił się na chwilę; lekki wyrzut i niezadowolenie z siebie samego odbiło się na jego ruchoméj twarzy, ale w mgnieniu oka rozpogodził ją, poskoczył i z piosnką na ustach wszedł na salę.
Na świecie nocna burza huczała ciągle; wicher leciał z północy, szalał po polach, szumiał, huczał, przycichał chwilami i zrywał się znowu ze zdwojoną gwałtownością, a nie znajdując żadnéj opory na gładkiéj równinie, porywał mgłę śniegową, tworzył z niéj bryły, tumany i gnał je wściekle, to rozsypując w proch drobny, kolczaty, to zbijając w masy chmurzyste i lecąc z niemi daleko, szeroko, aż pod odległe ściany lasów, o które rozbijał się, grzmiąc, jęcząc, wzdychając, jakby zjednoczonemi piersiami mnóztwa olbrzymów.
W górze sklepienie całe oblokło się szarą oponą, niby jednolitym, na jakimś olbrzymim warsztacie utkanym, obrusem; ani jednéj gwiazdy nie było, dziwne jakieś szelesty płynęły nizko po ziemi, z pod nieba huk zdawał się spadać potężną gammą, przeraźliwe jęki przeszywały powietrze i w dali kończyły się westchnieniami, zdającemi się wychodzić z łona zmęczonéj i szamotanéj ziemi.
Śród tego zamętu wzburzonych żywiołów, śród téj dzikiéj muzyki rozszalałéj natury, Bolesław wiózł Wincunię. Traf oddał ją raz jeszcze w opiekę jemu. Milczeli oboje, konie postępowały z trudnością śród coraz wzrastającego nawału śniegu, dość prędko jednak pociągały za sobą sanie, zachęcane niekiedy głosem Bolesława. Jakie były wówczas myśli tego człowieka, który, po długiém rozłączeniu, znalazł się znowu z tak bardzo ukochaną przez się kobietą, sam na sam, pośród przestrzeni, pełnéj przerażających odgłosów, pod chmurném niebem, na którém nie było nawet ani jednéj gwiazdy, coby na nich patrzéć mogła? Czy w piersi jego wrzała taka sama burza, jaka wstrząsała przyrodą? Czy dawne uczucia ostygły w niéj i teraz już nie dotykały strun jego serca?
Czy człowiek ten udawał spokój, czy był spokojnym w istocie? Trudno było odgadnąć, ale ile razy wicher rozpędził chmury na kawałku nieba i tuman śniegowy rozpadłszy się po ziemi przezroczystém zostawił powietrze, Wincunia widziała wyraźnie postać jego, silnie trzymającą lejce i, zda się, samę jednę spokojną śród burzy ogólnéj. Niekiedy spostrzegała profil jego twarzy: była ona bladą i surową; parę razy zwrócił się ku niéj, poprawiał futro, pokrywające jéj nogi i pytał, czy jéj nie zimno. Głos jego był całkiem spokojny; Wincuni wydało się, że obok spokoju dźwięczała w nim pewna niezwykła mu surowość; przytém Bolesław mówił cicho i z trudnością. Czy głos jego głuszony był wrzawą wichrów? Czy tłumiła go wrzawa wewnętrznéj jego burzy? A jakież były myśli Wincuni, która ujrzała siebie znowu z tym samym człowiekiem, co wypielęgnował jéj dzieciństwo, ukształcił jéj ducha, ukochał ją i w ręce jéj złożył swoje szczęście, a którego ona odrzuciła, oddaliła od siebie i tak długo nie widziała? Smutne musiały być te myśli, bo młoda kobieta pochyliła głowę i znowu ukryła twarz w futrzany zarękawek, a Bolesławowi wydało się, że, razem z szelestem lecącéj po ziemi śniegowéj kurzawy, dosłyszał za sobą odgłos westchnienia. Nie obejrzał się jednak, tylko, gdy rozstąpiła się chmura, pędząca z przodu, twarz jego ukazała się bardziéj jeszcze bladą, bardziéj surową niż była.
Niekiedy tracili drogę śród zamieci, Bolesław powstrzymywał konie, zsiadał z kozła i, odnalazłszy ślady sań, które utorowały drogę, wracał na swoje miejsce. Wincunia zwróciła się raz ku niemu i rzekła:
— Mój Boże, jak się też pan dla mnie utrudza! — Bolesław nic nie odpowiedział: Wincuni zdało się, że po ustach jego przemknął dziwny jakiś uśmiech.
Raz, po odnalezieniu straconéj drogi, Bolesław nie usiadł od razu na swoje miejsce, stanął przy saniach i zaczął wsłuchywać się w burzę.
— Nie prawdaż, pani — ozwał się po chwili — że te huki i grzmoty wiatrów, to jakby odgłosy olbrzymich walk, przekleństw i szamotań się milionów ludzi, dochodzące ze wszystkich stron świata.
— A te dalekie jęki i westchnienia podobne są do narzekań ludzi, płaczących po swém utraconém szczęściu — odrzekła cichym głosem Wincunia.
Bolesław żywo zwrócił ku niéj głowę; zdawało się, że jakieś słowo, jakiś wykrzyk miał wyrwać się z ust jego; nic jednak nie rzekł, prędko usiadł na swojém miejscu i zawołał na konie.
Pod gajem błysnęły światełka. Dojeżdżali już do Niemenki.
— Jesteśmy u kresu naszéj podróży — rzekł Bolesław i w kilka chwil potém oboje stanęli na ganku Niemenkowskiego domu; sanie Bolesława tuż za nimi wyjechały na dziedziniec.
— Spodziewam się — rzekła Wincunia — że pan wstąpisz do mnie choć na chwilę i rozgrzejesz się ciepłą herbatą.
— Nie pani — odpowiedział Bolesław — nie jestem bynajmniéj zziębnięty i muszę śpieszyć do domu...
Ton jego był stanowczy.
Wyciągnął rękę do Wincuni na pożegnanie, ona mu swoję podała i zdziwienie odmalowało się na jéj twarzy. Mimo wielkiego chłodu, dłoń Bolesława była rozpalona; spojrzała na twarz jego, na którą padało światło świecy, stojącéj w oknie... wydawała się ona zupełnie spokojna.
W kwadrans potém, stary Krzysztof, który dnia tego spodziewał się już powrotu swego pana, otwierał przed nim drzwi Topolińskiego domu i, śmiejąc się głośno z radości, pomagał mu zdejmować futro.
Nagle urwał się śmiech na ustach poczciwego sługi, w oczach jego odmalował się przestrach.
— Chryste Panie! — zawołał — a co to panu takiego? Czy nie chory pan, broń Boże!
Bolesław był niezmiernie blady, oczy mu pałały gorączkowo i drżenia nerwowe co moment przebiegały po ciele.
— Nic mi nie jest, kochany Krzysztofie — rzekł stłumionym głosem — przeziąbłem trochę.
— Ot, tak! ja mówię, że te podróże zimą, to zawsze na złe wychodzą: siądź-że pan przy ogniu, zaraz herbaty przyniosę.
I stary zaczął krzątać się po pokoju, gderząc i mrucząc.
— Niczego mi nie potrzeba, mój poczciwy Krzysztofie — rzekł Bolesław — herbaty pić nie będę, zostaw mnie samego.
Krzysztof, pokręciwszy się jeszcze po pokoju i pogderawszy, wyszedł, wprzódy jednak położył na stole przed krzesłem, na którém zwykle siadał Bolesław, list zapieczętowany.
Po wyjściu sługi, Bolesław rzucił się na krzesło, ukrył twarz w obu dłoniach i ciężko westchnął. Okropny przymus, jaki zadawał sobie przez dwie godziny, wyczerpał na chwilę jego siły. Maska obojętności, jaką z ogromnym wysiłkiem woli włożył był, opadła, i gdy ujrzał się sam, wrażliwa jego natura dopominała się o swe prawa. Dzisiejsze spotkanie wstrząsnęło całą jego istotą. Wszystkie wspomnienia odżyły w wyobraźni, wszystkie przebolałe uczucia zawrzały w sercu, odnowiły się, wzmogły. Wincunia ukazała się jemu stokroć piękniejsza, niż dawniéj, opromieniona dojrzałością ducha, który przeglądał w jéj spojrzeniu, światlejszy, wyraźniejszy, niż wprzódy, urocza smętkiem i słabością fizyczną, uwydatniającą się w jéj przezroczystéj cerze i wiotkiéj postaci. On w sercu swém nie zachował do niéj najmniejszego żalu, ale gdyby i została w niém była jaka kropla goryczy, dziś wszystko jéj przebaczył, o wszystkiém zapomniał, widział tylko, że na drodze jéj życia stało widmo nieszczęścia i czuł, że kocha ją, kocha ją więcéj jeszcze niż dawniéj, z siłą zdwojoną rozłączeniem i trwogą o jéj przyszłość, kocha ją do ostatnich granic możebności.
Duch jego ugiął się na chwilę, zbuntowany przeciwko losowi. Podniósł głowę i ukazał twarz, zalaną wyrazem boleści graniczącéj z rozpaczą. Machinalnie wpatrzył się w pismo, leżące przed nim na stole, a im dłużéj patrzał, tém świetlejszy promień rozjaśniał posępne chmury, nagromadzone na jego twarzy. W końcu rzekł z cicha, z niewysłowionym wyrazem moralnéj pociechy:
— Od Andrzeja!...
Otworzył list i przebiegł go oczyma przy żywém świetle kominkowego ognia. Im daléj czytał, tém większe uspokojenie rozlewało się po jego twarzy: rozpacz uprzednia znikała z oczu, a zastępował ją zwykły mu łagodny smutek. Oparł głowę na ręku, położył papier przed sobą i wpatrywał się w pismo przyjaciela.
Usta jego poruszały się powoli cichym szeptem, niby powtarzając zmęczonemu sercu słowa zachęty i pociechy, czerpane z kartki leżącéj przed oczyma.
Długi list pana Andrzeja kończył się słowami:
„Pamiętaj o tém, że nie jesteś u kresu cierpień życiowych. Jakichkolwiek doświadczałeś już boleści i jakiekolwiek spotkają cię daléj, zawsze przyjdą po nich inne jeszcze i inne, i do nich masz gotować duszę twoję. A choćby one niezmierne były, choćby się wydawały większemi, niż siły twoje, nie rozłączaj się nigdy z myślą, że nie wolno ci ugiąć się pod niemi. Głęboko zapisz w twéj pamięci wyraz nie wolno. Pospolity on i twardy na pozór, ale tkwi w nim prawda i powinność, które mają stać na straży twego życia. Cierpienia twoje do ciebie należą, praca twoja, myśl i działalność są własnością ogółu. Zrywając je dla jakichkolwiek osobistych przyczyn, rozmijając się z niemi lub zwalniając je choć na chwilę, popełnisz kradzież, bo odbierzesz ogółowi wyniki twojéj siły duchowéj, do których on ma prawo. Będziesz wiele cierpiał, ale nie przestawaj być mężnym; stopy twe pokrwawią się na kamienistéj drodze życia, ale stawiaj je niemniéj śmiało i ciągle na przód, a idąc tak z ciężkością lecz wytrwale, nie patrz na ciasny kraniec własnego widnokręgu, ale okiem myśli wybiegaj w świat szeroki i obejmuj go taką miłością, która zagoi rany twego serca i tłumem wysokich uciech napełni twoję samotnią, z któréj znikły marzone przez cię uciechy.”
Noc była głęboka, gdy Bolesław pisał do pana Andrzeja odpowiedź na list otrzymany przed chwilą:
„Tak, zacny przyjacielu, nie jestem u kresu moich cierpień i bodaj, że nigdy kresu one miéć nie będą. Byłem smutny ale spokojny, dziś spotkałem Wincunię i znowu burza zawrzała we mnie. Przestawałem być panem siebie, rozpacz wparła się do mych piersi przemocą, i kto wié? może długo, może nigdy, nie odnalazł-bym siły mego ducha, gdyby nie słowa twoje, które znowu powitały mię w chwili boleści. Przyszedłeś z niemi w samę porę, dzięki ci za to! Spotkałem cię po-raz piérwszy w porze szczęścia i pogody, a daléj postępuję z bratnim twym duchem po drodze niespodziewanych cierpień. Śród niéj idziesz obok mnie w roli sumienia i rozumu, wspierając mię, ile razy się ugnę, przypomnieniem powinności i serdecznie umiłowanych celów mego życia. Przed dwiema godzinami byłem zgnębiony, zrozpaczony, pełen strasznych skarg wewnętrznych i zwątpień; po odczytaniu listu twego i długiém rozmyślaniu nad jego treścią, stałem się do tyla przytomnym i władającym sobą, że mogę ci, zacny i mądry przyjacielu, choć pobieżnie opowiedziéć o sprawach, które zajmowały mię najmocniéj w ostatnich czasach.
„Dziś powróciłem z powiatowego miasta, gdzie uzyskałem nareszcie pozwolenie na wzniesienie w X. szpitala dla chorych chłopów i żydów i umieszczenie przy nim stałego lekarza. Szpital ten, zbudowany i urządzony z jednorazowych składek, zebranych w całéj okolicy od ludzi bogatych i oświeconych, będzie utrzymywany daléj kosztem klas, które będą z niego korzystały. Inicyatywę do tego zakładu dał nasz zacny proboszcz, ja poparłem u sąsiadów myśl jego i utworzyliśmy w tym celu rodzaj komitetu, złożonego z kilku ludzi najoświeceńszych w okolicy i najbardziéj dbałych o dobro powszechne, w celu jak najlepszego ułożenia planu całego przedsięwzięcia, obrachowania jego kosztów i t. d. Muszę téż dodać, że do małego tego obradującego zebrania, za moją przyczyną i namową, został wezwany młody Alexander Snopiński. Sądziłem, że szlachetna myśl obudzi w nim szlachetne popędy, i ten piérwszy krok na drodze publicznego działania wprowadzi go na dalszą drogę poważnych dążeń. Z razu wydało mi się, żem się nie omylił. Zajął się był żywo naszemi projektami i obradami, złączył się z niemi gorliwie i muszę przyznać, że rzucił nam nawet parę światłych i trafnych myśli. Z niewypowiedzianą przyjemnością patrzyłem na to, ciesząc się w duchu nad wyraz, że jeden z członków towarzystwa, do którego należę, i to mąż kobiety, o któréj przyszłość dbam więcéj niż o własną, zaczyna nabierać zacnych i poważnych zamiłowań. Niestety! radość ta krótko trwała.
„Pan Snopiński, gorliwy i ochotny na piérwszych posiedzeniach naszego małego komitetu, na trzeciém był roztargniony, na czwartém znudzony zupełnie; na piąte już nie przybył wcale i w końcu uchylił się całkiem od zajęć naszych. W człowieku tym są dobre popędy, ale niéma dostatecznie wyrobionéj siły do zmienienia ich w stałe dążenia zasady. Podaną mu dobrą myśl chwyta z razu gorączkowo, ale prędko ostyga i umysł jego, nawykły do próżnowania, nuży się wkrótce i zwraca ku lekkim przedmiotom, do których przywykł, lub całkiem usypia. Zdolności nawet bardzo żywych i energicznych mu nie brak; to nawet, czego nie umié i o czém pojęcia nie ma, zdaje się odgadywać siłą intuicyi i wrodzonego sprytu; ale te niepospolite zdolności przytłumione są grubą warstwą zaniedbania. Myśl jego porównać można do niezmiernie urodzajnego, ale opuszczonego pola: im więcéj w niém soków żywotnych, tém bujniéj i gęściéj porastają na niém chwasty; niekiedy rozkwita śród nich kwiat piękny, świadczący o sile gruntu, ale wnet usycha i opada, zagłuszony chwastami.
„Studyowałem tego człowieka z całą mocą mojéj przenikliwości, ilem razy go spotkał; zaprawdę! nikt mi nie odmówi prawa do tych studyów, bo oprócz tego, że jest on moim rodakiem, a zatém, wedle mnie, jednym z braci moich, w ręku jego jeszcze leży przyszłość istoty, którą ze wszystkich ludzi najgoręcéj ukochałem! Otóż przyszedłem do wniosku, że gdyby człowiek ten był inaczéj wychowany, miał szerszą wiedzę i poważniejsze przyzwyczajenia, mógł-by posiadać niepospolity umysł i energią działania w moc wrodzonych zdolności i wielkiéj siły żywotnéj, która w nim leży. Dziś zdolności te zwróciły się ku fraszkom i dogadzaniu samemu sobie, siła wewnętrzna stworzyła gorączkowe rwanie się ku hulaszczym rozrywkom i zmysłowym uciechom. Dziś głównemi wadami jego są: samolubstwo i rozpasane w próżniactwie, bezładne obyczaje. Chyba cud jaki zbawić go i na dobrą drogę wprowadzić zdoła. Jeżeli cud się nie stanie, jest on zgubionym człowiekiem... a ona? Przejrzałem ją dziś do głębi i wiem z pewnością, że już cierpiéć zaczyna i miéć objawienia swéj smutnéj przyszłości. Groźna ta dola jéj stanowi największą część żalu mego i cierpienia.
„Daj Boże, abym się mylił, ale widzę przed nią stanowcze i nieuniknione nieszczęście: on jéj już nie kocha... jeśli to uczucie, które miał dla niéj — szał zmysłów i fantazyą młodzieńczą — można było kiedy zwać miłością... Zdaje mi się jednak, że i te cienie miłości już zniknęły i wkrótce żona stanie się mu ciężarem — kulą u nogi... Oprócz tego zrujnuje się on majątkowo niechybnie; zamierza podobno stawiać dom nowy, który w zmniejszeniu ma być wystawiony na podobieństwo pałacyku pani Karliczowéj w Piasecznéj. Niemenka runie pod ciężarem téj miniatury mieszkania bogatéj pani; zresztą powozy, goście, meble z Warszawy, a gospodarstwo zaniedbane... w przeszłym roku nic prawie z pól nie zebrano... Wincunia po-raz drugi zagrożona jest nędzą... ha! ja tu jestem i po-raz drugi oddalić od niéj potrafię to ciemne widmo; ale jakże uchronię ją od cierpień moralnych, niepokojów domowych i od zawodów rozczarowania, których posępny wschód widziałem dziś w jéj chorobliwo przezroczystéj cerze i smętném spojrzeniu? To już nie jest w méj mocy, a gdy o tém myślę... braknie mi na chwilę sił do kreślenia tych wyrazów spowiedzi przed tobą, jedyny mój przyjacielu...
„Trzeba jednak, abym ci opowiadał daléj o losach naszego przedsięwzięcia; znasz serca ludzkie, więc nie zdziwisz się, że do opowiadania tego wmieszał się wykrzyk bolesny serca i gorące wspomnienie kobiety... Choć rozłączony z nią na zawsze, z nią jestem ciągle i widzę ją nieustannie przed sobą, a widzenie to nie szkodzi mi, bo postać jéj umieściłem w najpromienniejszéj sferze moich myśli i celów. Idąc więc ku niéj, dążę ku nim; zresztą, niech osobiste bóle i miłości mieszają się co chwila z ową warstwą szerokich pojęć i uczuć, o których mówiliśmy z sobą kiedyś, niech tylko nie rozmiękczają jéj gruntu.
„Tak tedy po kilku posiedzeniach, stanowczo obmyśliliśmy i ułożyli plan szpitalu, a następnie przedstawiliśmy go wszystkim sąsiadom i wezwaliśmy ich do składki. Ta część dzieła poszła z niespodziewaną łatwością. Tym razem przedstawienie dobroczynnego planu odbyło się w liczném zebraniu, w domu Siankowskich. Komitecik nasz mnie wybrał na mówcę i tłómacza swych myśli. Opowiedziałem, jak mogłem, o korzyściach i potrzebie zakładu, a gdy skończyłem, z wielkiém zdziwieniem ujrzałem łzy w oczach starych, a zapał we wzroku młodych sąsiadów. Zaczęli mię ściskać i całować, wyprawili mi małą owacyą, a następnie wszyscy sięgnęli do kieszeni. Ogólna summa składki przeszła wszelkie oczekiwanie: nie było między nami wcale bogatych ludzi, ale było nas wielu, a jak mówi przysłowie „gromada to wielki człowiek!” W czasie, gdy każdy składał swój dar na tacy, postawionéj w tym celu na stole przez córki gospodarza domu, pilnie obserwowałem fizyognomią dających, aby zbadać wewnętrzne pobudki, skłaniające ich do dawania. Największa liczba była tych, którzy kładli pieniądze z chwilowego popędu, zapału, rozczulenia: ci dawali średnią summę. Po nich było jeszcze wielu dających przez próżność i chęć pokazania jawnego dostatków swych lub filantropii: ci dawali więcéj od piérwszych.
Najmniejsza liczba była tych, którzy składali ofiary z gruntownego przekonania o ich użyteczności, ale ci dawali najwięcéj, więcéj nawet niżby w istocie wymagały ich środki.
Alexander Snopiński położył na tacy najznaczniejszą summę i spojrzał przelotnie na wszystkich, czy widzą wielkość jego daru. Miałem ochotę powiedziéć mu, aby lepiéj dał mniéj, ale położył pieniądz swój tak, iżby tego nikt nie widział. I komu innemu powiedział-bym to może z powodu starszego wieku i dobrych chęci, ale względem Alexandra słowa moje mogły-by ujść za osobistą urazę, a więc chybić celu. Wincuni nie było na tém zebraniu; podobno od czasu, jak została matką, rzadko wyjeżdża z domu, i w istocie dziś to po-raz piérwszy ją spotkałem...
Koniec końców, plan był ułożony, pieniądze zebrane i pozwolenie Władzy gotowe. Na wiosnę, to jest za miesiąc, dom szpitalny zacznie budować się w X. Muszę dodać, że hrabina X., zawiadomiona przez swego plenipotenta, przysłała rozporządzenie, aby drzewo na tę budowę wzięte było z jéj lasów, a pani Karliczowa, podobno za wstawieniem się Alexandra, w porze, gdy projektem naszym gorączkowo był zajęty, ofiarowała swoich domowych płatnych przez nią rocznie rzemieślników.
Tak więc, za jakie pół roku, zakład rozpocznie swoje czynności. Niezmierne dobro spłynie ztąd na okolicę. Dotąd biedni ludzie chorują i umierają prawie zawsze bez lekarskiéj pomocy, co więcéj, wzywają ratunku znachorów i czarownic, którzy popychają ich ku śmierci i zaciemniają ich umysł mnóztwem guseł i wiarą w czary. Teraz każdy chory żyd lub włościanin będzie mógł udać się do szpitala, gdzie znajdzie obszerne izby, zdrowe powietrze, pokarm odpowiedni, lekarstwo i doktora. Doktor ten, oprócz tego, będzie obowiązany, z pomocą dwóch felczerów, objeżdżać okolicę i przestrzegać zachowywania przepisów hygieny. Jeżeli trafimy na człowieka pracy i przekonań, mam nadzieję, że potrafi on może wlać w nizkie warstwy ludowe zamiłowanie czystości i porządku, które stanowią główną rękojmią publicznego zdrowia. Dwory szlacheckie odniosą téż niemałą korzyść ze stałego pobytu w X. lekarza, gdyż dziś zmuszeni jesteśmy, w razie choroby, posyłać po niego o mil kilka. Ułożyliśmy jednak, że piérwsze tylko wzniesienie zakładu ma być kosztem dobrowolnych ofiar spełnione, a następnie chorzy płacić będą za pobyt swój w szpitalu. Postanowienie to wynikło z przekonania, że jałmużny na nic się nie przydały, chyba w razie zupełnego i stwierdzonego ubóztwa, a zbawienniéj jest, jeśli każdy zapracuje sobie, tak na życie w zdrowiu, jak na otrzymanie ratunku w chorobie. Z tém właśnie będzie najtrudniejsza sprawa! Jak tu wmówić chłopom, aby nie wierzyli znachorom i płacili za lekarstwa? żydom, aby się powierzyli chrześcijańskiéj opiece? Na szczęście kapłan nasz ma wielką wziętość u piérwszych, a ja, nie wiem jakim sposobem, natchnąłem szczególniejszą ufnością ku sobie drugich, do tego stopnia, że nieraz, zamiast do rabina, przychodzą do mnie, abym ich sądził w ich sprawach, co mię niekiedy serdecznie rozśmiesza. Mam więc nadzieję, że gdy do nas dwóch dołączy się jeszcze kilku ludzi dobréj woli i wiary, propaganda nasza pójdzie żwawo i dobrze i zdołamy przekonać tych biedaków, że lekarstwa, przygotowane w aptece, są tysiąckroć skuteczniejsze, niż czary i zamawiania bab, że doktor więcéj umié, niż znachor, i że w porządnéj, czystéj izbie szpitalnéj, człowiek łatwiéj wyleczonym być może, niż w dymnéj chacie. Dla powodzenia naszych w téj mierze przedstawień, liczę bardzo na doktora, który na wiosnę ma już przybyć do X. dla stałego tu zamieszkania. W klasie specyalistów łatwiéj o ludzi przekonania, bo sama nauka już je w nich wlewa; a gdy doktor do przekonań głębokich dołączy jeszcze gorące serce i miłość dla ludzi, to już pewno będzie to mocna i wielka dusza, która wiele dokazać zdoła.
„Ta walka z ciemnotą, którą nam stoczyć przyjdzie, więcéj mię smuci, niż przestrasza. Że dokażemy swego, rękojmią nam jest szczera chęć nasza i silna wola, ale sam fakt jest niezmiernie smutny. W naszym-to więc, oświeconym niby, wieku, są jeszcze miliony ludzi, którym, z największym trudem przychodzi wmawiać pożytek najelementarniejszych prawideł, prawideł hygieny i ekonomii społecznéj; ludzi, którzy nie mają najmniejszych pojęć o dobrodziejstwach nauki, przeciwnie lękają się jéj i wolą opłacać oszustów, których zwą czarodziejami, niż lekarzy, mogących im przyjść z rzetelną pomocą! Te myśli nasuwają mi marzenia o szkółce ludowéj, która-by obok szpitala stanęła, i o nauczycielu wiejskim, który-by rozjaśniał umysły młodego pokolenia, w czasie, gdy doktor zajmował-by się leczeniem ich fizycznych cierpień...
„Świetne to marzenie, za niém postępują inne i inne jeszcze i końca niéma tym pragnieniom, jakie się tworzą w sercu dla dobra tych, którzy na wspólnéj ze mną ziemi mieszkają...
„Ale nie czas jeszcze, trzeba wprzódy jedno dzieło przyprowadzić do końca, a potém dopiéro brać się do drugiego; gdy wiele rzeczy razem się rozpoczyna, żadna nie będzie spełnioną, jak należy: rozwagi, wytrwałości i cierpliwości...”
Idziesz sobie drogą życia powoli, z trudnością, — jak wiadomo, idzie się zwykle po grudzie i słocie, — a w podróży, dla rozrywki lub korzyści, przypatrujesz się postaciom i fizyognomiom tłumu spółtowarzyszy, którzy wędrują razem z tobą, mniéj lub więcéj podobni do ciebie, ale niezawodnie dążą do tego samego celu, który u kresu stoi blady i niemy, a nazywa się — śmierć. Patrzysz więc na jednych, którzy postępują jęcząc i stękając za każdym krokiem, na innych, którzy każdą piędź przebytéj ziemi oblewają łzami z pod serca wytoczonemi, na innych, co ciągną za sobą nieustannie ciężki pług pracy, a oczyma pełnemi miłości patrzą wkoło lub z nadzieją podnoszą je ku niebu, i na takich, co pełzają po ziemi, niby brudne płazy, tarzając się w błocie i kurzu, i na innych jeszcze, którzy, skacząc, jak pliszki, i podlatując, jak motyle, z pustym śmiechem i hulaszczą pieśnią przechodzą połowę drogi, a potém padają znużeni w bólach i z uśmiechem niewiary na ustach dopełzają do wszystkim wspólnego celu. Patrzysz na to wszystko i myślisz sobie: mój Boże! jakże oni wszyscy biedni, smutni lub wstrętni. Ci skrwawione serce niosą na twarzach; ci uginają się pod ciężarem pracy, dla któréj nagroda daleka; tamci, ot skaczą i śpiewają, lecz tuż, tuż upadną i będą najnieszczęśliwsi, bo w sercach nie zostanie im ani jedna iskra poczciwéj miłości, a natomiast napełnione one będą bezmierném szyderstwem. I cóż więc prawiono mi o cudach téj ziemi, gdym w dzieciństwie oczy dopiéro na świat otwierał? Gdzież to wesele, te blaski, te szczęścia chwile rozliczne, o których śniłem, gdy mi po-raz piérwszy dusza młodym ogniem zawrzała? Co pocieszy wzrok mój? na czém spocznie oko? czém się zachwyci serce? Gdy tak idziesz i dumasz, przelatuje obok ciebie cudowne zjawisko. To dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta. Zdaje się, że idą po ziemi, a jednak nie dotykają jéj; lecą, lecą, owiani różanemi chmurami, które zakrywają przed nimi świat cały, tak, że on już ją tylko, a ona jego widziéć może. Oczu ani ku ziemi spuszczają, ani ich wznoszą do nieba, ale tylko ciągle, z zachwytem wpatrują się wzajem w swe twarze. On kibić jéj ujmuje ramieniem, ona rękę na jego czole złożyła, a usta złączone pocałunkiem...
Mówisz do nich, nie słyszą... zachodzisz im drogę, mijają cię, jak-byś był nędznym robakiem w obliczu ich promiennéj światłości... i do tego stopnia są zatopieni w sobie, że gdybyś nawet do kobiety zawołał: piękna! nie zwróci się ku tobie, gdybyś przed mężczyzną postawił najczarowniejszą z kobiet na ziemi, ani spojrzy na nią... Na czołach ich gloria szczęścia, u ramion skrzydła, splecione z miłości i zachwytów, z ust połączonych pocałunkiem tryskają płomienie...
Patrzysz zdziwiony, zachwycony i pytasz spółtowarzyszy: co to za świetne zjawisko? kto są ci półbogowie, co śmią blaskiem szczęścia zaćmiewać oczy cierpiących, zmęczonych, smutnych.
Słyszysz odpowiedź: to młode małżeństwo!
I wszystkie otaczające piersi połączą się westchnieniem, wydając okrzyk: szczęśliwi!
Chcesz znać dzieje tych dwojga w niebo-branych? Oto są one: On był młody i ona była młoda, posiadali wdzięki młodości i serca młode, spotkali się, uczuli do siebie pociąg wzajemny, z razu silny, potém silniejszy, potém najsilniejszy, powiedzieli sobie wzajemnie kocham! poszli do stopni Ołtarza. Ksiądz związał ręce, rzucili się sobie w objęcia i odtąd lecą przez świat rozkochani, bezpamiętnie...
Pytasz, czy przejrzeli się wzajem do głębi? czy dusze ich takim samym pocałunkiem złączone, jak usta? Nie, bo gdyby tak było, nie widział-byś ich zachwytów, skryły-by się one przed wszelkim wzrokiem głęboko, jak kryje się zwykle każde głębokie uczucie...
Pytasz, czy dawno lecą tak? — Tydzień, miesiąc może. — Czy długo tak leciéć będą? — Rok jeszcze najdłużéj. — A potém co? — Potém rozplotą się ramiona, odwrócą od siebie usta i serca i, zamiast leciéć, będą wlec się po ziemi, kulejąc i stękając...
Czémże więc jest to uczucie, które dziś tak spaja ich i unosi? — Szałem ciał, w którym dusze nie mają żadnego udziału...
Czémże ich szczęście na tym szale oparte? — Bańką mydlaną, która błyszczy barwami tęczy, ale nim godzina upłynie na zegarze wieków, pęknie, stopnieje bez śladu.
Przyjm to sobie za zasadę, badawczy wędrowcze, że jeżeli ujrzysz młode małżeństwo, zwracające na siebie wszystkie oczy gorączkową siłą swego rozkochania, jeśli ujrzysz częste pocałunki i ciągłe a widoczne zachwyty, jeśli śród tych zachwytów zobaczysz powagę na czole mężczyzny, a zamyślenie w oczach kobiety; nie mów o ludziach tych: szczęśliwi! ale mów: biedni! bo im słodszy sen, tém sroższe będzie przebudzenie; im wyżéj wzlecą, tém niżéj upadną. Publiczne demonstracye miłości, to rzecz podejrzana. Jeżeli już nie fałsz, to szał w nich leży. A gdzie jest szał, tam niéma rozumu, a gdzie niéma rozumu, tam szczęście... kruche. Nie jeden, znużony smutnemi widokami téj ziemi, wędrowiec, z rozkoszą zatrzymał wzrok swój na młodéj parze państwa Snopińskich.
Kiedy pobrali się, jeden tylko o nich rozległ się okrzyk: szczęśliwi!
Byli w sobie tak rozkochani, że nie widzieli wkoło siebie nic i nikogo; Alexander wobec mnóztwa świadków porywał młodą żonę w objęcia, ona rumieniła się, ale z lichwą oddawała mu pocałunki...
Nie można było dość napatrzéć się na nich, tak byli zgodni w zdaniach, chęciach, gustach. Co ona chciała, on chciał, co on chciał, ona chciała. Dziewice zazdrościły jéj, młodzieńcy jemu; powiadano, że oboje urodzili się w wieńcach. Przepowiadano, że istnienia ich popłyną, jak biblijne rzeki, mlekiem i miodem...
Ktoś raz odważył się zaprzeczyć temu, powiedział, że obawia się o przyszłość tego młodego małżeństwa. Dla czego? zapytano chórem. Mizantrop odpowiedział znaną ludową piosenką:
Ożenił się mołodyj
I wziął wesnowatu,
Nie umieli szczo robyty,
Podpałyły chatu!
— To znaczy, że są za młodzi? — spytano. — Tak — była odpowiedź.
Oburzenie powszechne! więc starzy tylko mają się żenić?
— Nie, ale téż i nie dzieci.
Ktoś drugi z innéj jeszcze strony rzecz tę uważał.
— Teraz to dobre — rzekł — ale będzie źle z nimi.
Dlaczego? spytano z uśmiechem niedowierzania.
— Bo on ma pańskie gusta i zwyczaje, a ona sobie zwyczajnie szlacheckie dziecko.
Ale najśmielszym w złych przepowiedniach dla młodéj pary był pewien pan Tomasz, starzec czerstwy jeszcze, o włosach i wąsach jak śnieg białych i uchodzący w okolicy za wielkiego oryginała. Miano to dostało mu się za to, że bardzo często sprzeciwiał się ogólnemu zdaniu, a wypowiadał wręcz przeciwne, z którém rzadko cała parafia zgodzić się mogła.
Stał tedy sobie raz pan Tomasz w swojém mieszkaniu przy kominie i, wygrzewając plecy przed ogniem, rozmawiał z przybyłym w odwiedziny sąsiadem.
— Waspan z Niemenki jedziesz?
— Tak, panie dobrodzieju.
— A cóż tam z młodymi Snopińskimi?
— A cóż, szczęśliwi ludzie!
— Hę? — spytał pan Tomasz.
— Szczęśliwi ludzie! — powtórzył głośniéj sąsiad.
— Przepraszam! myślałem żem nie dosłyszał; sądziłem, że sąsiad powiész: nieszczęśliwi!
— A toż znów zkąd? w miesiąc po ślubie! rozkochani w sobie na zabój!
— Czy takimi się wydają? mospanie.
— I jak jeszcze!
Pan Tomasz pokiwał głową znacząco.
— To kiepsko, mospanie — rzekł po chwili.
— A toż czemu? panie dobrodzieju! daj Boże każdemu takie nieszczęście! Na krok odstąpić siebie nie mogą i żeby pięćdziesiąt osób było koło nich, on zawsze siedzi przy niéj?
— Żeby pięćdziesiąt osób było, to on ciągle przy niéj siedzi? To kiepsko, mospanie! — powtórzył pan Tomasz.
— Na przenosinach w Niemence było huk gości, a oni ciągle siedzieli przy sobie, trzymając się za ręce, a co moment patrzéć tylko było, jak całują się gdzie w kątku!
— Był huk gości, a oni całowali się? To bardzo kiepsko, mospanie! — raz jeszcze rzekł z zamyśleniem pan Tomasz.
— Co bo sąsiad dobrodziéj wszystko mówi: kiepsko! a cóż może być lepszego, jak kiedy młode małżeństwo kocha się wzajemnie?
— To bo i bieda, że oni nie kochają się! — seryo wyrzekł starzec.
— Jakto! — zawołał z oburzeniem sąsiad — pan dobrodziéj myślisz, że udają?
— Broń Boże! ale im tylko zdaje się, że kochają.
Sąsiad wzruszył ramionami.
— Byle im dobrze z tém było — rzekł.
— Otóż to, że długo dobrze nie będzie! słuchaj waszmość, znałeś Maryanka S. i jego żonę i widziałeś, jak byli rozkochani w sobie po ślubie, tak, że nie mogli na jeden dzień rozstać się, a całowali się sześćdziesiąt razy na godzinę, co wypada po jednym razie na każdą minutę, a teraz wiész waszmość, co się z nimi stało. Trzy lata tylko minęło od ślubu, a już do rozwodu podobno idą. A dla czego? bo on głupi i flegmatyk, a ona wykształcona i żywa, co znaczy, że u niego dusza inna, a u niéj inna. Kiedy szli do ślubu, to nie patrzyli na swoje dusze, tylko na swoje oczy, a że jemu podobały się jéj oczy, a jéj jego, to i zdało się im, że już kochają się, a jak się dość na swoje oczy napatrzyli, to i miłość poszła na suche lasy! A Józia M. znasz? widziałeś, jak był po ślubie ze swoją żoną? Strach, jak kochali się! a teraz co? Jegomość do lasa a Jéjmość do Sasa! dla czego? Bo on z nią żenił się dla tego, że ona ładna i familiantka, a ona wyszła za niego, bo miał piękny folwark. Potém pokazało się, że Józio porządny chłopiec i rozsądny, a jego żona lalka malowana, co tylko rada przed lustrem siedziéć i zalecanki do młodzieży stroić. Ona nie kontenta z tego, że on oddaje się gospodarstwu i nie lubi ciągle szastać się po świecie, on nie pozwala jéj tracić funduszów na gałganki, a kiedy widzi, że żonka piękne oczki robi do tego lub owego, zazdrości, unosi się i w domu ciągła kłótnia i obraza Bozka! Ot i znów dusze nie dobrały się, choć oczy dalibóg dobrane, bo i u jednego i u drugiego bardzo nieszpetne.
Tak samo będzie i ze Snopińskimi. Znam ja ich dobrze obojga! Ona dobra kobieta i Topolski nauczył ją wielu rzeczy, o których ten młodzik i wyobrażenia nie ma: on zdolny chłopak i sprytny, ani słowa! ale wietrznik, samolub, próżniak, hulaka. Dla czego oni pobrali się? czy znali siebie dobrze wzajemnie? czy mieli dla siebie szacunek? czy pewni byli, że charaktery ich pogodzą się przez całe życie? Gdzie tam! ona, młoda i żywa, zapragnęła nowych wrażeń, dała się odurzyć jego słodkim słówkom, rozkochała się w jego gładkiéj twarzy; on zapalił się do gładkiéj dziewczyny, chciał zwyciężyć Topolskiego, może i Niemenka uśmiechnęła się trochę, paf! pobrali się! I kiepsko będzie, mosanie! Piérwszy rok pójdzie jak po maśle, w drugim zacznie się już gruda, a w trzecim będzie już strasznie zła droga, i im daléj, tém gorsza. Ona stanie się jemu prędko ciężarem i kulą u nogi, on jéj zgryzotą codzienną i ciągłym obrazem rozczarowania. Bo widzisz, mospanie, mnie się zdaje, że ona, jak szła za niego, to była chora na tę chorobę, co to nazywa się hallucynacya, a w hallucynacyi człowiek widzi różne dziwolągi, których w istocie niéma.
Otóż on ją prędko z téj choroby wyleczy, a ona jak wyzdrowieje, to i zobaczy, że nie jest już Wincunią Niemeńską, hożą, świeżą i wesołą narzeczoną poczciwego Topolskiego, ale Wincentą Snopińską, zmęczoną, smutną, rozczarowaną żoną młokosa, który będzie o nią dbał, jak o piąte koło u woza i będzie ją porzucał, aby grać w bilard u Szlomy, albo zalecanki stroić do panien w salonach i nie w salonach... at!..
Machnął ręką pan Tomasz i mówił daléj do sąsiada, który go słuchał pół zdziwiony, pół przekonany.
— Miéj to sobie waszmość za zasadę: kiedy chcesz wiedziéć, czy ludzie długo będą z sobą szczęśliwi, patrzaj na nich nie wtedy, gdy całują się, ale wtedy, gdy się nie całują. Jeżeli on po ślubie zaraz bierze się do swojéj pracy, jak gdyby nic nie zaszło, i ona tak samo zajmuje się czémkolwiek, a dopiéro gdy zrobią, co do nich należy, pocałują się i to tak, żeby nikt nie widział, dobrze! będą szczęśliwi!... Jeżeli, siedząc przy sobie, tak czasem zagadają się, że i zapomną pocałować się przez kilka godzin, dobrze! będą szczęśliwi!
Ale jeżeli oboje nic nie robią, niczém się nie zajmują, tylko patrzą sobie w oczy od rana do wieczora, i to nie zważając, czy kto na nich patrzy, czy nie patrzy, kiepsko będzie, mospanie! I jeżeli, siedząc przy sobie, nic do siebie nie mówią, tylko całują się, a jak nie całują się, to poziewają, oj! będzie bardzo kiepsko! A dla czego, mospanie? dla tego, że oni, łącząc się, nie rozumieli widać, co to jest małżeństwo, familia. Oni myśleli, że to ot sobie, zabawka, przyjemność, dogodzenie zachciance, a nie powstało im w głowach, że to połączenie dwojga ludzi, dla tego, aby jedno drugiemu pomagało w pracy i jedno drugiemu doskonaliło duszę. Jak oni będą sobie pomagać, kiedy oboje próżnują? Jak udoskonalą wzajemnie swoje dusze, kiedy nie mają o czém mówić z sobą? Pocałunki prędko spowszednieją i sprzykrzą się; potém zaczną oni poziewać, siedząc przy sobie, potém sprzeczać się, potém kłócić, potém przestaną zupełnie do siebie mówić, a potém i patrzéć już na siebie nie zechcą, i albo rozstaną się, albo będą żyć w jednym domu, jak, nie przymierzając, kot z psem w jednym worku! Bo to widzisz waszmość cała sztuka w tém, żeby człowiek, biorąc się do czego, rozumiał, dla czego to robi i, wchodząc na jaką drogę, wiedział do jakiego celu idzie; a jak młodzi ludzie łączą się w małżeństwo, nie znając siebie i nie rozumiejąc, co to jest familia, to nie rozumieją, co robią, i nie wiedzą, do czego mają dążyć. — A gdzie niéma rozumienia roboty, tam robota kiepska, i gdzie cel niewyraźny, tam drogi błędne... — Sąsiad słuchał uważnie i niewiadomo było czy zrozumiał, czy nie zrozumiał mowy pana Tomasza, ale odtąd zaczął przy sposobności pilnie obserwować młodych Snopińskich.
Zajęła go szczególnie uwaga starego oryginała o poziewaniu młodego małżeństwa i takiém zagadaniu się serdeczném, żeby aż dało ono zapomniéć o pocałunku. Patrzał tedy raz sąsiad na Snopińskich i myślał sobie: czy zagadają się, czy ziewną? A siedzieli obok siebie i, nie zważając na liczne otaczające grono, trzymali się za ręce. Z początku zaczęli z sobą coś rozmawiać, on ją o coś zapytał i pocałował ją w rączkę, ona mu odpowiedziała i pocałowali się w usta, potém umilkli. Sąsiad patrzył ciągle i myślał sobie: ciekawym, czy téż zagadają się tak, od serca? Patrzył i patrzył, a młoda para nie mówiła nic do siebie: chciał już odejść, bo go sfatygowało długie obserwowanie, gdy nagle spostrzegł, że Alexander odwrócił nieco twarz od żony i skrycie ziewnął; pobudzona tém Wincunia odwróciła się także i ziewnęła.
Sąsiad zrobił wielkie oczy. A! — pomyślał — ten stary oryginał, to czarownik chyba! jak on odgadł, że oni muszą albo zagadać się, albo poziewać! Spojrzał na Snopińskich, znowu całowali się, ale w oczach ich było coś, co zakrawało na poziewanie i sąsiad, odwracając się, mimo woli powtórzył słowa pana Tomasza: kiepsko, mospanie!
Nie ulega jednak najmniejszéj wątpliwości, że państwo Snopińscy przez piérwsze półrocze swego pożycia byli zachwyceni sobą, życiem i całym światem. Nic nie robili, tylko bawili się i kochali, jeździli po sąsiedztwie, spraszali do siebie gości; Alexander sprowadzał dla żony z miasta suknie, kwiaty i różne cacka, Wincunia cieszyła się nowemi sprzętami w domu, ustawiała je, zdobiła pokoje kwiatami, sama codzień inaczéj zaplatała włosy, pytając się lusterka: czy w takiém uczesaniu podobam się więcéj Olesiowi? Oleś jéj powtarzał ciągle, że ona jemu zawsze, w każdym stroju i w każdéj chwili, podoba się i podobać się będzie wiecznie; ale ona chciała więcéj, jeszcze więcéj i nie wiedziała już, jakich barw dobrać do ubrania, w jakie-by najmisterniejsze zwoje upleść włosy, żeby wydać się piękną, najpiękniejszą oczom Olesia. Różowa perkalowa sukienka poszła gdzieś na dno jakiéjś szuflady, jako niezdatny antyk, który się chowa na pamiątkę, a Wincunia nosiła niekiedy czarne suknie, bo przy nich najlepiéj odbijała białość jéj twarzy, albo błękitne, bo barwa ta godziła się ślicznie z lśniącym kolorem jéj włosów, albo białe, bo Oleś po raz piérwszy wyraźnie powiedział jéj, że ją kocha, gdy była w białéj sukni. Alexander uwielbiał żonę, gdy, skończywszy toaletę, wychodziła ze swego pokoju, świeża, strojna, nieledwie świetna. Padał przed nią na kolana i, całując jéj ręce, wołał: moje bóztwo! Porywał ją czasem na ręce i nosił po pokojach, jak dziecko, okrywając pocałunkami; chciałby ją całemu światu pokazać, woził ją nieustannie po sąsiedztwie i gości spraszał do siebie bez miary; w Niemence ciągły był huk, szum, turkot, okna rzęsiście oświetlone po całych nocach, niekiedy muzyka, a często tańce. Te ostatnie bywały czasem i wtedy, gdy nikogo z obcych nie było. Alexander prowadził ciotkę żony do fortepianu i prosił, żeby zagrała jakiegoś staroświeckiego walca, a sam porywał Wincunię i kręcił się z nią po wszystkich pokojach, aż póki oboje, śmiejąc się głośno i ledwie oddychając ze zmęczenia, nie upadli na krzesło. Raz pochwycił jakiegoś starego urzędnika z sąsiedztwa i prośbami zmusił go, aby mu pokazał, jak się tańczył niegdyś menuet, odtąd tańczył często z Wincunią menueta, a pani Niemeńska grała, kładąc się od śmiechu. Ale gorzéj było, gdy raz, mając rodziców u siebie, przyczepił się do ojca i do ciotki, aby oni menueta tańczyli. Napróżno wzbraniali się, śmieli się i oburzali starzy; kiedy Alexander zaczął przymilać się i po swojemu prosić, nie było sposobu oparcia się. Wincunia siadała do fortepianu i grała menueta, którego się była wyuczyła od ciotki, a pan Jerzy z panią Niemeńską tańczyli; Alexander stał między nimi i wołał co chwila: na prawo, papunieczku! na lewo, ciotuchno! głębszy ukłon, ciociu dobrodziejko! wyżéj podskoczyć należało, papuniu dobrodzieju! Pan Jerzy i pani Niemeńska, skończywszy menueta, bez tchu padali na kanapę, ale śmieli się i byli w najlepszych humorach, bo Alexander i Wincunia, klęcząc przed nimi, śmieli się także, tulili się do nich i całowali ich ręce.
