Na prowincyi (Orzeszkowa)/Część II/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na prowincyi
Podtytuł Powieść
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
Poczty parafialne.

W końcu zimy po okolicy rozeszła się wieść niespodziana, dziwna, a zajmująca wielce całą parafią: piękna i kapryśna dziedziczka Piasecznéj, pani Karliczowa, szła zamąż.
Wieść ta wzbudzała powszechne zdziwienie, a na wiele ust wywoływała złośliwe uśmiechy. Ze zdziwienia i uśmiechów powszechnych wywiązała się powszechna ciekawość, ciekawość zrodziła dopytywanie się, śledzenia. Pytania: kto? jak? dla czego? jakim sposobem? przebiegały wszystkie usta, a z odpowiedzi na nie złożonych, z opowiadań gości, domowych i sług pani Karliczowéj, utworzyła się następna, zupełnie prawdziwa, historya.
Pewnego jesiennego ranka, ranka, który zwykle dla pani Karliczowéj zaczynał się o dwunastéj południowéj godzinie, piękna wdowa klęczała w sypialni swéj na aksamitnéj poduszce klęcznika i, utkwiwszy oczy w twarz Madonny, włoskim malowanéj pęzlem, przesuwała w palcach agatowe paciorki różańca i koralowemi ustami szeptała kilkadziesiąt razy powtarzane pozdrowienie Anielskie. Nagle zapukano do drzwi. Była to najulubieńsza kamerystka, oznajmująca przybycie prawnika, któremu powierzony był zarząd finansów Piasecznéj z przyległościami. Pani Karliczowa powstała z klęczek i, jak westalka, owiana cała przezroczystą bielą muślinów, z różańcem, okręconym wkoło koronkowego rękawka, wyszła naprzeciw gościowi. Po wymienieniu powitań i grzeczności z pewnym niepokojem, którego ukryć nie mogła, spytała swego pełnomocnika, z jaką-by przybywał sprawą. Prawnik, usiłując nie tracić dalszego kontenansu, ale wyraźnie zakłopotany, odpowiedział:
— Czułem się w obowiązku zdać pani sprawę ze stanu jéj finansów: oto bilans dochodów i rozchodów, wykaz wartości majątku pani i ciążących na nim długów. — Pani Karliczowa wzięła z rąk prawnika wielki arkusz papieru, zapisany cyframi, przebiegła go wzrokiem i zbladła. Pod rubryką dochodu brutto stała dość znaczna cyfra, zaraz po niéj następował dochód netto, a pod nim zero. Pod wartością majątku brutto jaśniała cyfra ogromna, ale téż przy niéj napisano wartość rubli — drugie zero.
Pani Karliczowa, po długiéj chwili milczenia, złożyła papier we czworo i, kładąc go przed sobą na stole, zwróciła się do prawnika:
— Jaką mi pan podajesz radę?
Prawnik powstał, zapiął dla kontenansu surdut po samę szyję i odpowiedział krótko:
— Nie mam żadnéj.
Piękna wdowa skłoniła głową w sposób wcale nie dwuznaczny, prawnik zrozumiał i zostawił ją samę.
Tego dnia pani Karliczowa bardzo długo modliła się przed obrazem Madonny, potém wysłała listy do kilku miejsc sławnych cudami, prosząc o modlitwy, ale późniéj zaszła w niéj wielka zmiana. Posmutniała i spoważniała, zamyślała się często, a na twarz jéj występował wyraz dziwnego smutku, złączonego z silném jakiémś postanowieniem. Kiedy w tydzień po tém prawnik zjawił się znowu, prosząc o dalsze wskazówki postępowania i wypłatę należnego mu honoraryum, pani Karliczowa grzecznie, ale z wysoka prosiła go o trochę cierpliwości, mówiąc, że najdaléj za kilka miesięcy będzie w możności oczyszczenia z długów dóbr swoich, a wtedy wypłaci mu należności i zobowiąże go do dalszych usług. Prawnik wyszedł, uśmiechając się nieznacznie, i jeszcze tego dnia u komisarza Piasecznéj wyrzekł tonem zupełnéj pewności:
— Za kilka miesięcy Piaseczna będzie miała pana.
