Z powrotem (Strug, 1925)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Z powrotem | |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych | |
Data wyd. | 1925 | |
Druk | Drukarnia „Rola“ Jana Buriana | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
ANDRZEJ STRUG
Z powrotem
Księgarnia Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Warszawa, Sienkiewicza 12 Złożono i odbito w drukarni „Rola“
Jana Buriana, Mazowiecka Nr. 11
|
Po trzech dniach i trzech nocach, spędzonych w wagonie, wśród brudów, w niewygodzie i w tłoku ludzkim, różnojęzycznym i obcym, wydostali się nareszcie na cudną, równą, jak stół, łąkę, pachnącą i całą kolorową od kwiatów wiosennych, wśród których rzucały się w oczy żółte kępy kaczeńca.
Fjakier krakowski, który ich tu przywiózł, nawracał swoją chudą szkapę z powrotem ku miastu, żegnając ciekawym spojrzeniem panów, którzy kazali się wysadzić — w szczerym polu wraz z walizkami i tobołkami.
— No, Janek, w drogę, bo się trza wyspać nareszcie. Djabli mnie już biorą...
— A mnie się spać nie chce. Patrzajno, jaka szelma łąka... Aż oczy bolą patrzeć...
— Łąka sobie zwyczajna, a oczy cię bolą z niewyspania.
— Uważasz ty, jak tu dziwnie brzęczą pszczoły? Posłuchaj że chwilę...
— Słuchaj sobie sam.
I zabrawszy ze stękaniem swoje pakunki, poszedł naprzód twardo udeptaną ścieżyną, wiodącą aż ku skrajowi łąki, kędy czerniały dachy wsi po przez srebrno szarawą zieleń wierzb.
Janek dogonił go wkrótce i szli tak przez chwilę w milczeniu.
W upale i blasku czerwcowego południa powietrze falowało, migocąc. Drgała zielona płachta łąk, drgały dalekie wierzby i czarne pasmo lasów, zamykających widnokrąg. Z błękitnego nieba, gdzie wędrowały pochody białych, jak wełna, obłoków, spływała radosna pieśń skowronka.
— Poczekaj no, Goworek, posłuchaj: w Krakowie dzwonią.
Stanął i patrzał ku miastu, które czerwieniało hen daleko, jakby przez mgłę. Parę wierzyc wystrzelało w górę ponad mury i dachy, które płasko stały się zaledwo widocznym ciemno-ceglanym pasmem na końcu zielonej równiny. I miasto migotało i drgało w upalnym powietrzu. Słabe, a dźwięczne echa zegarów kościelnych szły stamtąd jakby falami. Janek chciwie łowił te odgłosy. Gdy już zamarły w ciszy, jeszcze przez chwilę wsłuchiwał się i czekał i zdawało mu się, że znowu majestatyczne głębokie tony przechodzą ponad barwną płaszczyzną. Tęsknił za niemi i wołał w duszy: ozwijcie się.
Był najgłębiej przekonany, że posłuchawszy tak jeszcze przez moment tego grania dzwonów, uświadomiłby sobie jakieś tajemne uczucie, nieokreślone i rozkoszne, które chwyciło go tu na łące i trzymało, jak w oczarowaniu. Jakieś niezmiernie dalekie wspomnienie zbliżało się, kołowało nad nim, oddalało się i znikało z żalem — to znowu majaczyło niewyraźnie, nie dając się odgadnąć, ani poznać.
Nigdy niebywałe myślenie trzymało go na miejscu, przykuło mu oczy do tego spokojnego krajobrazu i kazało z niezwalczoną mocą zagłębić się w nieokreślonem skupieniu. Wydawało mu się, że czeka na coś, co lada chwila musi nadejść.
Doczekał się gniewnego, niecierpliwego wołania, które go odrazu postawiło na ziemi.
— A chodźże raz — cóż się tam gapisz!
Szli dalej z tobołkami, pośpieszając. Przy pierwszych chałupach Gawarski przystanął w Cieniu wierzby.
— Ruszajno, Janek, zbadać sytuację. Pytaj o starego Trzmiela: Andrzej Trzmiel — czytał z notatnika — chłop czarny, lat około pięćdziesięciu. Zapytasz go, czy zna Ambrożka z tamtej strony? Jak powie, że nie, to gadaj, że jesteśmy od pana w okularach. Rzeczy tu zostaw...