Choć piérwsze miesiące po ich pobraniu się były jesienne i zimowe, w domu ich była wiosna i lato. Kanarki śpiewały u okien w klatkach, otoczonych gęstą zielenią, jaskrawe dywany na posadzkach przypominały klomby z kwiatami, dwa duże źwierciadła z ramami, oplecionemi bluszczem, odbijały postać Wincuni, gdzie się tylko obróciła.
Gdzie niegdzie błyskał złocisty bronz, ponsowe obicia mebli nadawały życie i barwy pokojom. Młoda para budziła się ze snu o jedenastéj; o południu walcowym lub mazurowym taktem wbiegała do jadalnego pokoju, gdzie ją z przygotowaném śniadaniem czekała pani Niemeńska, a potém rozpoczynały się biegania, śpiewy, tańce, całowania, goście i ciągnęło się to daleko za północ, i najczęściéj Niemenka usypiała wtedy, gdy pracowici ludzie wstawali do dziennéj roboty.
I było tak pół roku. W téj epoce Alexander i Wincunia wyglądali jak student i pensyonarka na wakacyach. Ani myślą o tém, co było, ani chcą patrzéć w przyszłość: co będzie, to będzie, tymczasem kochajmy się i hulajmy!
Przez cały ten czas Wincunia ani razu nie wspominała o Topolskim: ile razy przejeżdżała mimo Topolina, odwracała głowę, jakby obawiała się, aby wspomnienie przeszłości nie zmąciło choć jednéj chwili w jéj radośnych wakacyach.
I było tak pół roku — ach, to znaczy, że potém zaczęło być inaczéj. Niestety! zaczęło być inaczéj, ale nie było jeszcze źle. Tylko trzeba było koniecznie obudzić się, przetrzéć oczy i spojrzéć na rzeczywistość, bo ciągle żyć we śnie nie podobna. Pani Niemeńska widokiem piérwszego półrocza upewniła się o szczęściu synowicy i odjechała, gdzie ją inne obowiązki, które miała jeszcze do spełnienia, wołały. Wincunia wzięła w ręce gospodarstwo domowe. Chociaż przez to proza wtrąciła się do téj czarownéj poezyi, w któréj pływała od kilku miesięcy, nie było to jéj wcale przykre, owszem rada była nawet zajęciom, które na nią spadły, bo, jak to widział sąsiad po rozmowie z panem Tomaszem, zaczynała już była z lekka poziewać i złapała raz samę siebie na pewném niespodzianém a tajemniczém zeznaniu: zmęczona jestem! W istocie, nogi ją bolały od tańców, gardło od śmiechu, głowa od wrzawy, a w sercu zaczynało być dziwnie jakoś pusto, a nie tak jeszcze w sercu, jak w głowie. Brakło jéj czegoś, nie pojmowała czego, ale wytłómaczyła to sobie tak: zanadto bawiłam się, trzeba wziąć się do pracy! I przypięła do paska pęk kluczyków, i zaczęła gospodarować: odnowiła znajomość ze śpiżarnią, śpichrzem, kuchnią, izbą czeladną, powitała znowu swoje kaczory zielono-głowe i różnobarwne gołąbki, gospodarowała zawzięcie, a potém czytywała.
Czytywała zaś sama. Dla czego sama? Bo Alexander także zawzięcie gospodarzył. Na wiosnę ojciec rzekł do niego:
— Olesiu, czas, abyś wziął się do gospodarstwa.
— Dobrze, papo — odpowiedział.
I wziął się. A zaczął od tego, że od razu przerobił wszystko, co było urządzone przez Topolskiego, i całą już uporządkowaną gospodarkę do góry nogami przewrócił. Z czterech poletków zrobił trzy, łąki zapuścił na pastwiska, pastwiska na łąki, starą czeladź całą odprawił, przyjął nową, rasę bydła, która była wyborna, odmienił, a nad tém wszystkiém namiestnikiem, ministrem i piérwszą po sobie figurą ustanowił swego faworyta Pawełka, który pasowany został z furmańczuka i lokajczuka na godność kamerdynera, ekonoma, pisarza, alias totumfackiego.
Te reformy i przeistoczenia niezmiernie zajmowały Alexandra, po piérwsze: ponieważ, czyniąc je, poczuwał piérwszy raz całą słodycz władzy i panowania; powtóre: że działał w najgłębszém przekonaniu, iż czyni dobrze, bo w rozum Topolskiego ani w jego umiejętność nie wierzył. — Co tam ten szlachciura mógł porządnego uczynić? — mawiał. Napróżno pan Jerzy ostrzegał go, że psuje folwark, który był świetnie urządzony; Alexander uśmiechał się tylko i odpowiadał: zobaczy papa! Pan Jerzy wzruszał ramionami i mówił do swéj Anulki: mniejsza zresztą o to! jak oparzy się raz, to potém będzie ostrożniejszy. Chwała Bogu, że przecie nabrał zamiłowania w gospodarce i ochoty do pracy.
Oprócz tego Alexander postanowił zbudować nowy dom w Niemence. Miał to być dom, co się zowié, drewniany wprawdzie, ale dwupiętrowy, a nawet o jakiejś quasi pałacowéj wieżyczce i o jakiéjś oranżeryjce, mającéj być przylepionéj gdzieś tam z boku, Alexander marzył; marzeń tych nie powierzał rodzicom, bo przeczuwał z téj strony silną protestacyą, ale powierzył je żonie i ztąd wyniknęła piérwsza sprzeczka między młodém małżeństwem. Wincunia przelękła się myśli opuszczenia tego miluchnego małego domku, w którym się zhodowała, a zamieszkania w innym, obszernym, nowym, który jéj wyobraźni od razu przedstawiał się dziwnie zimnym, pustym i smutnym. Tu każdy kącik był dla niéj towarzyszem lat dziecięcych, każde miejsce było takie potulne i powabne wspomnieniem jakiémś, pamiątką: tam trzeba będzie przywykać dopiéro do wszystkiego, niby w inny świat się przenieść.
— Mój Olesiu — rzekła — na co nam ten nowy dom? w tym tak miło!
— Ależ to chata nie dom, moja duszko! — odparł Alexander. Wincuni ścisnęło się serce.
— A jednak — rzekła smutnie — tu przecież mieszkałyśmy z ciotką lat tyle, a dobrze i wygodnie nam było.
— Ty i ciotka co innego, a ja co innego — odpowiedział Alexander — wyście przywykły do małych mieszkań, a ja nie, bo rodzice moi zawsze w obszernych domach mieszkali. Przytém trzeba, abyśmy mieli gdzie gości przyjmować!...
— Mój drogi — wtrąciła nieśmiało Wincunia — zdaje mi się, że nie będziemy zawsze tyle gości przyjmować, jak teraz...
— A toż dla czego? — zawołał Alexander.
— Bo może to będzie zbyt kosztowne dla naszego funduszu i przytém wyznam ci otwarcie, że mię to zaczyna fatygować. — Alexander sponsowiał.
— Moja Wincuniu — rzekł porywczo — mówisz jak prawdziwa parafianka i kobieta, która nic więcéj nie widziała, oprócz czterech ścian swego domu. Gdybyś tak odezwała się przy kim, narobiła-byś mi wstydu. Powinnaś co do towarzyskiego życia zupełnie zdać się na mnie, bo więcéj znam świat od ciebie, a teraz powiem ci tylko, że ludzie dobrego tonu i chcący wyrobić sobie piękne stanowisko towarzyskie, powinni miéć wiele stosunków i nigdy nie uskarżać się na zbytek gości.
Powiedziawszy to, odszedł, a Wincunia długo siedziała na miejscu zamyślona. Piérwszy raz od ślubu mówiła z mężem o jednéj z praktyczniejszych stron życia i wnet zaszło między nimi nieporozumienie. Wyrzucała to sobie i na siebie składała całą winę. Nie mogła jednak obronić się od pewnego smutku i nie mogła także pojąć, aby dobry ton zasadzał się, jak mówił Alexander, na posiadaniu obszernego mieszkania i aby stanowisko towarzyskie zdobywać trzeba było przyjmowaniem mnóztwa gości. Myśl jéj zaczęła pracować. Ależ, mówiła sobie w duchu, przecież kto przyjmuje więcéj gości, niż mu na to środki pozwalają, traci fundusz a jak go straci, toć trudniéj potém będzie o jakiekolwiek stanowisko towarzyskie.
I niewiadomo jakim procesem myślowym, przy końcu tych rozmyślań, przypomniała sobie słowa Bolesława, które słyszała była od niego kilka razy, że niezłomna prawość, prostota i wytrwała działalność na jakiémkolwiek polu, musi prędzéj czy późniéj zyskać powszechny szacunek. Zdaje mi się, myślała daléj, że właśnie ten powszechny szacunek jest najpiękniejszém stanowiskiem towarzyskiém, a możnaż go zdobyć posiadaniem obszernego mieszkania i wydawaniem obiadów i wieczorów sąsiadom?
Po długiém takiém rozmyślaniu wstała z przekonaniem, że, zdobyty takiemi środkami, szacunek publiczny musi być fałszywy i powierzchowny tylko, a zatém i stanowisko, wyrobione tym sposobem, nie trwałe jest i bynajmniéj nie zaszczytne.
I piérwszy raz od ślubu pomyślała sobie: Oleś myli się!
I piérwszy téż raz od wielu miesięcy zaczęła przywodzić sobie zdania Bolesława o stanowisku, jakie człowiek powinien starać się zająć na świecie, i pomyślała sobie: on miał słuszność!
Tego wieczora piérwszy raz od dnia ślubu była smutną, i tylko trzy razy przez cały wieczór pocałowała męża.
Odtąd nie było już wzmianki między małżonkami o budowaniu nowego domu, Alexander jednak nie przestał o nim marzyć. Pozawierał nawet już w tym celu pewne umowy o materyał i robotników, nie wiedział tylko, zkąd weźmie pieniędzy na znaczne koszta budowy.
Przyszedł wreszcie do przekonania, że trzeba będzie na to użyć przyszłorocznych dochodów Niemenki. Ale wnet przyszło mu na myśl, że w takim razie nie zostawi nic na przeżycie i załatwienie opłat rządowych. Długo łamał sobie głowę nad tą kwestyą, a w końcu rozwiązał ją słowami: ile zabraknie, tyle dopożyczę.
Marząc więc o nowym domu, krzątał się zarazem około gospodarstwa z gorączkowym zapałem, z jakim brał się z razu do wszystkiego. I w istocie udało mu się porobić z wiosną dość piękne zasiewy, a pan Jerzy, widząc to, nie posiadał się z radości. Nawet niektórzy sąsiedzi dowodzili, że z tego młodego Snopińskiego bardzo tęgi i porządny gospodarz.
Wincunia gospodarowała także, czytała i dnie bardzo prędko jéj przechodziły. Niemniéj jednak czuła ciągle, że jéj czegoś braknie, ale nie umiała sobie zdać sprawy, czego...
Harmonia ciągła panowała między nią a mężem, ale była to harmonia nie grająca, nie śpiewająca, nie mówiąca, ale tylko milcząca, albo śmiejąca się, tańcząca. Wincunia chciała niekiedy porozmawiać z mężem tak, jak to bywało niegdyś rozmawiała z piérwszym swym narzeczonym, o tych wszystkich pięknych a miłych rzeczach, do których wówczas już uśmiechało się jéj serce: o poezyi, ludziach, kraju rodzinnym, jego dziejach, świetnościach i niedolach.
Brała wtedy rękę męża i, patrząc mu w oczy, zadawała jakie pytanie, albo czyniła jakąś nad czémś uwagę; wtedy Alexander, jeżeli był w dobrym humorze, wołał ze śmiechem:
— Jakażeś ty dziś poważna, moja Wincuniu! — i albo zamykał jéj usta całusem, który łączył się ze śmiechem, albo porywał ją i wykręcał się z nią walca po pokoju. Ale, jeśli był zmęczony, albo trochę na co nadąsany, mówił:
— No, daj-że już temu wszystkiemu pokój! — i odchodził! Parę razy nawet spostrzegła, że ziewnął przy niéj.
Mimo to wszystko, miewała jeszcze często chwile zachwytów i szczęścia, w jakich nieprzerwanie spłynęło jéj piérwsze półrocze. Nie czuła się tak zupełnie i bez chmurki szczęśliwą, jak wówczas, ale jeszcze było jéj dobrze. Skrzydła jéj uniesień osłabły już trochę i opuściły się nieco niżéj ku ziemi, nie mniéj jednak nie dotknęła jéj jeszcze stopami.
Liczba pocałunków, którą obdarzali siebie małżonkowie, z sześćdziesięciu na godzinę, jaką była w piérwszém półroczu, zredukowała się w drugiém do sześćdziesięciu na dzień, a i z tych większa połowa dostawała się Alexandrowi od Wincuni.
Przy téj uczcie miłości, jaką sobie sami zaimprowizowali na prędce, ona była u środkowego dania, on miał już tylko do spożycia wety.
Lubo nie zdawał sobie sprawy ze swych przeczuć, przeczuwał niekiedy bezwiednie, że tuż, tuż, nastąpi przesyt.
Wincunia dojrzała parę razy to przeczucie męża na jego lekko znudzonéj twarzy, ale zamykała oczy, aby nie widziéć, a potém otwierała je i patrzyła na niego najpiękniejszém, jakie miała spojrzeniem, aby w jego oku wywołać znowu te ognie i promienie, co ją do niego pociągnęły, a potém unosiły ją przez kilka miesięcy w niebo.
I jeszcze udawało się jéj często wywoływać te ognie i promienie... ale biada kobiecie, która już wywoływać je musi w oku ukochanego mężczyzny!
Zresztą, im daléj szedł czas, tém mniéj sama czuła chęci ich wywoływania.
Tak przeszło drugie półrocze.
Wstęp trzeciego zaznaczył się w życiu małżonków trzema ważnemi dla nich wypadkami.
Piérwszym z nich była sprzeczka tak żywa, że po niéj Alexander dwa dni nie mówił do żony, a dwa tygodnie jéj nie pocałował ni razu; drugim wyjazd starych Snopińskich z Adampola w odległe strony; trzecim urodzenie się dziecka, córki, którą ochrzczono imieniem Anny.
W chronologicznym porządku sprzeczka zaszła najpierwéj, a powodem jéj była — kareta.
Alexander dowiedział się, że o kilka mil od Niemenki, jakaś pani, wyjeżdżająca na długo do miasta, za małą stosunkowo sumę sprzedawała dość nową i ładną karetę. Pojechał, nabył ją i sprowadził do domu. Kiedy Wincunia piérwszy raz zobaczyła kosztowny powóz i dowiedziała się, że mąż go nabył, klasnęła w ręce ze zdziwieniem i zawołała:
— Mój Boże! a toż na co?
— Będziesz jeździła karetą! — odpowiedział Alexander z tryumfem.
Wincunia zarumieniła się, popatrzyła na powóz i rzekła stanowczo:
— Nie, mój Olesiu, ja karetą za nic nigdzie nie pojadę!
— A toż czemu? — zawołał mąż.
— Bo czuję, że jeżdżąc nią, była-bym śmieszną.
Alexander nie mógł ochłonąć ze zdziwienia.
— Nie pojmuję ciebie, moja droga! — rzekł z gniewem.
Wincunia odpowiedziała:
— Bogate panie jeżdżą karetą i to im bardzo przystoi; ale gdy my zaczniemy nią jeździć, wszyscy powiedzą, że nadymamy się, żyjemy nad stan i będą z nas śmiać się.
— Moja Wincuniu, widzę, że jesteś prawdziwą gąską. Nigdy nie spodziewałem się, abyś taką była.
— Przykro mi bardzo, mój Olesiu, że muszę ci sprawić przykrość, ale za nic w świecie nie wsiądę do téj karety, przebacz mi to...
Chciała wziąć męża za rękę, aby przeprosić go i wypowiedziéć mu całe swoje zdanie, kto powinien a kto niepowinien używać kosztownych powozów; ale on odwrócił się od niéj zagniewany i odszedł, nie powiedziawszy więcéj ni słowa.
Wincunia rozpłakała się, a otarłszy łzy, rozmyślała, czy nie należało, dla dogodzenia Olesiowi, zgodzić się już nareszcie na jeżdżenie tą nieszczęśliwą karetą? ale jakoś zbuntowała się na dobre jéj wola i rozum za nic ustąpić nie chciał. Rzekła do siebie: Oleś namyśli się i sam zrozumié, że była-by to niedorzeczność! Jéj już i ten kocz, którym od ślubu jeździć zaczęła, dziwnym wydawał się z razu i ledwie do niego przywykła; ale wtedy, w owém piérwszém półroczu, ona sama nie wiedziała, jak, czém i gdzie jedzie, byleby on był przy niéj; teraz co innego: za nic nie mogła pogodzić się z myślą uczynienia tego, co uważała za śmieszne, a nawet mogące zgubne skutki prowadzić za sobą. Powtórzyła więc nazajutrz mężowi, że może sobie karetę oddać komu lub sprzedać, bo ona za nic nie odważy się wsiąść do niéj, i znowu chciała go przeprosić za sprzeciwienie się jego woli, ale on gniewnie usunął ją od siebie i dwa dni nie przemawiał do niéj i nie odpowiadał, gdy co do niego mówiła.
Dwa dni Wincunia płakała ciągle...
Była więc chmura na ich niebie, ale wkrótce pierzchnęła, rozwiana zjawieniem się małego aniołka. Po urodzinach, które o mało nie pozbawiły życia Wincunię, Alexander milionem pocałunków okrywał jéj ręce, zdawało się, że wróciła mu cała czułość dla żony. Potém nastąpiły bardzo huczne chrzciny, tém huczniejsze, że były zarazem fetą pożegnalną, wyprawianą dla państwa Snopińskich, którzy opuszczali Adampol.
Opuszczali oni Adampol z żalem, bo i oddalali się od dzieci, i przenoszenie się z gospodarstwa było ciężkie, ale inaczéj uczynić nie mogli. Dzierżawa Adampola była bardzo korzystną, ktoś pozazdrościł jéj panu Jerzemu, narobiono intryg, napisano do hrabiny, w najgorszém świetle przedstawiając gospodarstwo Snopińskiego, przekupiono jéj pełnomocnika i, koniec końców, kontrakt został zerwany, a pan Jerzy, ze zdwojonym frasunkiem w oczach i ze skargą na ciężką dolę dzierżawcy, przeniósł się na posesyą o trzydzieści mil odległą od dotychczasowego miejsca pobytu. Wyjeżdżając jednak, był już trochę pocieszony, bo nowa dzierżawa zdawała mu się jeszcze korzystniejszą od Adampolskiéj, a dzieci przyrzekły często pisywać i co rok odwiedzać rodziców. Pani Anna, żegnając się z synem, zachodziła się od płaczu, a pan Jerzy zalecał mu po kilkadziesiąt razy, aby pilnował żony i domu, a rządnie i pracowicie gospodarzył.
Alexander zmartwił się bardzo z razu odjazdem rodziców, ale zarazem nie mógł ochronić się od pewnego wewnętrznego zadowolenia. Uwolniony z pod ojcowskiego oka, uczuł się bardziéj swobodnym, niby zupełnie już panem siebie i swego postępowania.
I zaczęło się dla młodych małżonków trzecie półrocze wspólnego pożycia, a z niém razem zaczęła się całkiem nowa era w życiu Wincuni.
Z długiéj i ciężkiéj choroby powstała bardzo zmieniona fizycznie i moralnie. Kibić jéj wyszczuplała, ruchy stały się powolniejsze i nacechowane pewną słabością fizyczną, rumieńce znikły z twarzy a cera jéj nabrała delikatnéj, przezroczystéj bladości. Ale bardziéj jeszcze niż postać i cera zmienił się wyraz jéj twarzy. Czoło jéj zdawało się promienić wyższą, niż ją kiedy dotąd miała, myślą; oczy utraciły dawny ognisty blask, a zamgliły się wilgotnym połyskiem, przez który coraz częściéj przeglądało zamyślenie. Ciało jéj przetworzyło się pod dotknięciem ciężkich fizycznych cierpień, poczucie macierzyństwa i myśl o niém podniosły jéj ducha i szybkiemi krokami prowadziły go do dojrzałości. Wszystko, co było szlachetne w jéj sercu i światłem w umyśle, i co uśpione drzemało dotąd, ocknęło się w niéj na widok dziecięcia, którego była matką, na myśl, że mały aniołek ten złożony był w jéj objęciu na to, aby w niego tchnęła cnotę, miłość i rozum.
Teraz dopiéro grunt serca jéj i umysłu, uprawiony przez Bolesława, począł wydawać owoce. Z dobréj i żywéj jak iskra dziewczyny, z latającéj na skrzydłach uniesień młodéj małżonki, powstała poważna i czuła matka. Macierzyństwo stało się dla niéj wysokim piedestałem, na którym stanąwszy, poczęła szerzéj rozglądać się po świecie i rozmyślać.
Takie silne i wzmacniające wpływy macierzyństwo często wywiera na kobiety: mężczyzni rzadziéj ulegają im z powodu ojcowstwa, chybaby wprzódy gotowali się do niego z wielką czułością serca i z głębokiém skupieniem ducha. Alexander nie gotował się bynajmniéj w ten sposób do ojcowstwa, nie było ono wcale ulubioném jego marzeniem i pragnieniem, to téż i nie zmieniło go ani trochę.
Oprócz wpółdziecinnéj chwilowéj radości, nie doświadczył on żadnego uczucia na widok nowo narodzonéj córki; były chwile, w których z trudnością mógł wyobrazić sobie i uwierzyć w to, że już był ojcem. On! taki młody! tak swobodny przed rokiem, już ojcem! Obawa jakaś przejmowała go na tę myśl, trochę gniewu, a bardzo rzadko radość. Stanowczo zaś niemiłe wrażenie uczyniły na nim powinszowania sąsiadów, do których dołączały się upewnienia, że teraz śmiało może liczyć się do grona poważnych ludzi, jako ojciec dziecka, a przypuszczalnie wkrótce ojciec dzieci. Słowa te budziły w nim myśl o nowych zaciągniętych obowiązkach, ciężarach, o stanowczém utraceniu złotéj swobody; a pewnego dnia, gdy bardzo długo nad tém myślał, pochwycił się za głowę i krzyknął: gwałtu!
Zmiany, jakie zaszły w Wincuni od czasu, gdy została matką, nie podobały mu się téż stanowczo. Ciągle zajęta dzieckiem, trochę osłabiona jeszcze, często zamyślona, przestała całkiem być ową wesołą, ciągle śmiejącą się i skorą do tańca towarzyszką, jaką była mu w piérwszych miesiącach po ślubie.
Im więcéj zaś ona poważniała, tém więcéj on pragnął téj dawnéj pustéj, dziecinnéj wesołości.
Przymuszała się do niéj niekiedy, ale przymus był widoczny i dziecinne zabawy nie szły dobrze.
Im bardziéj ona stawała się przywiązaną do domu, codziennych zajęć i cichego życia, tém bardziéj on pragnął rozmaitości, towarzystwa, wrażeń. Im żywiéj i częściéj pragnęła tych poufałych, serdecznych rozmów, za któremi i wprzódy już tęsknić zaczynała, tém mniéj on czuł się do nich usposobiony.
Ona zwinęła skrzydła, któremi dotąd wzlatywała nad ziemią, aby w uroczystym spokoju stać nieprzerwanie nad kolebką dziecięcia i przy ognisku domowém, on teraz dopiéro rozwinął je całkiem i stał się motylem, rwącym się w przestrzenie, w pogoń za błędnemi ognikami, ulatującemi z łona wrzawy światowéj.
Głęboki rozdwój duchowy stanął pomiędzy małżonkami; poczuli, że ich cóś dzieli, ale nie mogli jeszcze zrozumiéć, co-by to było?
Coraz mniéj przestawali ze sobą, coraz rzadsze i słabsze ognie pojawiały się w oczach Alexandra, gdy patrzył na Wincunię, coraz mniéj ona doznawała szczęścia, widząc je. Liczba ich pocałunków z sześćdziesięciu dziennie, jaką była w drugiém półroczu, zredukowała się do trzech. Spad nagły, ale zupełnie usprawiedliwiony w naturze podobnych stosunków: gdy miłość i szczęście małżonków wznosić się nagle zbyt wysoko zaczyna, i zniża się późniéj w piérwszym roku pożycia, to potém opada z szybkością matematycznego kwadratu i bardzo już prędko dosięga poziomu wzajemnego zobojętnienia.
Na tym poziomie nieszczęście rozkłada się smętnym rozłogiem, porosłym chwastem zgryzot i żalu...
Między temi chwastami coraz bardziéj plątały się stopy młodych małżonków, ale dla Wincuni wzrastał śród nich przecudny kwiat macierzyńskiéj miłości i przykuwał do siebie jéj oczy tak, że jeszcze niezupełnie dobrze widziała, co działo się i powstawało koło niéj. Alexander nudził się i trudził pochodem po jednostajnéj równinie ciszy i zajęć domowych, coraz mocniéj poczuwał żal za utraconą swobodą i coraz częściéj opuszczał dom, szukając nowéj karmi dla rozigranego, niezdolnego do skupienia się i stałego działania ducha.
Jak mówiła Szlomowa Topolskiemu, w rok po ślubie, zaczął znowu zaglądać na salę i odnowił stosunek swój z panią Karliczową.
To ostatnie może-by samo przez się nie przyszło, ale dopomogła temu sama powabna pani. Pewnéj niedzieli, wychodząc z kościoła ze znudzoną twarzą i kapryśném niezadowoleniem w wyrazie ust, spostrzegła na cmentarzu Alexandra, który ukłonił się jéj z daleka. Skinęła na niego, aby się zbliżył do niéj i rzekła z uśmiechem:
— Widzę, panie Snopiński, że przysłowie nie kłamie, mówiąc: kto się ożeni, ten się odmieni! Od czasu jak ożeniłeś się pan, ani razu nie byłeś w Piasecznéj. Czy zrobiłeś pan wotum zostania pustelnikiem? Czy żona pańska zazdrośna, czy téż... przestaliśmy być z panem dobrymi przyjaciółmi?
Ostatni frazes był powiedziany po francuzku, może dla tego, aby go otaczająca szlachta najmniéj mogła zrozumiéć.
— Ani jedno, ani drugie, ani trzecie — odpowiedział Alexander, kłaniając się z galanteryą — a po prostu zajęcie... brak czasu... pozbawiły mię największéj przyjemności...
— Bez wymówek i bez komplementów — z miłym uśmiechem rzekła pani — ot lepiéj przyjedź pan dziś do nas; będziemy miały reunion i zabawimy się wybornie, nie prawdaż?
Z ostatnim wyrazem zwróciła się do swych nieodstępnych dwóch strojnych panien; kompanionki potwierdziły nadzieję miłéj zabawy i zapraszały Alexandra, na którego twarzy malowało się wyraźnie głębokie zadowolenie miłości własnéj.
— Będę dziś służył paniom — powiedział w końcu, gdy pani Karliczowa podawała mu rękę, ustrojoną w różaniec z agatowych paciorków.
I pojechał do Piasecznéj, a potém zaczął coraz częściéj tam jeździć, a że droga prowadziła przez miasteczko tuż koło oberży Szlomy, każdym razem zaglądał na salę, a gdy przegrał kilka partyi w bilard, albo został uczęstowany przez towarzyszów, czuł się w obowiązku jechać tam znowu wkrótce, aby odegrać się lub odwzajemnić traktamentem.
Niekiedy po parę dni w domu nie bywał; wróciwszy z tych długich wycieczek, czasem stawał się bardzo czułym i serdecznym dla Wincuni, ale czasem téż wpadał w najgorszy humor, szorstko przemawiał do niéj i prędko znowu dom opuszczał.
Faworyt Pawełek w coraz większe wchodził łaski, zarządzał całém gospodarstwem, sprzedawał, opłacał robotników i panu swemu rzetelnie oddawał dziesięciny z dochodu. Alexander zaufał mu zupełnie, wychwalał go pod niebiosa, dowodząc, że to brylant poczciwości i sprytu. W istocie zaś nie wierzył sam w poczciwość Pawełka, ale rad był niezmiernie, że ktoś przecie wyręcza go w zajęciach, do których, jak gorączkowo wziął się z razu, tak nagle wszelką chęć utracił. Wincunia całkiem prawie przestała wyjeżdżać z domu: gospodarzyła, czytała i pielęgnowała dziecię. Z tém ostatniém nie umiała sobie czasem dać rady. Niedoświadczona, musiała często zasięgać rady obcych kobiet, w których sądzie nie pokładała zupełnéj ufności i przykro to jéj było.
Pewnego dnia pomyślała sobie: dobrze-by było miéć jaką dobrą książkę o hodowaniu dzieci, może-by ona więcéj mię nauczyła od rad i uwag nieumiejętnych kobiet. I przyszło jéj na myśl, że książki takie muszą zapewne znajdować się w ładnym zbiorku Topolskiego. Może-by napisać do niego i poprosić, aby ich pożyczył? Rumieniec wytrysnął na jéj twarzy: — Nie — zawołała w sobie — jak-bym ja mogła ośmielić się o cokolwiek go prosić? — Zamyśliła się głęboko, a smutnie.
— Mój Boże — snuło się po jéj myśli — czemu ja jego widywać nie mogę? On pewnie potrafił-by powiedziéć wiele, wiele rzeczy, które potrzebuję wiedziéć dla wychowania mego dziecka.
I zaczęły przesuwać się po jéj pamięci odległe wspomnienia chwil, z Bolesławem spędzonych; różne słowa jego, zdania, uwagi zapomniane, zatarte upływem czasu, zaczęły powstawać w jéj umyśle niby gwiazdy, które oświecały niegdyś jéj przeszłość. Zaczęła czytać w nich i zastanawiać się nad niemi.
Przypomniała sobie wszystko, co on niegdyś jéj mawiał o powołaniu kobiety, a szczególniéj matki; o wielkiém społeczném znaczeniu familii; o niezmiernéj wadze dobrego wychowania młodych pokoleń i udziale, jaki w niém przyjmować winny kobiety. Przypomniała sobie, że gdy, będąc już narzeczonymi, zgadali się raz o podobnych rzeczach, Bolesław powiedział jéj: teraz w części tylko mogę dzielić się z tobą memi myślami o tém wszystkiém, ale, gdy będziesz już moją żoną, powiem ci więcéj, daleko więcéj!... Razem z temi słowami przed wyobraźnią Wincuni stanęła twarz Bolesława i rzewny, rozumny, pełen nieskończonéj miłości i nadziei wyraz oczu jego, z jakim je wymawiał.
— Boże mój! — pomyślała — czemu teraz, teraz właśnie, gdym już matką została, gdy serce moje poznało wielkość i świętość macierzyńskiego uczucia, a umysł pojął w całéj pełni wielkość zadania, jakie mam spełniać, niéma przy mnie nikogo, ktoby oświecał mię, pomagał mi, poradził, ktoby przynajmniéj pomówić chciał ze mną o tém, co mię tak żywo zajmuje? — Myśląc to, obejrzała się, zobaczyła pusty pokój i śpiące w kołysce dziecię. Alexandra nie było w domu.
Stanęła u okna i długo patrzyła w stronę, w któréj był dworek Topolina.
W téj chwili nietylko już nie wzlatywała na skrzydłach zachwytów i stanęła na ziemi, ale zaczynała już z dala dostrzegać brzeg przepaści o czarném dnie...
W tydzień potém służąca wniosła do pokoju, w którym Wincunia znowu sama jedna siedziała przy kołysce dziecka, sporą paczkę, owiniętą w papier.
— Co to? — spytała.
— Z Topolina — odpowiedziała sługa.
Wincunia z wielkiém zdziwieniem otworzyła paczkę, a ręce jéj trochę drżały, z ciekawości czy pośpiechu? Zdumiała się niezmiernie, gdy zobaczyła kilka książek i wyczytała na tytułach, że treścią ich była nauka fizycznego i umysłowego wychowania dzieci. Z książkami był mały, niezapieczętowany bilecik, a w nim słowa nakreślone dobrze jéj znaném pismem Bolesława:
„Wiem, że pani masz dziecko, i lubo nie wątpię, że w sercu swém i umyśle znajdziesz dostateczny zasób miłości i wiedzy, aby je jak najlepiéj wychować, sądzę jednak, że rady uczonych i kompetentnych ludzi nie będą pani może zbyteczne, a pewnie ułatwią rozwiązanie nie jednéj kwestyi, jakie pani przedstawią się w macierzyńskim zawodzie. Dla tego ośmielam się przesłać pani kilka książek, znajdujących się w moim zbiorku, a zupełnie mi niepotrzebnych, z nadzieją, że pani zechcesz przyjąć tę małą przysługę od dawnego przyjaciela.” Wincunia przeczytała, opuściła ręce na kolana i schyliła głowę na piersi.
Jakim cudem człowiek ten odgadł życzenia jéj, aby je spełnić tak prędko?
Są-ż pewne jasnowidzenia duszy, które, po przez przestrzeń, ukazują kochającym ludziom głębie dusz tych, których kochają?
Mogłoż to być, aby on kochał ją jeszcze, pomimo wszystkiego, co zaszło między nimi, pomimo czasu, który upłynął i rozstania, mającego już trwać zawsze?
A kiedy pisze, „że książki te nie są mi już potrzebne,“ ma-ż to znaczyć, że się nigdy nie ożeni, że nigdy nie będzie posiadał kobiety, która-by je czytać mogła dla pożytku jego własnych dzieci? A jeżeli tak jest, ileż nieskończonéj boleści w tak spokojnych i prostych wyrazach?
Jakże więc bezdenną była miłość, która tyle przebaczyła i taką siłę trwania posiada?
Jakże wysokim jest duch tego człowieka, gdy miewa przeczucia do objawień podobne i wznosi się nad formuły świata, aby mimo nich ramię opieki i wsparcia wyciągnąć nad głową kobiety, z którą go wszystko dzieli?
Wincunia zadawała sobie te pytania i wielka, gorąca łza spływała po jéj policzku.
Tego samego dnia Alexander bawił się bardzo wesoło u pani Karliczowéj. Gdy miał już wyjeżdżać, gospodyni domu rzekła:
— Czemu pan nie przywieziesz nam nigdy swojéj żony?
Alexander bardzo czule podziękował za zaproszenie, które, jak powiadał, im obojgu przynosiło wielki zaszczyt, i przyrzekł jak najprędszą wizytę żony.
Dla czego dotąd nie był z Wincunią u swéj świetnéj i światowéj przyjaciółki? Dwa ku temu były powody. Najprzód, czuł się daleko swobodniejszym w nieobecności żony, powtóre obawiał się trochę, aby Wincuni, nie znającéj innych towarzystw, jak prostych i prostodusznych sąsiadów i sąsiadek, nie zbrakło umiejętności znalezienia się w towarzystwie pani Karliczowéj i jéj kompanionek.
Gdy wyjechał z Piasecznéj, pani Karliczowa rzekła do swoich panien:
— Ubawimy się parafianką, jak przyjedzie!
Jedna z kompanionek zaśmiała się już na zadatek przyszłéj zabawy i ozwała się, patrząc z ukosa na pryncypałkę:
— Trzeba przyznać, że ten Snopiński coraz przystojniejszy.
— To prawda, i jak na szlachcica wcale jest roztropny — odpowiedziała niedbale pani Karliczowa.
— I dowcipny — dorzuciła druga kompanionka.
— Braknie mu tylko trzech rzeczy: aby miał piękniejsze nazwisko, posiadał znaczny fundusz i nie był ożenił się z tą gąską, a byłby...
— A był-by?
— Bardzo interesującym młodzieńcem, a w potrzebie i dobrą partyą — dokończyła ze śmiechem wdowa.
— A tak, jak jest, czém-że jest? — spytała kompanionka. Pani Karliczowa zrobiła minę kapryśno-żartobliwą i, przerzucając niedbale kartki albumu, rzekła:
— Un joli garçon i sposobem jakiéj takiéj rozrywki śród nudów na wsi...
Alexander, ani przeczuwając, że trzy panie w ten sposób rozmawiają o nim i decydują, wrócił do domu głęboko przejęty ważnością roli, jaką odegrywał u najbogatszéj w okolicy obywatelki, i pełen miłych spostrzeżeń o zaszczytném stanowisku towarzyskiém, jakie zajmuje.
Zaraz po powitaniu powiedział Wincuni, że za trzy dni pojadą oboje z wizytą do pani Karliczowéj.
Wincuni przykrą była myśl wejścia w bliższe stosunki ze światową panią. Dawniéj, gdy nie znała jeszcze Alexandra, a potém gdy go zaledwie znała, dochodziły jéj uszu niepochlebne zdania różnych ludzi o pani Karliczowéj, z któremi mieszały się niekiedy żartobliwe napomknienia o jéj sympatyi, czy słabości, dla młodego Snopińskiego, i o jego częstém bywaniu w jéj domu. Ani wtedy jednak, ani témbardziéj potém, w piérwszych miesiącach po ślubie, nie zastanawiała się nad znaczeniem tych żarcików, w których imię jéj męża mieszało się z nazwiskiem zalotnéj wdowy. Ale odkąd Alexander począł znowu bywać często w Piasecznéj, a oczy Wincuni poczęły szerzéj patrzéć na świat i lepiéj pojmować różne jego sprawy, poczuła rodzaj instynktowego wstrętu do pani Karliczowéj; jakieś niewyraźne przypuszczenia, podejrzenia, przesuwały się po jéj umyśle, a parę razy miała przebłysk jasnego pojęcia, że próżna kobieta bawi się jéj mężem i wciąga go w świat próżności i rozrywek, które go coraz bardziéj odrywają od niéj i od domu. Wszakże zwyciężyła siebie i pomyślała:
— Źle było-by z mojéj strony, żebym się zbyt często sprzeciwiała Olesiowi, uczynię lepiéj ofiarę z siebie, a dogodzę jemu.
Powiedziała więc z uśmiechem, że zgadza się na oddanie wizyty pani Karliczowéj, jeśli tém uczyni mężowi przyjemność. Alexander, któremu, niewiadomo dla czego, zdawało się, że Wincunia silnie sprzeciwiać się będzie odwiedzeniu światowéj pani, znajdując ją tak uległą i łagodną, uścisnął ją z zapałem i całe trzy dni następne nie wyjeżdżał wcale z domu. Wesoły był, śpiewał wiele przy fortepianie, bawił się małą córeczką i nawet liczba pocałunków, którą obdarzał żonę, wzniosła się znowu w dniach tych z trzech, do kilkunastu. Był-to jeden błysk dawnych jego dla niéj zapałów, niby chwilowe buchnięcie żywego światła w dogorywającéj lampie. Błyski te miały jeszcze powtórzyć się nieraz, ale nie mogły utrwalić się w stały, jednostajny i spokojny płomien, bo do takiego w duszy Alexandra nie było stosownego materyału.
I Wincunia odczuła ten odbłysk, tak silnych niedawno, a tak prędko osłabłych, uczuć, jakie ją wiązały z mężem; ożywiła się i poweselała, nie uniosła się już wprawdzie nad ziemię, ale straciła na chwilę z oczu widniejący w dali brzeg ciemnéj przepaści. Daremnie jednak w tych trzech dniach, jakby nowego połączenia z ukochanym, wyzywała go znowu do serdecznéj a poważnéj pogadanki, w któréj serce jéj i myśl rozbudzona wywnętrzyć się pragnęły. Alexander nigdy nie był do niéj usposobiony: śmiech, śpiew i pieszczota były jedynemi żywiołami, któremi mógł ją karmić w najlepszych nawet chwilach.
Gdy przyszedł dzień, przeznaczony na wizytę, Wincunia sprzecznych doświadczała uczuć. Instynktowa antypatya odpychała ją od kobiety, do któréj jechać miała, ale zarazem przychodziło jéj na myśl, że piérwszy raz zobaczy dom, należący do wielkiego świata. Myśl ta nie budziła w niéj żadnéj obawy, owszem, pewne zadowolenie i ciekawość. Szybko dojrzewający jéj umysł zaczynał znajdować przyjemność w czynieniu spostrzeżeń i uczuwać potrzebę poznawania coraz szerszych widnokręgów.
— Ciekawam téż — myślała, ubierając się na wizytę — jak wygląda ten, tak zwany, świat wielki? co w nim jest dobrego, a co złego? — I ani razu nie pomyślała o tém, jak się sama w tym nowym dla niéj świecie wyda? czy spodoba się, lub nie, osobom, które poznać miała? Chęć błyśnięcia, świetnego pokazania się, nie powstała w jéj głowie, broniła ją od niéj prostota, będąca wynikiem skromnego wychowania i ziarnem przesadzoném z duszy Bolesława na grunt jéj ducha.
Kierowana wrodzonym dobrym smakiem, ubrała się bardzo stosownie do okoliczności, tak stosownie, że pani Karliczowa zdziwiła się, orzuciwszy wzrokiem jéj ubiór. Spodziewała się, że ujrzy parafiankę, ustrojoną w żywe i sprzeczne barwy, z jaką niekształtną kokardą na głowie; a zobaczyła ją w czarnéj bez zarzutu uszytéj sukni, z leciuchną koronką, przykrywającą prześliczne, gustownie ułożone włosy. Tegoż samego zdziwienia doświadczała piękna wdowa przez cały ciąg wizyty. Wincunia weszła do pięknego, pysznie przybranego pałacyku, spokojna, bynajmniéj nie onieśmielona zbytkiem, jaki się jéj przedstawił, i przez cały czas odwiedzin nie traciła skromnéj, ale pełnéj godności, pewności siebie. Więcéj słuchała, niż mówiła; widoczném było, że czyniła spostrzeżenia nad wszystkiém, co ją otaczało. Po herbacie pani Karliczowa usiadła do fortepianu i grać zaczęła, a Alexander stanął naprzeciw i rozmawiał z nią półgłosem. Dźwięki instrumentu głuszyły rozmowę, ale wyrazy twarzy gospodyni domu i młodego Snopińskiego były takie, że nagły rumieniec oblał czoło Wincuni i w oczach błysnęła iskra obrazy. Doświadczyła bolesnego olśnienia, po którém rozwidniło się nagle w jéj myśli. Pani Karliczowa ukazała się jéj w postaci złego ducha, ciągnącego w przepaść jéj męża. — Czyżby ona go kochała? — pomyślała Wincunia, patrząc na czarne, ogniste oczy wdowy, utkwione w twarzy Alexandra — nie, odpowiedziała sobie, ona nie zdolna kochać; to próżna, niedobra kobieta.
W téj chwili zaskowyczał leżący na dywanie szpic Bonoński, faworyt pani Karliczowéj; Wincunia spojrzała na niego i pomyślała, że piękna pani bawi się zapewne jéj mężem, tak, jak tém kudłatém zwierzątkiem. Ależ on? czyż nie czuje swéj poniżającéj roli? Dlaczego tak chętnie ją odgrywa? Czy przez istotny pociąg dla téj kobiety? nie, bo nieraz przecie słyszała, jak wymawiał o niéj żartobliwe i nie zbyt pochlebne słowa. Więc przez próżność, płochość, może szał chwilowy? Szał chwilowy! więc może i to, czego dla niéj saméj doświadczał, niczém więcéj nie było? Jakiż więc jest rozum, jakie serce człowieka, dającego się tak powodować wrażeniem chwili lub próżnością, i nie czującego, że przez to poświęca godność osobistą? Tak rozważała i z głębokiém upokorzeniem odczuła za człowieka, którego była żoną; pochyliła zarumienione czoło, a brzeg przepaści zbliżył się i oczy jéj ducha z przestrachem utonęły w ciemnym otworze otchłani.
Para przy fortepianie prowadziła ciągle urywaną rozmowę, głuszoną dźwiękami muzyki, które kapryśnie i bezładnie wychodziły z pod palców pani Karliczowéj. Dwie kompanionki szeptały z sobą po francuzku. Mówiono potém o modach, nudach na wsi, o jakimś projektowanym kuligu, o Warszawie nareszcie i zagranicy. Wincunia rzadko się odzywała; za to Alexander był bardzo mowny, dowcipny, ożywiony, co chwila znajdował zręczność powiedzenia komplementu któréj z kompanionek, a na panią Karliczową rzucał niekiedy przelotne ale znaczące spojrzenia. Jedno z tych spojrzeń spostrzegła Wincunia, dojrzała także wzrok, jakim odpowiadały na nie czarne ogniste oczy wdowy i uchylił się przed nią rożek zasłony, zakrywającéj nieznane jéj dotąd ciemne jakieś, grzeszne, przepaściste światy.
Zbladła.
Kiedy młodzi Snopińscy opuścili Piasecznę, pani Karliczowa i dwie jéj kompanionki spojrzały na siebie w milczeniu. Dziwiły się, bo otrzymały już owę wywołaną dla rozrywki wizytę parafianki i — nie miały z czego śmiać się. Alexander w drodze rzekł do żony:
— Trzeba koniecznie, moja droga, abyś uczyła się mówić po francuzku.
— Dlaczego, Olesiu? — spytała.
— Bo spodziewam się, że teraz często będziesz bywała u pani Karliczowéj, a tam, gdy zbierze się liczniejsze towarzystwo, zawsze prawie mówią po francuzku.
Wincunia milczała przez chwilę, potém rzekła:
— Jeśliby ci to nie sprawiło wielkiéj przykrości, kochany Olesiu, rada-bym już nigdy nie być w Piasecznéj.
— Dziwna z ciebie kobieta! — zawołał Alexander — nie podoba ci się wszystko, co piękne i gustowne, i nie masz żadnéj ambicyi pokazania się w towarzystwie nie gorzéj od innych!
— Że w domu pani Karliczowéj wszystko jest urządzone z wielkim gustem, temu nie przeczę; ale żeby ten wielki świat, na który dziś po-raz piérwszy spojrzałam, był tak piękny i miły, jak mi mówiłeś, nie znajduję — łagodnie odpowiedziała Wincunia.
— I cóż ci się w nim tak nie podobało? — zapytał z przekąsem mąż.
— Wiele rzeczy, a przedewszystkiém brak prostoty.
— Ach, cóż za sielankowe gusta i pojęcia! prawdziwie stworzona jesteś tylko do otwierania śpiżarni i karmienia gąsek! — zawołał Alexander. — Dziwnie niedobrana z nas para, moja Wincuniu! — dodał i, owinąwszy się w futro, umilkł. I milczeli oboje; czy dla tego, że wkoło nich powstał szum wiatru głuszący? Czy, że w piersi ich zapanował niesmak i niechęć, a nie przyszła jeszcze chwila, w któréj wypowiadać je sobie mieli wzajemnie?
Wtedy-to Alexander, w przejeździe koło oberży Szlomy, zajrzał na salę i ugrzązł między hulającymi tam towarzyszami; wtedy-to Wincunia po-raz piérwszy od rozstania się z Bolesławem spotkała go, a oddana znowu na parę godzin jego męzkiéj troskliwéj opiece, w odgłosach burzy zimowéj dosłyszała jęki tych, którzy opłakują utratę ziemskiego szczęścia.
Kim była pani Karliczowa?
Przez urodzenie, znaczny majątek i powaby zewnętrzne, zajmowała ona w społeczności miejsce widzialne, a zatém wpływowe.