— Co to jest pana? — pytano.
— Pani Karliczowa wyjdzie zamąż.
W parę tygodni potém przed pałacyk w Piasecznéj zajechał piękny koczyk, założony pięknemi końmi, ze służbą ubraną w piękną liberyą. Paki za powozem świadczyły, że przybywa z daleka.
Ten piękny koczyk nie piérwszy już raz zajeżdżał pod pałacyk pani Karliczowéj. Owszem, zjawiał się on już w Piasecznéj od roku dość często, a przywoził zawsze pana Kalixta, mieszkającego w przyległym powiecie, o dwadzieścia mil od Piasecznéj. Pan Kalixt K. miał lat czterdzieści, wyniosłą postawę, twarz bladą i znaczącą, włosy jasne, przerzedzone nad czołem, wielkie błękitne oczy, zwykle zgasłe i nic nie mówiące, ale chwilami buchające ogniem i wymowne, majątek wynoszący dwa miliony złotych i jedno z najpiękniejszych imion w kraju.
Pan Kalixt K. znał panią Karliczową oddawna, spotykał ją we Włoszech i w Paryżu, tu i tam oświadczał jéj chęć pojęcia ją za małżonkę, tu i tam otrzymywał odmowę. Nie rozpaczał wcale, nie zrywał się do samobójstwa, ale i nie dawał za wygraną. Dowiedziawszy się o przyjeździe pani Karliczowéj do Piasecznéj, oddał jéj dwie wizyty, znowu się oświadczył i znowu został odrzuconym, co nie przeszkadzało mu jednak bywać w jéj domu coraz częściéj i okazywać jéj niezmienność swych zamiarów coraz widoczniéj. Był to objaw psychologiczny tak szczególny, że stałość affektów pana Kalixta dla pani Karliczowéj przeszła w przysłowie między sferę, w któréj przebywał; śmiano się zeń po trochu, dziwiono mu się, ale on nie zważał na śmiechy i podziwienia, a poufnym przyjaciołom mówił: Zobaczycie! Kiedy w dwa tygodnie po złowróżbnéj rozmowie z prawnikiem, pani Karliczowa zobaczyła przez okno podjeżdżający pod jéj pałacyk powóz pana Kalixta, żywy rumieniec oblał jéj twarz i rzuciła okiem w zwierciadło. Strój jéj był ciemny i, jak zwykle, powłóczysty a bogaty: warkocze nad czołem, ułożone w dyadem, ozdobiony tylko dwiema szpilkami z pereł; czarne koronki opływały stan i w malowniczych fałdach opuszczały się na suknią. Wyglądała zachwycająco; to téż pan Kalixt, witając ją ze światową ceremonialnością, mocniéj, niż wypadało, uścisnął jéj rękę, a blado-błękitne jego oczy utkwiły w jéj twarzy dłużéj, niż-by na to pozwalała etykieta. Do obiadu zasiadły dwie zwykłe kompanionki pani Karliczowéj i rozmowa toczyła się ogólna, podsycana dowcipem pani domu, który jaśniał w całém swém świetle. Po obiedzie piękna wdowa weszła do budoaru, co było znakiem dla kompanionek, że życzy sobie sam-na-sam pozostać z gościem. Dwie panny usunęły się do swych oddalonych pokojów, pan Kalixt usiadł naprzeciw przedmiotu długo trwających swych westchnień, a w postaci jego i twarzy nic nie zapowiadało, aby się gotował do jakiéj uroczystéj rozmowy. Niedbale siedział w fotelu, palił cygaro i patrzył na panią domu, która w zamyśleniu bawiła się koronkami sukni. Po chwili podniosła głowę, wpół smutny, wpół żartobliwy uśmiech przebiegł jéj usta i, topiąc spojrzenie w twarz gościa, rzekła:
— Zmęczyłam się rozmową, i mam ochotę milczéć. Czekam, abyś pan mówił. Czy pan nie masz nic mi do powiedzenia?