— A czemu nie razem?
— Ruszaj, ruszaj, takie mam wyrachowanie.
— Znowu jakieś idjotyczne konspiracje... Zostaw to lepiej na jutro. Tam się to przyda.
— Nie pora na dyskusję. Ruszaj i niech stary przyśle kogo po rzeczy.
Gawarski został pod wierzbą i zagłębił się w swoim notatniku. Szperał, mazał coś i ciężko się zamyślał, klnąc chwilami po francusku.
— Przeszła koło niego baba, pozdrowiła go „pochwalonym“, ciekawie patrząc na nieznajomego pana, obłożonego pakunkami. Gawarski nie zauważył jej nawet. Chudy, czarny, kosmaty kot, wędrujący kędyś za zdobyczą, przystanął jak wryty przed nim, wystawiwszy wielkie żółte oczy. A gdy Gawarski zaklął wściekle, porając się z jakąś trudną kombinacją myślową, kot zerwał się i jak widmo znikł w badylach, obrastających płot.
Janek długo nie wracał. Tak długo, że słynny z ostrożności Gawarski już zastanawiał się nad sposobem działania w razie, gdyby zaginiony towarzysz wcale nie wrócił.
— Oczywiście galicyjskie draby go zawadziły, rodzime stupajki, pilnujące granic podzielonej ojczyzny...
Zły uśmiech wykrzywiał jego brzydkie, pospolite oblicze, które z tą złą rysą koło ust nabierało dopiero wyrazu i charakteru dość zresztą niemiłego. Z tym skurczem w twarzy zagłębił się w mrocznem myśleniu. Gawarski wogóle widział świat na czarno. Nienawidził złudzeń i niecierpiał łudzących się ludzi. Za powołanie swoje uważał „doprowadzać ludzi do przytomności“ — rola, która w jego otoczeniu nie była bynajmniej synekurą. Niestety, najczęściej musiał ustępować przed olbrzymią większością, która wolała żyć we mgle, niż jasno widzieć, do czego się idzie i jaką drogą. Gawarski nigdy na nic nieprzewidzianego nie liczył, ze wszystkiego chciał zdawać sobie sprawę i, o ile można, zaznaczyć to w swoim encyklopedycznym notesie, następnie nie śpieszyć się, potem czekać i po dojrzałym namyśle działać ostrożnie, powoli, ale już znosić wszelkie konsekwencje danego postępowania. Nie lubił nowości, a nawet wogóle zmian. Oczywiście, szedł za swoim czasem, ale dopóki mógł, ociągał się i zostawał w tyle, w upartej opozycji.
Był zdania, że za wcześnie wybrał się w tę całą podróż. Na emigracji siedział dopiero sześć lat i nie dano mu czasu na dokonanie dawno uplanowanych prac. Wszystko działo się za pośpiesznie, nierozważnie, po warjacku. A jechać ostatecznie musiał, bo zamiast niego pojechałby kto inny i przez to sprawom krajowym groziłaby opłakana przyszłość. Musi bowiem i „tam“ być choć jeden taki, któryby pamiętał, że prócz zapału trzeba mieć i rozwagę i poczucie miary i odpowiedzialności.
Na tę kampanję przyszłą gotował się, jak do walki z wrogiem wewnętrznym, którego należy złamać. Nazywał się z chlubą „europejczykiem“ i szedł nauczać dzikich krajowych ludzi. Te dzikie ludy wiedziały o nim też cośkolwiek, i czekano tam na niego potrosze jakby z ożogiem. Nie obiecywał tam sobie za dużo słodyczy, ale za słodyczami nie przepadał i zawsze wolał porządną chryję, niż niepewną zgodę. Swoją drogą czuł się wykolejonym i był zły na cały świat. W obecnej chwili trapiły go czarne myśli, albowiem w Krakowie obliczył kasę i przekonał się, że całe przedsięwzięcie zapowiada się „awanturniczo“.
Po dobrej godzinie dostrzegł Janka, idącego w towarzystwie jakichś dwuch wyrostków.