Nie można było powiedziéć o niéj, aby była złą w pospolitém znaczeniu tego wyrazu, bo bezpośrednio i wyraźnie nie szkodziła nikomu, a często miewała dobre, nawet szlachetne popędy. Ci, którzy z blizka ją znali, mogli wymienić wiele dobrych uczynków, jakie dopełniła w swém życiu: niejednę rodzinę podźwignęła z nędzy, nie jednę sierotę wychowała swym kosztem, nie jednemu żebrakowi rzuciła garść pieniędzy. Domownicy jéj nie uskarżali się téż na nią, była dla nich hojną i delikatną w obejściu się; a choć kapryśna i samowolna, gdy kto potrafił dogodzić jéj, umiała odwdzięczyć się i datkiem, i przychylném słowem. Lubo pochodziła ze znakomitéj rodziny, nie posiadała wcale dumy rodowéj. Nie zmusiła-by siebie do uprzejmego uśmiechu choćby dla jakiego monarchy, jeśliby się jéj nie podobał; a gdy w kim zasmakowała, dla jakichbądź przyczyn, to już nie zważała nigdy na to, z jakiéj klasy społecznéj pochodził.
Nie była więc złą.
A była także pobożną, bardzo pobożną.
W pokoju jéj stał klęcznik bogato rzeźbiony, a nad nim wisiał obraz święty, znakomitego pęzla, ustrojony w krepy, kwiaty i srebrne ozdoby. Na ręku często nosiła różaniec agatowy, z wielkim, złotym krzyżem, święcone szkaplerze nie opuszczały nigdy jéj szyi, — nawet gdy na bal jechała, wkładała je za stanik wygorsowanéj sukni. Gdy mieszkała w mieście, wybierała sobie spowiednika z pomiędzy pokornéj a płomienistéj braci zakonnéj i co tydzień klękała przed trybunałem pokuty; na wsi miała kapelana, który codziennie Mszę odprawiał w ogrodowéj kaplicy. To nabożeństwo jéj było zupełnie szczere, nawet gorące; ale miało w sobie coś piérwotnego, coś właściwego tylko południowym ludom. Wierzyła w piekło ze wszystkiemi jego męczarniami, szatanami i kotłami wrzącéj smoły, a niebo przedstawiało się jéj wyobraźni bardzo podobne do tego, jakie wyśnił i wyznawcom swym przepowiedział Mahomet. Extatycznie wielbiła Matkę Bożą i niektórych świętych, ale, modląc się do nich, potrzebowała koniecznie widziéć malowane ich twarze; gdy nie miała przed sobą obrazu, modlić się nie mogła. Zasadniczéj treści nauki Chrystusowéj nie znała i nie zastanawiała się nad nią nigdy; ale unosiły ją w zachwyt formy, obrzędy, blaski lamp, palących się u ołtarzy, dymy kadzideł, błyszczące baldachimy i stroje celebrantów. Gdy na wielkich uroczystościach kościelnych znajdowała się śród tego wszystkiego, zazdrościła chińskim kobietom, które mają prawo własnoręcznie palić złocone papierki przed swemi bożyszczami, nie mogąc zaś uczynić tego, kupowała girlandy z róż i offerty ze złota i srebra i zawieszała niemi ołtarze. Rzym był dla niéj ideałem i świętém miastem, księgą ulubioną płomieniste i extatyczne pismo Świętéj Teresy, kaznodziejami uwielbionymi kapłani włoscy.
Z nabożeństwa podobna do południowych kobiet, i inne cechy posiadała raczéj hiszpańskie lub włoskie, niż rodzinne. To téż namiętnie kochała trzy punkta świata: Rzym, Paryż i Hiszpanią. Kochała Rzym, bo tam dusza jéj zapalała się u ogni, płonących w Bazylice w chwilach wielkich obchodów i rozpływała się w kłębach wonnych kadzideł; Paryż, bo tam był szał światowy, szmer uwielbień, wir zabaw odurzający; Hiszpanią, bo tam było gorąco, gorąco... namiętność wiała od gajów pomarańczowych, paliła się w płomienistym szafirze nieba i w śniadych twarzach czarnookich Hidalgów...
Najulubieńszą dla niéj epoką dziejową, nad którą najczęściéj rozmyślała, o któréj najlepiéj lubiła czytać, były wieki średnie. Wcale nie pojmowała ich filozoficzno-dziejowego znaczenia, znała tylko fakta i awantury średniowieczne, a te ją zachwycały. Wpół dzicy baroni, odziani w stal od stóp do głowy, żyjący w zamkach, sterczących wysoko po skałach, wypadający na publiczne drogi dla porwania podróżujących piękności, w oczach jéj byli bohaterami pełnymi uroku. Miała téż pociąg do błędnych rycerzy, którzy przebywali Europę wszerz i wzdłuż z plastrem na oku albo z łańcuchem, skuwającym lewą rękę z prawą nogą, aby tym sposobem dać dowód miłości damom serc swoich. Za największego w dziejach człowieka uważała Papieża Hildebranda, a w gabinecie jéj wisiał wielkich rozmiarów obraz, przedstawiający go, trzymającego stopę na karku pochylonego przed nim w pokucie i upokorzeniu cesarza Niemiec.
W podręcznéj bibliotece pani Karliczowéj, pisma Ś-téj Teresy leżały obok tajemnic Paryża, Historya Papieżów i epizody z dziejów Inkwizycyi znajdowały się tuż obok ubranych w formę powieści sprawozdań kryminalnéj procedury i posępnych pamiętników trucicielek.
Oprócz zapasu wiedzy, jaki piękna kobieta zebrała z podobnéj literatury, mówiła ona jeszcze płynnie czterema obcemi językami, tylko zamiast po angielsku, w podróżach swych nauczyła się mówić po hiszpańsku, bo, ile kochała namiętnych i fanatycznych Hiszpanów, o tyle antypatyczni jéj byli zimni i racyonalni Anglicy.
Grała na fortepianie umiejętnie i oryginalnie; oryginalnie zaś przedewszystkiém, bo gra jéj była dziwnie ruchoma, kapryśna. Każdy utwór muzyczny zmieniał pod jéj palcami piérwotny swój charakter, a nabierał jéj właściwego: smutna tęsknota Szopena stawała się burzliwą i rozpłakaną namiętnością; słodkie barkarole Mendelssohna wrzały spienionemi falami jęczących, palących, rozhukanych tonów. Te same cechy miał śpiew pani Karliczowéj, te same téż miał jéj rysunek, bo rysowała z wprawą i znajomością sztuki, ale z pod ołówka jéj wychodziły dziwne jakieś postacie i twarze, to piękne jak anioły i najwznioślejsze ideały, to poczwarne, straszne, wykrzywione, a zawsze fantastyczne, rozigrane, w kapryśnych narysowane liniach.
W całéj więc wiedzy jéj, jak i w nabożeństwie, czuć było rozhukaną, bez hamulca wyobraźnią, gorącą fantazyą, która pragnęła i szukała ideału, ale, znalazłszy, wnet go ściągała na ziemię, uzmysłowiała, owiewała ziemskiemi płomieniami, i z bóztwa tworzyła bożyszcze, z idei namiętność.
To były strony pani Karliczowéj widzialne, otwarte, z któremi nie kryła się bynajmniéj, które, przeciwnie, okazywała otwarcie, bez obłudy, ze szczerym i nieposkromionym popędem objawienia tego, co czuła i jak myślała.
Ale po-za tém zaczynały się tajemnicze głębie jéj istoty, cienie, śród których trudno było-by oku śmiertelnika rozejrzéć się wyraźnie.
Raz w życiu kochała; była zakochana tysiąc razy.
Piérwsza miłość jéj była prawdziwa i szlachetna, ale nieszczęśliwa i zdradzona; po niéj nastąpiły już tylko miłostki. Było ich także mnóztwo, jak latem motylów na łące. Przychodziły pojedyńczo, ale czasem téż przychodziły po dwie, trzy i kilka razem; jedne z nich były silniejsze, inne słabsze, a wszystkie miały trwałość motylowego życia, i cała różnica, jaka zachodziła między niemi, była taka, jaka zachodzi między motylem podzwrotnikowym o skrzydłach z purpury i lazuru, a północnym bratem jego bladożółtym lub niebieskim.
Bardzo młodo wydana zamąż, młodo owdowiała, niezależna, bogata pani Karliczowa miała w życiu swém parę bardzo groźnych romantycznych awantur, w których dobra sława jéj znaczny szwank poniosła i zachwiała się społeczna pozycya. Ludzie mówili, że piękna wdowa uniesiona wtedy była miłością, a w istocie uczucia jéj w owych porach były niczém więcéj, jak owemi podzwrotnikowemi motylami o purpurowych skrzydłach.
Jak daleko w tych licznych miłostkach zachodziła piękna kobieta? Czy śród nich były dla niéj inne granice, niż chwilowéj zachcianki, szału, popędu? Nikt nie wiedział z pewnością i wszystko, co ludzie o tém mówili, było tylko domniemaniem, w którém mogła być tak prawda, jak i obmowa.
Było to już samo najgłębsze dno jéj istoty, świat tajemniczych cieniów, któremu nie przyświecała żadna lampa jasności Bożéj, ale po którego przepaścistych głębiach bezwiednie błąkały się instynkta, nie kierowane rozumem, szalały porywy, nie hamowane wolą, kapryśne uniesienia zapalały się, jak ogniki cmentarza, latały, syczały, uderzały się o siebie, gasiły się wzajemnie i znowu powstawały. Ona ogników tych nie rachowała nigdy, nie zapalała ich dobrowolnie i nie gasiła ich wolą. Zapalały się? dobrze! gasły? znowu dobrze! gdy znikały, nie miała ani jednéj łzy do opłakania ich śmierci, tylko na ich miejscu, po głębinach ducha poczynało włóczyć się widmo nudy. Rada więc była, gdy ze świeżego grobu spędził ją nowy ognik, a wtedy odbłysk jego pałał w jéj czarnych źrenicach sinawym migocącym płomykiem.
Oprócz tego pani Karliczowa lubiła blask, gwar, uwielbienie. Dla otaczających mężczyzn była ona rodzajem opium, zmienionego w westchnienia i spojrzenia; jak wschodnie ziele, odurzała sobą wszystkich, co się do niéj zbliżali, odbierając samowiedzę i zdolność do rozwagi i zapełniając umysł uśpionych gorącemi marzeniami.
Suknie zajmowały ją nie wiele, o tyle tylko, o ile podnosiły jéj powaby i pomagały w dziele podawania ludziom rozmarzającego opium. Ubierała się fantastycznie i oryginalnie, często w ciemne barwy, najczęściéj czarno. Włosy miała olbrzymie, krucze i lubiła wplatać w nie perły lub korale, niekiedy zarzucała na głowę hiszpańskie mantille z delikatnych koronek, które opływały jéj postać falami jedwabnéj pajęczyny.
Taką była pani Karliczowa, taką uczyniło ją wychowanie, ludzie, otaczający ją od dzieciństwa, zawód piérwszéj miłości, blask świata, niezależność, bogactwo i z tém wszystkiém łącząca się płomienistość fantazyi. Na dnie jéj istoty leżało pierwotnie wiele bogatych skarbów, złożonych tam ręką natury. Bogactwa te częścią rozproszyły się po krętych drogach, któremi postępowała piękna kobieta, częścią leżały jeszcze w jéj duszy, czekając, aż czar i okoliczności rozbudzą je i powołają do życia. Miałoż to nastąpić kiedy? Ci, którzy z blizka znali panią Karliczową i całe jéj położenie, przewidywali, że wkrótce ważne zmiany wstrząsną jéj exystencyą, a zarazem całym może ustrojem moralnym. Bogactwo jéj bardziéj było pozorne, niż rzeczywiste i tuż, tuż prysnąć mogło, jak bańka mydlana, a pozostawić za sobą straszne, zupełne ubóztwo. Piaseczna z przyległościami była tak odłużoną, że nie starczyła już od lat kilku na pobyt swéj dziedziczki w mieście, mianowicie na pobyt tam pełen zbytku i blasku. Mieszkała więc na wsi, bo wolała, jak Cezar, piérwszą być między ostatniemi, niż ostatnią między piérwszemi. Na bilans dochodów swych i rozchodów nigdy nie zwracała bacznego spojrzenia, tak była pewną, od dzieciństwa, że jest bogatą, i że nigdy nią być nie przestanie, iż wszelkie inne przypuszczenie i na myśl jéj nie przychodziło.
Osiadła na wsi i wywierała wkoło najgorszy, a dość szeroki wpływ. Spokrewniona i zestosunkowana z mnóztwem zacnych rodzin krajowych, przyjmowała w Piasecznéj gości, przybywających z daleka, a na całéj przestrzeni, na któréj rozciągały się jéj znajomości, atmosfera została przepełniona atomami opium, rozchodzącemi się od jéj osoby. Opium to odurzało i zaćmiewało umysły, a zbytek, jaki panował w jéj duszy, przelewał w nie próżność i zamiłowanie w blasku.
Odkąd zamieszkała w Piasecznéj, opowiadano o kilku młodych ludziach, wprzód czynnych i rządnych, którzy porzucili pracę i zrujnowali się na zbytki i elegancyą; o dwóch czy trzech studentach uniwersytetu, którzy, przybywszy na wakacye do domów i zapoznawszy się z panią Karliczową, nie wrócili już do nauk, aby módz widywać ją i składać jéj hołdy; o wielu młodych kobietach, które, skromne i umiarkowane w życiu dawniéj, poczęły ją naśladować w strojach, zbytku i układzie.
Alexandra Snopińskiego zobaczyła pani Karliczowa poraz piérwszy, gdy miał lat dziewiętnaście. Uderzona zapewne sympatyczną powierzchownością młodzieńca, zaprosiła go do siebie. Odtąd dom jéj stał się dla niego szkołą. Szkołą, w któréj się uczył — czego? elegancyi, zwyczajów i obejścia się wielkiego świata, dowcipu, pańskich gustów, zamiłowania w blasku, próżniactwa, wzajemnego odurzenia się mężczyzny i kobiety, niby za pomocą opium.
Pani Karliczowa bawiła się nim, jak dzieckiem, uczyła go chodzić, siedziéć, kłaniać się, śpiewać, mówić po francuzku, mustrowała go, gderała i na przeprosiny podawała do pocałunku białą rękę, błyszczącą brylantowym pierścionkiem.
Czasem zdejmowała z siebie i zarzucała mu na głowę swoję koronkową mantillę, czasem zawiązywała oczy wonną batystową chusteczką i kazała z sobą i z dwiema bawiącemi u niéj pannami grać w ślepą babkę. Był on przez czas jakiś najczęstszym i najpoufalszym jéj gościem; piękna wdowa bawiła się nim, jak ładnym i roztropnym dzieciakiem, bawiły się nim i jéj kompanionki, a żadnéj z nich nie przyszło ani do myśli, jak ta zabawa szkodliwą być mogła temu, kto był jéj przedmiotem. Alexander zaś rozpływał się w zaszczytach, jakiemi być mienił łaski bogatéj i pięknéj sąsiadki, i coraz bardziéj chłonął w duszę zamiłowanie blasku i próżniactwa, panującego w jéj domu.
Gdy tak na lśniących parkietach Piasecznéj Alexander został już dostatecznie wyedukowany i wytresowany, gdy umiał już zgrabnie chodzić, siadać i kłaniać się, gustownie ubierać się, gdy cała osoba jego manierem i ubiorem wybitnym odróżniła się od szlacheckiego tła, którém był otoczony, a zbliżyła się do kolorytu wielko-światowego, gdy jeszcze oprócz tego przepędził był parę miesięcy w Warszawie i przybył do Piasecznéj, aby opowiadać wrażenia podróży i stolicy; pani Karliczowa, patrząc na niego, pomyślała: jaki z niego śliczny mężczyzna! błędny ognik rozpalił się w jéj wyobraźni, z wyobraźni przeszedł do serca i przejrzał przez oczy.
Ale właśnie wtedy, gdy ognik ten zapalił się w sercu pani Karliczowéj na intencyą Alexandra, on poznał Wincunię i ożenił się z nią.
Po ożenieniu się rok cały nie był w Piasecznéj.
Przez ten czas u pani Karliczowéj paliły się i gasły inne ogniki, ale przyszła chwila, w któréj żaden nie płonął i po grobach gospodarowała nuda.
Wtedy to, pewnego wiosennego poranku, pani Karliczowa spotkała Alexandra na cmentarzu kościelnym, zaczęła z nim rozmowę, wpatrzyła się w jego twarz swemi wielkiemi, czarnemi oczyma i zaprosiła go do siebie.
Alexander pojechał do Piasecznéj i... od dnia tego coraz częściéj tam bywał.
Stary pan Tomasz dowodził, że dla małżonków, którzy po pobraniu się zbyt wiele i jawnie całują się, piérwszy rok pójdzie jak po maśle, a w drugim zacznie się już gruda.
Młodzi Snopińscy mieli dowieść, że oryginał miewał niekiedy trafne zdanie: im więcéj czasu upływało od połączenia się Wincuni z Alexandrem, tém częściéj cierpiała ona, tém więcéj myślała i coraz większéj nabierała powagi. A im bardziéj młoda kobieta traciła dawną swą dziecięcą wesołość, tém mniéj wystarczyć mogła swemu wesołemu mężowi.
Ona przychodziła zwolna do przekonania, że życie nie może być, jak o tém dawniéj marzyła, podobne do nocy balowéj, zapełnionéj tańcem, muzyką i miłośném marzeniem; on inaczéj pojąć go nie mógł.
Każdy dzień zwiększał rozdział między małżonkami i oddalał od nich czas, w którym było im miło z sobą i dobrze...
Przebudzenie Wincuni nie przyszło nagle, ale stopniowo; oczy jéj ducha otwierały się zwolna; każda niemal godzina przynosiła jéj myśl nową, nowe spostrzeżenia nad sobą i człowiekiem, z którym się połączyła; z każdą godziną przybywało jéj samowiedzy i smutku. Nie mówiła jeszcze sobie, że jest nieszczęśliwą, ale wiedziała dobrze, że szczęśliwą nie jest.
Nie nazywała się nieszczęśliwą, bo miała dziecię, dziecię, które kochała wszystkiemi siłami swéj ognistéj, kochającéj natury; nie czuła się szczęśliwą, bo nie miała z kim dzielić myśli swych, których było coraz więcéj w jéj głowie, odkąd została matką, bo nie czuła się już kochaną i... przestawała kochać!
Tak, zobojętnienie dla Alexandra wpływało w nią także stopniowo i zwolna jednocześnie, jak duch jéj budził się ze snu czarownego, w który wprawiły ją nagłe i bezwiedne uczucia dla pięknego młodzieńca i piérwsze chwile poślubne.
Nadeszła wiosna i w Niemence rozpoczęło się budowanie nowego domu. Alexander gorączkowo był niém zajęty. W dworku powstał ruch wielki, zwożono materyały, rąbano, piłowano, zakładano piérwsze fundamenta przyszłego mieszkania. Wincuni smutno było, że nie mogła dzielić radości męża, z jaką patrzył na te roboty, i jego zainteresowania się niemi. Serce jéj bolało, że miły domek, w którym się zhodowała, będzie opuszczony i rozwalony, a rozsądek mówił jéj, że wielki i kosztowny dom w Niemence będzie śmiesznością i pociągnie za sobą majątkową ruinę. Nie sprzeciwiała się w niczém mężowi, ale téż nie dzieliła jego marzeń i architektonicznych zapałów.
Alexander, widząc to, pochmurniał, milczał przed nią o tém, co go najmocniéj zajmowało i... i coraz bardziéj nudził się przy niéj.
Mimo jednak wielkiéj gorliwości i zapału, z jakim prowadził rozpoczęte dzieło, roboty około domu niewiele postąpiły w ciągu wiosny.
Wstrzymane one zostały nieprzełamaną zaporą... brakiem pieniędzy. Wprawdzie na zakupno materyałów Alexander użył całego jednorocznego dochodu z Niemenki, który, przefiltrowany przez palce ulubionego Pawełka, w połowie tylko doszedł rąk właściciela; wprawdzie zaciągnął już nawet dość znaczny dług na majątek; ale to wszystko nie starczyło na jego plany i potrzeby. Sposób życia nad stan, jaki zaprowadził w swym domu, pochłaniał wiele, a oprócz tego pieniądze rozchodziły się mu, Bóg wié jak, ale bardzo szybko. Sam nieraz dziwił się nad prędkiém roztopieniem się summy, jaką niedawno był posiadał, brał się do rachunku; ale, postawiwszy na papierze kilka cyfr, poziewał naprzód lekko, potém mocniéj, potém spazmatycznie i ogarniały go takie straszne nudy, że rzucał pióro i wołał na ratunek Pawełka.
Rozmowy z wiernym sługą ograniczały się w podobnych razach do krótkich pytań i odpowiedzi, przypominających ulubiony dyalog świętéj pamięci króla Sasa, Augusta III, z poufnym ministrem, Brühlem: „Hab ich Geld?“ miał zwyczaj pytać wiecznie skłopocony finansami monarcha: „Ja, Majestät!“ odpowiadał minister.
— Pawełku, czy nie masz pieniędzy? — pytał Alexander.
— Będą, panie — odpowiadał ekonom i najczęściéj dostarczał żądanéj summy, ale za jaką cenę! Posiadał on ku tym celom obszerne stosunki z żydkami w X. i okolicy, i na żądanie swego pana szperał po ich kieszeniach, aby z nich dobywać pożyczki na lichwę. Ile w tych pożyczonych summach należało do owych bankierów w chałatach, a ile do niego samego, było to już jego najściślejszą tajemnicą. Alexander brał pieniądze, wydawał na nie dokumentów, ile kto żądał, zobowiązywał się do procentów, jakich kto wymagał, i za każdym razem tłómaczył się przed samym sobą, że już ostatni raz pożycza, i to niezawodnie na cele wielce pożyteczne, jako: budowanie nowego domu, ulepszenie gospodarstwa, podnoszenie dochodów majątku, które w dwójnasób opłacą poniesione straty. Ale skoro tylko raz wziął do ręki prześliczne zielone i różowe papierki, rozpełzły się one dziwnym sposobem na drobnostki, elegancye, powiększania komfortu w domu, na przysługi, czynione damom za domem, i wkrótce rozpoczynał się znowu dyalog króla Sasa: Hab ich Geld?
Im częściéj powtarzały się te dyalogi, tém więcéj wzrastała ważność Pawełka w Niemence, jego omnipotencya w rządach i wpływ nad umysłem Alexandra. A powtarzać się one mogły długo jeszcze, bo Alexander wziął Niemenkę bez grosza długu i, jak wiadomo było całéj okolicy, w bardzo pięknym stanie. Towarzystwo więc kredytowe, złożone z Pawełka i jego przyjaciół żydków, długie jeszcze mogą składać regestra na plecach Niemenkowskiéj hipoteki, dopóki one jéj całéj nie pokryją.
Wincunia wcale nie wiedziała o finansowych operacyach męża, mało znała praktyczną stronę życia i ani jéj na myśl przychodziło wypytywać męża, a tém bardziéj wywiadywać się z innych stron o interesach majątkowych. Niekiedy wprawdzie zastanawiała się, zkąd Alexander bierze pieniądze na zbytkowe przedmioty, któremi coraz więcéj dom napełniał, na opłatę zbyt licznych sług, masę niepotrzebnych drobnostek i budowanie nowego domu. Pytania te wszakże przelotnie tylko zjawiały się w jéj umyśle i żadną nie napełniały jéj obawą. Przychodziła zawsze do przekonania, że dochody z Niemenki muszą starczyć na wszystko, zresztą nie była pewną, czy mąż jéj nie posiada kapitału, bo ani pytała go o to nigdy, ani dbała o to. A jeżeli kiedy nasuwało się jéj wspomnienie ruiny majątkowéj, jaką widziała w dzieciństwie swojém, i od któréj uratował ją Bolesław i zdejmowała ją mimowolna trwoga, aby nie popaść w nią znowu; to teraz właśnie, gdy miała dziecię, dla którego chciała-by zebrać wszystkie moralne i materyalne skarby świata, były to raczéj instynktowe przeczucia, niż skutek na czémkolwiek opartych wyrachowań. Ona liczyła się dopiéro z bogactwem domowego szczęścia i coraz jaśniéj widziała w niém bankructwo; o inne nie troszczyła się jeszcze, — miało to przyjść z czasem.
Powoli zmieniła sposób życia, do jakiego przywykła była w piérwszym roku małżeństwa i wracała do dawnego. Coraz więcéj nabierała zamiłowania w zajęciach gospodarskich, a w pracy znajdowała przyjemność i prawdziwą pociechę. Najżywszéj radości, od chwili gdy zwinęły się skrzydła uniesień, któremi czas jakiś ulatywała nad ziemię, doświadczyła, gdy dziecię jéj poraz piérwszy różanemi usteczkami uśmiechnęło się do niéj i wymówiło spieszczone imię matki. Dnia tego czuła się niewymownie szczęśliwą, cały świat wydał się jéj piękniejszym, świeższym, niewypowiedziane i nieokreślone dobrze nadzieje ogarnęły jéj serce. Gdy dziecię, uśmiechając się i drobnemi rączkami bawiąc się z jéj warkoczem, usnęło w kolebce, wybiegła do ogrodu, z uśmiechem powitała kwiaty, rosnące na klombach, i donośnie zaśpiewała swoję dawną, wesołą, dziewiczą piosenkę. Nad wieczór jednak stała się smutną. Przypomniała sobie, że nikt nie podzielił z nią dzisiejszéj jéj radości. Alexandra cały dzień nie było w domu. O zmroku usiadła nad kołyską uśpionego dziecka i pogrążyła się w dumaniach. I Bóg wié jak, myśl jéj zabłądziła do Topolińskiego dworku, w którym niegdyś często z ciotką bywała, i przedstawiła jéj postać Bolesława. Czemu on nie słyszał piérwszego słowa mego dziecka? pomyślała, on podzielił-by moję radość! A Oleś, Oleś nie wiem nawet, kiedy wróci do domu, a gdy wróci, pewna jestem, że wcale nie zajmie go i nie ucieszy ten piérwszy objaw budzącéj się myśli naszego dziecka!... Gdy wniesiono do pokoju lampę, światło jéj przejrzało się w łzie, drżącéj na rzęsach Wincuni. Łza ta cicho spadła na główkę śpiącego dziecka, a młoda matka samotnie myślała daléj.
Myślała o tém, że ponieważ dziecię jéj przemówiło, wkrótce coraz więcéj i więcéj mówić będzie, zacznie rozmawiać z matką i pytać. Na pytania budzącego się umysłu trzeba będzie odpowiadać, a zatém rozwijać, prowadzić go stopniowo po drodze myśli do światła i wiedzy. Ale, ażeby uczyć i kształcić, trzeba saméj wiele umiéć. I Wincunia piérwszy raz zaczęła rachować się z tém, co umié; domyślała się, jakie będą pytania, które jéj zada córka, i myślała, w jaki téż sposób odpowié na nie. Z tych rozmyślań stworzyło się w niéj silne postanowienie kształcenia własnego umysłu, nabywania takiego zasobu światła, aby mogła być w przyszłości jedyną mistrzynią i przewodniczką córki.
O! bo ja jéj nigdy nie powierzę nikomu obcemu a ojciec... ojciec jéj mi nie pomoże... I znowu myśl jéj zabłądziła do Topolina: on-by mi pomógł, a raczéj jabym tylko mu pomagała — rzekła do siebie, oczyma ducha wpatrując się w rozumną twarz Bolesława. Od tego dnia zaczęła pilnie wczytywać się w książki, przysłane jéj przez Bolesława, i te, które otrzymała od niego dawniéj, a nawet gdy nie czytała, w każdéj chwili towarzyszyła jéj myśl oświecania się, nabywania coraz szerszéj wiedzy. Uważniéj zaczęła patrzéć na ludzi i naturę; każda twarz spotkanego człowieka, każda roślina, ptak, gwiazda, miały jéj coś do powiedzenia. Z jednych czerpała naukę, z innych poezye, a wszystko starownie składała w sercu i zapisywała w umyśle, tworząc niby skarbnicę, z któréj w przyszłości dziecię jéj czerpać miało.
Wszystkie te wzrastające w niéj zamiłowania i cechy, jakiemi one piętnowały stopniowo jéj osobę, coraz bardziéj oddalały od niéj Alexandra. Gdy przechodziła obok niego z kluczami w ręku, żartował z niéj wesoło, gdy był w dobrym humorze; ale daleko częściéj uśmiechał się z utajoną ironią, uciekał od niéj, gdy ujrzał ją z książką.
— Dziwnie prędko postarzałaś się, moja Wincuniu — rzekł raz do niéj. Młoda kobieta żartobliwie spojrzała w lustro i odpowiedziała z uśmiechem:
— Nie zdaje mi się, aby tak było: jeszcze nie mam ani jednéj zmarszczki na twarzy i ani jednego siwego włosa!
— Nie o tém mówię — odrzekł Alexander — jesteś owszem ładniejszą, niż kiedy, ale masz gusta i zwyczaje staréj kobiety.
— Co przez to rozumiész? — spytała żona.
— Nie lubisz towarzystwa, nie bawią cię wcale piękne rzeczy, które sprowadzam do domu, i ubranie, jakie dla ciebie kupuję, i dziwnie jesteś poważna. Gdybym jeszcze i ja miał podobne usposobienie, żylibyśmy jak pustelnicy i poziewalibyśmy całe życie, patrząc na siebie.
Wincunia zbliżyła się do męża, z łagodną pieszczotą położyła dłoń na jego czole.
— Nie miéj mi tego za złe, mój drogi Olesiu — rzekła — cóżem ja winna, że mnie najlepiéj w domu, z tobą, z dzieckiem naszém, z książką i z kluczami? Ja innego życia nie pojmuję.
Alexander z tłumionym gniewem wzruszył ramionami.
— Alboż ja ci bronię żyć, jak ci się podoba? — odpowiadał — zdaje mi się, że nie możesz uważać mię za despotycznego męża. To tylko, że gdym się z tobą żenił, nigdy nie przypuszczałem, abyś miała podobne usposobienia. — Starał się powiedziéć to niedbale i grzecznie, ale w głosie jego przebiła się gorycz i wyrzut.
Odszedł: Wincunia pozostała smutna; pytała siebie długo, czy niéma jéj winy w tym rozstroju, jaki zapanował między nią a jéj mężem? Ale sumienie odpowiedziało jéj, że nie powinna zmieniać postępowania swego i przekonań, jakie nią rządziły; że przedewszystkiém była matką, a szczęście jéj dziecka wymagało, aby nie psuła i nie rozpraszała swego ducha, ale, przeciwnie, podnosiła go i wzbogacała. Nagłe wspomnienie przyniosło jéj na pamięć owę chwilę rozmyślania po nocy balowéj, w któréj ważyły się jéj losy i postanowienia. Ujrzała znowu te same postacie, które, wyrojone z jéj ducha, stały wówczas po-nad nią, brakło tylko między niemi namiętności i marzeń: piérwsza skonała, drugie pierzchły dawno, za to sumienie ujrzała jaśniéj i wyraźniéj niż kiedy, i przypomniała sobie to, co ono jéj wtedy mówiło: że miłość jéj dla Alexandra była chwilowym tylko szałem, omamieniem, a nie prawdziwém zacném uczuciem.
Zakryła oczy z przestrachem, bo brzeg czarnéj przepaści, który spostrzegała niekiedy, ukazał się jéj blizko... bardzo blizko. Stłumiła w sobie myśl o ostateczném rozczarowaniu i zobojętnieniu. Rozkazała sobie uznać się za winną niezgody, jaka panowała między nią a mężem, a uniewinnić Alexandra. Broniła się od własnych pytań i zwątpień, niemniéj jednak serce jéj ściskało się boleśnie. I znowu, nie wiedząc sama jakim sposobem, myślą ujrzała dworek Topoliński a w nim Bolesława i na obrazie tym zatrzymała wzrok długi, łzawy.
Obraz ten zresztą nasuwał się coraz częściéj jéj wyobraźni: gdy była w zwyczajném usposobieniu, nie widywała go, ale w chwilach radości lub smutku zjawiał się zawsze przed nią, jakby czarnoksięzką różdżką wywołany. Przed obrazem tym skarżyła się w cierpieniu cichą skargą rozpłakanéj myśli, jemu pokazywała chwilowe swoje pociechy, jego pytała w wątpliwościach. Twarz Bolesława ukazywała się jéj, to pogodna i wesoła, to rzewnie zadumana, to blada i napiętnowana boleścią wielką, jak ją w chwili rozstania widziała. Czasem żal ją ogarniał, czasem wstyd niewytłómaczony, czasem tęsknota, a sumienie odzywało się cicho: ostrzegałem cię! Dobroć, także wyzwolona z płomienistego wieńca zgasłéj namiętności, stawała przed nią rozpłakana i bez oliwnego wieńca na głowie, bo utraciła spokój, i wspomnienia otaczały głowę jéj mglistym chórem, piękne śpiewając pieśni o dzieciństwie jéj i najpiérwszych latach młodości. Wtedy młoda kobieta, łzami serdecznemi zalana, padała na klęczki przed świętym obrazem i modliła się długo, boleśnie. Raz śród modlitwy zawołała: Boże mój! zgrzeszyłam! — Ale gorzéj bywało, gdy przed oczyma samotnéj kobiety stawały obok siebie dwie postacie: dawnego przyjaciela jéj lat dziecięcych i dziewiczych i tego, czyją była małżonką. Wtedy Wincunia odwracała oczy, starała się myśléć o czém inném, patrzéć na co innego; ale dwie postacie, jedna silna duchem, myśląca, szlachetna, druga piękniejsza wprawdzie zewnętrznie ale płocha, niedołężna, rozbawiona, upornie przedstawiały się oczom jéj ducha, a głos wewnętrzny, natarczywy, bolesny, wołał do niéj: porównaj! porównaj!...
I coraz prędzéj, coraz wyraźniéj sprawdzały się przepowiednie starego oryginała, pana Tomasza; Wincunia budziła się z hallucynacyi, miraże pierzchały, okazywała się rzeczywistość, wyrosła z kryształowych pałaców marzeń, ziejąca czarném dnem przepaści.
Około jesieni Alexander wyjechał do rodziców na kilka tygodni. Wincunia, pozostawiona sama, więcéj jeszcze miała czasu do kształcenia się i rozmyślań. Od wyjazdu pana domu cisza zapanowała w Niemence, kiedy niekiedy tylko zajrzał tam z odwiedzinami jaki sąsiad lub sąsiadka. Wystarczało jednak tych odwiedzin, aby do ucha Wincuni dochodziły słowa i wieści, rzucające cień na jéj męża i draźniące jéj serce i miłość własną kobiecą.
Pewnego dnia, naprzykład, jeden z dawno znajomych, prostoduszny i otwarty wieśniak, odwiedzający Niemenkę, rzekł do Wincuni:
— Prawdziwie nie pojmuję, jak mąż pani mógł na tak długo dom opuścić, w porze tak ważnéj dla gospodarza.
— Pozostawił ekonoma, który go zastępuje — odrzekła młoda kobieta.
— A naprzód powiem pani dobrodziejce — rzekł sąsiad — że ten ekonom, Pawełek, to wielki łotr i strasznie państwa okrada, to już wiadomo całéj okolicy; a potém, czy to nam biednéj szlachcie należy trzymać ekonomów i spuszczać się na nich? Co innego kto ma wielkie majątki, ale na małym folwarku, to pani dobrodziejko, pańskie oko konia tuczy.
Wincunia nic nie odpowiedziała, czuła słuszność słów sąsiada.
Innym razem przybyła znowu sąsiadka, daleka krewna Wincuni, niemłoda jejmość z rumianą twarzą, otyłą figurą, oczyma łatwemi do wylewania łez i językiem, obracającym się z szybkością skrzydeł wiatraka. U samego wstępu pochwyciła młodą krewniaczkę w objęcia, przycisnęła ją do piersi, ubranéj w kwiecistą suknią i zawołała:
— Oj, biedaczko ty moja, biedaczko!
Wincunia zaśmiała się głośno.
— Zkąd spada na mnie ta nazwa? — spytała żartobliwie.
Sąsiadka patrzyła na nią łzawemi oczyma.
— Ej, nie udawaj, nie udawaj! — wołała, trzymając jéj rękę w swych pulchnych dłoniach — wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi. Czy to nie wiadomo, że mąż twój ferta się po świecie i koperczaki stroi, to do téj kokietki Karliczowéj, to do Józi Siankowskiéj, a ciebie biedaczkę zostawia w domu, jak pustelnicę. Już ja dawno zbieram się prawdę jemu powiedziéć i ująć się za tobą, bo co brzydko to brzydko, mając taką piękną i młodziutką żonę, romansować z tą panią Karliczową, co to... Boże odpuść... — Długo w ten sposób mówiła sąsiadka, a Wincunia zdawała się nie miéć siły odpowiedziéć jéj choćby jedném słowem. Boleść, zdziwienie, upokorzenie i gniew zalewały twarz jéj, to bladością, to rumieńcem, a tymczasem sąsiadka prawiła ciągle i z długiego jéj monologu Wincunia dowiedziała się o wszystkich plotkach, jakie krążyły po sąsiedztwie o niéj i o jéj mężu. Było ich wiele, ale dwie z nich stanowiły tło do reszty innych i z mnóztwem waryacyi powtarzały się wciąż na jeden temat: że Alexander Snopiński jest próżniakiem i utracyuszem, który marnuje fundusz i wkrótce całkiem go zmarnuje.
Gdy sąsiadeczce zabrakło już nareszcie sił do mówienia i gdy zakończyła swój monolog ciężkiém westchnieniem na teraźniejsze zepsucie świata, Wincunia podjęła schyloną dotąd głowę i odpowiedziała bardzo spokojnie, a nawet z uśmiechem:
— Moja kochana pani Ignacowo! niezmiernie mię dziwi, zkąd ludziom te wszystkie rzeczy, o których mi opowiadałaś, przychodzą do głowy. Mało nas zresztą obchodzi, co o nas ludzie mówią, bo zawsze jednostajnie kochamy się i jesteśmy z sobą zupełnie szczęśliwi.
Sąsiadka spojrzała na Wincunię wielkiemi oczyma i pomyślała: — Albo ona taka głupia, że nic nie widzi i niczego się nie domyśla, albo udaje.
Wincunia po wyjeździe sąsiadki wyszła przed zmrokiem do gaju. Schyłek dnia był jesienny, mglisty, ale ciepły, niebo było szare ale spokojne, po ziemi rozścielały się żółte liście.
Wincunia szła powoli udeptaną przez gaj ścieżką, wkoło niéj wiatr z cicha szumiał między gałęźmi bezlistnych drzew, niekiedy w oddali zakrakała wrona, albo jaka sucha gałęź oderwała się z wierzchołka brzozy i z szelestem spadała na ziemię.
Młoda kobieta wydawała się smutną i zgnębioną, głowę przechyliła na piersi i splecione ręce opuściła na suknią. Myślą porównywała własne swe spostrzeżenia i zdania ze słowami, które jéj o Alexandrze mówiła sąsiadka i zapytywała myślą: byłyż-by one prawdą? Alexander kochankiem pani Karliczowéj? we dwa lata po ślubie?
A więc nie kocha jéj i nigdy nie kochał, a jeżeli i kochał, czémże było to uczucie? A tę panią Karliczową czyliż kocha on? wszakże znał ją piérwéj i snać nic go nie ciągnęło do niéj, kiedy związał się małżeństwem z inną kobietą? A więc i tamtéj nie kocha! a jednak jasném było jak dzień, że obojga ich wiążą stosunki inne, ściślejsze, niż powszedniéj światowéj znajomości. Jakiegoż więc rodzaju stosunki te być mogą?
Zadając sobie to ostatnie pytanie, Wincunia przypomniała sobie owe spojrzenie pani Karliczowéj na jéj męża rzucone, w którém wydało się jéj, że na jednę sekundę ujrzała — nieznane, przepaściste, ciemne światy wewnętrzne pięknéj kobiety. Zaczęła sobie przypominać wszystko: owę rozmowę męża swego i pani domu, prowadzoną półgłosem w Piasecznéj przy fortepianie, pewne półsłówka, mimowoli wymykające się niekiedy z ust Alexandra, jego draźliwe usposobienie, w jakie wpadał znowu po powrocie z Piasecznéj, opinią ogółu o pani Karliczowéj, wraźliwość i lekkość charakteru męża; a z tego wszystkiego wywiązało się w jéj umyśle przekonanie, że to, co mówiono, było prawdą...
Alexander nie kochał jéj nigdy; to, co czuł dla niéj, gdy się z nią żenił, było wrażeniem chwili, kaprysem, fantazyą...
Nie kochał on także i pani Karliczowéj, bo gdyby ją kochał prawdziwie, nie żenił-by się z inną; to, co czuł dla pięknéj wdowy, musiało być także niczém więcéj, jak szałem zmysłów i wyobraźni, z domieszaniem próżności i zamiłowania w blasku, jakim otoczona była bogata i światowa pani.
Myśl Wincuni przerażona zaczęła błąkać się po rozdrożach dziwnych, nieznanych jéj dotąd, niepojętych dla niéj światów występku...
Po raz piérwszy ludzie okazali się dziwnie źli, fałszywi, zbrukani...
Kim jest ta kobieta, która dla dogodzenia fantazyi, dla igraszki, odbiera innéj szczęście i spokój domowy? Kimże jest ten człowiek, który z takim zapałem przysięgał jéj wieczną miłość i opiekę, a tak prędko... tak prędko zdradza ją i opuszcza? Jakimże jest ten stosunek dwojga ludzi, tak różnych sferą towarzyską, wiekiem, położeniem? Jakiego rodzaju jest to szczęście czy zadowolenie, jakie oni ze stanowiska tego odnoszą? Jakież są te dusze, tak lubujące się w cieniach i tajemnicy?
Ciemny, ciemny obraz zarysował się przed oczyma ducha kobiety, która, lubo sama uległa szałowi i rozmarzeniu, lubo unosiła się przez czas jakiś na skrzydłach ognistéj, namiętnéj miłości, pozostała czystą w myślach, dziewiczą w poczuciach, a nie znała, nie rozumiała dotąd pewnych przepaścistych grzechów świata... Szła smutna, pełna zwątpień i goryczy i pytała siebie: czém będzie przyszłość jéj i jéj dziecka z tym człowiekiem, który ją zawiódł tak srodze... Nagle, śród głębokiéj ciszy gaju, obił się o jéj uszy gwar kilku głosów, złączony ze skrzypieniem żurawia u studni, rykiem bydła i uderzeniem siekiery. Podniosła oczy i zobaczyła przed sobą ostrokół, oddzielający od gaju ogród i dziedziniec Topolina. Po przez bezlistne gałęzie drzew widziała nawet ścianę domku Bolesława. Nie spostrzegła, jak w zamyśleniu oddaliła się znacznie od Niemenki, a zaszła na drugi koniec gaju. Stanęła jak wryta i długo stała, patrząc na ten pogodny dworek, przysłuchując się różnym odgłosom, które w nim odzywały się, niby brzęczenie pracowitych pszczółek. Ten spokojny, pełen prostoty i poczciwéj pracy obrazek, dziwną sprzecznością stanął naprzeciw tego ciemnego, grzesznego, tajemniczego obrazu, który myśl jéj zaćmiewał przed chwilą...
Zmrok zaczął zapadać, a razem z nim ucichały wszystkie odgłosy we dworku. Naprzód umilkło skrzypienie studni, potém ryk bydła słabł i oddalił się, potém rozmowy i nawoływania ludzkie ustały; ostatnia jeszcze odzywała się siekiera, z głuchym hukiem uderzająca o drzewo, ale po chwili i ten odgłos stawał się coraz słabszy, krótszy, po długim przestanku ozwał się raz i jeszcze raz, ostatni huk rozpłynął się przeciągle w powietrzu, gdzieś daleko w głębi gaju odpowiedziało mu echo i wszystko umilkło, zupełna cichość ogarnęła dworek, który po pracy dziennéj zdawał się marzyć lub modlić. W jedném oknie domu błysnęło światło i nad ostrokołem migotało na tle szarych drzew.
Wincunia stała, słuchała, patrzyła... Między głosami rozmawiających na dziedzińcu ludzi poznała głos Bolesława, spokojnie wydającego rozporządzenia gospodarskie. Teraz, gdy wszystko umilkło i światło błysnęło w oknie, ujrzała wyobraźnią dawnego przyjaciela swego, siedzącego samotnie przy świetle lampy nad książką w zamyśleniu, którego wyraz tak pięknie zdobił proste i pospolite rysy. — Tu spokój, uczciwość, praca, tu światło ducha i szczęście!... — szepnęło jéj serce.
Westchnęła całą piersią i zwolna odeszła ku Niemence.
Po wyjeździe Alexandra do rodziców, Wincunia otrzymała piérwszy list, bardzo śpiesznie i czule napisany. Pisał, że tęskni za nią i malutką Andzią, że postara się jak najprędzéj wrócić, a tymczasem całuje ją po tysiąc razy. W ciągu pisma nazwał ją nawet parę razy „śliczną perełką”, a była to nazwa, któréj używał najczęściéj, mówiąc z nią w owém cudowném półroczu poślubném... Drugi list przyszedł znacznie późniéj i był o wiele chłodniejszym; trzeci zawierał już tylko parę wierszy, napisanych na prędce, donoszących o dobrém zdrowiu i rychłym powrocie i zakończonych pretensyonalnym podpisem „ton affectueux mari”. Potém Wincunia żadnego nie otrzymała listu, choć upływały tygodnie, a mąż jéj nie wracał.
— Musi codziennie wybierać się w drogę i dla tego nie pisze — mawiała do siebie — zresztą, cóż dziwnego?... — dodawała i bolesny uśmiech okrążał jéj usta. Uśmiech ten mógł się wyrazami tłómaczyć tak: może tam znalazł drugą panią Karliczową! Zupełne, gorzkie rozczarowanie obejmowało ją; zwątpienia wkradały się w umysł, a z niemi razem zobojętnienie do Alexandra coraz bardziéj wnikało do serca.
Nie zabrakło téż jéj i pewnego wyjaśnienia powodu długiéj nieobecności i długiego milczenia męża. Jeden z sąsiadów przyjechał raz do niéj i zapytał:
— A w jakich stronach mąż pani dobrodziejki obecnie bawi przy rodzicach?
— Na Polesiu — odpowiedziała Wincunia.
— Ba, ba! — zawołał sąsiad — to już i rozumiem, dla czego tak długo tam bawi! wesoło tam, wesoło!
— Czy pan znasz tamte strony? — spytała młoda kobieta, tłumiąc przykre wrażenie.
— Doskonale! Stryj mój trzymał tam dzierżawę przed trzema laty, w powiecie K...
— Tam też i rodzice Olesia...
— Ot, widzi pani dobrodziejka! Ja bywałem często u stryja, a że byłem jeszcze nieżonaty, to bywało, jak pojadę, i wracać się nie chce ztamtąd. Śliczne towarzystwo! Dworów jak nasiał, a wszystko gościnne, kordyalne, zamożne a i oświecone, pani dobrodziejko, bardzo oświecone!
Powiat K... słynie ze swych miłych dworów i towarzystw. Jeden tylko tam brak... młodych mężczyzn, nie żeby ich wcale nie było, ale że, w stosunku do panien, bardzo mała liczba. To téż, jak zjawi się jaki nowo przybyły młody człowiek, to już może wybierać między pannami, jak mu się żywnie spodoba. Przytém lubią tam bardzo wesołych ludzi, dobrych tancerzy i takich, coby w salonie znaléźć się potrafili. Bo tam, pani dobrodziejko, salony w każdym dworze co się nazywa... Ej, ej, mężulek pani ugrzązł tam, ugrzązł w tych salonach i między panienkami.