Pan Kalixt wypuścił z ust niteczkę sinego dymu i, otrząsając proch z cygara w srebrną popielniczkę, odpowiedział zwolna:
— Owszem, mam do powiedzenia, a raczéj do powtórzenia pani to, com już nieraz miał honor jéj mówić, zawsze, niestety, nadaremnie! Proszę panią o jéj rękę, a w zamian ofiaruję swoje imię, swój majątek i miłość tak stałą, że stalszą nie mógł-by się pochlubić żaden średniowieczny nawet Aladyn.
Przy ostatnich słowach ukłonił się lekko i poniósł do ust cygaro. Pani Karliczowa zaśmiała się przeciągle.
— Odpowiedź moja dzielić się będzie na dwie części — odrzekła — część piérwsza: gdybym posiadała latarnią, o któréj mówił Dyogenes, uczyniła-bym wotum chodzić z nią po świecie do końca dni moich, szukając podobnie oryginalnego człowieka, jak pan jesteś; powtóre: mam głębokie zamiłowanie do wszystkich cnót średniowiecznych i, chcąc zostać wierną temu uczuciu, nagradzam pana Aladynową wierność i oddaję mu moję rękę.
Mówiąc to, wysunęła śliczną rękę z pod czarnych koronek i wyciągnęła ją do pana Kalixta. Nowożytny Aladyn złożył naprzód na popielniczce cygaro z wielką ostrożnością, aby nie zapalić dzienników, rozrzuconych na stole, potém powstał, wziął rękę bohdanki, złożył na niéj ceremonialny pocałunek i, usiadłszy na dawném miejscu, ujął znowu w dwa palce wyborne hawana i pociągnął je z zamiłowaniem. Po kilku chwilach, wypuściwszy z ust niteczkę dymu, przerwał milczenie:
— Widzisz pani we mnie najszczęśliwszego z ludzi: od sześciu lat dążyłem do celu, którego dziś doścignąłem; czuję się wielce przez panią zaszczyconym i uszczęśliwionym; niemniéj jednak ośmielam się wyjawić jéj parę swoich zdań o pewnych rzeczach, dla tego, abyś pani o nich wiedziała i podwoiła moje szczęście zastosowaniem się do nich.
Brwi pani Karliczowéj zsunęły się nieco, w mgnieniu oka rozpogodziła jednak twarz i odrzekła z uśmiechem:
— Słucham pana.
— Od dzisiejszego dnia — mówił pan Kalixt — uważam panią za moję narzeczoną, a zatém pragnę dla pani stosownego otoczenia. To, jakie widuję w Piasecznéj, nie zadawalnia mię. Pani, przez niezmierną dobroć swego serca, przyjmujesz takie pèle-mèle różnych ludzi, z którém ja, mimo najgorętszych chęci przypodobania się pani, nie będę mógł się pogodzić. Tacy naprzykład panowie Snopińscy i cały ten genre bardzo-by przykro mię raził obok mojéj narzeczonéj, a témbardziéj... żony. Składam więc u stóp pani najpoddanniejszą prośbę: aby na teraz i na przyszłość salony jéj były zamknięte dla wszelkich exemplarzy podobnego rodzaju.
Na twarz pani Karliczowéj wystąpiły rumieńce; długo milczała, a w spuszczonych jéj oczach migotało coś jakby wyraz upokorzenia; szybko jednak przywołała na usta uśmiech i, bawiąc się znowu koronkami, ozwała się zupełnie obojętnym głosem:
— Wprawdzie przywykłam bardzo do méj niezależności i nigdy nie spełniałam niczyjéj woli, oprócz swojéj; wszakże, ponieważ pana życzenie znajduję bardzo słuszném, gotowa jestem je spełnić.
