Na stacji (Strug, 1925)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Na stacji
Pochodzenie zbiór Z powrotem
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ Jana Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NA STACJI.

W duszną noc lipcową na zgiełkliwej i zapchanej śpieszącym się tłumem stacji kolejowej odszukały go niezmordowane węszące oczy szpiclowskie. Z niezwykłemi ostrożnościami obsadzono natychmiast wszystkie wyjścia, peron, zatelefonowano po samego naczelnika, bo tak sam kazał w razie czego.
Nareszcie — nareszcie.
Po pod olbrzymiemi drzwiami II-ej klasy przechadzają się nerwowo jacyś panowie. Oto jeden zapala papierosa, oto drugi wczytuje się w jakiś cyrkularz, przylepiony na ścianie, trzeci stoi przy bufecie, czwarty siedzi na kanapie i zdaje się drzemać...
A on widzi ich wszystkich, widzi już oddawna, co się dzieje wokoło.
Obliczył już dawno szanse wszystkich wyjść, wymierzył siłę każdego z pilnujących. Nie można... Przed chwilą można jeszcze było próbować, teraz już za późno. Pociąg odszedł, na sali przerażająca pustka, na peronie pustka, przed stacją pustka...
Przyszedł kres — snać przyszedł...
Z niezmiernym wysiłkiem woli bada przez moment na pamięć zawartość swego pugilaresu — kieszeni.
Do której kieszeni należy sięgnąć, ażeby zniszczyć... Co może kogo kompromitować, jaki świstek czy szpargał. Z bezbrzeżnem zadowoleniem przyszedł do przekonania, że tym razem nic jakoś nie ma przy sobie, oprócz notesu, zapisanego hieroglifami własnego wynalazku, niepodobnemi do rozwikłania dla nikogo.
Co za rozkosz! Tak bo się nie chce myśleć, tak się już o niczem nie chce myśleć.
Walizki z bibułą się nie liczy. Co komu może zaszkodzić bibuła? Tyle, że będzie strata...
Wszystko gotowe. I na co te draby jeszcze czekają? Wszystko gotowe. Będzie wypoczynek. Nareszcie—nareszcie!
Czy to nie wszystko jedno? Na miły Bóg!... Choć szczególny, szczególny traf...
Wyprawiali go wszyscy od trzech miesięcy.
— Za granicę — za granicę — w góry...
Na taternika go chcieli wykierować!... Słyszane rzeczy?
— Żebyś się tu nam przez cały rok nie śmiał na oczy pokazywać! Za granicę!
— Ciupasem cię odstawim...
— Co?! Ty jeszcze tutaj? I w Warszawie?! Wysiadujesz po kawiarniach? Chcesz, żeby cię z ulicy wzięli?
Znudziła mu się wreszcie cała ta naganka, zebrał się i zdecydował.
Nawet, o dziwo, dali mu pieniądze na drogę. A zarazem walizeczkę bibuły i parę zleceń do Częstochowy i kilka wiadomości do Zawiercia i coś nie coś do Sosnowca. Przecie po drodze...
Co prawda, odzwyczaił się już od wszelkich wypoczynków, zato przywykł, jak filister, do swoich pantofli, do rozjazdów, do coraz to nowych noclegów, do czujności ustawicznej, do przygód... W ostatnich czasach zrobiło się zresztą koło niego trochę zanadto ciasno. Wykurzyli go z Warszawy, w Częstochowie uciekał po prostu w biały dzień po ulicy od pogoni, w Dąbrowie przemknął się po nocy przez obławę, nastawioną na domek, w którym mieszkał i nadwyrężył sobie nogę, spuszczając się po ciemku z jakiejś hałdy... Niedługo zagrzał miejsca w Wilnie, bo trafem spotkał się oko w oko ze znajomym szpiclem, który takiego alarmu narobił w cichej stolicy Litwy, że cichaczem po nocy na piechotę musiał opuścić to miasto.
Nie pomogły najniemożliwsze przebierania aż do cylindra włącznie, nie pomogło golenie i zapuszczanie brody, bindowanie wąsów — poznawali go wszędzie.
Ostatecznie przez parę miesięcy wył z nudów w jakichś okropnych Suwałkach, orząc dziewiczą glebę tamtejszych stosunków. Tam też z nudów zaczął kaszlać, chorować, położył się raz na tydzień, położył się drugi — na trzy tygodnie.
Partyjni lekarze rozebrali go do naga, przewracali go przez godzinę po twardej kanapie i robili miny tak poważne, jakie tylko potrafią wyrabiać doktorzy młodzi, niezepsuci przez praktykę.
— Wyjazd. Najlepiejby było do Reinerz.
— Czy nie do Meranu, kolego?
— Reinerz, kolego. Czyż nie czytaliście w ostatnim zeszycie „Czasopisma lekarskiego“?
— Meran, kolego. Czytajcie 6-ty zeszyt „La clinique“, profesor Delavallier w obszernem studjum...
— Za pozwoleniem, u wszystkich djabłów; gadacie, panowie, jak nad łożem Rokfellera...
— A więc Zakopane.
— Tak. Przedewszystkiem powietrze.
— I porzucenie wszelkich, wszelkich spraw.
— Wypoczynek absolutny!
— Wycieczki w góry...
— Byle nie za forsowne.