Trudno było odgadnąć, czy młody sąsiad, który przed trzema laty aspirował do ręki Wincuni, mówił w ten sposób przez dobroduszność, czy przez złośliwość? Ale Wincuni wydało się, że na twarz jego wybił się lekki odcień ostatniéj.
Podniosła głowę ze spokojem i pewną dumą i odpowiedziała z uśmiechem:
— Bardzo cieszę się tém, że mój mąż dobrze czas przepędza; pisał nawet do mnie o tém w ostatnim liście. Co zaś do długiéj niebytności, wcale mię ona nie dziwi i nie niepokoi. Rodzice mają téż swoje prawa...
— Pani dobrodziejka jesteś Aniołem dobroci, że tak explikujesz wszystko — zawołał sąsiad — o! bo ja wyznam otwarcie, że nie porzucił-bym żony i domu na tak długo, nawet na żądanie rodziców.
— A ja, na miejscu żony pana, zmusiła-bym go, abyś był dobrym synem — rzekła z uśmiechem. — Długo rozmawiali w żartobliwy sposób o tym samym przedmiocie, a sąsiad, wyjeżdżając, mówił do siebie:
— Ślepa kobieta, słowo daję!...
Po odjeździe swego dawnego aspiranta, Wincunia poczuła się mocno zmęczoną walką i ukrywaniem uczuć, jakiemi ją napełniała jego rozmowa. Odetchnęła dopiéro swobodniéj przy kołysce dziecka, gdy ono, obudziwszy się z uśmiechem, wymówiło imię matki; wzięła je w ramiona, przytuliła do piersi i zapomniała o wszystkiém.
Jednego z dni głębokiéj jesieni, Wincunia otrzymała zaproszenie do proboszcza z X., na uroczystość otworzenia nowo zbudowanego szpitala. Szpital ten budował się wiosną i latem pod dyrekcyą Topolskiego, dwóch innych mieszkańców okolicy, proboszcza i zawezwanego na stałe mieszkanie do X. lekarza. Przez cały czas wznoszenia i urządzania zakładu, rozszerzano między niższemi warstwami pojęcie o pożyteczności jego i korzyściach, jakie zeń wypłyną dla publicznego zdrowia. Właściciel oberży z bilardem, Szloma, roztropny i oświecony trochę przez ciągłą styczność ze szlachtą żyd, przytém obdarzony snać z natury duchem nowatorstwa, bardzo przyjął do serca pomysł szpitala i gorliwie dopomagał wszystkiém, czém mógł, jego założycielom. A ponieważ posiadał ogólny szacunek swych współwyznawców, słowa jego wywierały na nich wpływ zbawienny. Na zarzut żydowskich familii, że w chrześcijańskim szpitalu będą udzielane lekarstwa i pożywienia trefne, upewniał, że szpital będzie miał dwa oddziały: jeden dla chrześcijan, drugi dla starozakonnych.
— No, jeżeli tak, to dla czego nie mamy tam leczyć się? — odpowiedzieli żydzi.
Szloma miał następnie o tym przedmiocie długą rozprawę z Topolskim, a gdy po niéj wrócił do domu, rzekł do żony:
— Nu, ten Topolski to... to...
Szukał długo wyrazu, któryby dorównał wysokości pochwały, jaką miał w myśli.
— To cymes! — dokończył, gładząc z przyjemnością pejsy.
— Prawda — odpowiedziała Szlomowa — to fein człowiek.
— On nie uważa — ciągnął Szloma — jakiéj kto religii i jakiego stanu: czy żyd, czy chrześcijanin, czy szlachcic, czy chłop; a powiada, że kto tylko cierpi, temu trzeba dać pomoc.
Po rozprawie ze Szlomą, Topolski miał z kolei długą naradę z doktorem i współdziałaczami w przedsięwzięciu, a skutkiem jéj było urządzenie dwóch sal w szpitalu: jednéj dla chrześcijan, drugiéj dla starozakonnych.
W dniu naznaczonym na otworzenie zakładu, mnóztwo ludzi zebrało się do kościoła, proboszcz odprawił solenne nabożeństwo, przemówił do zgromadzonych kilku ciepłemi słowami, zastosowanemi do okoliczności, komentującemi text Ewangeliczny: „co dacie jednemu z maluczkich braci moich, mnie dacie”, potém zaprosił całe zebranie do siebie na plebanią; rozstawione były ławy i stoły z przekąską i napitkiem.
Wkrótce małe pokoiki księdza zapełniły się takim tłumem gości, że miejsca zabrakło do siedzenia, i kto późniéj przybył, ten z trudnością mógł przecisnąć się do gospodarza domu. Zebranie to składało się z najróżniejszych żywiołów: byli w niém mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi i średniego wieku. Na głowach żon dzierżawców i drobnych właścicieli piętrzyły się czepce z różnofarbnemi wstążkami, twarze młodych kobiet i panienek jaśniały ciekawością i zadowolnieniem ze znalezienia się w tak liczném gronie. Między mężczyznami były okrągłe i rumiane oblicza starych gospodarzy, z poczciwemi, ale mało obiecującemi inteligencyi oczyma; kręciły się między kobietami z pańska po szlachecku przybrane postacie młodzieży, bywającéj na sali u Szlomy; nie brakło téż rozumnych i myślących fizyognomii, jak proboszcza, doktora, Topolskiego, filuternie oryginalnego pana Tomasza i kilku innych.
Gwar z razu był wielki, panienki rozmawiały z młodzieżą i chychotały między sobą; gospodarze rozprawiali o polityce i urodzajach; pan Tomasz wypowiadał po swojemu jakieś oryginalne zdania, na które otaczająca go część parafii zgodzić się nie mogła i protestowała bardzo żywo. Franuś Siankowski tubalnym głosem prawił komplementa panienkom, a zająkliwy Rybiński starał się mu dorównać w wymowie; ale sprzeciwiała się temu wada jego organiczna, co wzbudzało ciche śmieszki i uśmieszki panienek.
Na najpokaźniejszém i najwygodniejszém miejscu siedziała hrabina X., przybyła na kilka tygodni do swojéj rezydencyi, dla załatwienia osobiście pewnych spraw swego wielkiego majątku. Szacowała ona niezmiernie miejscowego proboszcza, i na jego zaproszenie chętnie zgodziła się uczestniczyć w zebraniu. Wielka pani, młoda jeszcze i pełna zewnętrznego wdzięku, znalazłszy się między szlachecko-demokratycznym tłumem, zdawała się całkiem zapominać o swym tytule i bogactwie; była uprzejmą, wesołą, pełną prostoty, czém od razu ujęła sobie wszystkie serca. Niedaleko hrabiny między młodemi kobietami siedziała Wincunia, skromnie ale bardzo gustownie ubrana. Zupełnie była spokojną na pozór, nawet rozmawiała z ożywieniem, ale wszyscy jéj znajomi od razu uczynili uwagę, że od pewnego czasu zbladła i zmizerniała widocznie. Kiedy uwaga ta doszła do jéj uszu, młoda kobieta stała się jeszcze weselszą i rozmowniejszą, a tylko kiedy niekiedy zamyślała się i zatrzymywała na chwilę wzrok na twarzy Bolesława, który w drugim końcu pokoju rozmawiał z kilku sąsiadami. Harmonia, wesołość, i kordyalność panowała w całém zebraniu; częste wybuchy śmiechu gospodarzy i młodzieży unosiły się nad całym gwarem i mieszały się ze słowami poważniejszych rozmów, jakie się toczyły wkoło hrabiny, proboszcza, pana Tomasza i Topolskiego. Wszyscy nastrojeni byli na ton serdeczny i wesoły i nikt nie spostrzegł, że były w zebraniu dwie twarze, po których przebiegał chwilami wyraz silnego, a szybko powściąganego wzruszenia, twarze, których spojrzenia często spotykały się, jakby wiedzione ku sobie niewidzialnym magnetycznym prądem...
Od czasu rozstania, Wincunia i Bolesław spotykali się po raz piérwszy w towarzystwie: w zebraniu zaś były osoby zdjęte wielką ciekawością: jak téż Topolski powita swą dawną narzeczoną, a ona jego? Ku wielkiemu zdziwieniu tych, którzy spodziewali się ujrzéć małą scenkę lub skandalik, Bolesław, wchodząc i witając znajomych, spokojnie a serdecznie podał rękę Wincuni, zamienili ze sobą kilka słów zwyczajnych, poczém on odszedł do grona mężczyzn. Parę osób, patrzących na to, szepnęło między sobą: on snać już przestał ją kochać, a ona jego nigdy nie kochała. Uniknęła wszystkich oczu nagła bladość, która zalała twarz Bolesława w chwili, gdy dotknął ręki Wincuni; nie zrozumiano téż uśmiechu, z jakim ona odpowiedziała mu na jakieś powszednie zapytanie... a jednak w uśmiechu tym było całe serce cierpiące, żałujące, stęsknione...
Po obfitém i smaczném, choć nie wytworném śniadaniu, proboszcz prezentował obecnym nowo przybyłego do X. lekarza, który, serdecznie powitany, serdecznie téż witał przyszłą swą klientelę. Następnie wszyscy poważniejsi ludzie zebrali się do pokoju, w którym znajdowała się hrabina, i Bolesław Topolski został wezwany przez proboszcza, aby zdał sprawę sąsiadom z urządzenia Szpitalu, którego dokonaniem głównie się zajmował. Bolesław, otoczony gronem mężczyzn, przystąpił do stołu, na którym leżały papiery i rachunki, tyczące się dobroczynnego przedsięwzięcia, i zabrał głos z pełną prostoty powagą. Wykrzykniki, pochwały i potwierdzenia co chwila przerywały mu mowę; gdy skończył, doktor przemówił kilka słów o potrzebie zaprowadzenia w okolicy pewnych niezbędnych prawideł i urządzeń hygienicznych; potém nowi znajomi uściskali go z kolei serdecznie i przyrzekli przyjęcie podanych przez niego projektów. Gdy gwar umilkł znowu nieco, proboszcz odezwał się:
— Z pomocą Boga i współdziałaniem poczciwych ludzi, doprowadziliśmy do szczęśliwego końca użyteczne przedsięwzięcie posiadania w okolicy stałego lekarza i urządzenia dla biednych klas szpitalu. Ale nie koniec na tém, panowie, a przynajmniéj nie powinien być na tém koniec. Działajmy daléj równie użytecznie dla siebie; ogólny początek już zrobiony, ale wiele jeszcze uczynić trzeba, aby okolicę naszę doprowadzić do kwitnącego stanu społecznego i rolniczego. Przygotowaliśmy, kochani sąsiedzi, parę projektów, które wam podamy; może uznacie w ich spełnieniu korzyść własną i ludzi, na których czele stoicie, jako oświeceni i bogatsi...
— Jakież to projekta? jakie? — zawołało kilka głosów.
— Jam nie tęgi w wymowie — zażartował proboszcz — i lubo pojmuję plany i podzielam je całą duszą, nie potrafił-bym jednak dokładnie wam ich objaśnić; ot, poprośmy naszego pana Topolskiego.
Bolesław zaśmiał się:
— Chcecie, proboszczu, jak widzę, wykierować mię na Cycerona! — rzekł.
Kilka głosów zaśmiało się, a kilka ozwało z prośbą, aby Bolesław objawił te plany, ułożone z proboszczem ku publicznemu użytkowi.
— Czemuż-by nie — poprostu odpowiedział Topolski — z chęcią powiem państwu, co myślę. Oto potrzebujemy, bardzo potrzebujemy dwóch rzeczy: wzmożenia się oświaty i podniesienia w dość smutnym stanie zostającego rolnictwa.
— A jakiemiż środkami pan sądzisz, że nabyć się dadzą te dwie rzeczy? — z lekkim przekąsem spytał plenipotent hrabiny, wygolony i wyfrakowany jegomość, stojący za krzesłem swéj pryncypałki.
— Tego, co powiem, nie podaję za pewniki, są to tylko propozycye — odparł spokojnie Bolesław: — dla oświaty potrzebujemy założenia biblioteki wspólnéj i składkowéj dla nas oświeceńszych, a szkółki dla włościan; w celu podniesienia rolnictwa, przemysłu, handlu i kredytu, co wszystko razem łączy się z sobą, powinnibyśmy zaprowadzić po majątkach udoskonalone machiny rolnicze, ulepszyć stan dróg komunikacyjnych i w stosownych miejscowościach pozakładać fabryki, odpowiednie stanowi i położeniu ekonomicznemu okolicy.
— Ho, ho! zbyt daleko pan sięgasz! — zawołał plenipotent.
— Zupełnie podzielam zdanie pana Topolskiego — ozwała się wnet hrabina.
Plenipotent skłonił się nizko i umilkł.
Kilku mężczyzn, którzy mieli już na ustach zarzuty przeciw słowom, wyrzeczonym przez Bolesława, na głos hrabiny umilkło. Kilku innych, poczęło gwarzyć i komentować podane plany. Stary oryginał, pan Tomasz, odezwał się:
— Mospanie Topolski, słyszym głos, ale go nie rozumiemy; słyszym, że dzwonią, ale nie wiemy w którym kościele; wytłómacz nam to po prostu i wyraźnie: jak i co należy zrobić, bo nam wszystko łopatą trzeba kłaść w głowę.
Mówiąc to, oryginał uśmiechał się filuternie i spoglądał na kupkę gwarzących sąsiadów. Było wyraźném, że pił do nich.
— I owszem — odpowiedział Bolesław, który w miarę, jak się ożywiała rozprawa, zaczął zapalać się do podawanych przez siebie planów. — A naprzód wydaje mi się koniecznością wspólna biblioteka...
— Za pozwoleniem! co to? na co i za co będzie ta biblioteka? — przerwał jeden z dzierżawców.
— Zaraz powiem panom — odrzekł Bolesław, i w zwięzłych a jasnych wyrazach wytłómaczył główne zasady swego projektu.
Gdy Bolesław skończył mówić, znowu gwar wielki powstał wokoło niego. Jedni zapalili się do projektu i przyklaskiwali mu gorąco; inni z cicha powiadali, że szkoda pieniędzy i ciężkie czasy; inni jeszcze poważnie naradzali się z sobą półgłosem.
Hrabina znowu głos zabrała:
— Bardzo użyteczny i do spełnienia łatwy ten projekt. Znam podobne urządzenia w niektórych okolicach, i widziałam, że znacznie dopomagają rozwojowi oświaty. Potwierdzam téż serdecznie plan pana Topolskiego, i radzę, abyście państwo wszyscy to samo uczynili. Spodziewam się, że nie wyłączycie mię państwo od współuczestnictwa, a ponieważ biblioteka ma stać się w przyszłości zbiorem publicznym, pozwólcie, abym ofiarowała do składki dwa razy większą corocznie summę, niż wszyscy.
— Pani hrabina jest dziwnie wspaniałomyślną! — zawołał plenipotent z udanym zapałem.
— Pani hrabina działa jak zacna obywatelka, posiadająca znaczne majątkowe środki — rzekł Bolesław, z szacunkiem skłaniając się przed wielką panią.
Taką jest moc wpływu, jaki wywierać może kobieta rozumna i bogata, że na głos hrabiny oponenci umilkli, w zupełném przekonaniu, że jeżeli taka pani uznaje co za słuszne, takiém być ono musi z pewnością.
Czemu kobiety bogate tak rzadko pożytkują ten wpływ wielmożny, złożony w ich ręku przez Opatrzność? Czemu tak rzadko biją w ich piersi obywatelskie serca? Czemu uchylają się od szczytnych zadań, jakie-by im tak łatwo spełnić przyszło? Mężczyzna, ze szczupłemi nawet materyalnemi środkami, może wywrzéć potężne wpływy, mocą rozumu, nauki, prawości i siłą charakteru; kobieta niebogata, szczególniéj w pewnych zaściankowych i mało oświeconych sferach, gdyby posiadała rozum mędrców Greckich i serce anielskie, nie stanie się nigdy osobą wpływową w swém kółku.
Pewne uprzedzenia, wiążące się z jéj kobiecością, będą jéj zawsze stawały na drodze; gdyby najrozumniéj mówiła, parafia będzie słuchała z uśmiechem i przyjdzie w końcu do rezultatu, że niéma po co słuchać, bo kobieta to tylko i kwita!
Ale z kobietą bogatą rzecz ma się inaczéj. Bogata, a więc światowa, światowa, a więc rozumna, w prostocie ducha rozumują prostaczkowie, a gdy się raz przekonają dowodnie, że ta światowa i rozumna jest także prawdziwie dobrą i nie dumną ze swego bogactwa, to już potém będzie ona mogła zawieść ich, kędy zechce słowami swemi, przykładem, uprzejmym uśmiechem, kordyalném podaniem ręki. I nie potrzeba wcale, aby kobiety bogate, dla osiągnięcia zbawiennych w społeczności wpływów, wydawały wiele pieniędzy, wyrzekały się całkiem przyjemności życia, do których przywykły od dzieciństwa, podróży, stroju, zabaw; trzeba tylko, aby, śród tych wszystkich uciech i zamiłowań, posiadały one miłość dla jakiéj pięknéj idei i aby pragnęły wysokiéj uciechy dopomagania czynem do wcielenia się téj idei.
Gdyby kobiety bogate pojęły całą ważność i piękność nazwy: obywatelka, i gdyby bogactwa swego chciały użyć za piedestał, na którym stanąwszy, miały-by prawo uwieńczyć swe skronie niezmierną gloryą téj nazwy — było-by... było-by nam wszystkim łatwiéj dojść do upragnionego celu. Myśl wspólnéj składkowéj biblioteki, po kilku chwilach debatów z tymi, którzy raz jeszcze ozwali się o ciężkich czasach, została ogólnie przyjętą, pochwaloną i uznaną za bardzo rozumną i korzystną. Stary Siankowski odezwał się:
— Ot, za tydzień, w dzień św. Elżbiety, królowéj Węgierskiéj, imieniny mojéj żony; proszę wszystkich państwa do siebie, a tam wszyscy złożymy grosiwo i oddamy je do rąk naszego kochanego kasyera, pana Topolskiego, który niech tam sobie z ks. proboszczem i panem konsyliarzem książki dla nas powybiera i sprowadzi.
— Dobrze, dobrze, będziemy służyli! — ozwało się wiele głosów.
Proboszcz mrugnął na Siankowskiego, aby zaprosił hrabinę.
Szlachcic stracił rezon, pogładził łysinę i przestępował z nogi na nogę, zakłopotaném okiem patrząc na wielką panią. Po chwili jednak przystąpił do niéj rezolutnie i rzekł:
— Pani hrabina może także nie pogardzi moją nizką chatą. Wszakże to ja pani dobrodziéjki dzierżawcą i sługą od lat dziesięciu...
— Z całego serca — odrzekła hrabina uprzejmie — przyjadę do państwa, aby powinszować imienin pani Siankowskiéj i uczestniczyć w zebraniu kochanych sąsiadów.
Podała rękę staremu dzierżawcy, którą on ujął końcami palców i wycisnął na niéj głośny pocałunek.
— Kochana ta nasza hrabina! — szepnęli między sobą sąsiedzi.
Następnie proboszcz wspomniał o szkółce ludowéj i, ze stanowiska kapłana, powiedział kilka słów o powinności chrześcijańskiéj nauczania słowa Bożego biednych braci. Bolesław, całkiem już przejęty ważnością rozmowy, podniósł słowa proboszcza i mówił ze stanowiska obywatelskiego, dowodząc, jakie niezmierne korzyści przynosi krajowi oświata ludu, jakie wielkie znaczenie w narodzie ma ta, za najniższą uważana, warstwa społeczna. Mówiąc, nie rozstawał się ze zwykłą sobie prostotą, wyrażenia jego były proste, zwięzłe, bez najmniejszéj przesady i deklamacyi, ale oczy płonęły mu zapałem i głębokiém przekonaniem. Zdawało się, że postać jego wyprostowała się, urosła. Przerywano mu często wykrzykami to pochwały i potwierdzenia, to niedowierzania i zarzutów; on przekonywał, dowodził faktami, a znać było, że całą duszę swoję wkładał w swoje słowa. Raz tylko, w chwili najwyższéj rozprawy, przerwał nagle mówienie, spuścił oczy i usta mu trochę zadrżały. Było to wtedy, kiedy mimowoli rzucił okiem na Wincunię i spotkał się z jéj oczyma, przywiązanemi do jego twarzy, z dziwnym wyrazem uwielbienia i przejmującego smutku...
Niczém łatwiéj nie można zaprowadzić ludzi tam, gdzie się ich zaprowadzić pragnie, jak siłą własnego przekonania. Bolesław posiadał tę siłę i przekonał tych, którzy z razu z niedowierzaniem lub niechęcią myśl jego przyjęli. Potrzeba założenia szkółki wiejskiéj została także powszechnie uznaną. Rozprawiano potém o różnych kwestyach rolniczych, poprawie dróg, sprowadzeniu machin, zakładaniu fabryk. Gdy przyszło do ostatniego punktu, Bolesław powiedział, że zdaje mu się, iż w majątkach hrabiny można-by z korzyścią dla właścicielki i ogółu wznieść kilka przemysłowych zakładów.
Plenipotent zaśmiał się ironicznie i począł odpierać dowodzenie Topolskiego. Bolesław bronił swego zdania z całą energią silnego przekonania i z kompetencyą człowieka, który wiele myślał i uczył się. Dowodził cyframi i faktami, cytował ekonomistów i wskazywał na przykłady fabryki, istniejące w podobnych warunkach.
Ukrytą zasadą dowodzeń plenipotenta była myśl: skoro powstaną fabryki w dobrach hrabiny, przybędzie mnóztwo nowych interesów, a zatém mnie przysporzy się pracy i kłopotów. Zasadą słów Bolesława było przekonanie, że założenie fabryk wzmoże handlowy ruch w prowincyi, rzuci w obieg kapitały, podniesie rolnictwo, da pracę i dobrobyt mnóztwu ludzi, a saméj właścicielce przysporzy znacznie dochodów, których ona, jako zacna kobieta, pewnie na dobre użyje.
Plenipotent cyframi i najprostszemi zasadami ekonomii społecznéj został przez Bolesława przyparty do muru, i kapitulował. Sąsiedzi nie posiadali się z radości, bo nie lubili przekupnego i pysznego prawnika, a przeciwnie wszyscy prawie lubili i poważali Topolskiego. Mrugali więc do siebie, uśmiechali się i dopomagali w rozprawie Topolskiemu, jak mogli i umieli.
Ale wrażenie wzrosło już do najwyższego stopnia, gdy hrabina ozwała się, zwracając się od plenipotenta do Topolskiego.
— Z największą uwagą słuchałam rozmowy panów obu i pan Topolski najzupełniéj mię przekonał.
Uśmiechnęła się i dodała:
— Gdybym była królową, uczyniła-bym pana ministrem robót publicznych.
— W naszéj okolicy — odrzekł z uśmiechem także Topolski — pani hrabina może posiąść wpływ prawie królewski, z powodu wielkich środków majątkowych, jakie Opatrzność złożyła w jéj ręce.
— Bądź-że mi więc pan odtąd poradą i dobrym znajomym — wymówiła hrabina ze szczerą serdecznością i obie ręce podała Topolskiemu.
Iskra elektryczna przebiegła całe towarzystwo.
— Dzielny nasz Topolski! — wołano z różnych stron.
— To ozdoba naszéj okolicy!
— Zkąd on u licha takiego rozumu nabrał?
— Słuchaj, Bolku! niech cię uścisnę!
Znalazł się jednak ktoś niedowierzający, który szepnął do ucha panu Tomaszowi:
— Wszystko bardzo pięknie, ani słowa; ale dla ogółu jakaż korzyść wyniknie, że nasza okolica będzie miała wszystko, co trzeba? Toć nas garstka mała, panie dobrodzieju; gdyby tak w całym kraju urządzono, to co innego.
Pan Tomasz popatrzył filuternie na mówiącego sąsiada i, kręcąc siwego wąsa, spytał:
— Czy widziałeś waszmość kiedy, jak mrówki usypują sobie mrowisko?...
— Cóż sąsiad dobrodziéj pytasz mię o takie rzeczy! — odparł oponent — ja do Sasa, a jegomość do lasa. — I chciał odejść obrażony. Ale pan Tomasz przytrzymał go za rękaw.
— No, tylko mi waszmość powiedz, widziałeś kiedy mrówki przy robocie, czy nie?
— No, widziałem, i cóż z tego? Z jegomości, panie Tomaszu, wieczny oryginał...
— Ot, widzisz mospanie, ja jegomości chciałem powiedziéć, że każda okolica w kraju powinna być jak mrówka: ściągać gałęzie, ruszać się, pracować, budować, nie zważając, jak tam inne robią. A te inne, zapatrzywszy się na nią, zaczną to samo robić, co i ona, a z tego wszystkiego, mospanie, wyniknie to, że cały naród mrowi zbuduje sobie wygodne mieszkanie.
Sąsiad słuchał, a potém milczał długo i myślał; a w końcu rzekł:
— Mądry z wasana człek, panie Tomaszu, choć oryginał.
Wniesiono opleśniałe butelki ze starym miodem. Proboszcz częstował sąsiadów ulubionym szlacheckim napitkiem. Szlachcie miód zaszumiał w głowach, serca otworzyły się i języki rozwiązały.
Jeden prawił o szkółce wiejskiéj, inny o szpitalu, inny jeszcze marzył o natychmiastowém sprowadzeniu młocarni z Warszawy, albo żniwiarki systematu amerykańskiego, albo żelaznego pługa.
— Czy nie postawić mi tylko młyna wodnego? toć u mnie rzeka płynie, a jak na wiosnę rozleje, to woda szeroka stoi, jak jezioro! — wołał właściciel sporego folwarku.
— Jak sąsiad myślisz? czy na mojém polu nie urodzą rzepak i pastewne trawy? Siana, dalibóg, u mnie, jak szafranu! — mówił inny.
— Słuchajcie, proboszczu! a sprowadźcie mi tam jaką książkę o hodowaniu pszczół! Pasyami lubię pszczelnictwo, a Bogiem a prawdą nie wiele co znam się na niém!
— Księże proboszczu! dla nas poezye Syrokomli.
— I Pola!
— I Odyńca! — wołały panienki, ostępując księdza.
— A nie zapomnijcie tam sprowadzić parę powieści naszego kochanego Kraszewskiego! człowiek jak je czyta, to aż serce rozpływa się. „Kordecki” naprzykład albo „Dziwadła”, to cuda panie nie powieści! — ozwał się młody komisarz z dóbr hrabiny.
— No, a dla jegomości, panie Tomaszu, co sprowadzić do gustu? — spytał proboszcz.
— Ot, chyba Pismo Święte w tłómaczeniu Wujka — odpowiedział po krótkim namyśle oryginał. Proste i zaściankowe, niemniéj jednak skąpane w cywilizacyi datującéj od wieków, umysły, zostały w ruch wprawionemi. W sercach ozwała się dawna sejmikowa żyłka i całe zebranie gwarzyło o rzeczach ogólnych z przejęciem się i zapałem.
Wieczór był już niedaleki, gdy w mieszkaniu księdza ucichł gwar gości. W miasteczku długo jeszcze roiły się po ulicach bryczki, najtyczanki, szlacheckie staroświeckie powozy; postacie szlachty, owinięte w szuby i płaszcze od jesiennego wiatru, który dął i świstał na placu. Sąsiedzi zachodzili jeszcze na chwilę to do doktora, to do Szlomy, to za interesami do rzemieślników. W końcu rozjechali się już o zmroku.
Wincunia o zmroku téż wróciła do Niemenki.
Weszła do pokoju, w którym stała kołyska jéj dziecka i, znalazłszy je uśpioném, stanęła nad niém blada, zamyślona.
Deszcz drobny dźwięczał na szybach; cicho było, samotnie, tęskno około młodéj kobiety.
Dziś on objawił się jéj, otoczony poważaniem ogólném, prostém swém a rozumném słowem wiodący ludzi na drogę czynu.
W porze, w któréj myśl jéj najszybszemi krokami dążyła do rozwoju, stanął przed nią w postaci takiéj, jaka najżywiéj zachwyca każdą myślącą kobietę, w postaci prawdziwego obywatela.
Stała nad kołyską dziecięcia swego ze skrzyżowanemi na piersi rękoma, oczy łez pełne utkwiła w przestrzeń, a usta jéj drżały wezbraniem żalu.
Dziecię obudziło się i wyciągnęło ręce do matki, ona pochwyciła je w objęcia i, przyciskając silnie do piersi, zawołała głosem pełnym łkań tłumionych:
— O, dziecko moje! czemuż on nie jest twym ojcem!...
Któż kiedykolwiek powié sobie, że serca ludzkie dostatecznie poznać zdoła? Kto w tę głąb’ przepaścistą, która się ludzką naturą nazywa, wniósł kiedykolwiek tak jasną pochodnią, aby płomień światłości wniknął we wszystkie jéj zakątki? Najlepszy człowiek miewa chwile, w których fałszywe tony instynktów i grzechów odzywają się w piersi jego śpiewem Syreny, najgorszemu przychodzą jasnowidzenia dobra, a wtedy przed samym sobą zakrywa oczy ze wstydem i żalem. I w tém-to właśnie tkwi kulminacyjny punkt dramatu ludzkiego życia. Niéma straszniejszéj chwili, jak obudzenie się sumienia, które spało; niéma zjadliwszego żalu, jak żal po zmarnowanych skarbach i skalanéj czystości ducha. Cienie przeszłości śpią pochowane w grobie niepamięci; czas płynący szybko był im grabarzem, nucącym nad mogiłami pieśń hulaszczą lub płochą; ale oto niby widma, grzechy życia powstają z martwych, a człowiek, stanąwszy naprzeciw siebie samego, z rozpaczą woła: — mogłem być inny!
Dlaczegoż więc innym się nie staje, skoro tego żąda?
To znowu tajemnica, o którą pytajcie głębin ludzkiéj natury.
Alboż siła moralna rodzi się i dojrzewa w jednym dniu pragnienia? Nie jest-że ona władzą, która, jeśli nie wzrasta z człowiekiem, to gaśnie stopniowo, aż opuści go całkiem? Czy każdy zdoła przemienić się, kto tego dziś zapragnie? Nie! albowiem w takim razie wszyscy źli byli-by przemienieni w dobrych, bo niéma między nimi ani jednego, który-by nie miał chwil jasnowidzenia.
Alexander Snopiński miewał często chwile, w których światłość zaglądała do jego ducha, a sumienie przemawiało doń z wyrzutem. Wtedy bywał on bardzo nieszczęśliwy. Pragnął stać się dobrym, a ze zła podźwignąć się nie miał mocy. Siła jego moralna nie wzrastała z nim razem i zgasła w próżniactwie; naleciałości błędnego życia zatamowały w nim źródła myśli i uczuć czystych, mimo to czuł, że istniały one kiedyś w jego wnętrzu i poczucie to sprawiało mu boleść.
Należał on do gatunku ludzi, którzy zowią się w świecie przyzwoitymi grzesznikami.
Jeśli cię kto zapyta, co ten, lub ów człowiek złego zrobił na świecie, zostaniesz zakłopotany i nie będziesz wiedział z razu, jaką dać odpowiedź.
Nie zabił, nie okradł, może nawet nie upija się. Jest przyzwoity i nie ubliża nikomu. Bywa nawet bardzo miły i grzeczny. Mimo to, jesteś przekonany w gruncie, że to jest człowiek zły, ale zły przyzwoicie. Złość jego cała leży w słabości; zbrodni on popełnić nie zdoła, bo i ona także wymaga siły, lubo ujemnéj; ale codziennie obrudza się mnóztwem drobnych grzeszków i nałogów, a wyjść z nich brak mu mocy.
Cała istota przyzwoitego grzesznika podobna jest do mętnéj wody; powierzchnia jéj spokojna, ale na spodzie pełzają płazy, — niekiedy wyrośnie tam na dnie jaka lilia biała, ale wnet uwiędnie. Niekiedy promyk niebieski złotawo przejrzy się w jego toniach, ale wnet zamącą go bruzdy fal szarych. Burz w téj wodzie niéma, ale męty. Kto z niéj napije się, nie padnie zaraz otruty, ale będzie mu ckliwo i niezdrowo. Krótko widzący przechodzą około mętnéj kałuży i mówią: jaka spokojna, nieszkodliwa woda!... nie dojrzeli w niéj mętu i płazów.
Taką duszę, podobną do mętnego jeziora, miał Alexander Snopiński.
Był on w ciągłéj niezgodzie z samym sobą: to porywał się ku dobremu, to upadał znowu w dawne nałogi i zwyczaje, a im silniejsze było porwanie się ku powstaniu, tém głębszy upadek; niepowodzenie usiłowań draźniło go, a nie miał siły odeprzéć pokusy.
Całe życie jego stało się jednym ciągiem żalów, a raczéj drobnych, bezsilnych żałostek.
Kiedy był z żoną, tęsknił do innych kobiet. Kiedy był z niemi, żałował żony; kiedy widział blizką ruinę majątku, rzucał się do pracy, a popracowawszy nieco, tęsknił do hulanek z kolegami. Na sali u Szlomy porywały go wyrzuty sumienia, a gdy wrócił do domu, żałował, że zbyt prędko opuścił salę. Żałował, że w młodości nie nabył więcéj nauki, a gdy wziął książkę do ręki, nudził się i odrzucał ją coprędzéj od siebie. Obwiniał w myśli rodziców, że nie dali życiu jego lepszego kierunku, a gdy od ojca otrzymał ustną lub listowną przestrogę, zżymał się i obrażał. Żałował, że nie urodził się hrabią lub księciem i że nie był bardzo bogatym; żałował, że się ożenił, że pokochał Wincunię i że ją przestał kochać. Były chwile, w których sarkał na swoję zbytnią młodość, i inne, w których żal go obejmował za ubiegłemi laty. Zdejmowała go obawa, gdy patrzył w przyszłość, grożącą mu niezawodném ubóztwem, i żałował wydanych pieniędzy, a gdy je miał wydawał znowu i znowu żałował, że wydał.
Te wszystkie rzucania się słabego ducha, te tysiączne sprzeczności, które nim w głębi miotały, te cochwilowe kaprysy duszy bez hartu i steru, odbiły się w domowém jego życiu. Stał się draźliwym, zmiennym, szyderskim, często chmurnym aż do posępności, często wesołym aż do szaleństwa. Hulał z kolegami po całych nocach, a gdy wracał do domu, wpatrywał się w pogodny wschód słońca i łzy zawstydzenia płynęły mu z oczu. Nieraz rzucał się do nóg żony, błagał ją o przebaczenie, przysięgał miłość, obsypywał ją najczulszemi pieszczotami; ale tego samego dnia nudził się już z nią śmiertelnie, wyjeżdżał, a wróciwszy obchodził się z nią zimno, niekiedy ironicznie i twardo.
Wincunia patrzyła na to wszystko, a myśl jéj, rozbudzona i dojrzała w cierpieniu, wniknęła w głębiny ducha Alexandra. Czytała w jego duszy, jak w otwartéj księdze, a czytając, zakryła nieraz oczy z przerażeniem. Dowiadywała się o rzeczach, o których nie miała wprzódy pojęcia; na istocie, najbliżéj z nią związanéj, uczyła się ciemnych tajemnic natury ludzkiéj.
Tak upłynęło kilkanaście miesięcy od owego zjazdu sąsiadów u proboszcza i powrotu Alexandra z domu rodziców.
Na smętném i jednostajném tle tego przeciągu czasu, kilka scen dobitnie zarysowało się w życiu młodéj kobiety i czarnemi plamami wyryło się w jéj pamięci. Raz, w pewien dzień zimowy, Alexander wyjechał z domu według zwyczaju swego, nie mówiąc Wincuni o celu swéj wycieczki. Ale ona wiedziała, że dnia tego u Szlomy na sali obchodzono imieniny jednego z jego przyjaciół. Nadszedł długi zimowy wieczór dla samotnéj kobiety; dziecię, które cały dzień szczebiotało i bawiło się obok młodéj matki, usnęło, i zupełna cisza zapanowała we dworku. Wincunia długo siedziała przy lampie, pracując myślą i rękoma, i wśród zadumy wsłuchując się w jednostajny szmer gaju. Po północy, zmęczona myślami i czuwaniem, wsparta głową na poduszce kanapy, lekko usnęła. Spała, a lampa rzucała przyćmione światło na bladą i przezroczystą twarz jéj, po któréj przesuwały się śród snu smętne cienie tęsknoty i tajonych cierpień. Na dworze zaczęło już świtać, gdy pod gankiem rozległ się głośny po zmarzniętéj ziemi turkot kół, i drzwi od pokoju z trzaskiem się otworzyły. Wincunia, nagle zbudzona, porwała się z miejsca i zobaczyła wchodzącego męża; postąpiła ku niemu, chcąc go powitać, Alexander spojrzał na nią zamglonemi oczyma i zawołał prawie ostrym głosem:
— Cóż to, Wincuniu? jeszcze nie śpisz?
Dźwięk głosu jego donośny i gniewny otrzeźwił całkiem półsenną. Spojrzała na niego uważnie i z niepokojem. Policzki Snopińskiego były nienaturalnie zarumienione, oczy mętne i mgliste, włosy w nieładzie. Obawa jakaś ją zdjęła, dziwna a instynktowa.
— Olesiu! — zawołała — czyś ty nie chory? co ci jest? — Alexander chciał coś odpowiedziéć, ale język zaplątał się mu w ustach, zabełkotał coś niewyraźnie, drżącą ręką usunął żonę od siebie i niepewnym krokiem zmierzał ku swemu pokojowi. Nim doszedł do drzwi, potrącił parę sprzętów i byłby upadł, gdyby dłonią nie oparł się o ścianę.
Wincunia wiodła za nim wzrokiem, zdziwiona, przerażona; gdy drzwi zamknęły się za nim, pozostała nieruchoma na środku pokoju.
— Co mu jest? — szepnęła do siebie i zamyśliła się. Milczała kilka minut i stopniowo zdziwienie ustępowało z jéj twarzy, a występował na nią wyraz świadomości, połączony z trwogą i wstrętem. Machinalnie wpatrzona w ziemię, złożyła ręce z gestem boleści i zawołała półgłosem:
— Boże mój! on nie był trzeźwy! — i dodała także — tak nizko już upadł! ach!
Okropne westchnienie pierś jéj rozdarło, podniosła oczy i przez okno ujrzała dzień już jasny i słońce wschodzące. Wydało się jéj, że dzień wschodzi brudny i mętny, a na słońcu, wysuwającém się z pod różowego rąbka, dojrzała plamy czerwone, takie, jakie szpeciły przed chwilą piękną twarz jéj męża.
W kilka miesięcy potém, w piękny dzień letni, Wincunia siedziała w ogrodzie, a naprzeciw niéj siedział Alexander, chmurniejszy i bardziéj zamyślony niż zwykle. Długo milczeli oboje, od dawna nie mieli sobie nic do powiedzenia. Alexander piérwszy przerwał milczenie:
— Moja Wincuniu, chciałbym abyś raz przecie złamała klauzulę, w któréj się zamknęłaś, i zaczęła bywać w świecie.
Wincunia nie podniosła wzroku od płótna, które zszywała, i zapytała łagodnie:
— Gdzież chcesz, abym bywała, Olesiu?
— Wszędzie — porywczo odpowiedział Alexander — teraz zrobiłaś z domu istny klasztor, w którym usiedziéć trudno; nie umiész nadać memu domowi takiéj pozycyi towarzyskiéj, jaką on miéć powinien. Zamknęłaś się u siebie, jak zakonnica, i stałaś się poważna, jak stuletnia matrona.
Wincunia zbladła trochę i kilka sekund nic nie odpowiadała.
— Olesiu — ozwała się — ty wiész, że zajmuję się gospodarstwem i dzieckiem naszém; od pewnego zresztą czasu jestem ciągle nie zupełnie zdrową i częste bywanie w towarzystwach męczyło-by mię bardzo.
Brwi Alexandra zsunęły się, twarz jego zadrgała gniewem i zniecierpliwieniem; powściągnął się widocznie i, nie odpowiadając na słowa żony, mówił daléj:
— Ot i teraz naprzykład. Hrabina X. od roku mieszka już w swéj rezydencyi, o milę tylko od Niemenki; czyż nie mogłabyś złożyć jéj wizyty i zawiązać z nią stosunek? Gdyby ona bywała u nas, przyniosło-by to zaszczyt memu domowi i zrównało-by nas w znaczeniu z najbogatszemi obywatelami naszéj okolicy.
Smutny uśmiech przebiegł usta Wincuni; pochyliła się bardziéj nad robotą, aby ukryć przed mężem boleśny wyraz twarzy, nad którym zapanować nie mogła, i z wolna odpowiedziała:
— Zdaje mi się, Olesiu, że stan naszego majątku nie pozwala nam zawierać stosunków takich, które koniecznie pociągać muszą za sobą znaczne koszta, tém bardziéj, że, według twego mniemania, urządzenie naszego domu powinno dorównywać tym, z którymi zabieramy znajomość. Co zaś do zaszczytu, jaki-by nam przyniósł stosunek z hrabiną, to sądziła-bym...
Nie skończyła, bo Alexander porwał się nagle z miejsca i z twarzą pełną gniewu stanął przed nią.
— Tak! — zawołał z uniesieniem — widzę teraz skutki nierozważnego kroku, jaki uczyniłem, żeniąc się z tobą. Dla mnie zupełnie innéj trzeba żony! Urodziłaś się i wychowałaś w szlacheckim zakątku, nie widziałaś świata, a teraz nie umiész znaléźć się w wyższém towarzystwie, i dlatego nigdzie nie chcesz bywać. Nie wiem nawet, dlaczego cię namawiam, abyś jechała do hrabiny; jest to nierozwaga z mojéj strony, bo wiem z pewnością, że mi tam wstyd-byś zrobiła... po francuzku nawet mówić nie umiész. Wiedziałem wprawdzie, żeniąc się z tobą, że jesteś prosta szlachcianka, ale myślałem, że cię wykształcę... mógłbym był przecież ożenić się ze światową kobietą i dziesięć razy majętniejszą od ciebie...
Nie skończył, bo z kolan Wincuni spadła robota, a policzki jéj zapłonęły nagle, łagodne zwykle oczy cisnęły iskrami. Powstała wyprostowana i dumna.
— Czy tak? — zawołała głosem stłumionym od wzburzenia — czy do tego już przyszło? ach!
Nie mogła nic więcéj powiedziéć, zbladła śmiertelnie i plecami oparła się o drzewo.
Alexander przeląkł się jéj bladości i płonących oczu i rzucił się ku niéj. Mętna woda zaszumiała w jego duszy, żałował już, że tak boleśnie obraził żonę. Chciał wziąć jéj rękę, ale ona usunęła go zwolna, i patrząc mu w oczy wzrokiem, z którego gniew już zniknął, rzekła głosem niezmiernéj żałości:
— Alexandrze! widzę oddawna, że mię nie kochasz; wątpię nawet, czyś kiedykolwiek kochał mnie prawdziwie... Powiedziałeś mi w téj chwili słowa, które sercu kobiety zadają ranę bolesną, niezgojoną... przed chwilą gniew wzbudziłeś we mnie i obraziłeś dumę moję, ale to przeszło... nie gniewam się... tylko jestem bardzo, bardzo smutna! bo czyliż może być szczęście, gdzie niéma miłości? Czyliż między nami miłość jest możebną? Ale jest jeden węzeł, który mię łączy z tobą... dziecko nasze, dla niego przebaczam ci wszystko... wszystko przyjmuję z pokorą, smutną przyszłość, która mię czeka, i nigdy słowa wyrzutu nie usłyszysz z ust moich.
To rzekłszy, odeszła z wolna i skierowała się ku gajowi, zkąd dochodziły jéj wesołe okrzyki i szczebiotanie małéj Andzi.
Trzyletnia dziecina biegła naprzeciw matki, czepiając się jedną ręką sukni piastunki, w drugiéj trzymając pęk konwalii. Wincunia usiadła przed nią na murawie i ustami, drżącemi jeszcze od przedchwilowego wrażenia, pocałowała złociste włosy córki.
— Zkąd masz te kwiatki? — spytała ją z pieszczotą.
— Jakiś pan dał mi je w gaju — odpowiedziało dziecię.
Na twarz Wincuni silny wytrysnął rumieniec.
— Kto jéj dał te kwiaty? — spytała piastunkę.
— Pan Topolski — była odpowiedź — spotykamy go często w gaju i za każdym razem bawi się z Andzią i zrywa dla niéj kwiaty.
— Mamo! — zaszczebiotało dziecko — ten pan tak mnie zawsze całuje i patrzy na mnie, patrzy i mówi, że jestem bardzo do mamy podobna. — Wincunia żywo powstała i odeszła.
Poszła do swego pokoju, otworzyła szufladkę biurka i wyjęła złoty pierścionek, ozdobiony niewielkim brylantem: był to dar Bolesława, ofiarowany jéj w dniu jéj z nim zaręczyn, który zdjęła z palca, zostając żoną innego. Piérwszy to raz od owego czasu spojrzała na tę pamiątkę wczesnych lat młodości swojéj. I dziwna rzecz! wydało się jéj, że od dnia, w którym zdejmowała z ręki pierścionak Bolesława, upłynęło lat wiele, wiele! że wtedy była jakąś inną i wszystko w koło niéj było inaczéj; na sercu zawisł ciężar niezmierny, łzy wzrok zamgliły, powoli w zamyśleniu włożyła na palec pierścionek. Może w téj chwili duchem zaręczała się po raz drugi z człowiekiem, między którym a sobą położyła sama zaporę nieprzebytą?
Alexander po rozmowie z żoną wyjechał z domu. Wincunia o zachodzie słońca stała śród gaju sama jedna, ramionami otoczyła smukłą brzozę, a przyciskając pierś podnoszoną westchnieniami do białéj kory drzewa, twarz bladą i cicho rozpłakaną, z wyrazem niewysłowionéj tęsknoty, zwracała w stronę, w któréj pełen odgłosów spokojnéj pracy stał Topoliński dworek.
I znowu była zima. Na drodze między Topolinem a miasteczkiem X., ciągnięte parą niewielkich, ale dziarskich koni, szybko sunęły się sanie z dzwonkiem, a na nich siedział mężczyzna, otulony futrem. Od pola, w czystém mroźném powietrzu, ozwał się głos drugiego dzwonka, i drugie sanie, wyjeżdżając z bocznéj drogi, zrównały się z piérwszemi. I na drugich saniach jechał także mężczyzna w lisiurze.
Obaj jadący spojrzeli na siebie i kordyalnym ruchem zdjęli z głów barankowe czapki.
— A zkąd to, konsyliarzu? — zawołał podróżny z piérwszych sań.
— Z Niemenki! — odkrzyknął doktor głośno, bo dzwonki głos tłumiły.
Pytający żywo się poruszył:
— Z Niemenki! — zawołał — czy tam kto chory?
— Dziecko Snopińskich zasłabło — była odpowiedź.
— Czy bardzo?
— Teraz ma silną gorączkę i prawdopodobnie wywiąże się z niéj szkarlatyna. A że dziecko słabe i delikatne, może być z niém źle...
Sanie jechały tuż obok siebie, ale na ostatnie słowa doktor nie otrzymał odpowiedzi, bo spotkany jego towarzysz pochylił głowę na pierś z zachmurzoném nagle czołem.
— A pan dokąd jedziesz, panie Topolski? — spytał po kilku sekundach doktor.
— Do X. — odparł Bolesław, budząc się z zamyślenia, — mam pewną sprawę do załatwienia u jednego z urzędników; ale powiedz mi, doktorze, co się dzieje z panią Snopińską?
— Desperuje! — krótko odparł doktor.
— Biedna! — szepnął Bolesław i jechał daléj w milczeniu.
Przy wjeździe do miasteczka zwrócił się raz jeszcze do doktora:
— Jak myślisz — rzekł — czy będzie żyła?