— Pani jesteś nieograniczonéj dobroci — wyrzekł pan Kalixt — ale dla tego, ażebyś nie posądziła, że z wiernością średniowiecznych rycerzy łączę pokusy do arbitralności nowożytnych despotów, czuję się w obowiązku wymotywować moje żądania. Opierają się one na trzech powodach: naprzód zapełnianie salonów nieustannym tłumem rozmaitych ludzi musi na kobietę, tak zachwycającą, jak pani, ściągać mnóztwo obmów, a ja jestem zdania, że: żona Cezara podejrzywaną być nie powinna. Powtóre: znajduję, że rozbawianie w towarzystwie naszém ludzi, niższych od nas rodem i majątkiem, jest dla nich samych niezmiernie szkodliwém, bo wykształca ich na próżniaków, goniących za cudzym zbytkiem, i pieczeniarzy, trzymających się pańskich klamek. A niechciał-bym brać na moję duszę grzechu zaguby duszy niczyjéj. Nakoniec: przestawanie z podobnymi ludźmi do najwyższego stopnia razi poczucie estetyczne, bo nigdy nie są oni na swojém miejscu i najczęściéj tylko śmiech obudzają. Nie bierz pani jednak tego za pychę z méj strony; lubo wysoko cenię zaszczyty rodowe, jakie posiadam, strzegę się jednak téj matki grzechów śmiertelnych, jak ognia, dla tego głównie, że jest ona także matką wszystkich śmiertelnych głupstw; ale jestem przekonany, że ludzie niemajętni, a zasługujący na szacunek, nie napadają często progów naszych salonów, bo nie mają na to czasu; ci zaś, którzy to czynią bez innych powodów, jak chęci zabawy i popisania się stosunkiem z nami, nie szacunku są warci, ale usunięcia od nich axamitnego fotelu i srebrnego półmiska. Oto więc są powody, dla których ośmieliłem się wynurzyć przed panią swoje życzenia; do nich przyłącza się jeszcze ten, że, jako zawołany gospodarz, trochę fabrykant i trochę literat, pragnął-bym prowadzić życie choć bynajmniéj nie odludne, ale spokojne, z czém i pani zgodzisz się zapewne.
Umilkł pan Kalixt i znowu, paląc cygaro, spokojnemi zupełnie oczyma wodził machinalnie po tytułach, leżących na stole dzienników. Ale w twarzy pani Karliczowéj zaszła wielka zmiana. Rozlała się po niéj bardzo niezwykła jéj powaga, połączona z pewnym rodzajem zadowolenia.
— Panie K., — rzekła po chwili milczącego przypatrywania się rozumnéj i zupełnie zimnéj na pozór twarzy gościa — postępujesz pan ze mną otwarcie i szlachetnie; rozumiem pana zupełnie, rozumiem nawet to, czegoś pan nie powiedział. Winnam odpłacić panu takiém samém otwartém zeznaniem. Panie K. ja nie posiadam żadnego majątku.
Pan Kalixt nie zmienił postawy i, nie odrywając oczu od liter niemieckiego dziennika, odpowiedział obojętnie:
— Wiem o tém oddawna.
Pani Karliczowa żywo się poruszyła, większe jeszcze zadowolenie objawiło się na jéj twarzy.
— Od roku — mówił daléj pan Kalixt — dowiedziałem się, że długi pani równoważą wartość jéj majątku; było to dla mnie jedną przyczyną więcéj do ponowienia przed panią mojéj matrymonialnéj propozycyi, bynajmniéj nie przez żadne sentymentalne spółczucie, bo wiem dobrze, że zaradziła-byś sobie pani i beze mnie, ale poprostu dla tego, że ofiarowanie pani mego majątku, wtedy, gdy go najbardziéj potrzebujesz, sprawia mnie samemu wielką dozę zadowolenia. Zresztą, w stosunku moim do pani, kwestya funduszowa była dla mnie zawsze zupełnie obojętną; naprzód, że sam mogę się liczyć do rzędu ludzi bardzo zamożnych, jeśli nie bogatych; powtóre, że jakkolwiek, po tylokrotnych odmowach pani, nie mówiłem jéj nigdy, że się zabiję lub zostanę kamedułą, niemniéj jednak uczucie moje dla niéj jest zupełnie prawdziwe i bezinteresowne.