— No, chłopcy, bierz ta się do kuferków! — komenderował, nie zważając na natarczywe mruczenie Gawarskiego, pragnącego się dowiedzieć, dlaczego tak długo siedział, czy znalazł Trzmiela, co Trzmiel mówił i czy we wsi niema posterunku straży celnej.
Gdy chłopcy poszli przodem z bagażami, Janek zaczął opowiadać, że przyjęto go bardzo gościnnie, że już pił mleko, ale że staremu przed tygodniem przestrzelili na plecach cały towar, że wobec tego poróżnił się z żydami z obu monarchji, że tedy będą musieli się obyć bez żydów, albo czekać, aż się stary pogodzi. Że zgoda pójdzie trudno, bo stary pobił ciężko tutejszego propinatora, że właśnie zastał u starego żandarmów, którzy spisywali protokół...
Na to straszne słowo Gawarski stanął, jak wryty.
— Coś ty — zwarjował? I tam pakujesz bibułę? I obadwaj tam wleziemy? Prosto w łapy? Przecie te dranie znają się nawzajem! Dla żandarmów niema granic...
— Dajże spokój...
— Bo wy wierzycie nawet w uczciwość polskich żandarmów...
— A ty wierzysz tylko w swoją głupotę...
— A ty...
Po wymianie paru obelg w tonie spokojnym, Janek ciągnął dalej:
— Bibuła i my pójdziemy do Skowrońskiego, na drugi koniec wsi. Mieszkają tam letnicy i jest wolny pokój. Tam zaczekamy okazji. Stary przyjdzie do nas wieczorem. Zresztą Skowroński, który ma tu sklepik i gospodarstwo, jest również głównie szwarcownikiem. Pogadamy i z nim...
— Tak odrazu, bez żadnej rekomendacji?
— Jak chcesz, to cię przedstawię — pan Gawarski, doktór filozofji i konspiracji, komandor orderu „Wielkiej Ostrożności“, członek miłościwie nam panującego Centralnego Komitetu...
— Mój drogi, dosyć głupstw, sytuacja jest poważna...
— No, więc co?...
— Trzeba rzecz rozważyć i przedyskutować...
— A któż będzie przewodniczącym?
— Ty się naprawdę wściekłeś? Czy wiesz, czem to pachnie? Nie można być wiecznie błaznującym studentem!
— Nie można być wiecznie namyślającym się niedołęgą...
— Bo niedaleko zajedziesz...
— Bo nigdzie nie zajedziesz..:
— Hola, ja nie idę dalej, wołaj na chłopaków!
— Wołaj sam — czy już zapomniałeś po polsku?
Tak rozmawiając, szli wzdłuż szeregu chałup i zabudowań, pod cieniem wierzb, rosnących tu wszędzie w wielkiej obfitości. Było południe i we wsi roiło się od ludzi. Zganiano krowy do zagród; na podwórzach lub w ocienionych ogródkach ludzie spożywali obiad i mocny zapach skwarzonego sadła unosił się w powietrzu. Gromady gęsi włóczyły się po drodze, świnie tarzały się w gnojówkach. Chałupy były porządnie zabudowane, znać było we wsi dostatek.
— To rozumiem, to jest prawdziwa wieś, nie jakaś zamurowana i zabrukowana do obrzydliwości village...
— Kochajmy gnojówkę ojczystą, albowiem śmierdzi... — potakiwał Gawarski ze swoim zwykłym uśmieszkiem.
Kłócili się tak i przymawiali sobie już od trzydziestu sześciu godzin. Przez całą drogę albo milczeli albo też dogadywali sobie z zajadłością godną lepszej sprawy. Stroną zaczepiającą był właściwie Gawarski, ale i pogodny Janek, gdy go zaczepiono dotkliwiej, potrafił być straszny i wymyślny w dokuczaniu. Tak im zeszła długa droga. Było to tem dziwniejsze, że lubili się wzajemnie, że w Paryżu mieszkali razem przez całe lata i pracowali zgodnie i harmonijnie nad wielką sprawą wydawania pewnych broszur i rzadkich numerów pewnego pisma. Było im dobrze, dopóki siedzieli na miejscu, w miłym, ustalonym trybie życia; ale gdy się ruszyli i puścili w szeroki świat na pewne i niepewne, prysła stara zgoda.