Nie tak to łatwo „wyciec“ w te góry. Oto pan z bufetu podchodzi szybko do pana z papierosem. Gadają coś gorączkowo. Już się nawet nie ukrywają. No — trza będzie wstawać, trza będzie iść, a szkoda.
Kanapa stacyjna o obluzowanych sprężynach, wydawała mu się błogo wygodną. Niepomna na nic bierność, rozkosz niemyślenia o niczem owładnęła nim całkowicie. Z przyjemnością, wyzwolony od wszelkich trosk i zabiegów, przypatrywał się zdenerwowanym panom, bukietom makartowskim na bufecie, wypchanej sowie, sterczącej między butelkami, lampom elektrycznym, żelaznym belkom sufitu... I błogo mu było pomyśleć — że odtąd od tego momentu, kiedy wyrzekną nad nim sakramentalne „pożałujtie“ — będzie na długi nieokreślony czas uwolniony od wszelkich zamiarów, planów, od wysiłków obmyślania i od wysiłków wykonywania...
Nie ruszyć palcem — co za rozkosz!
Teraz dopiero w ciągu tego kwadransa biernego oczekiwania uwierzył w to, co mu oddawna, aż do znudzenia powtarzali towarzysze, towarzyszki, lekarze...
— Tak jest, zmęczony jestem, zagnany jestem, jak wilk ścigany przez trzy dni i noce... Widać, że już nie mogę, inaczej cośbym jeszcze radził, a przynajmniej się denerwował.
Siedział i zdawał się drzemać. Spokój ten denerwował w niemożliwy sposób szpiclów. Jasnem było jak dzień, że on się na wszystkim już od dawna poznał że każdego z nich oddawna ebserwuje. I żeby jakieś poruszenie, żeby choć cień zdenerwowania, żeby bodaj ten zwykły u przyłapanego ruch do kieszeni, coś zniszczyć, coś podrzeć...
— Coś on zamyśla, coś on knuje; pilnuj-że się jeden z drugim, ani kroku ode drzwi — nakazuje szeptem „starszy“.
— Na każdy ruch zważać; jak tylko sięgnie do kieszeni, chwytać za ręce! Pocichu, bez skandalu, a trzymaj mocno... Ten może strzelać...
I niepokojąc się coraz bardziej, biegł do telefonu naglić naczelnika.
— Już jadę... Co on?
— Siedzi przyczajony... ale nic niewiadomo...
— Co pan myślisz?
— Myślę, że będzie strzelał, to gruba ryba...
—Żywym brać — może się otruć, uważać, uważać! Na ręce patrzeć!
— Uważamy — tylko trzeba prędzej, na miłość Boską...
— Za kwadrans będę.
W bufecie służba szczękała talerzami, łyżeczkami; przez salę przejdzie ciężkiemi krokami tragarz w niebieskiej bluzie i w olbrzymiej pustej halli rozgłośnie stukają grube buty. Jakiś kolejarz, pełniący nocną służbę, podejdzie do bufetu zakropić się kieliszkiem.
— Czystej...
Wypije, a zakąsując obejrzy się ostrożnie po za siebie na kanapę, kędy siedzi tajemnicza figura. O obławie wiedzą już na całej stacji. Wiedzą w telegrafie, w kasie bagażowej, w ekspedycji. Szepczą urzędniczki, szepczą — sensacja. Coraz to któryś przemknie sę przez salę i znika wraz ze swojem rozciekawionem i wystraszonem spojrzeniem.
Moment zniecierpliwienia. Na cóż oni czekają? Aż sam podniesie się i odda im się w ręce. Aż powie — bierzcież mnie raz... Przecież już dosyć komedji. Udało się wam nareszcie. Udało się, to bierz, trzymaj...
Moment gwałtownego ocknienia — jak błyskawica wystrzeli myśl; omamienie, nerwy. To się zdarza: niema szpiclów, niema obławy, niema nic; halucynacja zmęczonego mózgu i nic więcej. Wstać a5ść — wstawać a iść. Nikt nie zatrzyma...
I znowu spokój, znowu półuśmiech omdlenia.
Czy to nie wszystko jedno. I chce mu się ziewać, ziewać...
Nagle głuchy grzmot wypełnił przestrzeń, zadudnił pod sklepieniem i ucichł nagle, skonawszy w przejmującym syku po kątach sali.
I zaroiło się od ludzi. Jakby kto piaskiem sypnął — potok zgiełkliwy, niepowstrzymany wtargnął potrójnemi drzwiami. Idą, biegną, śpieszą zdyszani; pakunki, worki, walizy; kobiety, dzieci — nawoływania. Gromady objuczonych tragarzy w niebieskich bluzach... Lecą w pośpiechu, potrącają się, prześcigają, jak w popłochu, jak w ucieczce.
Pociąg od granicy...
Przez sekundę patrzał szeroko rozwartemi oczyma na niepojęty tłum... Patrzał, jak we śnie, nie rozumiejąc...
I buchnie nagle przytłumiony płomień pożądania.
Rozprostuje się w mgnieniu oka stalowa klinga woli i obudzi się siła... A olśniewające błyskawice nadziei poderwą go, poniosą i w każdem uderzeniu zdyszanego serca wołają: śpiesz się! śpiesz!
Utonął w zgiełku, zmieszał się z tłumem, wrósł w szarzyznę ludzką i dał się nieść, nieść...
Oto drzwi — oto drzwi...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Gałecki.