Mówiąc to, pan Kalixt dziwnie wyglądał, bo twarz jego i postawa cała były tak spokojne, nieledwie zimne, jakby, zamiast o własnych uczuciach, mówił o jakiéj kwestyi, bardzo zdala go obchodzącéj. Natomiast ogniste oczy pani Karliczowéj zamgliły się silném wzruszeniem, rumieniec zwolna przebijał się z po-za bladéj, matowéj jéj cery. Powstała i wzruszonym głosem zaczęła mówić:
— Nawzajem nie sądź pan, aby dzisiejsze postanowienie moje za jedyną przyczynę miało utratę majątku. Gdyby nie ta katastrofa, nie zdecydowała-bym się jeszcze zapewne do zrzeczenia się méj zależności i uczynienia zupełnego rozbratu z nawyknieniami całego życia, ale i dziś jeszcze, i w tém położeniu, w jakiém jestem, miałam możność wyboru i wybrałam pana, możność spojrzenia w starających się o moję rękę, których jest kilku i spojrzenie moje zatrzymało się na panu. A to dla tego, że gdzieindziéj widziałam chwilową tylko fantazyą lub interes, w panu jednym zobaczyłam prawdziwe i stałe uczucie, które ma prawo nazywać się miłością i jest zdolne miłość wywołać. Gdzieindziéj widziałam słabość, przyjemną wtedy, gdy przyczynia się do składania nam hołdów i palenia przed nami kadzideł, ale w panu ujrzałam siłę męzką, na któréj kobieta, choć-by taka jak ja, może oprzéć się i zaufać jéj na całe życie... Wybrałam pana dla tego, żeś mi nigdy nie pochlebiał jak inni; że, oświadczając mi swe uczucia, nie układałeś wielkich frazesów; że, gdym ci odmawiała, nie groziłeś mi, że się zabijesz; że, słowem, byłeś nie podobny do innych, a ten brak podobieństwa wzbudził we mnie szacunek dla pana i sympatyą, o któréj mam prawo myśléć, że dłużéj będzie trwała niż inne; bo jakkolwiek kobieta słabą jest, a nawet grzeszną, to zawsze siła rozumu i szlachetności mężczyzny wywrzéć na nią musi wpływ atrakcyjny i przykuć ją do siebie.
Pani Karliczowa mówiła to z uniesieniem i zapałem, pan Kalixt powstał zwolna zupełnie spokojny.
— Coś pani powiedziała — rzekł — nie dziwi mię, bo spodziewałem się, że prędzéj czy późniéj usłyszę z ust jéj te słowa. Stałość moja względem pani nie była wcale szaleństwem, ani marzycielstwem; dla jednego i drugiego jestem zbyt realistą i może za starym, — miała ona zupełnie inne podstawy. Gdym panią poznał, zajęłaś mię pani naprzód jak szczególna psychologiczna zagadka; wpatrzyłem się w panią i zdało mi się, że czytam jakąś dziwną książkę, któréj jednę kartę pisał anioł, drugą szatan. Zaczytałem się w duszy pani i w twarzy pani i pokochałem. Ale zarazem wzięło mię pragnienie, aby z prześlicznéj księgi wydrzéć karty, pisane przez szatana, a anielskie tylko pozostawić pismo. Ażeby tego dopełnić, potrzebowałem być mężem pani, być z panią ciągle i w zamian kart wydartych, wkładać w księgę ducha pani inne, przeze mnie samego pisane. Tak stanie się, mogę nawet powiedziéć, że od dnia dzisiejszego tak stało się. Gdy zostanę mężem pani, nie będę leżał u jéj stóp z kadzielnicą uwielbień w ręku, bo rola mężczyzny, leżącego u stóp choćby najpiękniejszéj kobiety, wydawała mi się zawsze szczególniéj zbliżoną do roli bonończyków i angielskich wyżełków; ale natomiast otoczę panią wszelkiemi staraniami, na jakie zdobędą się: umysł mój, serce i majątek. W zamian ciągłych tłumów, złożonych z różnorodnych żywiołów, dam pani koło przyjaciół swoich, w którém ręczę, że nie będziesz się nudziła; zresztą, w domu moim jest piękny zbiór obrazów, znaczna biblioteka, fortepian Erarda, ogród z obszernym parkiem, a wkoło roją się wioski pełne ludu, huczą machiny moich fabryk, zielenią się pola, urządzone we wzorowe płodozmiany, są wzgórza, gaje, strumienie po dolinach, słowiki latem, a zimą zaspy śniegowe, piętrzące się pod wzgórzami, i sosnowe bory, wysypane szronem o brylantowych połyskach... Między tém wszystkiém rozpoczniesz pani nowe życie; jestem dość zarozumiałym, aby sądzić, że obok mnie będzie jéj dobrze, że wkrótce zostanie w pani to tylko, co natura stworzyła w niéj piękném i szlachetném a reszta, według słów poety: „utonie w zapomnienia fali”.