Gawarski denerwował się strasznie i stał się ciężkim w stosunkach; Janek zaś odgryzał się ząb za ząb. choć mógł nieraz zmilczeć dła świętego spokoju. Gdy nareszcie dotarli do granicy, sytuacja przedstawiła się w taki sposób: Gawarski pogrążony był w najczarniejszej melancholji, a Janek zapadł w najgłębszą pod słońcem radość, w stan, który w tych sferach nazywano zachwytem cielęcym. I jeden i drugi nie zdawał sobie sprawy z tych stanów duszy; nic tedy dziwnego, że kłócili się o byle co. Od słowa do słowa doszło do tego, że wkroczyli na tory rozmowy zasadniczej.
Było to już wieczorem, gdy wyspali się w czystej izbie u Skowrońskiego na pachnącej słomie, gdy zjedli obiad, składający się z gotowanej kury, a stanowiący zarazem kolację, gdy Trzmiel już sobie poszedł, zapowiedziawszy, że pójdą jutro, jak tylko zajdzie miesiąc. Wszystko zatem układało się pomyślnie.
Janek po kolacji poszedł aż na koniec wsi i długo liczył gwiazdy i wsłuchiwał się w granie żab, dopuszczając do siebie myśli lekkie i radosne. Cieszył się, że zobaczy siostrę i jej potomstwo, którego jeszcze nie widział na oczy. Cieszył się na myśl o Warszawie, skąd wyjechał przed sześciu laty. Pałał ciekawością przekonania się nareszcie, co się tam dzieje naprawdę w tym tajemniczym „kraju“, o którym tyle się mówiło na zebraniach i zjazdach, ale który jakoś coraz bardziej oddalał się i stawał się jakimś mitem, jakiemś tajemniczem obcem zjawiskiem dla większości starej emigracji. Więc się cieszył, że nareszcie wyrwał się z tej Europy. Ciągnęło go do przygód, do niebezpieczeństwa, do nowego, nieznanego życia. Czuł w sobie młodą, rwącą się do czynu siłę i spodziewał się rzeczy wielkich, nieopisanych. Lata paryskie i wogóle swoje mozoły zagraniczne żegnał z radością — pokpiwał sobie nawet niechcący i z siebie i z innych, którzy tam tkwili, pracując nad podniesieniem sprawy proletarjatu polskiego, który o nich wiedział jeszcze mniej. niż oni wiedzieli o nim. Nie myślał ani o trudach jutrzejszej wyprawy, ani o czekającej go po tamtej stronie ciężkiej pracy.
Szedł ku tej blizkiej przyszłości, jakby z pieśnią na ustach. Wiedział, że zaczęło się dlań nowe życie, pełne nieograniczonej nowej treści, gdzie wszystko wydawało się urocze i niepowszednie, jak w mgle tajemniczej. Przyjdzie czas, gdy rozwieją się niejasne uroki i wyjrzą na jasnym dniu kanty i gnaty rzeczywistości — i tam, w kraju, nie będzie ani cudów, ani cudownych ludzi, tylko to, co jest i jakie jest, ale tymczasem pozwalał sobie na słodycz marzenia i słuchał żabich chórów, wdychał krzepkie i pachnące powietrze i patrzył w gwiazdy.
Wreszcie wstał i spojrzawszy jeszcze raz w ciemności, gdzie niedaleko zdawał się stać twardy, niespożyty mur granicy, pomyślał wesoło: jutro o tej godzinie już będziemy u siebie.
Gdy wszedł do izby, zastał Gawarskiego przy pracy. Towarzysz, rozebrany do bielizny, siedział na podłodze i przy świecy rozpakowywał walizki. Cała izba była zarzucona porozkładanemi szpargałami. Na kupkach leżały broszury i gazety, Gawarski zaś pod światło badał jakąś starą garderobę i miał w twarzy skupienie i troskę.
— O, a to co takiego ma być? Czegóż ty człowieku szukasz?
Gawarski nie odpowiadał. Uważnie oglądał starą jakąś kurktę, potem badał również starą kamizelkę, liczył guziki, próbował kieszenie. Janek przypuszczając, że stary się jeszcze gniewa za ostatnią utarczkę, zaczął ściągać buty i przygotowywać się do spoczynku.