— Kto? córka Snopińskich? — odparł doktor z zamyśleniem — rzecz to dosyć wątpliwa; ale zrobimy wszystko, co będzie możebném, aby ją uratować. Ojciec sam pojechał do X. po lekarstwa, kiedym był jeszcze w Niemence.
Rozstali się. Bolesław kazał wieźć siebie przed dom urzędnika, z którym miał do pomówienia, a wszedłszy znalazł go ubranego, jak do podróży.
— Widzę, że pan wyjeżdżasz i nie przeszkadzam — rzekł zabierając się do wyjścia, po krótkiéj rozmowie o interesie.
— A muszę jechać, choć dyabelnie mi się nie chce, w taki mróz puszczać się w drogę; ale cóż począć z tymi młokosami, którzy hulają i hultają całe życie, długi robią i podatków nawet nie płacą! Trzeba tylko jeździć i majątki im opisywać.
— Kogóż dziś miły ten los ma spotkać? — spytał Bolesław.
— A tego błazna Snopińskiego. Piąty to rok dopiéro, jak wziął w zarząd swój Niemenkę, a tak się już zadłużył, że zmuszony jestem opisywać ją dla wystawienia potém na publiczną sprzedaż.
— Więc do Niemenki pan jedziesz — zawołał Bolesław z żalem w głosie. — Ależ im teraz dziecko śmiertelnie zasłabło... zmiłuj się pan, odłóż swą dotkliwą czynność do innéj pory!
— Nie mogę! uczynił-bym to chętnie na prośbę pana, ale słowo daję, że nie mogę! — upewniał urzędnik — sam żałuję téj biednéj pani Snopińskiéj, ale cóż robić? obowiązek przedewszystkiém. Snopiński nie opłacił dwóch rat należności rządowéj, a oprócz tego arendarz Szloma podał urzędową prośbę o exekwowanie należnéj mu sumy.
Bolesław zamyślił się.
— Słuchaj pan — rzekł po chwili — nie godzi się ludzi tak ciężko stroskanych bardziéj jeszcze udręczać. Ja panu należność rządową za Snopińskiego zapłacę, a on mi potém odda te pieniądze.
Urzędnik zaśmiał się.
— Zobaczysz się pan ze swemi pieniędzmi, chyba na tamtym świecie; bo pod względem rzetelności, pan Snopiński posiada opinią wcale nie dwuznaczną, ale bardzo smutnie uwyraźnioną. Wszakże, jeśli pan sobie tego życzysz, mogę przyjąć wypłatę, byle skarb odzyskał, co mu należy. Wszystko mi jedno, z czyich rąk spłyną doń pieniądze. Ofiara jednak pańska na niewiele się przyda, bo Niemenkę muszę zawsze opisać za dług Szlomy.
Na czole Bolesława zawisła chmura.
— A jeżeli Szloma dziś cofnie swoję prośbę o exekucyą sumy? — spytał po chwili namysłu.
— W takim razie pojadę do Niemenki tylko z wizytą kondolencyi, albo i wcale nie pojadę.
— Zostaje mi więc tylko prosić pana, abyś wstrzymał się z wyjazdem jednę godzinę — rzekł Bolesław, dobywając pieniądze z pugilaresu.
— Bardzo chętnie uczynię to dla pana — odpowiedział urzędnik, a przerachowawszy asygnaty i wręczywszy Topolskiemu kwit z wypłaconéj za Niemenkę rządowéj należności, dodał z uśmiechem:
— Jak widzę, panu jeszcze nie wyszła z głowy stara historya, kiedy tak bardzo troszczysz się o spokojność pani Snopińskiéj.
Bolesław spojrzał na niego z chłodem, który nie dopuszczał dalszych uwag.
— Przez cztery lata dwa razy tylko widziałem panią Snopińską — rzekł powoli i spokojnie.
Urzędnik skłonił się w milczeniu.
Po kilku chwilach Topolski wchodził do oberży Szlomy i w piérwszéj izbie znalazł gospodarza, siedzącego nad wielką księgą i mruczącego pół głosem przedświętną modlitwę.
Na widok Bolesława, Szloma porwał się z miejsca z wielkiém zadowoleniem.
— Nu gość! — zawołał — rzadki gość! już kilka miesięcy, jak pan do nas nie zajrzał.
— Czasu nie miałem — odpowiedział Topolski — a i dziś przyszedłem do pana Szlomy dla pomówienia o pewnym interesie.
— O jakim interesie? — spytał żyd, nadstawiając ucha — ja gotów służyć panu do każdego interesu.
Bolesław położył rękę na ramieniu Izraelity.
— Słuchaj, panie Szloma — rzekł — powiedz mi prawdę: ile ci Snopiński winien?
— A co to trudnego powiedziéć prawdę?
I wymienił dość znaczną sumę. Bolesław spochmurniał.
— Czy ci te pieniądze natychmiast są potrzebne?
— Natychmiast nie natychmiast, chwała Bogu człowiek ostatkiem grosza nie goni, i gdyby one były w innych ręku, mógłbym jeszcze trochę poczekać. Ale Snopiński coraz więcéj długów robi, a co z tego będzie? Jak będzie miał więcéj długów, niż majątku, to moje pieniądze będą niepewne!
— Panie Szloma — rzekł Topolski — cofnij twoję urzędową prośbę, choć na jakiś czas przynajmniéj; u nich dziecko zachorowało, oni i tak bardzo pomartwieni.
Jakby w odpowiedź na te słowa Bolesława, z facyatki dał się słyszéć wybuch kilku głosów żywo rozmawiających w połączeniu ze stukiem kul bilardowych. Szloma uśmiechnął się i pogładził brodę:
— Kiedy pan mówi o ich zmartwieniu — rzekł nieco ironicznie — niech pan mówi: ona zmartwiona, nie oni... bo on tam... — I wskazał ręką na wschody, wiodące do sali.
Oczy Bolesława błysnęły gniewem, utkwiły w drzwiach od sali i stały się groźne. W piersi ozwał się stłumiony jęk oburzenia, przez chwilę stał ze spuszczoną głową, oddychając ciężko. Ale wkrótce powiódł ręką po czole i zwrócił do Szlomy twarz znowu spokojną, z głębokim tylko smutkiem w spojrzeniu.
— Panie Szloma — rzekł — gdybym posiadał potrzebną sumę, wypłacił-bym ci natychmiast dług Snopińskiego; ale w téj chwili nie mam jéj i miéć nie mogę, aż po kilku tygodniach. Czy przyjmiesz moje zaręczenie, że jeśli Snopiński nie odda ci długu za kilka tygodni, to ja ci go oddam?
Szloma myślał przez chwilę.
— Ja pańskie zaręczenie z ochotą przyjmę — rzekł — pańskie słowo więcéj warte, niż innych dokumenta; ale... jeżeli pan zapłacisz mi za Snopińskiego, to i nie zobaczysz się już nigdy ze swemi pieniędzmi...
Bolesław dziwnie się uśmiechnął.
— Wiész dobrze, panie Szlomo — odpowiedział — że jestem sam jeden, nie mam familii i miéć jéj nie będę, bo się nigdy nie ożenię, a majątek mój nie umniejsza się, tylko się wciąż przysparza. Dzierżawa, którą przed dwoma laty wziąłem od hrabiny, przynosi mi znaczne korzyści, przytém, jak wiész, i w Topolinie wszystko mi idzie jak z płatka. Jeślibym więc i stracił pieniądze, które ci wypłacę za Snopińskiego, nie przyprawi mię to o ruinę. Zgadzasz się więc, abym ci dał za niego formalne, urzędowe poręczenie?
— A na co formalne poręczenie? — rzekł żyd — ja pańskiemu słowu wierzę; kiedy pan dasz mi słowo honoru, że odbiorę moje pieniądze, to ja dziś prośbę cofnę.
— Daję ci słowo honoru! — odparł Bolesław, podając rękę Szlomie.
— Nu, to i niéma o czém gadać! Kiedy pan dajesz słowo honoru, to ja idę do urzędnika i cofam moję prośbę, bo u pana honor nie na języku siedzi, jak u innych, ale w sumieniu, to jeszcze można wierzyć... — Mówiąc to, żyd brał za czapkę i zmierzał ku drzwiom, a Bolesław gotował się téż do wyjścia, gdy do izby wszedł z dworska przybrany chłopak. Bolesław poznał w nim służącego z Niemenki.
— Co ty tu robisz, Michasiu? — spytał go, gdy chłopak uprzejmie się z nim witał.
— Pani przysłała mię po lekarstwa dla chorego dziecka. Jeszcze z samego rana pan po nie pojechał i dotąd nie wraca, a dziecku coraz gorzéj...
Smutno ironiczny uśmiech przebiegł przy tych słowach poczciwą i roztropną twarz Michasia. Takiż sam uśmiech pojawił się na twarzy Szlomy, który z czapką w ręku stał już przy drzwiach.
— Pan zajmujesz się jego interesami — rzekł do Bolesława — a on bawi się na sali... Widziałem jak dwie godziny już temu przyniesiono z apteki gotowe lekarstwo; miał zaraz jechać, konie stoją założone, ale tam pan Franuś Siankowski gra z nim w bilard... Aj! dla nas im więcéj panów na sali, tém większa korzyść, ale sumienie przedewszystkiém i pod cherymem przysięgam, iż wolał-bym, żeby on tam nie siedział... bo to brzydko z jego strony... bardzo brzydko... — Gdy żyd tak mówił, Bolesław był bardzo blady, oczy jego ciskały iskrami gniewu i żalu. Milczącym gestem ukazał służącemu drzwi od sali i śpiesznym krokiem, milcząc, wybiegł z oberży.
Od tego dnia powstała między Topolinem a Niemenką komunikacya ciągła a tajemna, tak tajemna, że nie wiedziała o niéj nawet ta, która była jéj przedmiotem i powodem — Wincunia. Nie wiedziała o niéj, ale ją czuła; niewidzialna jakaś opieka rozciągnęła się nad nią i nad jéj chorém dzieckiem. Pomimo nieładu, w jakim pogrążona była Niemenka przez bezrząd Alexandra, mimo niedostatku, który wzmagał się coraz, z powodu straty jego i zaciągniętych długów, niby różdżką magiczną wszystko spełniało się szybko, zjawiało się w samę chwilę potrzeby, nic się nigdy nie spóźniło, niczego nie zabrakło. Gdyby Wincunia mniéj była pogrążona w boleści i obawie o życie namiętnie ukochanéj córki, spostrzegła-by niezawodnie tę niewidzialnie czuwającą nad nią Opatrzność; ale ona wtedy o nic nie pytała i nie myślała o niczém, a cała dusza jéj skupiła się nad złotowłosą główką dziecięcą, nad którą groźba śmierci zawisła. Dnie i noce, we łzach i modlitwie, zdjęta gorączką śmiertelnéj trwogi, przepędzała około tego dziecinnego łóżeczka, nad którém tyle wprzódy macierzyńskich przeroiła marzeń, tyle czerpała pociechy i siły dla swego zranionego, zawiedzionego serca. Tajemniczą tę i czujną pomoc spostrzegł-by i Alexander, gdyby troskliwszym był mężem, ojcem i panem domu. Ale w mętnym duchu jego nawet niebezpieczeństwo, grożące jedynemu dziecku, nie ustaliło żadnego wyraźnego uczucia. Były chwile, w których rozpaczał, błagał doktora o ratunek, łamał ręce z boleści i szlochał jak kobieta; były inne, w których rozpacz żony wydawała się mu exaltacyą chorobliwéj wyobraźni i kaprysem. Wtedy sarkał na jéj łzy, zżymał się niecierpliwie i wyjeżdżał z domu, mówiąc sobie, że nie może znieść widoku ciągłego smutku i słuchać jęków, które dom napełniały, że go to denerwuje, męczy i samego o chorobę przyprawia. Wyjeżdżał i powracał, wróciwszy rozpaczał znowu i znowu się niecierpliwił, narzekał na ciężkie frasunki, jakie ponosić musi ojciec rodziny i znowu wyjeżdżał z domu, mówiąc do swego ulubieńca:
— Pawełku! jakiś ty mądry, żeś się dotąd nie ożenił. — A gdy chmurny i blady wchodził na salę, towarzysze ze śmiechem śpiewali mu piosenkę o ożenionym wilku. Alexander zżymał się i grał w bilard z ostatkiem grosza, gdy go miał, a gdy go nie miał wypijał kieliszek po kieliszku na rachunek przyjaciół. Niekiedy przesiadywał w kącie sali całemi godzinami, milcząc, z głową opartą na dłoni; potém wychodził z wolna na miasteczko i widywano go po całych dniach chodzącego z ulicy w ulicę. Niekiedy miał minę człowieka, który tuż, tuż w łeb sobie palnie.
Tymczasem między Topolinem a miasteczkiem stały na usługi Niemenki rozstawione konie Bolesława. Z doktorem Bolesław widywał się codziennie, a najpoufniejsza służąca Wincuni dwa razy dziennie spotykała się w gaju ze starym Krzysztofem, którego była wnuczką, i rozmawiała z nim po cichu; a gdy odchodziła, sługa i powiernik Bolesława mówił jéj za każdym razem: „Pamiętaj, że o tém wszystkiém nikt wiedziéć nie powinien, a twoja pani mniéj, niż ktokolwiek”.
Tak minęło dwa tygodnie, gdy pewnego wieczoru do pokoju, w którym siedział Bolesław, wszedł Krzysztof, stanął przed swoim panem i rzekł głosem głęboko zasmuconym:
— Panie! dziecko pani Snopińskiéj umarło.
Bolesław porwał się z miejsca.
— Umarło! wielki Boże! — zawołał.
Stał się tak bladym, jakby słowa sługi ugodziły go w samo serce. Pochwycił ramię Krzysztofa.
— Kto ci to mówił? cóż się z nią dzieje? czy mąż jéj w domu? — szybko zadawał pytania.
— W téj chwili była tu Katarzyna, przybiegła co tchu, prosząc o radę. Dziecko umarło dwie godziny temu, pani Snopińska strasznie desperuje, a cały dwór nie wié co począć, bo pan Snopiński z rana jeszcze wyjechał i dotąd nie wrócił.
Bolesław ręką czoło przycisnął.
— Co czynić? — mówił do siebie; — w takiém nieszczęściu... w takiéj rozpaczy... sama jedna... jego nawet tam niéma! ha! więc ja przy niéj być powinienem!
Zwrócił się do Krzysztofa.
— Jedź co prędzéj po doktora; niepotrzebny on już dziecku, ale może być potrzebnym matce. Przywóź go do Niemenki, jak możesz najprędzéj; mnie tam znajdziesz!
To mówiąc, pochwycił czapkę i, nie zważając na mróz, panujący na dworze, wybiegł pieszo z domu.
W Niemenkowskim dworku panował ruch niezwykły, ale cichy, złożony z szelestu tłumionych głosów, smutny, tajemniczy ruch nieszczęścia. Po dziedzińcu przy świetle księżyca przesuwały się postacie sług, schodzące się, rozchodzące; ciche szepty wtórzyły skrzypowi śniegu pod stopami; w oknach domu przemykały światełka, gasły i zapalały się znowu; tu i owdzie odzywały się westchnienia.
Bolesław przebył dziedziniec niepostrzeżenie i wszedł do domu.
Drzwi pootwierane były wszędzie na oścież, tak, że z przedpokoju można już było widziéć, co się działo w słabo oświetlonéj sypialni Wincuni.
Pod ścianą, na któréj wisiał ciemny krucyfix i obraz Najświętszéj Panny w złoconych ramach, stało małe łóżeczko, a u węzgłowia umieszczona płonąca gromnica bladawe rzucała światło na leżącą śród śnieżnéj pościeli umarłą dziecinę. Rączki złożone miała na piersi, jak do modlitwy, gęste kędziory złociste opływały bledziuchną twarzyczkę, z któréj śmierć spędziła wyraz boleści i która uśmiechała się łagodnie, niby wzywając ostatniego pocałunku matki. Ale ta nie schylała się z pieszczotą nad trupem dzieciny. Wyprostowana i jakby zesztywniała w strasznym bólu, Wincunia stała nad łóżeczkiem, bez ruchu, martwa. Oczy jéj, pełne rozpaczy, graniczącéj z nieprzytomném przerażeniem, wpiły się w martwą twarzyczkę umarłéj, usta zsiniały i zwarły się, na policzki wystąpiły krwawe rumieńce gorączki, a czoło blade było śmiertelnie. Ubrana była w długą białą bluzę; ramiona jéj, wysuwając się z szerokich rękawów, podniosły się ku skroniom, i drżącemi palcami bezwiednie targały światłe warkocze.
Naprzeciw téj grupy, złożonéj z nieżywego dziecka i zesztywniałéj w bólu matki, oświetlonéj chwiejnym płomykiem gromnicy, pod drugą ścianą stały w cieniu trzy kobiety służebne, przytulone do siebie i od czasu do czasu wydające stłumiony jęk, lub łkanie. W przyległym pokoju, zupełnie ciemnym, ślizgały się po posadzce posępne blaski księżyca, wnikające przez okno.
Nagle śród ciszy dały się słyszéć męzkie stąpania i na progu pokoju śmierci stanął Bolesław. Piérwszy raz od lat kilku, od dnia, w którym się rozstał z Wincunią, wchodził on do tego domu, w którym niegdyś widział ją tak promienną, szczęśliwą.
Jedna ze służących zbliżyła się ku niemu.
— Panie — szepnęła bardzo cicho — radź pan tu cokolwiek i ratuj panią. Już od dwóch godzin stoi ona taka martwa i nieporuszona, nic nie słyszy, nic nie widzi i nie daje się odprowadzić od umarłego dziecka.
Bolesław zwolna postąpił i stanął naprzeciw Wincuni; wzrok jéj szklany, nieprzytomny, upadł na twarz jego. Przez parę sekund wpatrywała się w niego upornie, jakby pragnęła rozpoznać rysy, na które patrzyła, a zmącony umysł zasłaniał je i rozpoznać nie dawał: nagle cofnęła się o krok jeden i zawołała dziwnym głosem:
— Bolesław!
Oczy jéj oprzytomniały, zsiniałe usta rozwarły się i drżały.
— Boże! — szepnęła cicho, a ręce jéj składały się jak do modlitwy; — w téj strasznéj chwili, nad zwłokami mego dziecka, on znowu tu... przy mnie...?
Wyciągnęła ku niemu drżące ręce i, ze straszném łkaniem, upadła na jego piersi. Całe jéj ciało uginało się w okropnym płaczu, ramiona oplotły się wkoło szyi Bolesława. Bolesław ujął ją w objęcia, uniósł jak dziecko i złożył na stojącéj w cieniu kanapie. Potém ukląkł przy niéj w milczeniu, obie jéj ręce utulił w swoich dłoniach i zaczął mówić do niéj cicho, bardzo cicho.
Sługi usunęły się do przyległego pokoju, Bolesław i Wincunia zostali we dwoje, świadkiem był im tylko blady trupek dziecinki, leżący pod cieniem krzyża, z gromnicą nad czołem. Blada twarz Wincuni smutno jaśniała śród cieniu na ciemném tle poduszki; roztargane warkocze złociste wiły się wkoło głowy i ramion. Milczała; z oczu jéj, wpatrzonych w oczy dawnego przyjaciela, płynęły dwa strumienie cichych obfitych łez. Widok Bolesława wyrwał ją z martwéj skamieniałości, z serca jéj wytrysnęły źródła łez dobroczynnych i z posągu boleści stała się słabą, cicho rozpłakaną w nieograniczonym żalu, kobietą.
Bolesław ręce jéj przycisnął do ust gorących.
— Pani! — rzekł cicho i łagodnie — czyliż nie wiész, że boleść jest koniecznym życia warunkiem, że cierpiéć na ziemi trzeba? Czyliż życie nie powiedziało ci jeszcze o tém?
— Powiedziało oddawna! — szepnęła Wincunia i pierś jéj podniosła się głębokiém westchnieniem.
— Dziecię twoje śpi w objęciu cichéj śmierci; nie przerywaj mu snu rozpaczą twoją — mówił schylony nad nią Bolesław. — Pożegnaj je z męztwem i patrz w przyszłość; czyliż ona złamana już na zawsze?
— Na zawsze! — jak echo powtórzyła Wincunia. Bolesław jeszcze silniéj uścisnął jéj ręce i ciszéj jeszcze mówić do niéj zaczął. Na twarzy jego był wyraz miłości niezmiernéj, ale czystéj, w wielkim bólu ochrzczonéj, oderwanéj od siebie. Mówił długo, a głos jego cichym szmerem rozchodził się po pokoju i, niby tchnienie ożywcze, rozlewał się nad płonącą głową nieszczęśliwéj. Może w téj chwili przelewał on w duszę Wincuni te same słowa i myśli, któremi niegdyś z ciężkiéj boleści podźwignął go i do życia pobudził pan Andrzéj? Może, jak ten względem niego, tak on względem narzeczonéj swego serca, stanął w postaci sumienia, przypominającego powinność życia i męztwa, mimo wszelkie spadające ciosy?
Wszak sam przez długie już lata dźwigał ciężar samotności i tęsknoty, łamał się z boleścią wspomnień, a z walk wychodził zwycięzcą samego siebie. Teraz więc nadeszła chwila, w któréj trzeba mu było uczyć anielskiéj sztuki cierpienia tę, przez którą przyszły ku niemu cierpienia wszelkie.
Wincunia słuchała jego tak cicho, jak ciche były łzy, które nie ustawały płynąć po jéj licu; niekiedy usta jéj poruszały się zwolna i, jak niewyraźne echo, powtarzały słowa Bolesława; pierś jéj oddychała coraz łagodniéj, aż na zmęczone oczy zwolna opadły powieki, coraz rzadsze łzy sączące z pod długich rzęsów.
Bolesław umilkł, sam zmęczony wysileniem; blady, oparł gorącą skroń na złożonych w jego dłoni rękach Wincuni, a powolny jéj oddech owiewał mu czoło.
Przed domkiem rozległy się dzwonki, Bolesław powstał i zwrócił się ku drzwiom, w których stanął doktor.
Wincunia zdawała się nic nie słyszéć, powieki jéj nie podniosły się, tylko, gdy Bolesław odstąpił od niéj, oddech jéj stał się znowu ciężkim i pełnym łkań stłumionych, a łzy obfitszym strumieniem popłynęły po twarzy.
Doktor poważny był i zamyślony.
— Nauka zawiodła mię na ten raz — rzekł cicho — dziś zrana, odjeżdżając ztąd, miałem nadzieję, że dziecię żyć będzie, inaczéj nie opuścił-bym biednéj matki, tém bardziéj...
Zatrzymał się przez chwilę, pełném litości spojrzeniem orzucił nieruchomą jak posąg kobietę i ze smutną ironią dokończył:
— Témbardziéj, że ojciec zmarłego dziecka jest nieobecny...
Jakby w odpowiedź na te wyrazy, Wincunia załkała głośniéj i szepnęła, nie podnosząc powiek:
— Biedna dziecina moja! umarła sierotą, bez ojca!
Twarz jéj przybrała wyraz strasznéj rozpaczy, ręce splotły się wkoło głowy i znowu zaczęły bezprzytomnie targać warkocze. Bolesław zadrżał cały z niezmierną boleścią, ścisnął rękę doktora i szepnął:
— Zostań tu! ja pojadę po niego! Dla mnie tu niéma miejsca na długo, a ona przecie sam na sam z trupem swego dziecka zostać nie może!
Raz jeszcze orzucił Wincunię spojrzeniem głębokiego smutku i wybiegł z pokoju. Po chwili zwrócił się z pytaniem do towarzyszącéj mu ze światłem sługi:
— Dokąd pojechał pan Snopiński?
— Słyszałam — odpowiedziała — jak, odjeżdżając, mówił Pawełkowi, aby przysłano po niego do Piasecznéj, jeśliby coś złego stało się w domu.
— W Piasecznéj! — zawołał Bolesław, a ciszéj dodał: — nikczemny!
W parę minut potém, śród rozłogu pokrytego śniegiem, sanie posuwały się z całą szybkością pełnym galopem pędzących koni. Bolesław co chwila wstawał na saniach, patrzył w dal, jakby najprędzéj chciał ujrzéć cel swéj podróży i wołał do furmana:
— Prędzéj! prędzéj!
Pod niebem czołgały się w tysiąc fantastycznych kształtów podarte chmury, to odsłaniając, to kryjąc srebrzystą mgłą przysłonięty księżyc, z północy leciały wichry, z grzmotem spotykając się i uderzając o siebie, kurzawa śnieżysta podnosiła się od ziemi zwijała się w kłęby, rozpraszała chwilami, otaczając sanie przezroczystym tumanem. Z za tumanu tego, po całogodzinnéj szybkiéj bardzo jeździe, Bolesław dojrzał między bezlistnemi drzewami ogrodów liczne błyskające światełka; potém, oblane promieńmi księżyca, ukazały się białe ściany pałacyku z wieżyczką, strzelającą w górę; sanie wjechały na obszerny, pięknie ogrodzony a śniegiem pokryty dziedziniec i zatrzymały się przed znacznie wzniesionym nad poziom i żelazną balustradą otoczonym balkonem.
Z obu stron balkonu długie rzędy okien gorzały jarzącém światłem, a z wnętrza mieszkania wychodził zmieszany gwar rozmów, śmiechu i muzyki. Bolesław w kilku skokach przebiegł wschody i balkon wyłożony imitacyą marmuru i wszedł do przedpokoju. Tam pod ścianami, okrytemi kosztowném choć ciemném obiciem, wisiały liczne rzędy męzkich i kobiecych futer; wielka, u sufitu zawieszona, lampa rzęsiste rzucała światło na cały pokój, a wkoło stolika kilku liberyowanych lokai grało w karty z głośną rozmową i śmiechami. Na widok wchodzącego Bolesława, jeden z lokai porwał się z miejsca i, sądząc, że nowy gość przybywa, poskoczył dla zdjęcia zeń futra. Zaledwie jednak poznał Topolskiego, powstrzymał gest, bo wiedział, że nigdy on u pani Karliczowéj nie bywa.
— Czy mam Jasnéj Pani oznajmić o pańskiém przybyciu? — zapytał — zapewne pan z jakim interesem?
— Tak — odrzekł Bolesław — mam tu w istocie do rozmówienia się o interesie, ale tylko z panem Snopińskim. Czy jest on tutaj?
— Od rana — odpowiedział lokaj.
— A więc proszę cię, abyś mu oznajmił, że jest tu ktoś, komu bardzo pilno go zobaczyć.
— Czy pan nie wejdzie do salonu?
— Nie.
Lokaj rzucił spojrzenie na ubranie Topolskiego i uśmiechnął się nieznacznie. Bolesław był w codziennym swym ubiorze, a w takim nikt nie zjawiał się na salonach pani Karliczowéj nigdy, a témbardziéj w dniu jéj imienin. Bo był to właśnie dzień imienin pięknéj pani, którego Alexander nie opuścił ani razu od lat już wielu, bez złożenia jéj życzeń i wzięcia udziału w zabawie. Teraz mniéj, niż kiedy, mógł dopuścić się podobnego zaniedbania, bo od pewnego czasu obejście się pani Karliczowéj zaczęło draźnić go chłodem i mało nawet ukrywaném szyderstwem. Był on wprawdzie przyzwyczajony do zmienności humoru i upodobań kapryśnéj wdowy, w czasie lat ubiegłych nieraz tracił jéj łaskę i odzyskiwał ją z powrotem; ale teraz przewidywał, przeczuwał raczéj, że groził mu zupełny ostracyzm z tego domu, pełnego zbytku i blasku, który stał się mu nałogiem i koniecznością, z którym stosunek uważał za piedestał swéj chwały, bez którego nie pojmował życia.
Lokaj odszedł z poleceniem Bolesława i, wychodząc z przedpokoju, zostawił za sobą drzwi otwarte. Drzwi te wychodziły do pysznie ozdobnéj sali jadalnéj, w któréj właśnie służba kryształami i srebrem zastawiała stół do wieczerzy, a za salą ciągnęła się długa amfilada salonów większych i mniejszych, pełnych światła i przesuwających się strojnych postaci.
W niewielkim przylegającym do jadalnéj sali salonie, którego drzwi nie przysłonięte portyerą na oścież były otwarte, towarzystwo dzieliło się na kilka grup oddzielnych. Pomiędzy oknami, około obszernego stołu, zasiadło kilkanaście osób, kobiet i mężczyzn z kartami w ręku. Grano snać w powszechnie naówczas używaną w salonach grę, zwaną kommersem, bo co chwila ktokolwiek z grających podnosił w górę trzy karty i z tryumfem wołał: sekwens! albo: brylant ! Wtedy wybuchały śmiechy, żartobliwe sprzeczki, mieszały się karty, rozdawały znowu i znowu po chwili wołał ktoś z radością: brylant! brylant! a z rąk grających karty z szelestem padały na marmurową płytę stołu, ozdobioną w środku wielkim ptakiem rajskim z mozaiki.
Naprzeciw téj gwarnéj i wesołéj grupy siedziała przy fortepianie strojna i piękna panna ze złocistemi lokami, opływającemi ramiona i suknią z liliowéj materyi. Jedną ręką uderzając oderwane akordy, ustrojoną głowę zwracała do kilku młodych ludzi, którzy ją otaczali, prowadzili z nią salonową, dowcipną rozmowę, tak urywaną, jak były tony, wychodzące z pod jéj kapryśnie przebiegającéj po klawiszach ręki. „Schubert! Schubert! c'est divin! — zawołał głośniéj od innych stojący za jéj krzesłem jakiś przystojny młody blondyn, ze szkiełkiem w oku — „chantez quelque chose de Schubert, M-lle Amelie!” Piękna panna zwróciła ku niemu wielkie szafirowe oczy, uśmiechnęła się i, obu rękoma przebiegłszy klawisze, dźwięcznym sopranem rozpoczęła śpiewać jednę ze smętnych aryi Schuberta. Tęskne, tajoną namiętnością drżące tony, łączyły się z wesoło-pustemi śmiechami kompanii grającéj w kommersa; przystojny blondyn, stojąc za krzesłem śpiewaczki, wpijał się wzrokiem w jéj gęste weneckiego koloru włosy i w białą, zdobiącą je z pyszną prostotą, kamelią.
W rogu salonu, na małéj, błękitnym atłasem obitéj kozetce, siedziała sama pani Karliczowa. Ubrana była w powłoczystą suknią z białego kaszmiru, po któréj niedbale ciągnęły się gałęzie korali: głowę, ustrojoną w krucze włosy i grube koralowe sznury, zwracała z wdziękiem ku dwom młodym ludziom, opartym o poręcz kozetki, a nóżkę, wysuniętą z pod sukni, niedbale opierała na leżącéj u jéj stóp aksamitnéj poduszce. Obok niéj z dwóch stron przeciwnych stały dwie osoby: jedną z nich była młoda, wyniosłéj postaci panna, z wysoko zaczesanemi światłemi włosami i klasycznym profilem, drugą Alexander Snopiński. Stał on obok pani Karliczowéj, ale jak w tęczę patrzył w twarz wyniosłéj panny, która nie patrzyła na niego, lecz od niechcenia bawiła się delikatnemi listkami trzymanéj w ręku róży, i od czasu do czasu tylko dorzucała słówko do żywéj rozmowy, prowadzonéj przez panią domu z dwoma stojącymi za nią mężczyznami wytwornéj i pańskiéj powierzchowności. Postawa Alexandra wydawała się zakłopotaną; z całéj grupy, do któréj należał, nikt do niego nie mówił i nikt na niego nie patrzył; na twarzy jego znać było widoczne usiłowanie okazania się swobodnym, wtrącenia się do rozmowy, toczącéj się obok i zwrócenia na siebie uwagi pięknéj panny, i właśnie najbardziéj w skutek tych usiłowań, które się nie powodziły, rażąco wyglądał obok otaczających go, pełnych wytwornéj swobody i elegancyi, postaci.
Wyraźném było, że znajdował się w niewłaściwéj sobie sferze, lubo całą siłą pragnął zlać się z nią i spoić w harmonijną całość. Za tym błękitnym o trzech oddzielnych grupach salonikiem, w długiéj amfiladzie salonów widać było przez wpół rozwarte portyery młode kobiety, przechadzające się pod rękę z wachlarzami w dłoniach, matrony siedzące na aksamitnych kanapach, młodych ludzi przesuwających się pomiędzy kobietami, poważnych mężczyzn rozprawiających między sobą z zajęciem, a z góry na głowy bawiących się spływały białe, szafirowe i różowe światła lamp i pająków, a pod ich stopami, barwiły się puszyste kobierce i woskowana posadzka błyszczała niby liczne zwierciadła, które, rozwieszone po ścianach, wzmagały blask świateł i z salonu do salonu posyłały sobie odbicie różnych grup, twarzy, strojów, obrazów, daleko, daleko, zda się do nieskończoności.
Cały ten obraz różnorodnéj zabawy przedstawił się oczom Bolesława przez roztwarte drzwi od przedpokoju i sali jadalnéj. Wiała zeń atmosfera wesołości i rozmarzenia, dźwięków muzyki, połączonéj ze szmerem uwielbień, śmiechu, z westchnieniami rozdraźnionych piersi, światła, kwiatów, woni, szeleszczących szat kobiecych, budzących się i znikających jak meteory namiętności, zapomnienie o jutrze a utonięcie w rozkoszném, odurzającém dzisiaj.
Patrzył Bolesław na obraz ten i zamyślił się boleśnie: porównywał go może z tym pół ciemnym pokojem, pełnym śmierci i rozpaczy, który opuścił przed godziną i w którym zostawił Wincunię. Odwrócił oczy i bezwiednie rękę przycisnął do serca, które biło mocno boleścią wielką — wielką. Z zamyślenia obudziły go szybko zbliżające się ku niemu kroki. Alexander stał przed nim ze zdziwieniem i próżno ukrywaném zaniepokojeniem na twarzy. Bolesław orzucił go w milczeniu zimném wejrzeniem.
— Pan chciałeś widziéć się ze mną? służę panu! — z pewném zakłopotaniem wyrzekł Alexander i podał mu rękę. Bolesław nie wyciągnął doń swojéj i wyrzekł półgłosem, przenikliwy wzrok topiąc w jego twarzy:
— Panie Snopiński! córka pańska umarła.
Alexander zbladł i z nieudaną rozpaczą pochwycił się za głowę.
— Umarła! — krzyknął — wielki Boże! dziś zrana doktor mi mówił, że żyć będzie!
— To pana tłómaczy, że tu jesteś, — z goryczą, nad którą zapanować nie mógł, rzekł Bolesław i dodał: — żona pańska pozostała w domu sama i w rozpaczy.
— Jadę, jadę! — zawołał Alexander i zwrócił się do lokai. — Każcie tam moje konie zaprzęgać. Co za nieszczęście! — mówił daléj, a oczy jego napełniły się łzami — takie śliczne dziecko! Dziś jeszcze byłem pewny, że żyć będzie! — Poniósł do oczu chustkę i zaszlochał. W téj saméj chwili na progu drzwi od przedpokoju stanęła owa wyniosła panna z różą w ręku, na którą przed chwilą Alexander patrzył był z tak nietajoném uwielbieniem. Powabnym i majestatycznym krokiem przeszła ona przez salę jadalną, i z dumnie podniesioną głową rozejrzała się po przedpokoju. Kiedy nawpół zmrużone wielkie i piękne jéj oczy upadły na Alexandra, rozmawiającego z Bolesławem, poczęła znowu od niechcenia oskubywać swą różę i wyrzekła głosem bardzo obojętnym, w którym dosłyszéć można było pewne nawet lekceważenie:
— Monsieur Snopiński! Posłano mię, abym panu powiedziała, że potrzebny pan jesteś do kommersu, ktoś tam wstał od gry i pan masz go zastąpić.
Na dźwięk głosu wyniosłéj panny, Alexander żywo odjął chustkę od oczu, rozjaśnił twarz najpiękniejszym uśmiechem i zwrócił się do mówiącéj z eleganckim ukłonem. Ale ona nie patrzyła już na niego, odwróciła się zwolna, oskubując ciągle śnieżną centyfolią i jednostajnym, dumnym krokiem powoli odeszła w głąb’ salonów. Snopiński zwrócił się do Bolesława, który patrzył na niego ze zdziwieniem i ironią.
— Natychmiast będę panu służył, pojedziemy razem, nie prawdaż? ale wprzódy muszę pójść pożegnać kompanią.
Rumieniec oburzenia pokrył twarz Topolskiego, nie mógł dłużéj opanować się i silną ręką ujął ramię Alexandra.
— Nie pójdziesz pan żegnać kompanii — rzekł zniżonym od wzburzenia głosem — tam żona pańska umiera z żalu, a niéma komu wyrzec do niéj słowa pociechy...
Tym razem nie żal, ale gniew ukazał się na ruchliwéj fizyognomii Snopińskiego, połączył się wnet z szyderstwem, i młody człowiek, zuchwale patrząc w twarz Bolesława, wyrzekł pełnym złośliwości tonem:
— A dla czegoż pan nie chciałeś przyjąć na siebie roli pocieszyciela mojéj żony?
Bolesław odstąpił nagle parę kroków, brwi mu się zsunęły i zadrżały usta; zdawało się, że na głowę człowieka, który stał przed nim z szyderstwem na ustach, wnet ciśnie wyrazem pogardy. Ale gwałtowne to poruszenie trwało przez jedno mgnienie oka; przesunął rękę po czole i rzekł z zimnym spokojem:
— To coś pan wyrzekł jest niezasłużoną obelgą, tak dla mnie, jak dla téj nieszczęśliwéj kobiety, która jest pańską żoną. Ale widzę w panu w téj chwili nie zwyczajnego człowieka, któremu-bym mógł obelgą za obelgę płacić, ale jéj męża, który, jakkolwiek bądź, jest jedynym człowiekiem, mogącym w ciężkiéj chwili przynieść jéj pociechę i wsparcie. Przebaczam więc panu słowa, któreś wyrzekł przed chwilą: ubieraj się i jedź!
Zimny spokój, z jakim Bolesław słowa te wymawiał, gest jego poważny a nakazujący, zmieszały Alexandra. Lękliwa i chwiejna, jak trzcina, jego natura, z gniewu i szyderstwa przeszła nagle do żalu i pokory.
— Ależ przebacz pan, przebacz! — mówił pośpiesznie — uniosłem się na chwilę, ale nie chciałem pana obrazić... wiem, że pan jesteś najlepszym, nieocenionym przyjacielem naszym...
I pochwycił rękę Bolesława, chcąc ją uścisnąć, ale Topolski z lekka usunął się od tego gestu i zimno wyrzekł:
— Nie jestem pańskim przyjacielem.
Na twarzy Alexandra zadrżała znowu złość i obrażona miłość własna.
— A więc przyjacielem mojéj żony — zawołał ze zjadliwym śmiechem.
— Tak — spokojnie odpowiedział Topolski — jestem przyjacielem żony pańskiéj i, jako taki, mówię panu raz jeszcze: ubieraj się i jedź, bo każda chwila samotnéj jéj rozpaczy, mnie, który nie jestem jéj mężem, ale tylko przyjacielem lat dawnych, cięży na sercu i sumieniu.
— Ależ konie moje nie założone jeszcze — rzekł Alexander, zmieszany znowu zimną krwią Bolesława i przelotne spojrzenie rzucił na drzwi do salonów.
— Nie będziesz pan czekał, aż ci konie założą, ale pojedziesz memi końmi ze mną — stanowczo powiedział Bolesław i zwrócił się ku wyjściu. Alexander spojrzał raz jeszcze na drzwi od salonów i, całkiem opanowany chłodną energią Topolskiego, postąpił za nim. W chwili, gdy obaj siadali na sanie, z okien pałacu buchnęła muzyka i zagłuszyła resztę gwaru. Było to przepyszne trio, złożone z fortepianu, skrzypiec i fletu, wykonywające uwerturę z Wilhelma Tella. Snopiński trzymał wzrok utkwiony w oświetlone okna pałacyku, aż póki świetny ich rząd nie zniknął mu z oczu po-za grupami drzew ogrodowych.
Konie Bolesława biegły znowu z wielką szybkością po białym rozłogu; sanie, kopiąc się płozami w zaspach śniegu, skrzypiały i jęczały, dzwonek srebrzyste tony posyłał w przestrzeń, z oddali wicher przynosił odgłosy innych jeszcze dzwonków, — były to może odgłosy jakiego szalonego wiejskiego kuligu o maskach i dziwacznych kostiumach, albo weselnéj drużyny, śpieszącéj od ołtarza ślubnego do sali tanecznéj.
Dwaj mężczyzni jechali długo w milczeniu. W ręku Alexandra kilka razy zabielała batystowa chusteczka, podnosił ją do oczu i łzy ocierał. W końcu ozwał się głosem przerywanym szlochaniem:
— Jestem najnieszczęśliwszy z ludzi! Straciłem dziecko, w którém pokładałem mnóztwo nadziei. Nie wiem, czy pan widziałeś kiedy naszę Andzią; obiecywała być bardzo piękną. Wyglądała nie na szlacheckie, ale na prawdziwie pańskie dziecko, taka była szczupła i delikatna. To téż często myślałem sobie, że dam jéj świetną edukacyą, a gdy dorośnie zrobi pewnie znakomitą partyą. Nigdybym jéj nizko za mąż nie wydał. Marzyłem dla niéj o którymkolwiek z dwóch synów hrabiny; wszak to w sąsiedztwie; a choć oni będą mieli miliony i tytuł, ależ i my przecie z dobrego pochodzimy rodu, i cóż to się zresztą na świecie nie dzieje!
Teraz wszystko przepadło!
Przycisnął chustkę do oczu i płakał. Bolesław nic nie odpowiedział; promień księżycowy, uwolniony w téj chwili z pod chmur, oświecił twarz jego surową i smutną. Po chwili Alexander ozwał się znowu:
— Wiem, że pan możesz mi miéć za złe, iż w dniu tak wielkiego nieszczęścia, jakie mię spotkało, ja bawiłem się w domu pani Karliczowéj. Ale naprzód doktor uczynił mi dziś nadzieję, że Andzia żyć będzie; potém są pewne obowiązki towarzyskie, z któremi człowiekowi, co, jak ja, bywa w świecie i zna światowe zwyczaje, rozmijać się niepodobna. Dziś właśnie wypadły imieniny pani Karliczowéj; bywam u niéj często i wiem, że jestem dla niéj miłym gościem; zgodzisz się więc pan na to, że trudno było nie pojechać. Zresztą to dom tak miły, jedyny w całém sąsiedztwie, w którym mogę znaléźć dla siebie odpowiednie towarzystwo. Bo to widzisz pan, jak człowiek przywyknie tak, jak ja, do towarzystwa dobrego tonu, to się już bez niego i obejść nie może. Dziś naprzykład w Piasecznéj śliczna była kompania: ta panna, która-to wychodziła do przedpokoju i zapraszała mię do kommersa, to hrabianka W., krewna pani Karliczowéj; poznałem ją dziś po raz piérwszy i była na mnie dziwnie łaskawa. Kiedyśmy siadali do obiadu, odezwała się do mnie po francuzku, abym usiadł przy niéj, i przez cały czas, lubo nie wiele mówiła do mnie, ale uśmiechała się ciągle. Potém widziałem, jak rozmawiała ze swoją siostrą i śmiały się obie; chociaż mówiły z sobą po cichu, dosłyszałem, że nazwała mię bardzo dowcipnym. Takie rzeczy, widzisz pan, są zbyt pochlebne, aby mogły nie pociągnąć tak młodego, jak ja, człowieka; wprawdzie jestem żonaty i dlatego niektórym ludziom wydaje się, jakobym powinien był więcéj przebywać w domu, niż za domem; wierz mi pan jednak, że ludzie, którzy tak sądzą, nie znają uroku, jaki towarzystwo dobrego tonu wywiera na tych, którzy, jak ja, mają zaszczyt doń należéć, a oprócz tego nie wchodzą wcale w moje położenie. Ożeniłem się zbyt wcześnie... sam pan to przyznasz; nie użyłem jeszcze świata, w którym, mówiąc otwarcie, mam niemałe powodzenie... Żona moja, to anioł dobroci, ale za poważna jest na swój wiek; przytém nie lubi bawić się... słabe ma zdrowie... cóż więc dziwnego, że ja, będąc tak młodym i mając gusta wykształcone wśród towarzystw dobrego tonu, szukam sobie rozrywki za domem, témbardziéj, że to przecież nikomu nie szkodzi...
Umilkł Alexander, westchnął ciężko, po chwili szepnął: „biedna moja Andzia!” i znowu poniósł do oczu chusteczkę, przez co w powietrzu rozwiał się zapach perfum Violette de Parme.
Bolesław długo nie odpowiadał na przeciągłą tyradę towarzysza; księżyc kilka razy oświecił twarz jego, a na niéj bolesny i surowy wyraz, aż wreszcie przerwał milczenie i ozwał się głosem, w którym pod pozornym spokojem drgało przykre wzruszenie:
— Wiem dobrze, iż nie mam prawa mieszać się w niczyje domowe lub zadomowe sprawy. Przecież rad jestem sposobności powiedzenia panu tego, com już oddawna powiedziéć mu pragnął. Wiész pan o stosunku, jaki zachodził między mną a pańską żoną; wtedy, gdyś ją poznał, byłem jéj narzeczonym, znałem ją i kochałem od lat dziecięcych, a jak kochałem, o tém nie będę panu mówił, bo nasze charaktery i sposoby widzenia rzeczy tak się różnią, że nie potrafił-byś pan stworzyć sobie wyobrażenia o mojéj miłości, choćbym ci o niéj najdłużéj opowiadał. Kiedym ją stracił, jedyném już mojém pragnieniem było, aby ona została szczęśliwą; że do niéj nie miałem żadnego żalu, o tém niéma co i mówić, ale nawet i do pana nie czułem żadnéj niechęci póty, póki sądziłem, żeś ją prawdziwie kochał. Myślałem, że są pewne nieprzeparte popędy serca, o które obwiniać kogoś, które miéć komuś za złe, było-by niesprawiedliwością i szaleństwem. Tych moich przekonań i uczuć miałeś pan dowody w tém, że nie unikałem go, ale owszem, starałem się przyjacielski utrzymać z panem stosunek. Ale od chwili, w któréj przekonałem się, że uczucia pana dla kobiety, która była niegdyś moją narzeczoną i w któréj złożyłem był wszystkie nadzieje mego serca, były nie miłością prawdziwą, ale tylko chwilową fantazyą i niestałym pociągiem, że dla zadowolenia tego pociągu uczyniłeś pan lekkomyślnie ofiarę z całego jéj życia, że ją opuszczasz i unieszczęśliwiasz bez żadnéj z jéj strony winy; od téj chwili, panie Snopiński, zmieniłem moje usposobienie względem pana. Niedawno powiedziałem, że nie jestem pańskim przyjacielem; wytłómaczę się przed panem dlaczego to powiedziałem: oto dla tego, że przyjaźń czuć mogę tylko dla ludzi, których szanuję, a pana szanować nie mogłem, lubo szczerze chciałem...
Alexander poruszył się żywo i znowu gniewnie.
— Przed chwilą — przerwał — powiedziałeś pan także, że nie masz prawa mieszać się w niczyje domowe lub zadomowe sprawy.