Wszystko to pan Kalixt mówił z zupełnym spokojem, bez najmniejszego uniesienia, niekiedy nawet z uśmiechem, a przy ostatnich wyrazach skłonił się lekko. Pani Karliczowa stała przed nim zarumieniona, prześliczna wzruszeniem; po długich, czarnych jéj rzęsach spływała łza. Pan Kalixt patrzył na nią jeszcze kilka sekund, potém wziął jéj rękę:
— Dotąd — rzekł — mówiłem z panią, jak etykietalny konkurent, układający się o warunki maryażu; teraz dopiéro powiem ci jak kochanek, jak mąż twój przyszły: Matyldo! kocham cię! — Przycisnął rękę jéj do ust i w téj saméj chwili zdawało się, że pękły niewidzialne okowy, skuwające jego ducha i nie pozwalające mu wydobyć się na zewnątrz: twarz jego zalała się wyrazem silnego wzruszenia, blade oczy pociemniały i strzelały błyskawicą.
— Kalixcie — rzekła pani Karliczowa zniżonym od wzruszenia głosem — tyle razy w życiu mojém bluźniłam słowu miłości, tyle razy wymawiałam je wtedy, gdy w sercu mém był zaledwie błędny ognik kaprysu lub uniesienia, że teraz, w téj chwili uroczystéj, gdy życie moje przełamuje się na dwie połowy, nie użyję tego wyrazu. Powiem ci tylko, Kalixcie, szacuję cię.
Milczeli oboje i patrzyli na siebie, ale po chwili na twarz pana Kalixta wrócił wyraz zwykłéj mu zimnéj krwi, uścisnął końce palców narzeczonéj, odstąpił od niéj o parę kroków i zapytał z ukłonem:
— Eh bien madame! et quand la noce?
— Nie mam powodu zwlekać — odpowiedziała narzeczona.
— Ani ja także; więc za parę miesięcy...
— Dobrze.
Kamerdyner rozchylił portyerę i, stanąwszy w progu, zaprosił na herbatę.
Kiedy pani Karliczowa zasiadła przy herbatnim stole, pod światłem alabastrowéj lampy, kompanionki długo przypatrywały się jéj z niezmierném zadziwieniem. Była bardzo zmienioną, po twarzy jéj przechodziły dziwne blaski, oczy mgliły się rzewnym wyrazem, mówiła mało i stała się poważną a zamyśloną. Pan Kalixt przeciwnie, był zupełnie takim, jak wprzódy, pił herbatę z wielką flegmą i obojętnym tonem prowadził rozmowę z dwiema pannami o teatrze i zabawach karnawałowych w jedném z wielkich miast krajowych, w którém był niedawno. Czasem tylko, gdy nikt na niego nie patrzył, spoglądał na narzeczoną, a wtedy oczy jego ciemniały znowu i błyskały ogniami ducha, rozkuwanego na chwilę z oków woli.
Tego wieczoru pani Karliczowa, wszedłszy do swojéj sypialni, nie uklękła przed Madonną włoskiego pęzla i nie otworzyła książki do nabożeństwa, spiętéj złocistą klamrą, ale upadła na kolana przed oknem, z po-za którego widniał ciemny szafir zimowego nieba, milionem gwiazd usiany, westchnęła z całéj piersi i rzekła cicho:
— Boże! dziękuję ci!