Po jakimś czasie obudził go z pierwszej drzemki gruby głos towarzysza.
— Widzisz, jest rzecz taka...
— Co? No co? Stało się co?...
— Wstąpił na chwilę Trzmiel i okazało się, że umowa bynajmniej nie dotyczy bagażu, że on się za tę cenę podejmuje tylko nas przeprowadzić...
— No, więc cóż? Zabierzemy sami.
— Poczekaj. Przedewszystkiem nie poradzimy sami, tego sobie nie wyobrażaj — po nocy, przez wertepy, krzaki... A przy tem ten dureń, słusznie zresztą, oświadcza, że jak będziemy sami dźwigali, to on za nic nie ręczy. Trzeba iść cicho, lekko. Wreszcie powiada, że jak on nakaże — uważasz — wszystko rzucić, to trzeba go słuchać, gdyż inaczej zostawi nas w polu i będzie się sam ratował.
— Poczekaj no. Jutro rano pogadamy ze Skowrońskim.
— Z nikim nie możemy gadać, bo nie mamy pieniędzy. Zresztą ten twój Skowroński, to drab, zupełnie niepewny człowiek. Trzmiel przynajmniej gada otwarcie.
— Jakto, nie zostałoby nam jeszcze paru rubli?
— Paru rubli... Otóż nie wyobrażaj sobie, że jutro zaraz za granicą w tej twojej Polsce ruble leżą na gościńcu na kupkach, jak kamienie, albo że „z tradycji i przyrodzenia zrewolucjonizowany lud“ roztoczy nad nami bezpłatną, a czułą opiekę...
— Do rzeczy, do rzeczy, poco zaraz głupie koncepty? Wiele mamy floty?
— Tyle mamy, ile jest. Dość powiedzieć, że Trzmiel od puda ładunku chce 10 rubli. Mamy ze sobą pięćdziesiąt kilo, co znaczy trzydzieści rubli!
— A ile nam się wogóle zostaje po opłaceniu wszystkiego, drogi, kolei?...
— Za przeprowadzenie nas dwuch 15 rubli, konie do Miechowa trzy, kolej ośm, a dalej trzeba zapłacić za gościnność i za tę kurę wreszcie, której ci się tak zachciało...
— Zdaje się, że i towarzysz nieźle tę kurę obrabiał...
— Otóż po najściślejczym rachunku zostaje nam niecałe dwa ruble na nieprzewidziane wydatki w drodze i na życie w Warszawie, dopóki kogoś nie odnajdziemy.
Janek nic na to nie odpowiedział, bo sam był potrosze temu winien. On to bowiem naglił do wyjazdu, nie czekając na zgromadzenie większej sumy pieniędzy. Liczył na Genewę, że tam się będzie można podreperować. Tymczasem towarzysze genewscy byli sami chwilowo w okropnej nędzy, więc wysłuchali sprawozdania i dwuch odczytów i odesłali ich do Zurychu, który wysłuchał sprawozdania ze zjazdu i dwuch odczytów, ale co do pieniędzy, trudno było nawet gadać z kolonją, gdzie paru osobników zdobyło się na bezczelność zwrócenia się o pożyczkę do przejezdnych towarzyszów.
Tak tedy czemprędzej ruszyli dalej, żeby nie zjadać tego, co mieli ze sobą a od Zurychu aż do samej Warszawy ciągnęła się podówczas pustynia, gdzie tylko na siebie mogli liczyć.
Milczenie przerwał wreszcie Gawarski, oświadczając, że należy bibułę pięknie zapakować i zostawić na składzie u Trzmiela aż do szczęśliwszych czasów, również jak bieliznę i zbywające ubranie.
— To znaczy — wybuchnął Janek — rzucić to na stracenie. Kiedy tam kto po to pojedzie? Słowem, w kraju nigdy nie będą mieli porządnej bibuły, tylko samą starzyznę. Do djabła z taką robotą!...
— Nic innego nie wymyślimy. Na tymczasem bibuły w kraju trochę jest. Przed trzema miesiącami Kazik zabrał pięć pudów.