— Tak — odpowiedział Bolesław z wielkim spokojem — ale mówimy z sobą w wyjątkowych okolicznościach, które uprawniają zupełnie słowa moje. Pani Wincenta, przekładając pana nade mnie i stając się pańską żoną, nie straciła we mnie przyjaciela, jak to powiedziałem panu przed chwilą: jestem jéj przyjacielem i nigdy być nim nie przestanę, a u człowieka honoru i serca przyjaźń nie jest pustém słowem, lecz mieszczą się w niém pojęcia przywiązania, opieki i takiéj dbałości o dobro drugiéj osoby, że wobec niéj znikają wszelkie konwenanse światowe, znika prawie myśl o sobie samym. Pan jesteś mężem kobiety, dla któréj przyjaźń taką noszę w sercu głęboko, i człowiekiem, który lekkomyślnie złamał jéj życie. Wszystko zatém, cobym panu powiedział, uprawnione będzie boleścią moją i jéj i zatwierdzone sumieniem, które mi do pana otwarcie mówić nakazuje. Jako więc przyjaciel pani Wincenty, w najwyższém znaczeniu tego wyrazu, i jako człowiek téj saméj co pan społeczności, nie waham się panu powiedziéć, że jesteś pan złym członkiem rodziny i złym obywatelem kraju. Unieszczęśliwiasz pan młodą swą i śliczną żonę przez oddawanie się różnym złym nałogom, a szkodzisz społeczności, dając otaczającym cię niezdrowy przykład i marnując bogate materyały, leżące w twéj naturze. Przytém dla siebie i dla żony gotujesz pan, oprócz moralnéj, i materyalną nędzę, bo majątek pana i jéj upada pod długami, które lekkomyślnie zaciągasz...
— Zkąd pan wiész o moich długach? — zawołał Alexander głosem, którym usiłował udać obrazę, ale w którym było zmieszanie i zawstydzenie.
— Wiem o nich — z równym zawsze spokojem odpowiedział Bolesław — bo w dniu, w którym spadło na was bolesne nieszczęście choroby jedynego dziecka, miano już wam odbierać majątek, a ja go uratowałem, wypłacając za pana pewną summę, a za innéj wypłacenie ręcząc. Mówię panu o tém nie dlatego, aby się okazać przed panem w roli dobroczyńcy, bo bynajmniéj nie dla pana to czyniłem; ale chcę mu pokazać, że wiem o pańskiém złém postępowaniu, że cały świat otaczający wié o niém; chcę pana zawstydzić i, jeśli to podobna, zwrócić pańską uwagę na niebezpieczeństwo, w jakiém zostajesz i uchronić was obojga od niego... Jesteś pan jeszcze zbyt młody, abyś na lepszą drogę wejść nie mógł, témbardziéj, że natura obdarzyła cię bogato i że zdolności twe, które tak nędznie marnujesz, mogły-by z ciebie uczynić pożytecznego członka rodziny i społeczności. Śmiesznie-by było, abym w téj chwili przybrał rolę kaznodziei lub moralisty, i chciał pisać panu programat życia, znajdziesz go pan we własném sumieniu, jeśli zechcesz w nie pilnie zajrzéć. Ja powiem ci jedno słowo: pracuj! praca to chrzest najświętszy, który omywa najbardziéj zbrukanych; praca to źródło siły, które wzmacnia najsłabszych, praca to niewyczerpany zdrój pociech na wszystkie boleści, na wszystkie zawody i tęsknoty. Pracuj, a uleczysz się od złych nałogów, umiłujesz dom własny i społeczność, w któréj życiu oczyścisz myśl od mętów, jakie je zalewają, i ustrzeżesz się od ruiny majątkowéj, nad którą stoisz i do któréj pociągasz kobietę, dzielącą twe losy. Mówię ci to, jako człowiek, który wiele przebolał i przemyślał, i jako przyjaciel kobiety, droższéj mi nad życie; jako wreszcie obywatel kraju, któremu sumienie nakazuje ostrzedz zbłąkanego i ginącego, choćby nawet tę przestrogę wiatry roznieść miały po świecie bez śladu, jak oto roznoszą tę mgłę śniegową...
Umilkł Bolesław i téj saméj chwili sanie wjechały na Niemenkowski dziedziniec. Księżyc znowu z za chmur się wysunął i oświecił dwie męzkie twarze, jednę surową i głęboko smutną, drugą pochyloną w milczeniu i zarumienioną wielkiém zawstydzeniem.
W końcu zimy po okolicy rozeszła się wieść niespodziana, dziwna, a zajmująca wielce całą parafią: piękna i kapryśna dziedziczka Piasecznéj, pani Karliczowa, szła zamąż.
Wieść ta wzbudzała powszechne zdziwienie, a na wiele ust wywoływała złośliwe uśmiechy. Ze zdziwienia i uśmiechów powszechnych wywiązała się powszechna ciekawość, ciekawość zrodziła dopytywanie się, śledzenia. Pytania: kto? jak? dla czego? jakim sposobem? przebiegały wszystkie usta, a z odpowiedzi na nie złożonych, z opowiadań gości, domowych i sług pani Karliczowéj, utworzyła się następna, zupełnie prawdziwa, historya.
Pewnego jesiennego ranka, ranka, który zwykle dla pani Karliczowéj zaczynał się o dwunastéj południowéj godzinie, piękna wdowa klęczała w sypialni swéj na aksamitnéj poduszce klęcznika i, utkwiwszy oczy w twarz Madonny, włoskim malowanéj pęzlem, przesuwała w palcach agatowe paciorki różańca i koralowemi ustami szeptała kilkadziesiąt razy powtarzane pozdrowienie Anielskie. Nagle zapukano do drzwi. Była to najulubieńsza kamerystka, oznajmująca przybycie prawnika, któremu powierzony był zarząd finansów Piasecznéj z przyległościami. Pani Karliczowa powstała z klęczek i, jak westalka, owiana cała przezroczystą bielą muślinów, z różańcem, okręconym wkoło koronkowego rękawka, wyszła naprzeciw gościowi. Po wymienieniu powitań i grzeczności z pewnym niepokojem, którego ukryć nie mogła, spytała swego pełnomocnika, z jaką-by przybywał sprawą. Prawnik, usiłując nie tracić dalszego kontenansu, ale wyraźnie zakłopotany, odpowiedział:
— Czułem się w obowiązku zdać pani sprawę ze stanu jéj finansów: oto bilans dochodów i rozchodów, wykaz wartości majątku pani i ciążących na nim długów. — Pani Karliczowa wzięła z rąk prawnika wielki arkusz papieru, zapisany cyframi, przebiegła go wzrokiem i zbladła. Pod rubryką dochodu brutto stała dość znaczna cyfra, zaraz po niéj następował dochód netto, a pod nim zero. Pod wartością majątku brutto jaśniała cyfra ogromna, ale téż przy niéj napisano wartość rubli — drugie zero.
Pani Karliczowa, po długiéj chwili milczenia, złożyła papier we czworo i, kładąc go przed sobą na stole, zwróciła się do prawnika:
— Jaką mi pan podajesz radę?
Prawnik powstał, zapiął dla kontenansu surdut po samę szyję i odpowiedział krótko:
— Nie mam żadnéj.
Piękna wdowa skłoniła głową w sposób wcale nie dwuznaczny, prawnik zrozumiał i zostawił ją samę.
Tego dnia pani Karliczowa bardzo długo modliła się przed obrazem Madonny, potém wysłała listy do kilku miejsc sławnych cudami, prosząc o modlitwy, ale późniéj zaszła w niéj wielka zmiana. Posmutniała i spoważniała, zamyślała się często, a na twarz jéj występował wyraz dziwnego smutku, złączonego z silném jakiémś postanowieniem. Kiedy w tydzień po tém prawnik zjawił się znowu, prosząc o dalsze wskazówki postępowania i wypłatę należnego mu honoraryum, pani Karliczowa grzecznie, ale z wysoka prosiła go o trochę cierpliwości, mówiąc, że najdaléj za kilka miesięcy będzie w możności oczyszczenia z długów dóbr swoich, a wtedy wypłaci mu należności i zobowiąże go do dalszych usług. Prawnik wyszedł, uśmiechając się nieznacznie, i jeszcze tego dnia u komisarza Piasecznéj wyrzekł tonem zupełnéj pewności:
— Za kilka miesięcy Piaseczna będzie miała pana.
— Co to jest pana? — pytano.
— Pani Karliczowa wyjdzie zamąż.
W parę tygodni potém przed pałacyk w Piasecznéj zajechał piękny koczyk, założony pięknemi końmi, ze służbą ubraną w piękną liberyą. Paki za powozem świadczyły, że przybywa z daleka.
Ten piękny koczyk nie piérwszy już raz zajeżdżał pod pałacyk pani Karliczowéj. Owszem, zjawiał się on już w Piasecznéj od roku dość często, a przywoził zawsze pana Kalixta, mieszkającego w przyległym powiecie, o dwadzieścia mil od Piasecznéj. Pan Kalixt K. miał lat czterdzieści, wyniosłą postawę, twarz bladą i znaczącą, włosy jasne, przerzedzone nad czołem, wielkie błękitne oczy, zwykle zgasłe i nic nie mówiące, ale chwilami buchające ogniem i wymowne, majątek wynoszący dwa miliony złotych i jedno z najpiękniejszych imion w kraju.
Pan Kalixt K. znał panią Karliczową oddawna, spotykał ją we Włoszech i w Paryżu, tu i tam oświadczał jéj chęć pojęcia ją za małżonkę, tu i tam otrzymywał odmowę. Nie rozpaczał wcale, nie zrywał się do samobójstwa, ale i nie dawał za wygraną. Dowiedziawszy się o przyjeździe pani Karliczowéj do Piasecznéj, oddał jéj dwie wizyty, znowu się oświadczył i znowu został odrzuconym, co nie przeszkadzało mu jednak bywać w jéj domu coraz częściéj i okazywać jéj niezmienność swych zamiarów coraz widoczniéj. Był to objaw psychologiczny tak szczególny, że stałość affektów pana Kalixta dla pani Karliczowéj przeszła w przysłowie między sferę, w któréj przebywał; śmiano się zeń po trochu, dziwiono mu się, ale on nie zważał na śmiechy i podziwienia, a poufnym przyjaciołom mówił: Zobaczycie! Kiedy w dwa tygodnie po złowróżbnéj rozmowie z prawnikiem, pani Karliczowa zobaczyła przez okno podjeżdżający pod jéj pałacyk powóz pana Kalixta, żywy rumieniec oblał jéj twarz i rzuciła okiem w zwierciadło. Strój jéj był ciemny i, jak zwykle, powłóczysty a bogaty: warkocze nad czołem, ułożone w dyadem, ozdobiony tylko dwiema szpilkami z pereł; czarne koronki opływały stan i w malowniczych fałdach opuszczały się na suknią. Wyglądała zachwycająco; to téż pan Kalixt, witając ją ze światową ceremonialnością, mocniéj, niż wypadało, uścisnął jéj rękę, a blado-błękitne jego oczy utkwiły w jéj twarzy dłużéj, niż-by na to pozwalała etykieta. Do obiadu zasiadły dwie zwykłe kompanionki pani Karliczowéj i rozmowa toczyła się ogólna, podsycana dowcipem pani domu, który jaśniał w całém swém świetle. Po obiedzie piękna wdowa weszła do budoaru, co było znakiem dla kompanionek, że życzy sobie sam-na-sam pozostać z gościem. Dwie panny usunęły się do swych oddalonych pokojów, pan Kalixt usiadł naprzeciw przedmiotu długo trwających swych westchnień, a w postaci jego i twarzy nic nie zapowiadało, aby się gotował do jakiéj uroczystéj rozmowy. Niedbale siedział w fotelu, palił cygaro i patrzył na panią domu, która w zamyśleniu bawiła się koronkami sukni. Po chwili podniosła głowę, wpół smutny, wpół żartobliwy uśmiech przebiegł jéj usta i, topiąc spojrzenie w twarz gościa, rzekła:
— Zmęczyłam się rozmową, i mam ochotę milczéć. Czekam, abyś pan mówił. Czy pan nie masz nic mi do powiedzenia?
Pan Kalixt wypuścił z ust niteczkę sinego dymu i, otrząsając proch z cygara w srebrną popielniczkę, odpowiedział zwolna:
— Owszem, mam do powiedzenia, a raczéj do powtórzenia pani to, com już nieraz miał honor jéj mówić, zawsze, niestety, nadaremnie! Proszę panią o jéj rękę, a w zamian ofiaruję swoje imię, swój majątek i miłość tak stałą, że stalszą nie mógł-by się pochlubić żaden średniowieczny nawet Aladyn.
Przy ostatnich słowach ukłonił się lekko i poniósł do ust cygaro. Pani Karliczowa zaśmiała się przeciągle.
— Odpowiedź moja dzielić się będzie na dwie części — odrzekła — część piérwsza: gdybym posiadała latarnią, o któréj mówił Dyogenes, uczyniła-bym wotum chodzić z nią po świecie do końca dni moich, szukając podobnie oryginalnego człowieka, jak pan jesteś; powtóre: mam głębokie zamiłowanie do wszystkich cnót średniowiecznych i, chcąc zostać wierną temu uczuciu, nagradzam pana Aladynową wierność i oddaję mu moję rękę.
Mówiąc to, wysunęła śliczną rękę z pod czarnych koronek i wyciągnęła ją do pana Kalixta. Nowożytny Aladyn złożył naprzód na popielniczce cygaro z wielką ostrożnością, aby nie zapalić dzienników, rozrzuconych na stole, potém powstał, wziął rękę bohdanki, złożył na niéj ceremonialny pocałunek i, usiadłszy na dawném miejscu, ujął znowu w dwa palce wyborne hawana i pociągnął je z zamiłowaniem. Po kilku chwilach, wypuściwszy z ust niteczkę dymu, przerwał milczenie:
— Widzisz pani we mnie najszczęśliwszego z ludzi: od sześciu lat dążyłem do celu, którego dziś doścignąłem; czuję się wielce przez panią zaszczyconym i uszczęśliwionym; niemniéj jednak ośmielam się wyjawić jéj parę swoich zdań o pewnych rzeczach, dla tego, abyś pani o nich wiedziała i podwoiła moje szczęście zastosowaniem się do nich.
Brwi pani Karliczowéj zsunęły się nieco, w mgnieniu oka rozpogodziła jednak twarz i odrzekła z uśmiechem:
— Słucham pana.
— Od dzisiejszego dnia — mówił pan Kalixt — uważam panią za moję narzeczoną, a zatém pragnę dla pani stosownego otoczenia. To, jakie widuję w Piasecznéj, nie zadawalnia mię. Pani, przez niezmierną dobroć swego serca, przyjmujesz takie pèle-mèle różnych ludzi, z którém ja, mimo najgorętszych chęci przypodobania się pani, nie będę mógł się pogodzić. Tacy naprzykład panowie Snopińscy i cały ten genre bardzo-by przykro mię raził obok mojéj narzeczonéj, a témbardziéj... żony. Składam więc u stóp pani najpoddanniejszą prośbę: aby na teraz i na przyszłość salony jéj były zamknięte dla wszelkich exemplarzy podobnego rodzaju.
Na twarz pani Karliczowéj wystąpiły rumieńce; długo milczała, a w spuszczonych jéj oczach migotało coś jakby wyraz upokorzenia; szybko jednak przywołała na usta uśmiech i, bawiąc się znowu koronkami, ozwała się zupełnie obojętnym głosem:
— Wprawdzie przywykłam bardzo do méj niezależności i nigdy nie spełniałam niczyjéj woli, oprócz swojéj; wszakże, ponieważ pana życzenie znajduję bardzo słuszném, gotowa jestem je spełnić.
— Pani jesteś nieograniczonéj dobroci — wyrzekł pan Kalixt — ale dla tego, ażebyś nie posądziła, że z wiernością średniowiecznych rycerzy łączę pokusy do arbitralności nowożytnych despotów, czuję się w obowiązku wymotywować moje żądania. Opierają się one na trzech powodach: naprzód zapełnianie salonów nieustannym tłumem rozmaitych ludzi musi na kobietę, tak zachwycającą, jak pani, ściągać mnóztwo obmów, a ja jestem zdania, że: żona Cezara podejrzywaną być nie powinna. Powtóre: znajduję, że rozbawianie w towarzystwie naszém ludzi, niższych od nas rodem i majątkiem, jest dla nich samych niezmiernie szkodliwém, bo wykształca ich na próżniaków, goniących za cudzym zbytkiem, i pieczeniarzy, trzymających się pańskich klamek. A niechciał-bym brać na moję duszę grzechu zaguby duszy niczyjéj. Nakoniec: przestawanie z podobnymi ludźmi do najwyższego stopnia razi poczucie estetyczne, bo nigdy nie są oni na swojém miejscu i najczęściéj tylko śmiech obudzają. Nie bierz pani jednak tego za pychę z méj strony; lubo wysoko cenię zaszczyty rodowe, jakie posiadam, strzegę się jednak téj matki grzechów śmiertelnych, jak ognia, dla tego głównie, że jest ona także matką wszystkich śmiertelnych głupstw; ale jestem przekonany, że ludzie niemajętni, a zasługujący na szacunek, nie napadają często progów naszych salonów, bo nie mają na to czasu; ci zaś, którzy to czynią bez innych powodów, jak chęci zabawy i popisania się stosunkiem z nami, nie szacunku są warci, ale usunięcia od nich axamitnego fotelu i srebrnego półmiska. Oto więc są powody, dla których ośmieliłem się wynurzyć przed panią swoje życzenia; do nich przyłącza się jeszcze ten, że, jako zawołany gospodarz, trochę fabrykant i trochę literat, pragnął-bym prowadzić życie choć bynajmniéj nie odludne, ale spokojne, z czém i pani zgodzisz się zapewne.
Umilkł pan Kalixt i znowu, paląc cygaro, spokojnemi zupełnie oczyma wodził machinalnie po tytułach, leżących na stole dzienników. Ale w twarzy pani Karliczowéj zaszła wielka zmiana. Rozlała się po niéj bardzo niezwykła jéj powaga, połączona z pewnym rodzajem zadowolenia.
— Panie K., — rzekła po chwili milczącego przypatrywania się rozumnéj i zupełnie zimnéj na pozór twarzy gościa — postępujesz pan ze mną otwarcie i szlachetnie; rozumiem pana zupełnie, rozumiem nawet to, czegoś pan nie powiedział. Winnam odpłacić panu takiém samém otwartém zeznaniem. Panie K. ja nie posiadam żadnego majątku.
Pan Kalixt nie zmienił postawy i, nie odrywając oczu od liter niemieckiego dziennika, odpowiedział obojętnie:
— Wiem o tém oddawna.
Pani Karliczowa żywo się poruszyła, większe jeszcze zadowolenie objawiło się na jéj twarzy.
— Od roku — mówił daléj pan Kalixt — dowiedziałem się, że długi pani równoważą wartość jéj majątku; było to dla mnie jedną przyczyną więcéj do ponowienia przed panią mojéj matrymonialnéj propozycyi, bynajmniéj nie przez żadne sentymentalne spółczucie, bo wiem dobrze, że zaradziła-byś sobie pani i beze mnie, ale poprostu dla tego, że ofiarowanie pani mego majątku, wtedy, gdy go najbardziéj potrzebujesz, sprawia mnie samemu wielką dozę zadowolenia. Zresztą, w stosunku moim do pani, kwestya funduszowa była dla mnie zawsze zupełnie obojętną; naprzód, że sam mogę się liczyć do rzędu ludzi bardzo zamożnych, jeśli nie bogatych; powtóre, że jakkolwiek, po tylokrotnych odmowach pani, nie mówiłem jéj nigdy, że się zabiję lub zostanę kamedułą, niemniéj jednak uczucie moje dla niéj jest zupełnie prawdziwe i bezinteresowne.
Mówiąc to, pan Kalixt dziwnie wyglądał, bo twarz jego i postawa cała były tak spokojne, nieledwie zimne, jakby, zamiast o własnych uczuciach, mówił o jakiéj kwestyi, bardzo zdala go obchodzącéj. Natomiast ogniste oczy pani Karliczowéj zamgliły się silném wzruszeniem, rumieniec zwolna przebijał się z po-za bladéj, matowéj jéj cery. Powstała i wzruszonym głosem zaczęła mówić:
— Nawzajem nie sądź pan, aby dzisiejsze postanowienie moje za jedyną przyczynę miało utratę majątku. Gdyby nie ta katastrofa, nie zdecydowała-bym się jeszcze zapewne do zrzeczenia się méj zależności i uczynienia zupełnego rozbratu z nawyknieniami całego życia, ale i dziś jeszcze, i w tém położeniu, w jakiém jestem, miałam możność wyboru i wybrałam pana, możność spojrzenia w starających się o moję rękę, których jest kilku i spojrzenie moje zatrzymało się na panu. A to dla tego, że gdzieindziéj widziałam chwilową tylko fantazyą lub interes, w panu jednym zobaczyłam prawdziwe i stałe uczucie, które ma prawo nazywać się miłością i jest zdolne miłość wywołać. Gdzieindziéj widziałam słabość, przyjemną wtedy, gdy przyczynia się do składania nam hołdów i palenia przed nami kadzideł, ale w panu ujrzałam siłę męzką, na któréj kobieta, choć-by taka jak ja, może oprzéć się i zaufać jéj na całe życie... Wybrałam pana dla tego, żeś mi nigdy nie pochlebiał jak inni; że, oświadczając mi swe uczucia, nie układałeś wielkich frazesów; że, gdym ci odmawiała, nie groziłeś mi, że się zabijesz; że, słowem, byłeś nie podobny do innych, a ten brak podobieństwa wzbudził we mnie szacunek dla pana i sympatyą, o któréj mam prawo myśléć, że dłużéj będzie trwała niż inne; bo jakkolwiek kobieta słabą jest, a nawet grzeszną, to zawsze siła rozumu i szlachetności mężczyzny wywrzéć na nią musi wpływ atrakcyjny i przykuć ją do siebie.
Pani Karliczowa mówiła to z uniesieniem i zapałem, pan Kalixt powstał zwolna zupełnie spokojny.
— Coś pani powiedziała — rzekł — nie dziwi mię, bo spodziewałem się, że prędzéj czy późniéj usłyszę z ust jéj te słowa. Stałość moja względem pani nie była wcale szaleństwem, ani marzycielstwem; dla jednego i drugiego jestem zbyt realistą i może za starym, — miała ona zupełnie inne podstawy. Gdym panią poznał, zajęłaś mię pani naprzód jak szczególna psychologiczna zagadka; wpatrzyłem się w panią i zdało mi się, że czytam jakąś dziwną książkę, któréj jednę kartę pisał anioł, drugą szatan. Zaczytałem się w duszy pani i w twarzy pani i pokochałem. Ale zarazem wzięło mię pragnienie, aby z prześlicznéj księgi wydrzéć karty, pisane przez szatana, a anielskie tylko pozostawić pismo. Ażeby tego dopełnić, potrzebowałem być mężem pani, być z panią ciągle i w zamian kart wydartych, wkładać w księgę ducha pani inne, przeze mnie samego pisane. Tak stanie się, mogę nawet powiedziéć, że od dnia dzisiejszego tak stało się. Gdy zostanę mężem pani, nie będę leżał u jéj stóp z kadzielnicą uwielbień w ręku, bo rola mężczyzny, leżącego u stóp choćby najpiękniejszéj kobiety, wydawała mi się zawsze szczególniéj zbliżoną do roli bonończyków i angielskich wyżełków; ale natomiast otoczę panią wszelkiemi staraniami, na jakie zdobędą się: umysł mój, serce i majątek. W zamian ciągłych tłumów, złożonych z różnorodnych żywiołów, dam pani koło przyjaciół swoich, w którém ręczę, że nie będziesz się nudziła; zresztą, w domu moim jest piękny zbiór obrazów, znaczna biblioteka, fortepian Erarda, ogród z obszernym parkiem, a wkoło roją się wioski pełne ludu, huczą machiny moich fabryk, zielenią się pola, urządzone we wzorowe płodozmiany, są wzgórza, gaje, strumienie po dolinach, słowiki latem, a zimą zaspy śniegowe, piętrzące się pod wzgórzami, i sosnowe bory, wysypane szronem o brylantowych połyskach... Między tém wszystkiém rozpoczniesz pani nowe życie; jestem dość zarozumiałym, aby sądzić, że obok mnie będzie jéj dobrze, że wkrótce zostanie w pani to tylko, co natura stworzyła w niéj piękném i szlachetném a reszta, według słów poety: „utonie w zapomnienia fali”.
Wszystko to pan Kalixt mówił z zupełnym spokojem, bez najmniejszego uniesienia, niekiedy nawet z uśmiechem, a przy ostatnich wyrazach skłonił się lekko. Pani Karliczowa stała przed nim zarumieniona, prześliczna wzruszeniem; po długich, czarnych jéj rzęsach spływała łza. Pan Kalixt patrzył na nią jeszcze kilka sekund, potém wziął jéj rękę:
— Dotąd — rzekł — mówiłem z panią, jak etykietalny konkurent, układający się o warunki maryażu; teraz dopiéro powiem ci jak kochanek, jak mąż twój przyszły: Matyldo! kocham cię! — Przycisnął rękę jéj do ust i w téj saméj chwili zdawało się, że pękły niewidzialne okowy, skuwające jego ducha i nie pozwalające mu wydobyć się na zewnątrz: twarz jego zalała się wyrazem silnego wzruszenia, blade oczy pociemniały i strzelały błyskawicą.
— Kalixcie — rzekła pani Karliczowa zniżonym od wzruszenia głosem — tyle razy w życiu mojém bluźniłam słowu miłości, tyle razy wymawiałam je wtedy, gdy w sercu mém był zaledwie błędny ognik kaprysu lub uniesienia, że teraz, w téj chwili uroczystéj, gdy życie moje przełamuje się na dwie połowy, nie użyję tego wyrazu. Powiem ci tylko, Kalixcie, szacuję cię.
Milczeli oboje i patrzyli na siebie, ale po chwili na twarz pana Kalixta wrócił wyraz zwykłéj mu zimnéj krwi, uścisnął końce palców narzeczonéj, odstąpił od niéj o parę kroków i zapytał z ukłonem:
— Eh bien madame! et quand la noce?
— Nie mam powodu zwlekać — odpowiedziała narzeczona.
— Ani ja także; więc za parę miesięcy...
— Dobrze.
Kamerdyner rozchylił portyerę i, stanąwszy w progu, zaprosił na herbatę.
Kiedy pani Karliczowa zasiadła przy herbatnim stole, pod światłem alabastrowéj lampy, kompanionki długo przypatrywały się jéj z niezmierném zadziwieniem. Była bardzo zmienioną, po twarzy jéj przechodziły dziwne blaski, oczy mgliły się rzewnym wyrazem, mówiła mało i stała się poważną a zamyśloną. Pan Kalixt przeciwnie, był zupełnie takim, jak wprzódy, pił herbatę z wielką flegmą i obojętnym tonem prowadził rozmowę z dwiema pannami o teatrze i zabawach karnawałowych w jedném z wielkich miast krajowych, w którém był niedawno. Czasem tylko, gdy nikt na niego nie patrzył, spoglądał na narzeczoną, a wtedy oczy jego ciemniały znowu i błyskały ogniami ducha, rozkuwanego na chwilę z oków woli.
Tego wieczoru pani Karliczowa, wszedłszy do swojéj sypialni, nie uklękła przed Madonną włoskiego pęzla i nie otworzyła książki do nabożeństwa, spiętéj złocistą klamrą, ale upadła na kolana przed oknem, z po-za którego widniał ciemny szafir zimowego nieba, milionem gwiazd usiany, westchnęła z całéj piersi i rzekła cicho:
— Boże! dziękuję ci!
W trzy dni potém cała okolica wiedziała o tém, że pan Kalixt K. raz jeszcze oświadczył się pani Karliczowéj i że tym razem został przyjętym. Jakiemi drogami to, co się stało w ciszy samotnego budoaru, doszło tak szybko do wiadomości całéj parafii? któż odgadnie? któż przeniknąć zdoła tajemnice poczt i telegrafów parafialnych? Są one tak szybkonośne, tak rozgałęzione, jak żadne w świecie; stacjami ich są ruchliwe wargi garderobian, znaczące uśmiechy lokajów, chałaty żydowskie, bryczki rozjeżdżających kumoszek, pewne siebie fizyognomie komisarzy i tajemnicze gesta rezydentów. Ten systemat komunikacyjny pierwotny jest prosty, niemniéj jednak wielce skomplikowany w swych szczegółach, a tak misterną siecią obejmujący parafią, że dosłuchuje się najcichszych rozmów, przenika niemal myśli ludzkie, umié odgadywać wnętrza domów ze sposobu, w jaki oświetlone są ich okna, a wnętrza serc z barwy ubrania i wyrazu oczu. Wchodzisz do czyjego mieszkania i spotrzegasz garderobianę, rozmawiającą z lokajem cicho i z palcem na ustach — stacya pocztowa. Jedziesz drogą, widzisz stojącą śród błota lub piasku bryczkę, a na niéj kumoszkę w czarnéj salopie, pochylającą rozpromienioną twarz ku żydowi, który tylko co zlazł z woza i prawi jéj o czémś z wolna — stacya pocztowa. Siedzisz spokojnie u siebie i czytasz książkę, nagle otwierają się z trzaskiem drzwi twego pokoju i wpada jeszcze niepodstarzały jegomość, o tuszy, urosłéj dzięki cudzym pieczeniom, a zapominając nawet o powitaniu, rzuca się na krzesło i woła: Dziwne rzeczy! dziwne rzeczy! — stacya pocztowa. Ale oto znajdujesz się w towarzystwie kilku osób, rozmawiających o pogodzie, stanie dróg i t. d.; nagle spostrzegasz, że dwie panie w czepkach z wielkiemi kokardami rzucają na siebie znaczące spojrzenia i podnoszą brwi, jakby powiedziéć chciały: czy uważasz? — stacya telegraficzna. Gdzieindziéj znowu przejeżdżasz koło jakiego pięknego dworu i widzisz, że w bramie stoi żyd, nieruchomy jak posąg, gładzi brodę i patrzy na okna domu wzrokiem, który mówi wyraźnie: choć ja sobie żyd, ale wiem wszystko! — Stacya telegraficzna.
Innym jeszcze razem wchodzisz niespodzianie do saloniku jakiéj młodéj kobiety, wzrok twój pada na postać zgrabnéj subretki, przycupniętéj pod drzwiami budoaru lub sypialni, z okiem przyłożoném do dziurki od klucza — stacya telegraficzna. Ale któż odgadnie, któż przeniknąć zdoła wszystkie tajemnice poczt i telegrafów parafialnych?
W Piasecznéj dwór był liczny, mieszkały w nim kompanionki, garderobiany, lokaje, komisarz z żoną, pisarz prowentowy z matką; kompanionki zwierzały się subretkom, subretki lubiły gawędzić z lokajami, lokaje grywali w karty z panem komisarzem, pani komisarzowa uśmiechała się uprzejmie do pana pisarza prowentowego, pan X. pisarz, wszystko co tylko widział i słyszał, opowiadał matce, a matka pana pisarza była z domu panna Z., posiadała zatém liczną w parafii parantellę i połowę życia przepędzała na bryczce synowskiéj, rozjeżdżając po dzierżawcach i okolicznéj szlachcie, a po drogach zatrzymując się przed każdym idącym lub jadącym i wołając uprzejmie: niech będzie pochwalony... a co tam słychać? W Piasecznéj więc mieściły się stacye pocztowe i telegraficzne piérwszego rzędu i gdy, po dwudniowéj bytności, pan Kalixt K. odjechał do siebie, wszystkie razem zatrąbiły jednogłośnie na appel, a we wszystkich dworach i dworkach całéj parafii rozległ się wykrzyk: pani Karliczowa za mąż idzie!
Pewnego dnia Alexander Snopiński jechał z wizytą w sąsiedztwo, swoją kawalerską najtyczanką i czterema końmi w lejce. Najtyczanka była zawsze zgrabną i lekką, ale lakier spełzł z niéj nieco i pordzewiały bronzy; konie rosłe żyły, ale schudły i straciły fantazyą; karmazynowe i białe szale krakowskich chomontów zbrukały się, a na liberyjnym płaszczu furmana, obok srebrnego guzika z herbem, widniała dziura, zszywana grubemi nićmi. W całym ekwipażu, jak w schudłéj a butnie podniesionéj twarzy pana, znać było pretensyonalność i — ruinę.
Grobla była wązka i zepsuta topniejącym śniegiem, najtyczanka posuwała się zwolna, nagle stanęła całkiem, bo koniom zajechała drogę — stacya pocztowa, w postaci matki pana pisarza z Piasecznéj. Z jednokonnego wózka rozległ się przed końmi głosik:
— Niech będzie pochwalony... a co tam słychać? Potém wózek skręcił się w stronę i, ciężko sunąc się po błocie, zatrzymał się tuż przy najtyczance.
— Niech będzie pochwalony — powtórzyła stacya pocztowa, zdejmując z twarzy kawał białego muślinu, służący za woalkę; — moje uszanowanie panu Snopińskiemu! dawno nie miałam szczęścia widziéć pana dobrodzieja, a szkoda, że pan do nas nie przyjedziesz, u nas wielka nowina.
— Jakaż? — spytał obojętnie Alexander.
— Nasza pani idzie za mąż!...
— Co? — zawołał Snopiński i blade jego policzki pokraśniały nagłym rumieńcem; ale zmiarkował się po chwili i rzekł z niedowierzającym uśmiechem: — to być nie może!... — Stacya zaśmiała się i jęła opowiadać szczegóły rozwożonéj przez siebie depeszy. Alexander słuchał, brwi jego ściągnęły się i zacisnęły usta; jak mógł najprędzéj pożegnał gadatliwą kumoszkę, a gdy odjechał, zawołał na furmana: — do Piasecznéj!
Spojrzał potém po swojém ubraniu i przekonał się, że było bardzo przyzwoitém do zamierzonéj wizyty; oddawna nawykł był na codzień nawet ubierać się wytwornie.
Jadąc, wołał często na furmana: prędzéj! a do siebie powtarzał: to być nie może! W końcu, z pomiędzy grupy bezlistnych drzew, ukazał się piękny pałacyk. Alexander jednym skokiem przesadził balkon i wpadł do przedpokoju. Tam cicho było zupełnie; jeden tylko kamerdyner, siedząc przy kominku, czytał gazetę. Na widok wchodzącego powstał, ukłonił się z grzecznością sług wielkich domów, ale nie pośpieszył zdjąć futra z przybyłego.
— Pani cierpiąca i nikogo nie przyjmuje — wyrzekł.
Alexander ze zdziwieniem na niego spojrzał.
— Cóż znowu? — zawołał — powiedz pani, że to ja przyjechałem.
— Pani wyraźnie mi powiedziała, że nie przyjmuje nikogo — odpowiedział kamerdyner. — Alexander pobladł i spuścił wzrok; stał tak przez chwilę, namyślając się, w końcu skinął głową lokajowi i wyszedł. W parę sekund najtyczanka wytoczyła się z bramy dziedzińca, a kamerdyner najspokojniéj czytał znowu gazetę przy ogniu kominka. W tydzień potém na drodze między Niemenką a Piaseczną znowu toczyła się najtyczanka Snopińskiego, ale tym razem twarz jadącego była silnie wzburzoną, malował się na niéj gniew, żal, upokorzenie. Przez upłynione kilka dni otrzymał on nie jednę już, ale mnóztwo komunikacyi pocztowych i telegraficznych, a wszystkie brzmiały jednogłośnie: pani Karliczowa za mąż idzie! Słowa te, wymawiane ustami kumoszek i rezydentów, brzmiały w jego uszach jak zjadliwe syczenie żmii, kłuły mu piersi tysiącem drobniutkich kolców. I dziwna rzecz, wydało mu się, jakoby wówczas kochał panią Karliczową szalenie, namiętnie, jakoby, tracąc ją, tracił wszystko. I wyszły mu z pamięci wszystkie inne a liczne kobiety, któremi w jéj domu nawet zajmował się był, to tydzień, to dzień, to godzinę, a przed oczyma jego stała ona jedna, ona z ogniem w czarnych oczach, z uśmiechem na koralowych ustach, w błękitnym salonie, między sprzętami okrytemi aksamitem, oparta o marmurową konsolę, taka piękna, taka bogata!... Gdy zostawał samotnym, wołał do siebie: „ależ ja ją kocham, kocham! i ona miała-by wyjść za mąż i wyjechać z tych stron! i miał-bym nigdy już jéj nie widziéć i nigdy nie być w téj cudownéj Piasecznéj, gdzie oddychałem takiém powietrzem, jakiego nigdzie tu nie znajdę!“
Uderzył się w czoło z rozpaczą i płakał.
Znowu jechał do Piasecznéj i znowu biały gotycki pałacyk błyszczał przed jego oczyma, śród rozłogu szaréj równiny, pod szaremi obłokami, które wisiały nizko nad ponsowym dachem wieżyczki. Gdy podjeżdżał, uderzyła go cisza panująca w tém tak ciągle gwarném wprzódy mieszkaniu. Z za jasnych gotyckich okien widać było ciężkie firanki, nieporuszane niczyją ręką; w jedném z nich stało, jakby zadumane, drzewo kamelii, pokryte białém kwieciem.
Alexander wszedł do przedpokoju; u kominka, jak przed tygodniem, siedział kamerdyner i czytał gazetę. Zdawało-by się, że od onego czasu nie ruszył się z miejsca.
— Pani niéma w domu — rzekł, zwolna powstając i kłaniając się z jednostajną grzecznością.
— Dokąd wyjechała? — spytał Alexander.
— Nie wiem — odparł sługa.
— Czy prędko wróci?
— Nie wiem.
Snopiński wybiegł z przedpokoju ze wzburzeniem na twarzy, rzucił się na najtyczankę i zawołał na furmana: ruszaj! Konie ruszyły z miejsca, Alexander raz jeszcze podniósł oczy na okna pałacu i zbladł śmiertelnie. W jedném z okien, między białemi kwiatami kamelii, ujrzał piękny profil twarzy pani Karliczowéj. A więc była w domu i nie chciała go widziéć, i pokazała się w oknie, aby wyraźnie dać mu to do zrozumienia. O wstydzie! o rozpaczy! Z bramy dziedzińca Piasecznéj Alexander wyjechał z twarzą pochyloną na dłonie, z palcami rozpacznie wpuszczonemi we włosy. Ujechawszy z pół wiorsty, obejrzał się raz jeszcze: pałacyk widniał z daleka biały, a piękny promień słońca, przeniknąwszy chmury, złotawo oświecał ponsowy dach wieżyczki i szczyty wyniosłych drzew rozległego ogrodu i parku. Piaseczna stanęła w téj chwili przed oczyma Alexandra w postaci utraconego raju...
Tego dnia, wróciwszy do domu, Snopiński zamknął się w swoim pokoju i słychać było, jak przez noc całą przechadzał się niespokojnym krokiem. Nazajutrz usiadł do stołu z Wincunią; siedzieli oboje naprzeciw siebie bladzi i milczący, bardziéj podobni do cieniów niż do ludzi. Nie mówili do siebie, unikali się nawet wzrokiem, a jeśli wypadkiem oczy ich spotkały się z sobą, wnet odwracały się w inną stronę, i tkwił w nich dziwny wyraz. W oczach Wincuni była gorycz i boleść, w oczach Alexandra tłumiony gniew, niesmak i rozdraźnienie. Któżby wówczas, patrząc na nich, poznał w nich młodziuchną, rozkochaną parę, wiodącą réj na onéj Adampolskiéj zabawie? Policzki Wincuni schudły, a z za wielkiéj ich bladości przebijały się plamy gorączkowego rumieńca; oczy jéj zapadły, często wpatrywały się uparcie w jeden punkt, jakby szukając wzrokiem czegoś, co zniknęło; kaszlała. Z twarzy Alexandra spełzła bez śladu młodzieńcza świeżość, która go tak powabnym czyniła, a zastąpiła ją mętna, ciemnawa cera, w któréj wprawne oko z łatwością-by wyczytało ślady niszczącego życia; oczy jego, tak ogniste dawniéj, przygasły i błąkał się w nich cierpki wyraz ironii, moralnego znużenia.
Milcząc wstali od stołu, podali sobie ręce, jakby ze zwyczaju, i dotknęli wzajemnie końców swoich palców, potém odwrócili się od siebie i każde z nich zwolna i w milczeniu udało się do swego pokoju.
Nad wieczorem, Alexander wyjechał z domu, całą noc przepędził w X... na sali i wrócił nad ranem, z wielkim trzaskiem drzwi otwierając, łając z hałasem sługi, a w drodze do swéj sypialni zataczając się i chwytając za sprzęty i ściany...
Na sali spotkał był dwóch czy trzech kolegów, przegrał do nich w karty ostatnie sto rubli, które wziął dniem przedtém za sprzedane zboże, i zafundował kilka butelek szampana... Pijąc, przyśpiewywał do towarzyszy: „Na frasunek dobry trunek!”
Minęło znowu parę tygodni. Pewnego ranka Alexander wyszedł ze swego pokoju, bledszy jeszcze i chmurniejszy niż zwykle, kazał zakładać konie i, siadając do najtyczanki, rzekł furmanowi:
— Do Piasecznéj!
Raz jeszcze jechał do Piasecznéj! w przeciągu upłynionych dwóch tygodni przekonał siebie, że jest ofiarą strasznéj a zawiedzionéj namiętności. Drżał na myśl, że nigdy już nie ujrzy tych wielkich czarnych oczu pani Karliczowéj, które mu jak promieniste gwiazdy przyświecały od lat kilku; że nigdy nie będzie wstępował na marmurowe wschody jéj balkonu, nigdy nie znajdzie się w salonach oświetlonych kryształowemi pająkami, napełnionych szelestem jedwabnych sukien i szmerem wpółcichych rozmów; nie będzie słuchał duetów i kwartetów z aryi Włoskich; nie poda ręki do stołu żadnéj strojnéj a wyniosłéj hrabinie i t. d. Będzie musiał odtąd ograniczać się na szlacheckich swych znajomościach, na mieszkaniach, zastawionych jesionowemi sprzętami, pamiętającemi króla Batorego, zapełnionych łysymi dzierżawcami i hreczkosiejami, prawiącymi o urodzajach i gospodarskich machinach, rumianemi szlachciankami w różowych sukniach, które będą z nim zagajały rozmowę sentymentalnym frazesem: budzę pana... w kolorze różowym! Zakrywał oczy przed tą straszną perspektywą, a furye złości porywały go na los za to, że nie uczynił go milionerem, hrabią lub księciem, ale, że przez ród i brak majątku, zamknął go w sferze... w sferze, którą gardził, z któréj szydził w duchu, a na któréj miał poprzestać; bo jedyne drzwi, przez które dotąd wolno mu było wejść w świat zbytku i wytworności, zamykały się przed nim, bo jedyne okno, przez które patrzył na to, do czego rwały się bezładne i rozmarzone władze jego ducha, zasuwało przed nim zasłonę, spuszczoną tą samą ręką, która ją przed nim otworzyła, otworzyła kiedyś, kiedyś w tych jasnych latach, w których pełną piersią połykał to wonne, upajające powietrze, jakie potém stało się potrzebą jego życia...
I znowu stawała mu przed oczyma cudowna pięknością i bogactwem postać kobiety, w powłóczystéj aksamitnéj sukni, z koralami w kruczych włosach, uśmiechnięta do niego. Tak, ona kiedyś uśmiechała się do niego... przypomniał sobie ów wieczór, w którym o zmroku klęknął przed nią, złożoną na sofie budoaru... i przypomniał sobie to mnóztwo złotych chwilek, które, jak roje ogników nocnych, krążyły nad ich zbliżonemi ku sobie głowami... znikały i zapalały się znowu. Przypomniał sobie, jak, w pewnych epokach znajomości jego z piękną kobietą, pełne zazdrości spojrzenia mężczyzn spadały na jego twarz; podniósł się wtedy w oczach kobiet, idących za panią Piasecznéj, jak za swą gwiazdą przewodnią... jak niedawno jeszcze, wyniosła i prześliczna hrabianka prosiła go po francuzku, aby obok niéj usiadł przy stole; jak grał w kommersa, siedząc pomiędzy hrabią z jednéj strony, a młodą jakąś milionerką z drugiéj... Przypomniał sobie to wszystko, porwał się z miejsca i pojechał znowu do Piasecznéj.
Tym razem, wjeżdżając na dziedziniec pani Karliczowéj, ujrzał pod stajnią, obłocony snadź podróżą piękny koczyk, od którego służba odprowadzała cztery rosłe piękne konie.
— Są goście! — pomyślał — nie będzie mogła przecie powiedziéć, że nie jest w domu lub nie przyjmuje nikogo... a gdybym tylko ją zobaczył... gdybym mógł z nią pomówić... — Wszedł do pokoju i zobaczył kamerdynera, rozmawiającego pod kominkiem z obcym jakimś lokajem, ubranym w ciemną i surową liberyą.
Ujrzawszy wchodzącego, kamerdyner zwrócił się z niezmiennym swym ukłonem i wyrzekł:
— Pani nie przyjmuje.
— Jakto! — zawołał Snopiński — przecie ma gości, widziałem czyjś powóz pod stajnią!
— To narzeczony pani, pan Kalixt N. przyjechał przed godziną — bardzo spokojnie odpowiedział kamerdyner i miał już odwrócić się do kominka, przy którym ogrzewał ręce, gdy nad samą jego głową zatętnił silnie pociągnięty z głębi mieszkania dzwonek.
— Pani mię wzywa — rzekł sługa i dodał: — chciéj pan zatrzymać się przez chwilę.
Snopińskiemu w oczach ćmiło się i w uszach szumiało; stał oparty ręką o żelazną krawędź kominka. Po chwili kamerdyner szeroko drzwi od jadalnéj sali otworzył i, uchylając się z progu, wyrzekł z ukłonem:
— Pani prosi.
Snopiński wszedł w głąb’ mieszkania. Tu więcéj jeszcze, niż na zewnątrz pałacu, uderzyła go cisza, panująca w całym domu. Tam, gdzie dawniéj brzmiała ciągła muzyka fortepianu, rozlegały się wesołe rozmowy i śmiechy, gdzie sprzęty zdawały się razem z ludźmi żyć i ruszać, zmieniając wciąż miejsce i ustawiając się w ten elegancki nieład, jaki panuje w licznie uczęszczanych salonach, teraz panowało milczenie, przerywane tylko metaliczném tętnem wielkiego zegara. Kryształowe ozdoby pająków zwieszały się nieruchomo, odzwierciedlając w sobie błękitne i purpurowe barwy mebli, które wszystkie stały w porządku, objęte, zda się, tą samą ciszą, która cały pałac zaległa. Ani z przedpokoju, ani z dalszych mieszkań licznéj wprzódy służby, najmniejszy gwar nie dolatywał.
Snopiński przeszedł salę jadalną i dwa inne salony i zatrzymał się w niewielkim saloniku, dotykającym do budoaru pani Karliczowéj. Drzwi od budoaru tego przysłonięte były całkiem szafirową portyerą, takież firanki i obicia na meblach zapełniały cały pokój bladawą barwą, pięknie harmonizującą z żywemi kolorami kobierca, zaściełającego posadzkę. Alexander stanął przy jednéj ze zdobiących pokój konsoli i czekał. Po chwili dał się słyszéć w budoarze szelest jedwabnéj sukni, rozchyliła się szafirowa zasłona drzwi, i przed Alexandrem, powłoczysto, jak zwykle, ubrana, stanęła pani Karliczowa. Zebrał cały zapas śmiałości swéj i przytomności umysłu, przywołał na usta uśmiech i chciał wstać. Ale zaledwie wzrok jego upadł na twarz pani domu, uśmiech zamarł mu na ustach i zatrzymał się o parę od niéj kroków.
Twarz pani Karliczowéj nosiła taki wyraz, jakiego dotąd u niéj nie widział: był on dziwnie poważny a zarazem łagodny, tkwiła w nim duma, połączona z pewnym rodzajem smutku.