W trzy dni potém cała okolica wiedziała o tém, że pan Kalixt K. raz jeszcze oświadczył się pani Karliczowéj i że tym razem został przyjętym. Jakiemi drogami to, co się stało w ciszy samotnego budoaru, doszło tak szybko do wiadomości całéj parafii? któż odgadnie? któż przeniknąć zdoła tajemnice poczt i telegrafów parafialnych? Są one tak szybkonośne, tak rozgałęzione, jak żadne w świecie; stacjami ich są ruchliwe wargi garderobian, znaczące uśmiechy lokajów, chałaty żydowskie, bryczki rozjeżdżających kumoszek, pewne siebie fizyognomie komisarzy i tajemnicze gesta rezydentów. Ten systemat komunikacyjny pierwotny jest prosty, niemniéj jednak wielce skomplikowany w swych szczegółach, a tak misterną siecią obejmujący parafią, że dosłuchuje się najcichszych rozmów, przenika niemal myśli ludzkie, umié odgadywać wnętrza domów ze sposobu, w jaki oświetlone są ich okna, a wnętrza serc z barwy ubrania i wyrazu oczu. Wchodzisz do czyjego mieszkania i spotrzegasz garderobianę, rozmawiającą z lokajem cicho i z palcem na ustach — stacya pocztowa. Jedziesz drogą, widzisz stojącą śród błota lub piasku bryczkę, a na niéj kumoszkę w czarnéj salopie, pochylającą rozpromienioną twarz ku żydowi, który tylko co zlazł z woza i prawi jéj o czémś z wolna — stacya pocztowa. Siedzisz spokojnie u siebie i czytasz książkę, nagle otwierają się z trzaskiem drzwi twego pokoju i wpada jeszcze niepodstarzały jegomość, o tuszy, urosłéj dzięki cudzym pieczeniom, a zapominając nawet o powitaniu, rzuca się na krzesło i woła: Dziwne rzeczy! dziwne rzeczy! — stacya pocztowa. Ale oto znajdujesz się w towarzystwie kilku osób, rozmawiających o pogodzie, stanie dróg i t. d.; nagle spostrzegasz, że dwie panie w czepkach z wielkiemi kokardami rzucają na siebie znaczące spojrzenia i podnoszą brwi, jakby powiedziéć chciały: czy uważasz? — stacya telegraficzna. Gdzieindziéj znowu przejeżdżasz koło jakiego pięknego dworu i widzisz, że w bramie stoi żyd, nieruchomy jak posąg, gładzi brodę i patrzy na okna domu wzrokiem, który mówi wyraźnie: choć ja sobie żyd, ale wiem wszystko! — Stacya telegraficzna.
Innym jeszcze razem wchodzisz niespodzianie do saloniku jakiéj młodéj kobiety, wzrok twój pada na postać zgrabnéj subretki, przycupniętéj pod drzwiami budoaru lub sypialni, z okiem przyłożoném do dziurki od klucza — stacya telegraficzna. Ale któż odgadnie, któż przeniknąć zdoła wszystkie tajemnice poczt i telegrafów parafialnych?
W Piasecznéj dwór był liczny, mieszkały w nim kompanionki, garderobiany, lokaje, komisarz z żoną, pisarz prowentowy z matką; kompanionki zwierzały się subretkom, subretki lubiły gawędzić z lokajami, lokaje grywali w karty z panem komisarzem, pani komisarzowa uśmiechała się uprzejmie do pana pisarza prowentowego, pan X. pisarz, wszystko co tylko widział i słyszał, opowiadał matce, a matka pana pisarza była z domu panna Z., posiadała zatém liczną w parafii parantellę i połowę życia przepędzała na bryczce synowskiéj, rozjeżdżając po dzierżawcach i okolicznéj szlachcie, a po drogach zatrzymując się przed każdym idącym lub jadącym i wołając uprzejmie: niech będzie pochwalony... a co tam słychać? W Piasecznéj więc mieściły się stacye pocztowe i telegraficzne piérwszego rzędu i gdy, po dwudniowéj bytności, pan Kalixt K. odjechał do siebie, wszystkie razem zatrąbiły jednogłośnie na appel, a we wszystkich dworach i dworkach całéj parafii rozległ się wykrzyk: pani Karliczowa za mąż idzie!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.