— Z tego połowa wsypała się, a wszystko zresztą było to samo w kółko, nic nowego.
— Tak, były tam same podstawowe rzeczy, a te, jak zgodzisz się zapewne, nie mogą się zbyt często zmieniać...
— Ja jutro pogadam sam z Trzmielem. Chłop jest rozumny i przecie miał już do czynienia z naszymi.
— Nie mam ja wiary w ideowość przemytników, nawet polskich. Spróbuj mu w każdym razie wyłożyć nowy program; może się uda uczynić z niego towarzysza. Przydałby nam się teraz...
— Powiem mu poprostu, po chłopsku: robiliście Jędrzeju interesy z panem w okularach, robiliście z Ambrożkiem i nie straciliście na tem. Wyszli z wami uczciwie, i jakbyście się skarżyli, tobyście zgrzeszyli...
— Jeżeli chcesz, to stary zgrzeszył, bo dopominał się o pięć rubli, których mu Kazik nie dopłacił.
— Trzmiel nie może być taką świnią, żeby nie wziął choć z puda, a resztę my podzielimy między siebie. Ubranie i starzyznę się tu zostawi, a nowa bibuła w każdym razie musi pójść i pójdzie, choćbym miał sam zabrać wszystko na swoje plecy.
— Trzmiel nie jest świnią, ale nie weźmie nic, bo zapowiedział, że jutro bierze okowitę. Przecież on tylko po to tu przychodził, żeby się dowiedzieć co do pakunków. Myśl nad tem, co jest, a nie o tem, co ci się wydaje. Szkoda czasu...
— Dobrze. Więc bierzemy na plecy co się da sprawozdań i dwuch ostatnich numerów i koniec na tem. A teraz spać.
— To też ja już odłożyłem dla siebie paczkę. Niewiele tego, ale wiem, że doniosę. Wszystkiego parę funtów, ale zato rzeczy podstawowe, które muszą zawsze iść przed wszystkiemi innemi.
Janek zamilkł i milczał tak długo, że Gawarski miał się na pogotowiu i trzymał pod ręką co najgrubsze pociski. Twarz mu się skurczyła i zrobiła się zaciętą, nieubłaganą; paczkę swoją zawiązywał starannie w pasiastą kołdrę i krępował sznurkiem. Wiedział, że pod tą kołdrą wygodniejby mu było spać, ale zaciął się.
— Słuchaj, człowieku — uroczyście zaczął Janek. — Powiedz mi jedną rzecz: poco my jedziemy do kraju?
— Jedziemy do kraju poto — natychmiast odpowiedział Gawarski — żeby przedewszystkiem zakładać fundament, żeby wzmacniać to, co nasi poprzednicy uczynili, żeby odgrzebywać to, co wskutek zastoju w robocie zostało utraconej jedziemy poto, żeby zasady raz nareszcie ugruntowały się w masach. Nie jedziemy po łatwe zdobycze, jedziemy robić to, co już było sto razy robione przed nami. I nas nie starczy, żeby rzeczy dokonać. Przyjdą inni i jeszcze z tem samem porać się będą. A reszta, to są drobiazgi, to są rzeczy piękne i ładne, to są wynalazki ludi, którym się nudzi, którym się śpieszy. Jak to nas będzie wyłącznie pochłaniało — to djabli wezmą naszą robotę, porwie ją czas na strzępy. Robotnik się zbałamuci, uświadomi się nawpół, od końca uczyć się będzie tego, co ma swój przyrodzony, wiekuisty ład i porządek. Z takim rozbudzonym robotnikiem każdy wiatr dziejowy uczyni, co zechce. Biada temu, kto gwałci zasadę!
Zerwał się z ziemi i zaczął śpiesznie chodzić, drepcąc w kółko na małej przestrzeni izby. Wprawy tej nabył w ciągu dwu lat, spędzonych w celi X-go pawilonu.
— Dobrze, bardzo dobrze, żeś zaczął mówić otwarcie...
— Potwarz! Nigdy nie mówiłem inaczej — groźnym szeptem przerwał mu Gawarski. — Nie kłam!