— Panie Snopiński — ozwała się piękna wdowa, stając naprzeciw młodego człowieka i śliczną swą rękę opierając na stole — dwa razy nie przyjęłam pana, bo nie chciałam go widywać więcéj; ale ponieważ pan trwasz w chęci odwiedzania mię, uznałam za lepsze rozmówić się z panem.
W głosie jéj nie było najmniejszéj szorstkości ni ironii, był on bardzo poważny, ale zarazem łagodny i nieledwie uprzejmy.
— Pani... — zaczął Alexander.
— Uznałam za słuszne rozmówić się z panem — przerwała pani Karliczowa — bo czuję się względem pana winną i pragnę, o ile zdołam, winę moję naprawić. Stosunek, jaki zachodził między nami, był sztucznym i niewłaściwym; jam go to zawiązała, jam pociągnęła pana do domu mego i do siebie, dla tego tylko, że mię to bawiło i rozrywało wtedy, gdym się nudziła.
Snopiński poruszył się żywo.
— Nie przerywaj mi pan — mówiła daléj pani Karliczowa — jakkolwiek ostrą będzie prawda, którą mam powiedziéć panu, niemniéj jednak powiedziéć ją nakazuje mi sumienie, tém bardziéj, że w całéj sprawie więcéj jest winy mojéj, niż pana, a więc przykrość, jaką panu sprawię, okupioną zostanie własném mojém upokorzeniem. Tak, panie Snopiński, bawiłam się panem, jakby czémś, co mi się podobało z powierzchowności, co dogadzało moim zachciankom. Bawienie się to wywierało bardzo szkodliwy wpływ na pański charakter, na pańskie życie; alem ja o tém nie myślała. Teraz, gdym się zastanowiła nad tém, postanowiłam przerwać tę zabawę, grzeszną z méj strony, lekkomyślną z pańskiéj, i dlatego widywać się z sobą więcéj nie możemy.
Alexander podniósł twarz bladą i zmienioną i stłumionym głosem zawołał:
— Matyldo! przypomnij sobie...
Nie dokończył, pani Karliczowa wyprostowała się dumnie i cofnęła o parę kroków:
— Panie! — wyrzekła zwolna — minęła bezpowrotnie pora, w któréj miałeś prawo tak się do mnie odzywać. Posłuchaj pan: widzisz w téj chwili przed sobą, nie dawną znajomą swoję, ale całkiem inną kobietę. Życie moje przecięło się na dwie połowy. Byłam złą i lekkomyślną, odtąd mam być czystą i poważną. Odmianę tę we mnie, cudu tego dokazała sama miłość szlachetnego człowieka, którą teraz dopiéro oceniłam i przyjęłam. Niedawno zajrzało mi w oczy widmo nędzy, tak straszne dla kobiety mego stanu i moich przyzwyczajeń; wobec niego spojrzałam w przyszłość mą i na siebie, osądziłam się według mojéj wartości i wyszlachetniałam. Oprócz tego jeszcze, pokochałam prawdziwie po raz drugi dopiéro w mém życiu i po raz ostatni. Inne uczucia moje nie były godne téj nazwy, były to tylko kaprysy, fantazye wyobraźni, chwytane dla zabawy, rozrywka, nic więcéj.
Zmieniłam się tedy zupełnie, a opowiadam to panu dlatego, aby miéć prawo podać panu rękę, abyś się także odmienił. Wierz pan memu doświadczeniu, że życie lekkomyślne i grzeszne strasznemi skutkami musi koniecznie odbić się w przyszłości. Jam uniknęła skutków tych, dzięki zacnemu człowiekowi, który mi podał dłoń wytrwałości, gdy powstać pragnęłam; pan nie unikniesz ich, skoro sam im nie zapobiegniesz. Podaję panu tę radę, pragnąc choć w części naprawić zło, jakie wyrządziłam; bo czuję, wiem, że atmosfera, którą pan znajdowałeś w moim domu, była dlań bardzo niezdrową. Życzliwą pozostanę panu na zawsze, ale ponieważ postanowiłam otaczać się tylko takimi ludźmi, których-bym prawdziwie szanować mogła, widywać się będziemy wtedy chyba, gdy pan pracowitém i uczciwém życiem zasłużysz na szacunek i mój, i tego, który wkrótce zostanie moim mężem. A teraz żegnam pana i życzę mu najszczęśliwszéj przyszłości.
To rzekłszy, życzliwie skinęła głową i odeszła. Gdy rozchyliła portyerę budoaru, przed oczyma Alexandra mignął w głębi pokoju profil pięknéj męzkiéj twarzy, pochylonéj nad trzymaną w ręku książką. Poznał pana Kalixta N., którego wprzódy widział już parę razy.
W oczach Alexandra pociemniało, nogi drżały pod nim; szelest jedwabnéj sukni odchodzącéj kobiety szumiał mu w uszach rażącym świstem, ciche tętna zegaru uderzały mu w mózgu, niby stukiem tysiąca młotów. Wszystkie demony gniewu, obrazy, żalu i upokorzenia, zerwały się w jego piersi i poczęły nią targać. Sam nie wiedział, jak przebiegł salony, rzucił się na swą najtyczankę i wyjechał z Piasecznéj.
Koła bryczki turkotały po ubitéj drodze, drzewa przydrożne szumiały łagodnie, ale on w turkocie i szelestach słyszał nieustannie słowa, wymówione przez panią Karliczową: „bawiłam się panem!”...
Przed oczyma jego przemknęły dwa kudłate małe bonończyki, bawiące się zwykle u stóp pięknéj pani. Zdało mu się, że z niemi razem widział trzeciego, który skakał i kulki po kobiercu przewracał, a tym trzecim pokojowym pieskiem był — on. Stanęły mu jeszcze przed oczyma cztery figurki chińskie, zdobiące kominek pani Karliczowéj, dziwacznie pomalowane, z wykrzywionemi komicznie twarzami, a które piękna pani zdejmowała niekiedy z kominka, pociskała sprężynę i gdy manekiny wystawiały języki, rozszerzały usta, i machały rękoma, śmiała się. Zdało mu się, że między owemi czterema chińskiemi figurkami widział jeszcze piątą, a tym piątym manekinem był — on.
Drżał cały z upokorzenia i wstydu, a w myśli jego wirowały nieustannie słowa pani Karliczowéj:
„Kiedy byłam grzeszną i lekkomyślną, zawiązałam z panem stosunek — mówiła piękna kobieta — dziś, stałam się poważną i szlachetną, a więc zrywam go”.
— O rozpaczy! — myślał — czémże więc jestem i za co mię mają? Mogę stanąć przy grzesznych i lekkomyślnych, ale przy poważnych i szlachetnych dla mnie miejsca niéma! Ta kobieta, póki miała ochotę bawić się, trzymała mię w salonach swych jak bonończyka i chińską figurkę; gdy spoważniała, bonończyki, manekiny i ja staliśmy się jéj zarówno niepotrzebnemi.
Więc bezpowrotnie już zostałem wyrzucony z tego pałacu, który był moim rajem!
Nagła, jak błyskawica, mózg mu przeszyła myśl, że cała okolica dowie się wkrótce o tém wyrzuceniu jego z miejsca, którém dotychczas tak się chlubił.
— Śmiać się ze mnie będą! — krzyknęło mu przeraźliwie w mózgu i piersi — zazdroszczono mi, a teraz śmiać się będą ze mnie! — W téj chwili furman jego odwrócił się twarzą do niego i poprawił coś około bryczki.
— Czego śmiejesz się, głupcze? — krzyknął nań Alexander.
Furman spojrzał nań wielkiemi oczyma.
— Ja się wcale nie śmiałem panie — odparł ze zdziwieniem. W istocie nie śmiał się on, ale Alexandrowi wydało się, że widzi na ustach jego ironiczny uśmiech.
Jednokonny wózek rozminął się z najtyczanką; Snopiński pewny był, że siedzący na nim, skulony śród słomy żyd, ironicznie patrząc nań, uśmiechał się i nienawistny wzrok cisnął na niewinnego żyda. Dwie szlachcianki jakieś minęły go parokonną bryczką; obejrzały się za najtyczanką; Alexander w oczach ich najwyraźniéj zobaczył szyderstwo i gwałtownie odwrócił się od szlachcianek.
Przycisnął rękoma uszy, bo przydrożne drzewa chychotały mu nad głową, i wróble, kręcące się po drodze, parskały śmiechem, i wrony, zwieszając się na gałęziach wierzb, zaglądały mu w oczy i szydersko krakały wyraźnie: wypędzony, jak bonończyk! wyrzucony za okno, jak chińska figurka! A gdy pod gajem ukazał się szary i nizki dworek Niemenki, niby czarnoksięzką siłą wywołany, stanął téż obok niego obszerny, bogaty, wyniosły dwór Piasecznéj, i oba mieszkania migotały w jego oczach rażącą sprzecznością. Zdawały się kłócić i porywać ku sobie, a mózg wierciła mu nieustannie myśl: „Nędzna chałupa twoja, pałac nie dla ciebie!... W nędznéj chałupie życie ci przejdzie, w pałacu noga twoja nie postanie już nigdy”.
Wjechał w bramę swego dziedzińca; widmo bogatéj Piasecznéj zniknęło, ale natomiast zobaczył w oknie bladą i zamyśloną twarz Wincuni. Tuż przy niéj zawisła postać wyniosłéj hrabianki z klasycznym profilem i kamelią w ręku — hrabianki, obok któréj niedawno jeszcze siedział w Piasecznéj u stołu. Wzdrygnął się i z nienawiścią niemal odwrócił wzrok od bielejącéj za szybą twarzy żony. W mózgu mu szumiało: „Ta prosta, wyblakła szlachcianka, to twoja żona, hrabianka nie dla ciebie! Z prostą szlachcianką skuty jesteś na zawsze, hrabianki żadnéj nigdy już nie ujrzysz! Albo jeżeli i ujrzysz — dodał głos jakiś syczący — zrobi ona z ciebie dla rozrywki swojéj bonończyka lub chińską figurkę!”
Wyskoczył z bryczki i, nie widząc się z żoną, wpadł do swego pokoju, zamknął się i, rzuciwszy się na łóżko, płakał jak dziecko.
Co działo się z Alexandrem przez wieczór i noc całą, nikt widziéć nie mógł, bo nie otworzył on ni razu drzwi swego pokoju, ale widziano, że do samego ranka światło nie gasło w jego oknie.
Nazajutrz o dość wczesnéj porze zapukano do drzwi zamkniętych; Snopiński otworzył je i zobaczył na progu rudego żyda, który z ulubieńcem jego Pawełkiem był w ścisłéj przyjaźni.
— Czego chcesz, Lejbo! obudziłeś mię!... — ofuknął go szorstko.
— Przepraszam pana — rzekł, wsuwając się do pokoju żyd — ale ja za interesem.
— Za jakim?
W odpowiedzi żyd sięgnął za chałat, wydobył z kieszeni brudny pugilares, a z niego kilka brudniejszych jeszcze a zapisanych kartek i rzekł:
— Przyszedłem przypomniéć panu o tém, co tu stoi.
I zabłoconym palcem pokazał kartki.
— Do dyabła, mój Lejbo! sam pamiętam o tém — zawołał, odwracając się, Alexander.
— Nu, ja tego nie widzę, żebyś pan o tém pamiętał, bo tu stoi, że rok temu pan miałeś mi wypłacić tysiąc rubli, które panu pożyczyłem, a do tego czasu jeszcze ten geszeft nie skończony między nami.
Alexander szerokiemi krokami przeszedł się parę razy po pokoju.
— Nie mam teraz pieniędzy — rzekł, stając przed żydem.
— Nu, a co mnie do tego? mnie pieniądze potrzebne, ja kupuję żyto u pani hrabiny i muszę zapłacić.
— Poczekaj jeszcze parę tygodni.
— A zkąd pan za parę tygodni weźmiesz pieniędzy, kiedy już wszystkie zboże u pana sprzedane? Pan tak prędko tych pieniędzy miéć nie możesz, a ja nie mogę czekać i pójdę z prośbą do sądu...
— To idź do stu dyabłów, a mnie daj pokój! — krzyknął Alexander, pochwycił żyda za kołnierz, wyrzucił go za próg i drzwi na klucz zatrzasnął.
Potém zaczął biegać po pokoju.
— To istne piekło! — mówił do siebie. — Wszystko mię prześladuje! wszystko spiknęło się na mnie! Wczoraj zostałem jak pies wyrzucony za drzwi, dziś kredytorowie zaczynają się złazić... a będzie ich więcéj wkrótce. Długów mam tyle, co włosów na głowie... O ja nieszczęśliwy! — Pochwycił się za głowę i biegał po pokoju.
— Uciekać! uciekać od pośmiewiska ludzkiego i od długów... Uciekać? ale gdzie? Do rodziców! tak do rodziców! wezmę od ojca pieniędzy i wrócę, aby pospłacać długi! Wrócę? i pocóż mam wracać? Odkąd nie mogę bywać w Piasecznéj, niéma tu dla mnie żadnéj przyjemności życia.
Zatrzymał się i rzekł po chwili:
— A żona?
Brwi mu się zsunęły, niesmak na twarz wystąpił.
— Żona? — powtórzył — a któż jéj winien? po co wychodziła za mnie? po co mi świat zawiązała? dla czego nie szła lepiéj za swego Topolskiego, a przywiązała się do mnie, jak kula u nogi? Niech teraz sama sobie daje rady, jak może. Zresztą, zobaczę, jeśli ojciec da pieniędzy, to może powrócę...
Rzucił się na kanapę i jął rozmyślać, a po chwili rzekł znów do siebie:
— Jednakże... porzucić ją... w takich interesach majątkowych — hm! co o tém ludzie powiedzą? Może lepiéj do ojca napisać o pieniądze...
Wtém znowu zapukano do drzwi. Alexander wstał z niechęcią i otworzył, ale nikt nie wszedł, tylko przez rozchylone nieco drzwi wsunęła się usmolona ręka z listem i kobiecy głos wymówił za drzwiami:
— Niech pan weźmie ten list, bo ja muszę prędzéj wracać do kuchni, to z Topolina...
Alexander list pochwycił, ręka zniknęła.
— Czegóż ten człowiek chce ode mnie? — mówił do siebie Snopiński — czy nie kazanie moralne mi przesyła? Ha! ha! ha! w samę porę! — Wpół szydersko, wpół gniewnie rozwinął list i przeczytał następne wyrazy, ręką Bolesława nakreślone:
„Przed niespełna dwoma miesiącami miałem przyjemność mówić panu, że wypłaciłem za niego w urzędzie X. sumę rubli x i poręczyłem Szlomie wypłatę za pana sumy x w kilkotygodniowym terminie. Ponieważ termin ten skończył się wczoraj, suma należna od pana została Szlomie zwrócona przeze mnie, a dokument pański jest w moich ręku. Dług więc pana względem mnie wynosi sumę x. Nie nalegam bynajmniéj na pana, abyś mi ją rychło oddał, bo wiem, że tego uczynić nie możesz; ale zwracam pańską uwagę na dług ten dlatego, abyś go zapisał w bilansie swym majątkowym, a przez to bilans ten chciał wziąć pod rozwagę.
„Raz jeszcze przesyłam panu z serca idącą radę, abyś ratował z toni upadający majątek, co-by mogło jeszcze stać się przy usilném gospodarstwie i oszczędności. Jeżeli zaś pan tego uczynić nie zechcesz, ja, na mocy długu należnego mi od pana, postaram się o położenie urzędowego sekwestru na połowę Niemenki, abyś pan nie miał prawa nowych długów na nią zaciągać. Dla czego zaś strzedz będę połowy, a nie całości majątku, zostawiam to pańskiéj domyślności, a jeżeli pan będziesz tego żądał, ustnie mu to wytłómaczę.”
Alexander gwałtownie zgniótł list w dłoni.
— Ha! — krzyknął zrywając się — więc ten szaraczkowy szlachcic staje względem mnie w postaci dobroczyńcy i w postaci obroniciela mojéj żony! Tak, bo rozumiem dobrze, dla czego pisze o zasekwestrowaniu połowy, a nie całości majątku. Połowa należy do mnie, a połowa do niéj! Więc między wierszami tego listu wyraźnie napisano: „ty ze swoim majątkiem jedź choć do stu tysięcy dyabłów, ale od dobra téj, która była moją narzeczoną — wara!” Ha, ha, nie wié, że już i jéj połowa porządnie zaszargana, toż podpisała ona nie jeden dokument!... — Rzucił się na krzesło i zarumieniony, wzburzony, pocierał ręką czoło.
— Coż to? — zawołał znowu — mają mię, jak waryata lub małoletniego, sekwestrować i usunąć od dowolnego rozporządzenia funduszem swoim lub żony! Ha, co za wstyd! A jednak? coż zrobię? oddać jemu tych pieniędzy nie mogę.
Trzeba jechać do ojca koniecznie, trzeba jechać. Musi mi dać czém opłacić przynajmniéj część długów, a jeśli nie da, to i nie wrócę tutaj. Niech sobie Niemenkę sekwestrują, licytują, sprzedają, i co chcą, robią. Ja będę u rodziców siedział, ojciec musi miéć sporo pieniędzy... a z żoną — z żoną rozstanę się... zdaje się, że i jéj lepiéj z tém będzie, bo ja dla niéj wcale niestworzony jestem na męża; niech znowu weźmie do siebie swoję ciotkę i siedzi z nią w Niemence, jak siedziała wprzódy, póki mnie nie złapała... a z długów, niech ją sobie Topolski ratuje... Tak, wyjadę i koniec... — Po ułożeniu stanowczego planu wyjazdu, Alexander rozjaśnił twarz, zdawało się, że kamień jakiś spadł mu z serca. Zagwizdał nawet jakąś aryetkę. Spojrzał przez okno: piérwsze tchnienie wiosenne łagodnemi blaskami zalewało widnokrąg; niebo było błękitne, po niém włóczyły się białe obłoczki; na dachu wróble świegotały na wyścigi, a w dali pola zaczynały zielenić się i nad niemi ciągnęło stado wracających bocianów i żórawi. Alexander długo patrzył na wesoły ten obraz, a twarz jego rozpogadzała się coraz bardziéj.
— Ha — rzekł — świat szeroki i piękny, znajdę ja sobie na nim miejsce, gdzie mi będzie lepiéj niż tutaj... młody jestem, wszystko jeszcze przede mną... żeby nie to ożenienie, żeby nie ta kula u nogi, dalekobym jeszcze zaszedł... ale, w odległych stronach nikt i wiedziéć nie będzie o tém, że jestem żonaty... jakie szczęście, że rodzice moi o kilkadziesiąt ztąd mil mieszkają! Tak, wyjechać, wyjechać daleko, jak najdaléj...
Podniósł głowę, wstrząsnął włosami i wyglądał jak motyl, zrywający się do lotu.
— Jutro, dziś, natychmiast wyjeżdżam — rzekł — ale po chwili zamyślił się i dodał: — nie mam tylko pieniędzy na wyjazd!
Poskoczył i przez drzwi zawołał donośnie w głąb’ mieszkania:
— Zawołać do mnie Pawełka.
W pięć minut potém wszedł Pawełek. Nie był to już ów wiejski prawie parobczak Adampolski, który ongi posyłany przez Alexandra cwałował do X., oklep na srokatym koniu, po kwiaty dla Wincuni. Był to teraz pan ekonom, a w sąsiedztwie każący nawet tytułować siebie panem komisarzem, w czarnym surducie, z rękoma w kieszeniach, miną bardzo pewną siebie, w któréj było trochę zuchwałości, trochę ironii a bardzo wiele sprytu i przebiegłości. Gdy stanął u drzwi, Alexander skinął mu głową, przeszedł się w milczeniu parę razy po pokoju, a potém, zatrzymując się przed nim, rzucił mu przetłómaczone na rodowity język, pytanie króla Sasa:
— Brühl, hab ich Geld?
Pawełek przestąpił z nogi na nogę, uśmiechnął się z ukrytą ironią i odpowiedział tak, jak minister Brühl nigdy nie odpowiadał swemu królowi:
— Nein Majestät.
To nein, przetłómaczone przez Pawełka na rodowity język, musiało przykro obić się o uszy Alexandra, bo skrzywił się i odwrócił twarz od swego ministra :
— To postaraj się dostać — rzekł po chwili.
— Nie mogę, panie — rzekł Pawełek — już ja sam oddawna chciałem prosić pana o zwrot należnych mi pieniędzy... pan sam wiész, że to ciężko zapracowany mój grosz!... zresztą nie wszystko, co panu dawałem, było moje... chcąc panu oddać przysługę, pożyczałem sam od innych i do tego czasu płacę procent, dalibóg płacę...
To mówiąc, ze złośliwą dobrodusznością, wyjął z kieszeni zwój karteczek i, przystępując do stołu, rzekł z nizkim ukłonem, z wielką pokorą:
— Może pan będzie łaskaw obliczyć moję należność...
— Ruszaj do dyabła ze swoją należnością! — krzyknął zniecierpliwiony Alexander — albo to ja nie wiem, że tobie na prawdę nic się nie należy... że więcéj nakradłeś u mnie, niż sam jesteś wart...
Pawełek wyprostował się, schował kartki napowrót do kieszeni i odpowiedział zwolna:
— Kiedy ja kradłem, to trzeba było mnie pilnować, abym nie kradł, a ponieważ nikt mię nie złapał za rękę przy kradzieży, nikt mi też jéj nie dowiedzie. A ja mogę dowieść, że mi się od pana grube pieniądze należą, i jeżeli pan nie oddasz mi ich za dwa tygodnie, pójdę na skargę do sądu, a jak się zawezmę, to kto wié, może i Niemenkę za mój dług kupię...
— Co? jak ty śmiész... — zawołał Alexander, ale z wielkiego wzburzenia głos mu zamarł w gardle.
Faworyt włożył ręce w kieszenie i podniósł głowę z zuchwałym a szyderskim uśmiechem.
— Nie krzycz pan — rzekł — nie jestem wcale sługą pańskim, bo od dziś dziękuję panu za służbę, a od jutra skupuję długi, które pan masz po żydach i staram się o wystawienie Niemenki na licytacyą, a potém o jéj nabycie...
To mówiąc ukłonił się z ironią i wyszedł, zostawiając Alexandra skamieniałego ze złości, oburzenia i zdziwienia; pochwycił się po chwili za głowę i krzyknął:
— Uciekać, gwałtu, uciekać!
Wzrok jego upadł na złoty zegarek kieszonkowy, leżący na stole, i błysnął radością. Pochwycił zegarek.
— Sprzedam to w X., i wyjadę — rzekł do siebie — pieniądze, jakie za to wezmę, wystarczą mi na drogę!...
Poruszyły się żwawo stacye pocztowe okolicy X., zabrzęczały wszystkie telegrafy parafialne i po dworach i dworkach, ani jednego z nich nie wyłączając, rozeszła się jednostajnie brzmiąca depesza: „Snopiński opuścił okolicę, uciekł od ścigających go wierzycieli i zostawił żonę w okropném położeniu”. Obok téj głównéj treści depeszy, rozesłanéj wkoło parafialnemi telegrafami, stało jeszcze mnóztwo komentarzy i amplifikacyi ogłaszanego faktu. Łączyły się doń wiadomości, że młoda pani Snopińska od śmierci dziecka wciąż podupada na zdrowiu; że w domu u niéj niedostatek graniczący z nędzą; że po odjeździe Snopińskiego kredytorowie trzymają ją w zupełném oblężeniu; że cała służba Niemenkowska odprawiła się, nie mając nadziei otrzymania umówionéj płacy, a w całym domu pozostała jedna tylko służąca; że ex-ekonom Snopińskiego, Pawełek, sprezentował przed urzędem dowody na znaczną swą należność i prowadzi Niemenkę pod sekwestr, a tymczasem nagląda majątku, niby swego już dobra, i mnóztwo przykrości wyrządza pani Snopińskiéj.
Wieści te, rozchodząc się po okolicy, wzbudzały ogólną litość i współczucie dla opuszczonéj kobiety, ale zarazem i rozciekawiały powszechnie, tém bardziéj, że pani Snopińska oddawna wiodła życie bardzo ustronne, a od śmierci dziecka nikt prawie nigdzie jéj nie widywał. To téż przez parę tygodni Wincunia była wyłącznym przedmiotem wszystkich rozmów w sąsiedztwach, już nawet parę stacyi pocztowych, w postaci sąsiadek, i kilka serc szlachetnych ze współczujących istotnie, wybierało się do Niemenki z objawami sympatyi; gdy pewnéj Niedzieli przed nabożeństwem, zgromadzona w X., na cmentarzu kościelnym publiczność ujrzała zmierzającą ku kościołowi parokonną Niemenkowską bryczkę. W całém zebraniu zadrgały telegraficzne nici spojrzeń, gestów, westchnień, szeptano, oglądano się, kiwano głowami litościwie. Tymczasem Wincunia, wysiadłszy z bryczki powoli, zbliżała się do bramy cmentarnéj. Byłaż-by to ta sama kobieta, która przed pięciu laty przyjeżdżała w to miejsce, dzieweczką hożą i świeżą, jak tylko co rozkwitły kwiatek, w różowéj sukience, z czystemi naiwnemi oczyma, w których na tle szafirowém migotały złote iskry młodości, nadziei, wiary w przyszłość i ludzi. Teraz w ciemnéj wełnianéj sukni, w kapeluszu orzuconym czarną woalką, szła ona powoli z tą chwiejnością kroku i wątłością postaci, która oznajmia wielkie fizyczne i moralne zmęczenie.
Zdawało się, że oczy jéj powiększyły się i rozszerzyły, a szklił się w nich suchy blask, wzmożony ciemnawą bladością zapadłych a przejrzystych policzków; usta jéj układały się w wyraz, jaki cechuje zwykle osoby cierpiące długo a tajemnie, i tylko światłe warkocze, wysuwające się z pod kapelusza i w bogatych splotach opływające szyję, przypominały dawną srebrnowłosą Wincunię.
Zbliżyła się do furtki cmentarza i podniosła spojrzenie, podniosła je na to miejsce, na którém niegdyś zwykł był stawać Alexander, na którém niegdyś podjął on dla niéj owę upadłą z jéj rąk książkę... Ale teraz, zamiast wzroku tych błękitnych oczu młodzieńca, które tak czarowały ją wówczas, spotkała się ona ze wzrokiem, wymierzonym do niéj, kilkunastu osób, grupami stojących na cmentarzu. Szybko zarzuciła na twarz woalkę, silny rumieniec zaognił jéj policzki. Znajomi ukłonili się jéj wszyscy, ona oddała ukłon i, przyśpieszywszy kroku, zniknęła w głębi kościoła.
Stojący na cmentarzu ludzie milczeli długo, zdjęci poszanowaniem na widok téj złamanéj i zwiędłéj wcześnie młodości. W oczach kilku kobiet błysnęły łzy, na twarzach mężczyzn ukazał się wyraz żalu; jakiś podstarzały dzierżawca z łoskotem nos sobie utarł, aby czerwoną chustką zakryć silne wzruszenie, od którego zwilgotniały siwe jego rzęsy; stacye nawet telegraficzne umilkły i zamyślone patrzyły tylko w siebie, bo widok cudzéj niedoli przypomniał im może nie jedno własne przebyte cierpienie...
— Ot, Mospanie! — ozwał się piérwszy stary oryginał, pan Tomasz — co to życie z ludźmi wyrabia!
— Powiedz pan raczéj, co to niegodziwość ludzka wyrabia! — zawołał z oburzeniem podżyły jakiś jegomość.
— Oj, jabym tego młokosa Snopińskiego — mówił inny — po staroświecku, jako szlachcica, na kobiercu położył i...
Tu uczynił gest wyrazisty.
Pod kilku, na uboczu rosnącemi, drzewami, stał Topolski obok doktora z X. Po przejściu przez cmentarz Wincuni, obaj długo milczeli.
— Jak ona okropnie wygląda! — rzekł w końcu Bolesław z cicha i jakby do siebie.
— Suchoty! — zwolna odpowiedział doktor.
— Co? — zawołał Topolski, nagle zwracając się do lekarza.
— Mówię, że pani Snopińska jest w suchotach. Teraz są to tylko początki choroby, z których mogłaby zostać wyleczoną, przy wielkich staraniach i zupełnym spokoju moralnym, ale, naturalnie, w smutnéj pozycyi, w jakiéj zostaje, jest to niepodobném.
Bolesław pochwycił ramię doktora.
— Słuchaj pan — rzekł z gorączkowym pośpiechem — czy nie mylisz się? czy wiész z pewnością, że to, co mówisz, jest prawdą?
Lekarz ze współczuciem spojrzał na niego.
— Niestety! — odpowiedział — objawy chorób piersiowych należą do najwyraźniejszych i najmniéj mylić mogą oko lekarza. Pani Snopińska z natury posiadała organizm skłonny do piersiowych cierpień: słaba, wrażliwa i uczuciowa, więcéj, niż ktokolwiek, potrzebowała życia pogodnego i wolnego od burz, wstrząsających fizycznie i moralnie.
Stało się inaczéj, wszystkie łzy zawodu, rozczarowania i osamotnienia, które przez dumę i godność kobiecą taić musiała, zaskrzepły w jéj piersi i stworzyły zaród choroby. Wszystko, co teraz przebywać musi, do reszty rozstraja jéj organizm. Wszakże... śmiem sądzić, że gdyby odtąd uchronioną była od wszelkich smutków i niepokojów, może...
Ze szczytu dzwonnicy rozległy się dzwony, wołające na nabożeństwo; publiczność wpłynęła powoli do kościoła.
W ostatniéj ławce kościelnéj, przy samych prawie drzwiach babińca, siedziała Wincunia. Książka do nabożeństwa leżała przed nią nieotwierana wcale, a oczy jéj, szklisto błyszczące z za czarnéj woalki, utkwione były w obraz bocznego ołtarza, przedstawiający bolesną Maryą z dziecięciem na ręku. Bolesław zaraz u wnijścia poznał ją po światłych splotach warkoczy i stanął przy niéj, jak gdyby nie miał siły postąpić daléj. Oczy Wincuni, wiedzione nieprzepartą magnetyczną siłą, oderwały się od świętego obrazu i podniosły na twarz Bolesława. Spojrzenia ich spotkały się, zamgliły niewypowiedzianą boleścią i wnet odwróciły się od siebie.
W téj chwili pod sklepieniami kościoła rozbrzmiała muzyka organów. Bolesław powiódł ręką po czole i zwrócił się do stojącego obok doktora i spytał go po cichu:
— Powiedz mi pan, dla czego to grają „requiem”. — Zapytany wielkiemi oczyma nań spojrzał.
— Wyjdź pan ztąd — rzekł po chwili, z niepokojem wpatrując się w zmienioną twarz Topolskiego — muzyka organów nie zdrową jest w téj chwili dla ciebie. To nie organy, ale moje słowa przedchwilowe śpiewają ci nad głową pieśni żałobne.
Po chwili Topolski wychodził z kościoła, a miał twarz tak bladą i dziwną, że kto nań spojrzał, oglądał się i wzruszał ramionami.
Kiedy publiczność rozjeżdżała się po nabożeństwie do domów, rozmowa toczyła się już nie o Wincuni, ale o Topolskim. Dziwiono się powszechnie temu, że wyglądał w kościele tak, jakby go jakieś wielkie spotkało nieszczęście, że w ogóle od pewnego czasu zmizerniał bardzo i widocznie walczył z sobą, aby w towarzystwie nie okazać czegoś, co mu snadź mocno dolegało. Dziwiono się temu wszystkiemu tém bardziéj i tém ogólniéj, że właśnie od lat kilku Topolskiemu dziwnie się szczęściło. Zamożność jego zwiększała się coraz i zarazem zwiększało znaczenie w okolicy. Hrabina powierzyła mu przed dwoma laty ogólny zarząd znacznéj części swoich majątków, a lubo nie małą przez to podejmował on pracę, dawała mu ona za to znaczne korzyści! Wziął téż znaczny majątek w dzierżawę i wiedziano, że, dzięki zwykłéj sobie rządności i postępowemu gospodarowaniu, wybornie wychodził na tém przedsięwzięciu. Oprócz tego, piérwszym on był zawsze w radzie i wykonaniu wszystkiego, co się tyczyło ogólnych spraw okolicy, i za jego to głównie wpływem lub staraniem, drogi komunikacyjne około X. doprowadzone zostały do tak wybornego stanu, że wzbudzały podziw w podróżnych z innych okolic. Szpital w miasteczku wzorowo się utrzymywał, ze składkowéj biblioteki korzystała miejscowa publiczność, w dobrach hrabiny powstały dwie wielkie fabryki, przyczyniając się niezmiernie do dobrobytu całego powiatu. Te wszystkie starania i wpływy, wzrost majątkowy, prawość i serdeczność w obejściu się, wyrobiły dla Topolskiego ogólną sympatyą i poważanie. Wszystko mu się wiodło, wszystko mu sprzyjało, a jednak nie wyglądał na szczęśliwego.
Dla czego był coraz bledszy i w oczach miał coraz głębszy smutek, lubo go kryć usiłował? Czemu nie szukał wesołych towarzystw, ani myślał o żenieniu się, do żadnéj kobiety nie zbliżał się inaczéj, jak z zimną i poważną grzecznością? Oto były pytania, które zadawała sobie cała parafia, a stacye pocztowe i telegraficzne nadstawiały pilnie ucha, słuchając, azali chmury, płynące w górze, albo wietrzyk wieczorny, albo roje owadów, igrające w promieniach słońca, nie przyniosą im na nie jakiéj odpowiedzi. Ale chmury, wietrzyk i owady milczały o Topolskim i milczéć o nim musiały nawet poczty i telegrafy parafialne, bo życie człowieka tego było tak widoczne i czystém, tak jasnym i otwartym każdy czyn jego, że znikąd, znikąd nie było treści do choćby najkrótszéj depeszy. Tam, na dnie jego duszy, kryła się wielka boleść, rana, niezgojona ni wolą, ni pracą, ni czasem; ale takie rany i takie boleści nie każdy dojrzéć, jak nie każdy czuć potrafi. O takich ranach i boleściach poczty i telegrafy parafialne najmniejszego nie mają pojęcia. One, co z muchy gotowe są zawsze stworzyć olbrzyma, olbrzymów mijają bez zwrócenia na nich uwagi, bo zrozumiéć ich wielkości nie są zdolne.
Topolski po powrocie z kościoła pisał długi list jakiś, potém zawołał do siebie starego Krzysztofa.
— Krzysztofie — rzekł — oczekuje cię daleka podróż.
— Jeżeli pan tego potrzebujesz, pojadę wszędzie, choćby najdaléj.
Bolesław oddał staremu słudze list, napisany przed chwilą i rzekł:
— Jutro rano, Krzysztofie, każesz założyć cztery konie do najwygodniejszéj, jaka jest u mnie, bryczki, i pojedziesz z tym listem do pani Niemeńskiéj. Mieszka ona w powiecie N., o dwadzieścia kilka mil ztąd. Trzeba, abyś przywiózł ją do Niemenki koniecznie i bezzwłocznie. Ty, mój poczciwy, wiész o wszystkiém i dopowiedz jéj ustnie całą smutną historyą jéj siostrzenicy...
Rzekłszy to, szybko odwrócił się od Krzysztofa, aby ukryć wzruszenie. Stary pokręcił siwego wąsa.
— Daję panu słowo — rzekł — że pani Niemeńska przyjedzie ze mną do Niemenki.
W kilka dni potém na dziedzińcu Topolińskim turkotały koła i do pokoju wszedł Krzysztof, cały jeszcze pokryty kurzawą podróży. Bolesław wybiegł śpiesznie naprzeciw niemu.
— Cóż? — zapytał z niepokojem — czy przyjechała?
— Przyjechała — odpowiedział sługa.
Twarz Bolesława wypogodziła się nieco, nazajutrz jednak dręczyła go widoczna niespokojność. Co moment wychodził z domu i, uszedłszy za bramę kilkadziesiąt kroków, powracał, przechadzał się niespokojnym krokiem po mieszkaniu, chwilami bladł bardzo, jakby na myśl o czémś cała krew jego zbiegała się do serca.
Dzień był kwietniowy, ciepły ale mglisty, drobny deszczyk wiosenny skrapiał młodziuchną i nizką jeszcze trawę, to znowu wypogadzało się niebo i blade promyki słońca oświecały, perlące się na gałęziach topoli, krople deszczu. Ale nad wieczór chmury zaciągnęły całe sklepienie, deszcz począł padać coraz rzęsistszy, na świecie zrobiło się szaro i posępnie. Pomimo tego, Bolesław stał u okna swego mieszkania, ubrany jak do wyjścia, w ręku trzymał czapkę, a przed gankiem stała bryczka z założonemi końmi. Dziwne myśli roiły się mu snadź po głowie; patrzył na chmury, ciągnące pod niebem, i był bardzo smutny. Nagle zamigotało coś w zmroku pod oknami; Bolesław mógł rozpoznać, że była to postać kobieca, okryta szarą salopką, z wielką chustą narzuconą na głowę. W parę sekund potém otworzyły się drzwi, do pokoju weszła kobieta z pochyloną postacią i zdjęła z głowy okrycie. Bolesław spojrzał, wykrzyk zdziwienia wyrwał się z ust jego i rzucił się do wchodzącéj. Była to pani Niemeńska. Przemokła od deszczu, drżąca cała, zatrzymała się u drzwi, jakby nie śmiała daléj postąpić.
— Pani! — zawołał Bolesław — pani tutaj! w taką porę! pieszo!
Uścisnął ręce, które stara kobieta podała mu z cichym płaczem; troskliwie zdjąwszy z niéj zmokniętą salopkę, poprowadził przed kominek, na którym tlił się żar ciepły i posadził w wygodnym fotelu. Parę minut milczeli oboje, pani Niemeńska nie była w stanie słowa przemówić, Bolesław patrzył na nią z przerażeniem nieledwie.
— Jakże pani znalazłaś swoję synowicę? — przerwał nakoniec milczenie.
Na te słowa cichy płacz pani Niemeńskiéj zamienił się w głośne łkanie.
— O, panie mój! — zawołała — tegoż to ja doczekałam się na moje stare lata! Takiż to los spotkał to dziecko, które hodowałam i kochałam jak moje własne! Nie wiedziałam o niczém, co się tu działo. Wincunia pisała do mnie zawsze takie spokojne, wesołe listy, nie chciała mię widać martwić biedaczka, a przytém takie to dumne, że nigdy jednego słowa skargi przed nikim nie wypowié. List twój, panie Bolesławie, jak piorun spadł na moję głowę; przyjeżdżam i myślę, że moja Wincunia, jak dawniéj, wybiegnie na moje spotkanie zdrowa i hoża; wchodzę i spostrzegam tylko cień jéj... Gdybym ją gdzieindziéj spotkała, nie poznała-bym jéj wcale, a przecież... któżby powiedział, że ta kobieta ma dopiéro dwadzieścia trzy lata? Patrząc na nią, zdaje się, że już jéj do grobu blizko...
I stara ciotka głośnym zaniosła się płaczem.
— Pani — ozwał się po chwili Bolesław — tu nie tylko płakać i boléć, ale przedewszystkiém zapobiegać złemu należy. Pani Wincenta zagrożona jest śmiertelną chorobą; jeden spokój może ją zbawić, a spokój ten trzeba stworzyć wkoło niéj. Dla tego wezwałem panią tutaj, abyś znów była dla niéj matką, aby miała ona w tobie serce, ciągle nad nią czuwające, aby mogła przytulić się do czyjéjś kochającéj piersi i ulżyć swemu żalowi widokiem czyjegoś do niéj przywiązania... Przytém trzeba usunąć ją od trosk codziennych, oddalić od niéj przykrości i upokorzenia, wynikłe ze stanu majątkowego, w jakim ją zostawił Snopiński...
— Panie — przerwała pani Niemeńska — wszystko, co posiadam, oddam jéj; fundusik mój niewielki jest wprawdzie, ale może choć w części wystarczy na zaspokojenie potrzeb jéj i żądań kredytorów; ale panie...
Tu złożyła ręce błagalnie i nieśmiało dodała:
— Jéj czego innego jeszcze potrzeba...
Bolesław pytająco na nią patrzał. Pani Niemeńska powstała nagle, pochwyciła rękę jego i poniosła ją do ust.
— Pani! — krzyknął Topolski — co robisz?
— Bywaj pan u nas! — zawołała zrozpaczona kobieta — bądź dla Wincuni przyjacielem i bratem, jak dawniéj nim byłeś; przyjaźń twoja, rozumne twe towarzystwo, łatwiéj niż wszystko, przywrócą jéj spokój i zdrowie!... Wiem, żeśmy cię obraziły, żeśmy cię po tysiącznych dobrodziejstwach twoich odsunęły lekkomyślnie; ale w tém wszystkiém moja była wina! moja, nie jéj! i siwe włosy moje powstają mi na głowie, gdy myślę, że mogłam uchylić od niéj ten kielich goryczy, a nie uczyniłam tego, że sama prawie popchnęłam ją ku przepaści!.. Ona była dzieckiem, ale ja stara, nic nie przewidziałam, nie przeczułam człowieka, który miał ją zgubić i sama, sama zgubiłam ją... W tém wszystkiém winnam ja, a ona jest tylko ofiarą złéj doli i mojéj głupoty... Ty masz złote serce... bądź dla niéj przyjacielem w nieszczęściu... przebacz jéj!...
Pani Niemeńska z błaganiem wyciągnęła ręce do Bolesława, siwe włosy jéj wysuwały się z pod czepka i opływały twarz, zalaną łzami i oświetloną czerwonym odblaskiem kominkowego żaru.
— Przebaczyć! — ozwał się zwolna Bolesław i dziwny uśmiech przesunął mu się po ustach — alboż pani sądzisz, że w sercu mojém był kiedykolwiek choć cień urazy do niéj? Jakież prawo miałem rozkazywać jéj sercu, albo zakreślać przed nią drogę życia? Jakież miałem prawo uczuwać do niéj niechęć za to, że na tę drogę wolała wejść z kim innym, niż ze mną? Nie; jakim był żal mój po niéj, jaką tęsknota za nią, wié tylko Bóg, — goryczy w uczuciach moich, urazy, nie było ani kropli. Cierpiałem wtedy, gdym ją utracił, ale milion razy więcéj, gdym ją nieszczęśliwą ujrzał. I nie było dnia żadnego, w którym-bym nie rozmyślał nad tém, w jaki sposób ustrzedz ją od okropnéj przyszłości; nie było żadnéj nocy, w któréj-by zmora jéj nieszczęścia nie nawiedzała mnie i nie budziła ze snu. Czyniłem dla niéj wszystko, co mogłem, ale mogłem nie wiele, a i o tém ona nigdy nie powinna wiedziéć... Teraz, gdy pozycya jéj określiła się o tyle, że została całkiem opuszczoną przez męża, będę w możności czynić więcéj... Ale tę możność dało mi dopiéro przybycie pani; póki pani Wincenta samotna była w Niemence, nie chciałem tam bywać, aby nie sprowadzić na nią mnóztwa obmów; bo chociaż czuję się sam i ją uważam za wyższą nad ludzkie niesprawiedliwe podejrzenia, jednak nie chciałem do wszystkich jéj cierpień dolewać i téj jeszcze kropli goryczy. Szanowałem dotąd dobrą jéj sławę, ale teraz, kiedy pani jesteś w Niemence, pani Wincenta odzyska we mnie przyjaciela lat dawnych, który codziennie przyjdzie do niéj z twarzą pogodną, dłonią otwartą, z radą i pomocą przyjazną.
Pani Niemeńska stała przed nim ze złożonemi jak do modlitwy rękoma.
— Jakiś ty dobry! jakiś ty szlachetny! — mówiła drżącemi ustami. — Posłuchaj — rzekła ochłonąwszy nieco ze wzruszenia — ona taka słaba i smutna, a cicha i łagodna, jak dziecię. Nie skarży się i nie płacze, ale w oczach jéj jest coś, co mi serce przeszywa. Dziś z rana mówiła ze mną o tobie; nie wiem czemu, ale zdało mi się, że pragnie cię widziéć, choć tego nie powiedziała. To téż kiedy przed zmrokiem zobaczyłam ją, leżącą z zamkniętemi oczyma, wymknęłam się pieszo z domu, aby wyjścia mego nie spostrzegła, i przez gaj przyszłam cię prosić, abyś zajrzał czasem do nieszczęśliwéj, a ty już sam o tém myślałeś, niech cię za to Bóg i Najświętsza Panna błogosławi!
— Od rana — rzekł Bolesław — wybierałem się do Niemenki, ale nie dziw, że nie mogłem prędko zdobyć się na moc dostateczną...
Umilkł na chwilę, potém znów mówił zniżonym nieco głosem:
— Pani Wincenta nigdy mię nie kochała, a raczéj kochała mię niegdyś jak przyjaciela, takim więc ujrzy mię i teraz i, jako taki, mogę przynieść jéj pociechę lub pomoc. Ale ze mną rzecz inna...
Zatrzymał się znowu i dokończył jeszcze ciszéj:
— Ja... kocham ją dziś tak, jak kochałem owego dnia, gdyśmy zamieniali z sobą zaręczynowe pierścionki...
— Wielki Boże! — wyszeptała pani Niemeńska — kochasz ją dotąd jeszcze! kochasz ją jak dawniéj!
Bolesław uśmiechnął się właściwym sobie smutnym uśmiechem i długo, długo trzymał oczy nieruchomie utkwione w błękitne płomyki, strzelające z pomiędzy żaru, jak gdyby pytał ich o rozwiązanie téj dziwnéj zagadki jego serca, któréj inni pojąć nie mogli. Ale błękitne płomyki nic snadź nie odpowiadały na pytania smutnéj jego myśli, bo rzekł po chwili cicho i jakby do siebie:
— Alboż ja wiem, zkąd się bierze ta siła i trwałość przywiązania mego do niéj? Dla czego ona... ona właśnie stanęła na drodze mego życia, jako jedyna miłość, która nie przestała być miłością, nawet po utracie nadziei? Są snadź serca, w które gdy raz zapadnie uczucie jakie, to już go nic wydrzéć nie zdoła...
Gdyby pani Niemeńska posiadała więcéj filozofii życia i bogatszy dar wymowy, odpowiedziała-by na tę głośno wyrażoną myśl Bolesława, że serca takie śród ludzi są cenną rzadkością, tak rzadko rozsianą po ziemi, jak rzadkiemi są owe o tęczowych blaskach dyamenty drogie, w których poszukiwaniu biedni górnicy życie całe pędzą; jak rzadkiemi są owe perły mlecznéj białości, po które odważni nurkowie zstępują na dno morskich topieli. Kto znajdzie dyament taki, taką perłę, i zgubi ją, niech płacze, bo mogą przeminąć lata długie i cały żywot człowieczy przeminąć może, nim w innéj piersi podobna odnajdzie się kosztowność.
Pani Niemeńska nie odpowiedziała tak na wynurzoną myśl Bolesława, albowiem była to kobieta o prostém sercu i słowie, patrzyła tylko nań z cichém uwielbieniem i wielkim żalem.
Bolesław otrząsnął się z zamyślenia, ujął rękę pani Niemeńskiéj i rzekł:
— Nie mów pani o tém wszystkiém pani Wincencie, dla jéj własnego dobra. Wiadomość ta zniepokoiła-by ją, utrudniła-by nasz stosunek. Niech myśli, że to, co zachodziło między nami niegdyś, minęło na wieki; niech zapomni o tém, że kochałem ją kiedyś, jak kochanek, a niech widzi we mnie tylko przyjaciela. Polegam na rozsądku i szlachetności pani, że nie powiész jéj tego, o czém wiedziéć nie powinna. A teraz jedźmy do niéj; konie moje stoją oddawna założone.
I znowu w Niemence było lato zielone, słoneczne, ciepłe. Jednocześnie z przyjazdem pani Niemeńskiéj i nowém zbliżeniem się Bolesława do dwóch samotnych kobiet, ład, spokój i dostatek wrócił do dworku. Kredytorowie częścią zostali zaspokojeni zupełnie, częścią na jakiś czas złagodzeni; sam nawet butny ex-ekonom i ex-faworyt Snopińskiego, Pawełek, po całogodzinnéj rozmowie z Bolesławem w Topolinie wyszedł mocno zmieszany, zawstydzony i cofnął z sądu prośbę swą o exekwowanie należnéj mu sumy. Powiadano, że Topolski dowiódł mu kradzieży i spółki z lichwiarzami, a rzeczywistą należność opłacił. Pawełek jednak nie mówił o tém przed nikim i wydalił się nawet całkiem z okolicy, przyjmując służbę gdzieś w odległéj stronie.
Od Alexandra Wincunia nie otrzymała żadnego listu, — wyraźnie postanowił zerwać z nią na zawsze. Z razu tylko pan Jerzy pisywał do synowéj długie i niezmiernie czułe listy, przyrzekł, że wkrótce syna do domu wyprawi, upewniał ją o współczuciu swém i lepszéj przyszłości, a w słowach jego był żal głęboki ojcowskiego serca, bolejącego nad błędami syna i losem związanéj z nim kobiety.
Ale po dwóch miesiącach i te odezwy stały się coraz rzadszemi, w końcu całkiem ustały i wieść o młodym Snopińskim zaginęła. Tylko raz Szloma opowiadał Topolskiemu, że do oberży jego zajeżdżał jakiś, z dawna znajomy mu, podróżny pan, przybywający z okolic, w których mieszkali Snopińscy, i mówił mu o Alexandrze dziwne rzeczy: jakoby poróżnił się z ojcem i wyjechał z jego domu, a osiadł przy jakimś bogatym paniczu, u którego młodzież hulała wciąż i grała w karty; jakoby stary Snopiński począł chorzéć ze zgryzoty; jakoby Alexander udawał w okolicy, że jest nie żonatym i stawiał się przed pannami w roli konkurenta, posiadającego gdzieś daleko znaczne dobra; jakoby nawet dobrami temi uwodził panicza, u którego mieszkał, pożyczał od niego pieniędzy, grał szalenie w karty, a i upijać się coraz częściéj zaczynał, i t. d. O tych wszystkich szczegółach dowiedział się Topolski od Szlomy, ale nie powtórzył z nich ani jednego w Niemence.
Wincunia ani przed ciotką, ani przed Bolesławem nie wspomniała nigdy imienia Alexandra; nie żaliła się nigdy, nie płakała; owszem, spokojna zawsze, jak cień przesuwała się po cichym dworku, z uśmiechem na bladych ustach. Czy cierpiała i jak cierpiała, niepodobna było odgadnąć, tak była zawsze jednostajną, łagodną, a chwilami nawet wesołą, tą smutną wesołością, jaką miewają osoby, które pogodziły się ze swym bólem i wiedzą, że dłużéj niż on żyć nie będą.
Życie jéj gasło stopniowo, a widocznie była coraz słabsza, a więcéj lubiła słońce i światło dzienne, jak gdyby niemi dosyć nacieszyć się chciała. Całe dnie przesiadywała w ogrodzie lub na dziedzińcu pod lipą, a gdy nadchodził wieczór, smutniała, kaszlała mocniéj i mówiła z tęsknym uśmiechem:
— O, jakże pragnę jutra!
— Dla czego? — pytała ciotka.
— Żeby znowu słońce zobaczyć — odpowiadała. A zaledwie świt rozproszył nocne ciemności, wstawała, wychodziła przed dom i z rozkoszą przypatrywała się stopniowemu dnia wschodowi. Pani Niemeńskiéj zdawało się, że po całych nocach nie zasypiała, za to śród dnia obejmował ją niekiedy sen osłabienia, głowa jéj opadała na poduszkę kanapy i zamykały się oczy. Wtedy pani Niemeńska siadywała obok niéj z pończoszką w ręku i oczy jéj zaszłe łzami spoczywały na zmęczonéj cierpieniem twarzy synowicy.
Raz usta Wincuni poruszyły się przez sen: pani Niemeńska pochyliła się ku niéj, sądziła, że wspomni o mężu, ale Wincunia wymówiła z cicha imię Bolesława i bolesne westchnienie wstrząsnęło jéj ciałem.
Pani Niemeńska załamała ręce.
— Boże wielki! — szepnęła — dziwne są wyroki Twoje! miałaż-by ona pokochać go teraz!... — Topolski bywał w Niemence często... tak często, jak tylko mu pozwalały liczne, a obowiązkowe już teraz, jego zajęcia. Gdy kilka dni nie przychodził, Wincunia miała się znacznie gorzéj; gdy przybywał, ożywiała się, weselała, i chwilami wydawała się zdrową; ale gdy oddalił się, wpadała w większe jeszcze, niż wprzódy, osłabienie. Bolesław, z taktem i ostrożnością wielkiego serca, unikał wszystkiego, coby mogło jéj przypomniéć dawny ich do siebie stosunek. Przychodził do Niemenki zawsze pogodny, niemal wesoły, i z powierzchowności jego nikt-by odgadnąć w nim nie mógł najmniejszego wewnętrznego cierpienia. Raz tylko, gdy, po widzeniu się z doktorem w X. i długiéj z nim rozmowie, przyjechał do Niemenki, witając go, rzekła z niepokojem:
— Mój Boże! co panu jest? takiś pan dziś blady i zmieniony!
Bolesław uśmiechnął się swobodnie i odparł:
— Miałem w tych dniach mnóztwo kłopotliwego zajęcia, to mię trochę zmęczyło...
Dnia tego doktor powiedział mu, że stan Wincuni pogarsza się znacznie i mało zostawia nadziei wyzdrowienia.
— Słuchaj pan — mówił lekarz — nadaremnie byśmy się łudzili; ona nie może być zdrową, póki nie posiądzie zupełnego, moralnego spokoju...
— Ha — rzekł Bolesław — wszystko, co można było uczynić dla niéj w obecném jéj położeniu, zostało uczynioném. Czy sądzisz pan, że tęskni za tym człowiekiem, który ją opuścił?
— Nie — odpowiedział doktor — to być nie może; taka kobieta, jak ona, nie może kochać człowieka, którym musi pogardzać; przeciwnie, sądzę, że obecność jego musiała oddawna jéj być bolesną... Niemniéj jednak jest w niéj jakiś żal głęboki a tajony, który wciąż rozognia i rozrania pierś jéj.
— Może to żal po stracie dziecka? — spytał Topolski.
— I to nie; utrata córki wstrząsnęła nią silnie, a i teraz zapewne bolesném echem odzywa się w jéj sercu, ale takie rany muszą się goić... leży to w naturze ludzkiéj... Zresztą, wiész pan o tém, że my, doktorowie, z powołania naszego musimy być nieco spowiednikami duszy, i lubo nie mamy prawa pytać pacyentów naszych o tajniki ich serc, niemniéj jednak uczymy się przenikać je własném okiem... Otóż zdaje mi się, iż odgaduję w pani Snopińskiéj, oprócz żalu po stracie dziecka, oprócz naturalnéj goryczy, która wypływa z zawodu, jakiego doświadczyła, inny jeszcze jakiś żal, inną boleść dziwnie przejmującą, a przemienioną już w tę cichą, zrezygnowaną rozpacz, która nie żali się i nie walczy, ale jak gadzina zjadliwa wpija się w pierś ludzką, i wysysa z pod serca siły żywotne, aż cały organizm przyprowadzi do nieuchronnego upadku.
Bolesław ze skupioną uwagą słuchał słów doktora.
— Cóż-bym dał za to — rzekł po chwili, jakby do siebie — gdybym mógł odgadnąć źródło téj boleści, która ją zabija...
— Tego pan nie dokażesz — rzekł z żalem doktor — pani Snopińska ma dziwnie zamknięty w sobie i skryty charakter, który snadź wyrobił się w niéj w skutek doznanych smutków...
— O, tak! — rzekł Topolski — dawniéj była przezroczystą jak kryształ.
Doktor mówił daléj:
— Zdjęty niezmierném współczuciem i prawdziwym szacunkiem dla niéj, probowałem nieraz głębiéj zajrzéć w jéj duszę. Ale podobną jest ona do tego kwiatu, który przy dotknięciu ludzkiéj ręki zwija i zamyka swój kielich. Raz, pan byłeś wówczas nieobecnym, siedziałem przy niéj na ganku. Milczała, jak to bywa najczęściéj, i zamyślona bardzo, wiodła oczyma za białym obłokiem, który zwolna posuwał się pod niebem. We wzroku jéj był smutek, a przytém uśmiechała się; smutek ten i ten uśmiech tworzyły tak dziwny wyraz, iż przypatrywałem się jéj, myśląc, że mam przed sobą szczególne psychologiczne zjawisko. Ale zarazem sądziłem, że była to chwila, w któréj coś powiedziéć mogła. Uważałem siebie tym razem za kapłana lekarskiéj sztuki i spytałem ją, nadając słowom moim ton żartobliwy: „Co tam pani widzisz na tym obłoku, że go tak ścigasz oczyma?” „Widzę — odpowiedziała, nie zmieniając kierunku wejrzenia — widzę tam to, co od wielu dni, miesięcy, lat prawie, stoi wciąż przed memi oczyma... w światłości i w zmroku... płynie przede mną na obłokach... wiesza się na zieleni drzew... świeci w ciemnościach nocy”. — Mówiła to powoli i z cicha, bardziéj do siebie niż do mnie. Pomimo całéj zimnej krwi, do któréj usposabia mię powołanie moje, byłem wzruszonym. „I cóż jest to, co panią tak prześladuje?” — spytałem znowu nawpół żartem. „To moje, moje straszne...” — zaczęła mówić i nie dokończyła, drgnęła, jakby ze snu zbudzona, i spojrzawszy na mnie, usiłowała zaśmiać się: „O, panie! — zawołała z tą wesołością, która w niéj smutniejszą jest od smutku — ja coś niedorzecznego mówiłam... nie słuchaj mnie pan, gdy tak mówię... to jakby przez sen... ja często śnię na jawie!”
I z gorączkowym pośpiechem zaczęła mówić o czémś inném. Cóż mogłem wysnuć z tych kilku słów urywanych, które wyrzekła? To tylko, że czegoś żałuje, że za czémś tęskni, że ciągle ma przed oczyma jakiś obraz, do którego przywiązała się jéj dusza i z którym odlatuje ona od niéj... aż na zawsze odleci...
Bolesław zamyślił się i długo milczał.
— Zdaje mi się — rzekł — że wszystko, o czém pan mi mówiłeś, jest koniecznym wypływem położenia pani Wincenty, i nie widzę w tém nic innego, jak poczucie złamanego życia. Zresztą zdaje mi się, że pan mylisz się, sądząc, iż miłość jéj dla męża całkiem zniknęła. Wprawdzie nie może nie widziéć, że nie wart jéj szacunku; ale bywają dziwne upory serc, które w uczuciach swych raz powziętych nie dają się zwyciężyć; jabym sądził, że ona boleje nad jego upadkiem, a kto wié? może i nad tém, że go straciła...
— Prawda — odrzekł doktor — że serca, a szczególniéj serca kobiece, posiadają nieraz dziwne tajemnice... samo już powzięcie uczucia takiéj kobiety, jak ona, dla człowieka takiego, jak Snopiński, osobliwym było psychicznym objawem; jednak zdaje mi się, że dziś wspominać go musi w duchu z pogardą, a co najmniéj z obojętnością, a żalu jéj inna być musi przyczyna...
Na tém skończyła się rozmowa Topolskiego z doktorem; w kilka dni po niéj Bolesław pisał do pana Andrzeja:
„Dwa miesiące nie pisałem do ciebie, drogi przyjacielu; nie miéj mi tego za złe, bo nie miałem siły, dziś nawet nie wiem, czy w logiczny ład zdołam me myśli ułożyć, bo mącą się one w méj głowie, jak wody morskiego dna, których burz nikt nie widzi... Ona umiera... chodzi jeszcze, rusza się, mówi i uśmiecha się nawet, ale nie jest to już istota, która idzie drogą życia... jest to płomyk gasnący... cień, postępujący zwolna po ścieżce do mogiły.
„Czy pamiętasz ją, jaką była wtedy, gdym raz piérwszy prowadził cię do niéj, stojącą na kamiennym piedestale, uwieńczoną kwiatami, karmiącą gołębie z fartuszka, młodziuchną i lekką jak ptaszyna?
„A teraz przypomnij sobie dźwięk muzycznego akordu, który, brzmiąc przez chwilę pełnią tonów, rozpływa się stopniowo w powietrzu, traci po jednéj nucie i zwolna ulatuje w nieskończoność... taką ona jest teraz. Porównaj i zasłoń oczy... bo to taki widok, że, gdy długo nań popatrzysz, będziesz bardzo smutny.
„A ja patrzę na nią codzień niemal, i codzień czuję, jak mi coś w piersi jęczy i rwie się, i przestaję być sobą samym, rozum mnie odbiega i wola... nie upadam, ale łamię się...
„Przybywaj mi w pomoc, przyjacielu! Ty tam ze szczytów Karpat, o wieczornéj porze, przypatrujesz się, jak wspaniale słońce płynie ku zachodowi i ściąga z ziemi promienie swoje, aby je na inne przenieść widnokręgi; przybywaj, i tu zobaczysz piękny twór Boży, co się ku zachodowi swemu chyli i wnet bladą swą twarz do innych przeniesie światów. A rankami, śród poetycznych dolin karpackich, słuchasz odgłosów trąbki górala, żegnającego na dzień cały szczyt, z którego zstępuje; przybywaj, tu usłyszysz dźwięk téj Archanielskiéj trąby, która woła do gasnącéj istoty, aby w poranku życia ziemię swą żegnała.
„Przybywaj z radą, bo może jest jeszcze rada.
„W sercu jéj leży dziwna jakaś tajemnica, która wygryza z niéj życie, a któréj odgadnąć ja nie mogę, może i nie umiem.
„Są w niéj rzeczy, które mię dziwią i myśl mą wtrącają w chaos przypuszczeń. A jednak, gdybym wiedział, może...
„Przed kilku dniami siedziałem z nią wieczorem przy lampie i czytałem głośno jakiś ustęp z poezyi Słowackiego, wysnuty „w Szwajcaryi”. Czytając, nie mogłem wstrzymać się od myśli, że historya, którą wieszcz pisał łzami, dziwnie była do mojéj podobną. Wszakże i ja kiedyś „spotkałem ją samą, pod jasną tęczy różno-farbnéj bramą”; a potém i jam miał chwilę, w któréj „z ust zamkniętych skromnie, najpiérwszy uśmiech jéj przyleciał do mnie. Przyleciał szybko i wrócił z podróży, do swego gniazda, do pereł i róży”; bo wszak i ona kiedyś była „jak białe łabędzie, była jeziora błękitnego panią, miała powozy z delfinów, z gołębi, i kryształowe pałace na głębi, i księżycowe korony w noc ciemną, i mogła była wszystko robić ze mną”. Autor ten w poezyi swéj miewa takie tony, że gdy je człowiek wygłasza, razem z dźwiękiem głosu musi wyjść na jaw głębia duszy jego, choćby ją z całéj mocy utaić pragnął. Wiem teraz z przekonania, że mężczyzna, który miłość swą chce ukryć przed ukochaną, nigdy z nią poezyi tych czytać nie powinien. Im daléj czytałem poemat, wysnuty „w Szwajcaryi”, tém bardziéj żałowałem, żem go zaczął czytać. Każdy wiersz wydawał mi się tak, jak gdybym ja sam go napisał, traciłem samego siebie, nie mogłem opanować drżenia głosu, czułem sam, że stawałem się blady. Czy pamiętasz ten cudowny ustęp, w którym tak wiernie malują się ułudy serc, oszukiwanych falami losu: „A pod tym progiem fala tak się toczy — i tak swawolna i taka ruchoma, że wzięła w siebie dwa nasze obrazy, i przybliżyła je, łącząc rękoma, chociaż nas tylko łączyły wyrazy. Ach! fala taka szalona i pusta, że połączyła nawet nasze usta, choć sercem tylko byliśmy złączeni. Fala tak pełna ruchu i promieni, że jednym światła objąwszy nas kołem, zmieszała niby anioła z aniołem. Gdy myślę... boleść dręczy mię niezmierna... falo! niewierna falo! a tak wierna!...” Nie mogłem czytać daléj, poczuwałem zawrót głowy i w oczach mi się ćmiło. Złożyłem książkę i podniosłem wzrok na Wincunię... Leżała ona na kanapie. Od pewnego czasu leży najczęściéj słaba; blada jéj twarz jaśniała pod promieniem lampy na tle ciemnéj poduszki. Z cicha, jak echo powtórzyła: „Niewierna falo! a tak wierna!” — i utkwiła oczy w moję twarz z dziwnym wyrazem. Co wyraz ten znaczył? nie rozumiałem, może nie chciałem... nie śmiałem... lękałem się zrozumiéć... widziałem w nim taką okropną... a zarazem tak niebieską głębię, że... chwila jeszcze, a był-bym upadł przed nią na klęczki i porwał ją w objęcia.
„Ale resztą przytomności umysłu, jaka mi w owéj chwili zostawała, poczułem, że gdybym to uczynił, popełnił-bym zbrodnią niedelikatności i zdrady zaufania; zranił-bym może duszę jéj i czystość kobiecą; na zawsze może stracił-bym możność podawania jéj dłoni przyjaznéj. Powstrzymałem się i tylko przestałem czytać, a zacząłem mówić jéj o czémś, nie wiem o czém, zdaje mi się, żem porównywał Mickiewicza ze Słowackim, że nawet powiedziałem na pamięć jakiś wesoły, dowcipny wiersz jednego czy drugiego, myśląc, że na jéj usta uśmiech wywołam. Ale ona patrzyła na mnie swemi wielkiemi zapadłemi oczyma, z tym samym wyrazem przepaścistéj jakiéjś cudownéj głębi, a gdym umilkł, znużony walką, powtórzyła raz jeszcze, jak oddalone echo: „Niewierna falo! a tak wierna!” Dokazałem tego, że w ów wieczór pożegnałem ją zupełnie takim, jakim widuje mię zawsze; uścisnąłem tylko jéj rękę i powiedziałem przyjacielskie „do widzenia”. Gdym jednak wracał do domu i gdym już wrócił, przez całą noc i nazajutrz nic więcéj nie widziałem przed sobą, jak tylko oczy jéj, wpatrzone we mnie z tym dziwnym wyrazem, którego treść zrozumiéć pragnę, a boję się... Ten wyraz jéj oczu zasłania przede mną wszystko; czytam zeń wciąż, jak z księgi, na któréj kartkach z za niepojętych znaków tryskają płomienie i łzy. Czytam w tym wyrazie jéj oczu i szał mię ogarnia, szał boleści i szczęścia, i sam zamykam oczy, bo głowa mi się zawraca, niby nad brzegiem przepaści, na któréj dnie jest niebo i piekło...
„Wszystko na ziemi powtarza się: od czasów Franczeski Rimini, czytanie poezyi, pisanych ogniem i łzami, zdradzało zawsze tajnie serc objętych miłością... Przyjacielu!... w tym wyrazie oczu jéj... w echowym dźwięku jéj głosu, powtarzającego smutny jęk poety, była to miłość, boję się zgadnąć i pragnę zgadnąć, że była to miłość dla mnie... Jeżeli tak jest — o rozpaczy! Nie, o! szczęście! niech powié do mnie ten wyraz, jeden wyraz: „kocham!”, niech umiera, umrę z nią razem!...
„Och! nie, nie, nie! niech żyje, niech będzie dla mnie zimną jak lód; niech mi nawet swą przyjaźń odbierze, niech mię nienawidzi, a niech żyje, niech będzie szczęśliwą, spokojną przynajmniéj.
„Marzyłem, gdym ujrzał ją znowu samotną i opuszczoną, że otoczę ją spokojem, dostatkiem, przywiązaniem braterskiém, że bóle przebyte zmilkną i zamrą w jéj piersi i że oboje, jak brat i siostra, będziemy żyć już zawsze blizko siebie, złączeni duchem...
„Marzyłem, że lubo życie rodzinne straciła już ona na zawsze, ja stworzę dla niéj życie myśli i czynu, przez które pójdzie promienna a spokojna; że lubo jedna miłość ją zawiodła, a inna wzbroniona jéj prawami ludzkiemi, ja w sercu jéj rozpalę tę wielką, szeroką miłość dla wszystkiego, co dobre i piękne, która jéj tamtą zastąpi, i że śród cichéj pracy, dusza jéj razem z moją palić się będzie świętym i czystym płomieniem życia bez skazy... aż póki-by nie przyszła chwila zachodu, w któréj podalibyśmy sobie dłonie i razem zeszli tam, gdzie nie będzie już walk i boleści, za sobą zostawiając ślady zacnie spełnionych zadań żywota.
„A i tych marzeń zrzekłbym się z radością i odszedł-bym daleko... na zawsze... gdyby tylko od czasu do czasu głos jaki od niéj doleciał do mnie i powiedział mi: „ona szczęśliwa!”
„Ale jeżeli... jeżeli to, co mi się zdało, żem wyczytał w wyrazie jéj oczu, we mnie wpatrzonych, jest prawdą, niéma dla niéj zbawienia... bo wszakże kiedyś grały tam w kościele organy i ksiądz stał u ołtarza, i modlił się, i wiązał rękę jéj z ręką człowieka, który ją oszukiwał, sam może nie wiedząc o tém, że oszukuje, a od owéj chwili między nią a wszelką miłością rozpadła się przepaść nieprzebyta.
„Straszna zdejmuje mię trwoga. Miałaż-by smutna jéj dola być zwierciadłem przeznaczeń tysiąca innych istot? Dziecię młode, rozmarzone, nie znające siebie, poszło w białéj sukience do kościoła i ślubowało wieczną miłość i wierność człowiekowi nieznanemu; potém, człowiek ten zwiódł ją, złamał, zgniótł jéj serce nielitościwemi szaleństwy, opuścił ją w końcu samę jednę śród życia, a prawa ludzkie mówią do niéj biednéj, oszukanéj i złamanéj: stój odtąd pod wichrami burz, sama jedna, nie wzywaj nikogo, bo jeśli pokochasz, niech ci ta miłość serce wygryzie i mogiłę otworzy, bo, co raz związane, związane na wieki!
„Tysiącem okropnych błyskawic mózg mi przeszywa myśl, że mógł-bym jeszcze pochwycić ją i unieść do mego cichego zakątka, miłością owiać gorącą i szczęściem uzdrowić... Mogła-by jeszcze żyć i być szczęśliwą, a ja? ach, gdyby przede mną otworzył się raj, obiecujący niewysłowione rozkosze przez wiekuiste wieki, wolał-bym jeszcze, niż go otrzymać, posiadać ją choć krótko, choć rok, miesiąc, choć dzień jeden...
„Ale kiedyś tam w kościele grały organy, i przed ołtarzem ksiądz wiązał stułą i czytał modlitwy...
„Trwoga, rozpacz, szaleństwo mię zdejmuje, pióro wypada z ręki, przed oczyma ciemno... przyjacielu mój, przybywaj, abym w rozumnych oczach twoich wyczytał znowu kierunek drogi mojéj, bom go zagubił, abym z ust twoich posłyszał o sprawiedliwości Bożéj, bo straciłem o niéj pojęcie...”
W parę tygodni po wysłaniu tego listu, Bolesław pisał znowu do pana Andrzeja.
„Wczoraj zjechało się do Niemenki pięciu doktorów, sprowadzonych przeze mnie z różnych miast, między nimi było parę imion sławnych w kraju całym. Długo bardzo badali chorą, potém zamknęli się na dłuższą jeszcze naradę, do któréj nie przypuścili nikogo z profanów, a tylko zawezwali miejscowego lekarza, śledzącego chorobę Wincuni od samego jéj początku. Nakoniec, wszyscy jednogłośnie zgodzili się na to, że młodą kobietę zabija cierpienie moralne i że nie cała jeszcze nadzieja wyratowania jéj stracona, bo część płuc nie została dotąd zaatakowaną. Niemniéj jednak choroba rozwija się bardzo szybko. Jeden z lekarzy, najpoważniejszy i najuczeńszy, rzekł do mnie po skończonéj naradzie:
— Gdyby teraz doświadczyła ona wielkiéj jakiéj radości, takiéj, która-by mogła wstrząsnąć całym jéj organizmem, a potém, gdyby mogła pozostać na długo spokojną i zupełnie zadowoloną, to, dołączywszy energiczne środki lekarskie, wody mineralne, zmianę klimatu i t. d., moglibyśmy ją jeszcze uleczyć.
„Rozpacz! Jakże ja jéj dam, jak ja sprowadzę ku niéj tę radość serca i ten spokój, które-by ją zbawiły? Wyraz jéj oczu, ten wyraz jéj dziwny, głęboki, cały zasnuty tajemnemi płomieniami, coraz częściéj mówi mi, że wyczytałem w nim prawdę... Onegdaj przywiozłem jéj bukiet pięknych bardzo kwiatów, ucieszyła się nim i wyjąwszy kwiat jeden z wiązanki, mnie go oddała. Nosiłem go przez dzień cały, a wieczorem, czytając książkę, położyłem pół zwiędły na stole... Gdym wypadkiem podniósł wzrok od czytania, ujrzałem, że kwiat mój trzymała w ręku przy ustach. Kiedym spojrzał na nią, spłoniła się cała rumieńcem, jak blada lilia pod różowym promieniem wschodzącego słońca... odwróciłem oczy i udałem, że nie widzę... Codziennie, gdy żegnam ją, ręka jéj drży w mojéj dłoni, a taka gorąca, rozpalona... Gdybym przycisnął ją do mojéj zmęczonéj bólem piersi, a usta moje z jéj blademi ustami spoił, możeby to była ta wielka radość, o któréj mówili lekarze?...
„Ale potém, mógłże-by być ten spokój, o którym także mówili oni? Nie, bo kiedyś w kościele u ołtarza...
„Siły mię odbiegają na dłuższą walkę z sobą samym, z tym wzrokiem, którym ona biedna na mnie patrzy, ze śmiercią, która ją ściga... Gdy jestem z nią, muszę, powinienem być pogodnym, aby nie domyśliła się niczego, wesołym, aby ją rozweselić. Czy ty pojmujesz, przyjacielu mój, taką pogodę, i taką wesołość? Sądzę, że muszą być one podobne do tych krwawych błyskawic, które wiją się po czarnych chmurach, albo do tych żółtych promieni słońca, co zaglądają w świeżo wykopany grób, oczekujący na trumnę.
„A może mylę się; może źle czytam w jéj oczach i nie rozumiem drżenia jéj ręki i znaczenia tego kwiatu, przyciśniętego do ust?
„O nie! Boże mój! niech się nie mylę, niech raz w życiu posłyszę z jéj ust wyraz: kocham! a potém już poniosę ją do mogiły i sam położę się obok niéj, na sen z nią wieczny!...
„Andrzeju! myślę, że przybędziesz, pragnę cię widziéć, może przywieziesz mi z sobą jaki promień, który rozświetli ciemności, w jakie wpadłem!...”
Jeszcze w miesiąc późniéj Bolesław pisał znowu do swego przyjaciela.
„Piszesz mi, że jedziesz do mnie, że jesteś już na połowie drogi, Bóg ci zapłać, ale jeżeli chcesz widziéć raz jeszcze biednego Anioła duszy, którego połowa porwana już w niebo, pośpieszaj!
„Płomyk gaśnie, kilka już tylko sekund upłynie na zegarze czasu, a zostanie po nim — garść popiołu.
„Od tygodnia Wincunia już nie wstaje.
„Po całych dniach, jak biały posąg leży naprzeciw otwartego okna i patrzy, to w blade słońce jesienne, to we mnie.
„Kilka dni temu nie mogłem się opanować, pochwyciłem jéj ręce i okryłem je pocałunkami; krzyknęła i zarzuciła na twarz przezroczysty rąbek białéj swojéj sukni. Gdym nachylił się do niéj i chciał powiedziéć jéj słowo mego serca, z przerażeniem ujrzałem, że była zemdloną.
„Nie myliłem się, czytając w jéj oczach...
„O! straszne, dziwne zrządzenia losów: „o falo! niewierna falo, a tak wierna!”
Dzień był jesienny, suchy, z bladém słońcem i mgłą przezroczystą, szmatami błądzącą pod szarawym błękitem. W Niemenkowskim dworku cicho było bardzo, lekki wiatr poruszał białą roletą, zawieszoną u jednego otwartego okna. Pokój, w którym okno to było otwarte, wnętrzem swém dość szczególny przedstawiał widok. Widoczném było, że czyjaś troskliwa a pełna smaku ręka zrobiła wszystko, co można, aby pokój ten uczynić śliczném, wesołém i barwném gniazdeczkiem.
Po śnieżnych ścianach pięły się szerokie gałęzie bluszczu i w kilku miejscach tworzyły ramy wkoło obrazów, dobrym malowanych pęzlem, a przedstawiających wesołe sceny życia wiejskiego, albo piękne, uśmiechnięte twarze kobiece. Pod samemi ścianami stały nizkie i wygodne, zieloną materyą obite sprzęty, na stołach leżało mnóztwo ilustracyi, albumów, litografii, mogących zająć i zabawić oko.
Przy oknie, ozdobioném białą haftowaną firanką, stały dwa rozłożyste drzewa oleandrowe, a śród nich, w ślicznie wyrobionéj z kolorowanéj łozy klatce, szczebiotała na wyścigi para kanarków. W rogu pokoju naprzeciw otwartego okna stała nizka miękka sofa, tak otoczona zielenią bluszczu i wazonowych roślin, ustawionych na etażerkach, że zdawała się stać w altanie.
Nad nią wisiał wesoły obrazek, przedstawiający parę białych gołębi, trzepocących skrzydłami śród kępy kwiecistéj, a wkoło rozściełał się puszysty o żywych kolorach dywan.
Mimo te wszystkie ozdoby i wesołe barwy, któremi pokój był napełniony, miał on dziwne piętno smutku. Oleandry pod oknami pokryte były kwiatem, który, na wpół zwiędły i zżółkły, opadał z cichym szelestem na posadzkę; gałęzie, oplatające ścianę, smutnie poruszały listkami, kołysanemi jesiennym powiewem, wnikającym przez okno; kilka miesięcznych róż okwitało w wazonach, i wielkie bukiety blado liliowéj hortensyi żałobnie odbijały od ciemnego tła myrtu i rozmarynu.
Na sofie leżała Wincunia.
Była sama i twarz miała zwróconą do okna. Wzrok jéj spotykał w ramie rozwartych firanek ciasny, lecz pełen rozmaitości, obrazek. Z boku wysuwała się część gaju, pokryta bogactwem barw jesiennych; wysmukłe brzozy o złocistym liściu stały na tle oranżowych dębów, po których przemykały się gdzieniegdzie różowe smugi osiczyny, albo ponsowiały obfite, zwieszające się po gałęziach grona jarzębin. W górze było niebo blade i bez blasku, ale pogodne i tylko szarawą a przezroczystą mgłą zasnute; u dołu trawnik dziedzińca, zarzucony opadłém z drzew liściem, otaczał wielki klomb astrów, z których białe pożółkły i pochyliły głowy, a różowe stały jeszcze wyprostowane i dumne, niby urągając wczesnéj śmierci sióstr słabszych. Daléj, pod samą bramą dziedzińca, kilka sumaków, blizko siebie rosnących, powiewało zwolna szerokiemi krwistego koloru liśćmi, a za bramą widać było kawałek białéj drogi, wiodącéj w pole, i jeszcze kawałek tego pola, o zagonach, pokrytych bujną żółtawą zielenią, i obrazek urywał się nagle, w ukośnéj linii przerżnięty ramą okna. Wzrok Wincuni to zawieszał się na szczytach dębów o pałającéj barwie, to opuszczał się na klomb astrów półzmarłych, to znowu płynął w górę po różowych smugach osiczyny, albo ścigał powoli złocisty listek brzozy, oderwany od gałęzi i lecący z wiatrem po żółtéj trawie, nad krwistemi sumakami, w pole. Niekiedy biała roleta, osunięta powiewem wiatru, pokryła część obrazka; wtedy Wincunia czyniła ręką słaby gest, jakby chciała usunąć tę przeszkodę, dzielącą ją od kawałeczka świata, na który patrzyła, ale wnet wiatr powiewał silniéj, roleta w inną unosiła się stronę i odkrywała znowu na najdalszym planie obrazka ukośne linie zagonów, ze snującemi się nad niemi srebrnemi nićmi pajęczyny.
Cicho było bardzo wokoło, tylko u okna szczebiotały żywe kanarki i kiedy niekiedy odpowiadał im szczebiot jakiéjś osmuconéj jesienią, w głębi gaju zbłąkanéj ptaszyny.
Cała postać młodéj kobiety, leżącéj na sofie, objawiała zupełne wycieńczenie i upadek sił fizycznych, ale oczy błyszczały szklistym połyskiem i na policzkach wybiły się karminowe rumieńce. Czoło jéj, bardzo blade i otoczone światłemi splotami, smętnym zarysem odbijało od ciemnego tła poduszki, na któréj spoczywała głowa. Ręce miała alabastrowéj białości i jak alabaster przezroczyste; splotła je i bezwładnie opuściła między fałdy sukni. Kaszlała często i oddychała prędko a z trudnością.
Z tą bezwładną postacią, z tém czołem śmiertelnie bladém, dziwną stanowił sprzeczność dziewiczy, radosny ubiór Wincuni. Miała ona na sobie tę samę różową perkalową sukienkę, którą zwykła była nosić, będąc młodziuchną dzieweczką, a nad czołem w warkoczu kilka śnieżnych drobnych astrów. Słońce zniżało się, już tylko jednę godzinę miało do zachodu; Wincunia coraz częściéj, coraz tęskniéj spoglądała na drzwi przyległego pokoju.
Pod oknem szybko idąca mignęła męzka postać; po ustach Wincuni świetlany przebiegł uśmiech, do pokoju jéj wszedł Bolesław. Zbliżył się i ujął rękę młodéj kobiety, ale zaledwie rzucił okiem na różową jéj suknią i kwiaty, we włosy wplecione, zbladł bardzo i, przyciskając rękę jéj do ust, szepnął z boleścią:
— Wincuniu moja!
Radość zalała twarz Wincuni, podniosła na Bolesława wzrok pełen niewypowiedzianéj wdzięczności i wymówiła cicho:
— O, dziękuję ci, żeś mię tak nazwał!
Usiadł obok niéj milczący, wpatrzony w nią, z ręką jéj w swych dłoniach. Wincunia podniosła oczy na twarz jego i zaczęła mówić z nieopisanym wdziękiem:
— Tak dawno pragnęłam, czekałam, ażebyś mię nazwał Wincunią... myślałam sobie, że gdy mię tak nazwiesz, serce moje poczuje tę samę pogodę i radość, jaką czuło niegdyś... niegdyś... a od téj pory, gdyśmy się wówczas rozstali, nazywałeś mię zawsze panią... patrz! dziś umyślnie ubrałam się tak, jak ubierałam się przed wielu laty, aby ci przypomniéć twoję dawną Wincunię... twoję dawną narzeczoną, która była czysta, jak krople rosy, zdrowa, jak rybka w zdroju, wesoła, jak ptak pod obłokiem... Minęło... ależ na ziemi i kropla rosy, tak srebrna zrana, w południe miesza się z ziarnkiem kurzu i ciemnieje, różowa rybka wpada w sieć rybaka, a radosna wiosną ptaszyna, po jesieni opuszcza zziębnięte skrzydełka i umiera śród pożółkłych listków brzozy... Patrz! biedna sukienka moja oddawna nie widziała już światła dziennego; schowałam ją była na pamiątkę i leżała sobie w ciemności... dziś przywitałam się z nią, jak z kochaną przyjaciółką... zbladła trochę.... obie zbladłyśmy razem; w niéj zaczynałam życie, w niéj je skończę...
— Wincuniu! nie mów o tym strasznym końcu! — przerwał Bolesław z rozpaczą w głosie.
Wincunia uśmiechnęła się łagodnie, miękko położyła dłoń na jego ręce i zaczęła mówić znowu cichym, przerywanym głosem:
— Bolesławie! pocóż się łudzić? Ja wiem, że umrę za chwilę... i pocóż rozpaczać? Dla mnie śmierć lepsza, niż życie... Inne kobiety, dotknięte takiém, jakiém było moje, nieszczęściem, męczą się długie lata i psują się nieraz moralnie w swych męczarniach. Ja nie będę tak długo miała ciężaru boleści i czysta zejdę ze świata... a umrę przy tobie, najlepszy mój przyjacielu, i przed śmiercią będę mogła wyspowiadać ci całą duszę moję...
Milczała przez kilka sekund i oddychała bardzo szybko, potém, zdobywając się na nowe siły, mówiła daléj:
— Dziś z rana poczułam się silniejszą, niż byłam oddawna; mogłam wstać i przejść się przez pokój o własnéj mocy; zdawało mi się, że krew zaczęła szybciéj krążyć mi w żyłach, a w oczach miewałam olśnienia, śród których widziałam roje iskier na czarném tle. Ciocia cieszyła się, widząc mię silniejszą i mówiła mi, że niezawodnie przyjdę do zdrowia. Ale ja tak nie myślałam, bo dawno, dawno już czuję, jak życie ulatuje ze mnie zwolna, zwolna, po jednéj iskierce, i robi się w piersi méj próżnia, z którą długo oddychać nie można. Ta siła więc, dziś wzmożona, to pewno znak, że lada chwila umrę, bo Bóg tak dobry, że przed skonaniem daje najsłabszym jednę choćby chwilę mocy, aby wdzięczném spojrzeniem mogli pożegnać ten świat piękny i ukochanym swoim zostawić na pamiątkę opowiedzianą treść swego konającego serca...
Mówiła to z wielkim spokojem, po ustach jéj błądził uśmiech pełen pogody i ufności. Umilkła na chwilę, bo gwałtowny kaszel przerwał jéj mowę. Bolesław milczał i patrzył na nią wzrokiem nieopisanéj boleści.
— Biedna moja ciocia — mówiła daléj Wincunia — miała dziś jakieś sprawy do załatwienia w X., a widząc mnie silniejszą, wyjechała, pocieszona. Sama ją namawiałam, aby wyjechała, bo pragnęłam w ostatniéj chwili być z tobą sama, Bolesławie, bo czułam, że ta ostatnia chwila do ciebie jednego należéć powinna... Ciocię pożegnałam w duchu i ucałowałam jéj ręce z wdzięcznością... wszak ona zastępowała mi matkę, któréj nie znałam, a była dla mnie zawsze tak dobrą... Biedna! jak ona będzie smutną, gdy mnie już nie stanie!...
Westchnęła cicho, a jakby w rażącéj sprzeczności odpowiedzi, kanarki wesoło zaszczebiotały z okna.
— Wincuniu! — rzekł Bolesław — ty tak spokojnie mówisz o tém, że masz umrzeć! Czyliż ci wcale nie żal życia? Czy nie zostawiasz na ziemi nikogo, kto-by ci był drogim?
Głos jego drżał żałością bez granic.
Wincunia uśmiechnęła się z łagodnym smutkiem, jedna łza wypłynęła powoli z pod powieki i zawisła na długiéj rzęsie. Z trudnością podjęła rękę i, ukazując nią różowy promień zachodzącego słońca, który za oknem przerzynał powietrze i spływał na murawę, wyrzekła powoli:
— Patrz: na tym promieniu za chwilę zawiśnie dusza moja i po nim, jak po złotych wschodach, wstąpi tam wysoko, gdzie dobry Bóg przyjmie mię może dla tego, że cierpiałam wiele i umarłam młodo... Tam uklęknę przed Świętą Maryą i modlić się będę za ciebie, a gdy tu na ziemi i twoja ostatnia nadejdzie chwila, ja w niebie z dzieciną moją na ręku spotkam cię...
Łkanie głębokie, nieposkromione, jęknęło w piersi Bolesława. U okna kanarki znowu zaszczebiotały wesoło. Wincunia silniéj oparła dłoń na ręce przyjaciela, oddech jéj stawał się coraz prędszy i krótszy, oczy coraz silniéj pałały, a czoło śmiertelniéj bladło.
— Słuchaj mię, Bolesławie, słuchaj — wyrzekła — bo lękam się, że mię siły opuszczą i nie dopowiem ci tego, co powiedziéć pragnę. Oto naprzód, kiedy w przyszłości wspominać mię będziesz, niech w żalu po mnie ta myśl cię pociesza, że umieram bez kropli goryczy w sercu, bez jakiéjkolwiek do kogo na ziemi urazy... W téj uroczystéj ostatniéj chwili mojéj, zdaje mi się, że oczy moje szerzéj otwierają się na świat i większe obejmują przestrzenie, a im więcéj mglą się przede mną zewnętrzne przedmioty, tém światléj i przezroczyściéj umysł mój przenika te niewidzialne krainy ducha, nad których pojęciem myśl moja tyle razy pracowała mozolnie a daremnie, wtedy, gdym żyła... Oto w téj chwili nie mogę już dobrze rozróżnić koloru téj róży, która tam okwita w wazonie, i nie wiem, czy ona jest różowa, biała lub żółta, i przypomniéć sobie nie mogę, jaką widziałam ją przed chwilą, bo wzrok mój mgli się, a pamięć się mąci... ale za to jasno, jasno widzę wszystkie światła i cienie ducha tych ludzi, z którymi żyłam... Dla tego przebaczam z całego serca Alexandrowi i nie mam do niego najmniejszego żalu, za wszystko, com przezeń cierpiała... Teraz dopiéro spostrzegam, że w grzechach swych mniéj on jest winien, niż ci, którzy za młodu kształcili jego myśl i serce, niż ci, którzy mu podawali truciznę pochlebstwa, i co go poili powietrzem próżności. W duszy jego były piękne światła, ale pogasły, a cienie, które zostały po nich, uczyniły go najnieszczęśliwszym z ludzi. Żal mi go, jam od niego stokroć szczęśliwsza, bo cierpiałam krótko i umieram czysta... On długie lata bezsilnie targać się będzie w żalu za światłością, którą utracił i już nie odnajdzie, a umrze skalany życiem pod palcem Boga, karzącym go za dopełniony na nim grzech jego rodziców. Bolesławie, jeśli go zobaczysz kiedy, powiedz mu, że umarłam, przebaczając mu i z modlitwą za niego w sercu...
Umilkła, głowa jéj opadła na piersi, rumieńce zniknęły z twarzy, zalanéj śmiertelną bladością, westchnęła ciężko i szepnęła:
— Boże mój! siły mię opuszczają! nie dopowiem!
Parę sekund straszne było milczenie, śród którego odgłos ciężkiego oddechu umierającéj łączył się z wesołym szczebiotem kanarków.
Nagle Wincunia podniosła się i wyprostowała, a jedną ręką opierając się o poduszki, silniejszym niż wprzódy głosem zawołała:
— Nie! powiem! Bóg pozwoli, abym powiedziała!...
Wyciągnęła drżącą rękę do Bolesława i pewnym głosem wyrzekła:
— Bolesławie, ty szlachetny i najlepszy mój przyjacielu, kiedyś, odrzucając cię, raniąc twoje zacne serce, byłam szalona, ale szaleństwo moje trwało niedługo... szczęścia miałam krótką tylko chwilę... Alexandra nie kochałam od dawna... nie kochałam go, bom spojrzała mu w duszę i porównałam ją z twoją... Kiedy opuścił mię, mogła-bym była żyć spokojnie, gdybym nie miała tu w sercu głęboko innéj miłości... miłości, którą sama beznadziejną uczyniłam, a która mię tak bolała, że życie mi pękło...
Zatrzymała się nagle, wzrok jéj wpił się w twarz Bolesława, splecione ręce wyciągnęła ku niemu i zawołała z wielkiém wysileniem:
— Bolesławie! ja umieram z żalu, żem cię utraciła... ja kocham cię!...
Jęk najwyższéj rozpaczy i rozkoszy wydarł się z piersi Bolesława, upadł na kolana przed osuwającą się w objęcia jego kobietą, i ogarnął ją ramionami...
W téj chwili ostatni promień słońca zniknął za dalekiemi lasy, świergot kanarków umilkł, a poruszona silnym powiewem roleta opadła z szelestem i zasłoniła okno.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Pod gankiem zaturkotały koła, cicho rozwarły się drzwi pogrążonego w cieniu pokoju i na progu zarysowała się wyniosła i poważna postać mężczyzny.
Wchodzący z wolna postąpił do okna, podjął roletę, a światłość ognistego pasa, złocącego niebo na zachodzie słabo rozświetliła pokój. Mężczyzna rozejrzał się wkoło i wzrok jego zatrzymał się w rogu pokoju. Tam w głębi, utworzonéj z zieleni altany, przed sofą nieruchomo klęczał Bolesław i trzymał silnie przyciśnięte do piersi martwe ciało kobiety. Rysy Wincuni, powleczone bladością śmierci, łagodnie rysowały się śród zmroku, głowa jéj bezwładnie leżała na ramieniu Bolesława, a długie warkocze, złocąc się i srebrząc, wiły się wkoło jego rąk i szyi.
Przybyły mężczyzna powoli i cicho zbliżył się do téj nieruchomej grupy i długo, ze skrzyżowanemi na piersi rękoma, patrzał na nią, pogrążony w smutnéj zadumie. Po chwili wyciągnął rękę i, kładąc dłoń na ramieniu Bolesława, wyrzekł zniżonym a uroczystym głosem:
— Powstań!...
Na dźwięk jego głosu klęczący zadrżał, nie odwrócił się jednak ku niemu, ale pochylił głowę i usta swe przycisnął do ust umarłéj.
Po kilku sekundach milczenia, przybyły ozwał się znowu:
— Bolesławie! złóż ją w pokoju, a sam powstań!
— Powiedziała, że mię kocha i umarła! — wyrzekł cicho Bolesław i mocniéj jeszcze do piersi przycisnął nieżywą.
— Ona umarła, a ty żyć powinieneś — wymówił nad nim głos poważny.
Bolesław z wolna odwrócił głowę i, wpół z rozpaczą, wpół z przerażeniem, zapytał:
— I któż ty jesteś, co mi żyć rozkazujesz, gdy ja z nią razem umrzéć pragnę?
— Sumienie twoje! — odpowiedział przybyły, a wyniosła postać jego zdawała się wyrastać wśród cieniów.
Bolesław, cisnąc do piersi umarłą, długo na niego patrzył, aż usta jego cicho wymówiły:
— Andrzéj.
— Tak — odpowiedział przybyły — ja to jestem znowu przy tobie, aby ci po raz drugi w życiu twém powiedziéć: powstań i idź daléj!
Rzekłszy to, pochylił się, łagodnie ujął w ramiona umarłą i złożył ją na sofie, a obie ręce Bolesława ująwszy w swe dłonie, podniósł go z klęczek. Bolesław milczał, z głową spuszczoną na piersi. Pan Andrzéj, blady i wyniosły, wyciągnął rękę ku oknu i wymówił z wolna:
— Ty radość twą pochowasz w głębi serca i pracować będziesz!...
Bolesław nie odpowiadał długo, potém usta jego poruszyły się zwolna i wymówiły:
— Będę.
— Tam — mówił daléj pan Andrzéj — miliony ludzi, z okiem utkwioném w gwiazdy wielkich idei, po tysiącznych bólach dążą ku nim, ty zostawisz bóle twe za sobą i z nimi razem pójdziesz!
Bolesław podniósł głowę, ciężkie westchnienie pierś mu rozdarło, i odpowiedział:
— Pójdę.
Wtedy pan Andrzéj postąpił ku niemu i szeroko rozwarł przed nim ramiona.