— To prawda; ale kto z tej słusznej skądinąd metody robi zasadę, kto to uważa za swoją misję i z nią jedzie do kraju, ten powinien się zastanowić nad tem, co czyni. Mimowoli wszystko, co będziesz robił, będzie zmierzało do pogrążenia tego, co urodziło się w męce i sporach niezliczonych i co odtąd ma nas prowadzić. Jedziemy poto, żeby rzucić to słowo nowe, żeby je wycisnąć jak piętno niezatarte na duszach ludzkich. Słuchaj, Goworek, źle mówię: to nie jest żadne nowe słowo i nie jest to żaden wynalazek, jak ty powiadasz. Poprostu spostrzegliśmy, że brak nam w naszym codziennym pacierzu jednego wyrazu, że brak w naszej lutni jednej struny... że brak nam jednego palca u ręki, która kolosalną pracę podjęła. Rozumiesz? Teraz wszystko ruszy się i już nie ustanie. Teraz my tam u siebie zapuścimy korzenie, jak żywe, rosnące drzewo! I nie będzie siły, która będzie się mogła mierzyć naszą! Bo przypomnieliśmy sobie, czem i kim jesteśmy. Nie zapomniał o tem ani Niemiec, ani Francuz, ani żaden inny, ale my, jak ślepi, szukać musieliśmy swego imienia i miejsca własnego na szerokim świecie...
Gawarski stanął przed otwartym oknem i patrzył w ciemność. Ani słowem nie przerywał tyrad Jankowych, a ten gadał, jak w natchnieniu, zapomniawszy z pewnością, że go słucha zimny, przenikliwy sędzia. który nie puści mu płazem ani jednego słowa, nie wybaczy ani jednego liryzmu, który notuje sobie skwapliwie ślizkie miejsca i już w myśli przymierza do nich swoje najmocniejsze przyprawy z polemicznej kuchni.
Słuchał długo, ze wszelkiemi pozorami cierpliwości. Ale już od dawna zbierał się do lwiego skoku. Ze ściśniętemi pięściami i groźnie zmarszczoną brwią wpatrywał się w ciemności, jakby wróg stał tam, za oknem i czaił się ku niemu po nocy. Wreszcie porwał się z miejsca i zwrócił frontem do Janka. Był straszny.
— Teraz już dosyć! Mój panie! Ani słowa, uważasz? Słucham od dwuch godzin, choć kiszki się we mnie przewracają. Czy ośmielisz się zaprzeczyć, że słyszałem od ciebie to samo, słowo w słowo, już sto trzydzieści pięć razy? A jednak słuchałem! A jednak nie przerywałem! Dobrze. Otóż teraz moja kolej. Powiem ci coś nowego...
Po tym gwałtownym wstępie urwał i patrzył groźnie. Wreszcie zaczął zupełnie innym głosem i jakby odmiennym akcentem: wolno, wyraźnie, z dziwnemi intonacjami, przypominającemi kazania, i z giestami, które polegały głównie na klepaniu się po czole i zwracaniu się w tę właśnie stronę, gdzie nie było słuchacza.
— Karol Marx, którego znasz bodaj z nazwiska i z tego, co o nim drukowano w naszej chudej bibule, nie przypuszczałby nigdy — rozumiesz? — nigdy...
I tak dalej — i tak dalej... Aż dopóki nie zgasła im świeca.
Nazajutrz koło 10-ej wieczorem, kiedy blady sierp miesiąca zasunął się za lasy, obadwaj wędrowcy udali się za przysłanym przez Trzmiela wyrostkiem i przez ogrody, tyłami, przez opłotki, rowy i miedze zmierzali ku miejscu, gdzie na nich miał czekać stary przemytnik. Niebawem poznał Janek istotną wagę swego ładunku. Towarzysze wciąż znikali mu z oczu, i pomimo wysiłków nie mógł nadążyć. Co kilkanaście kroków zmieniał rękę, potykał się i wywracał. Pocieszał się, że będzie lepiej, gdy wyjdą na jaką drogę. Na drodze istotnie było lepiej, ale bardzo prędko nastąpił moment, kiedy nie mógł już wytrzymać żadną miarą. Rzucił walizkę na ziemię i przystanął, ciężko dysząc. Był strasznie nieszczęśliwy. Wstyd mu było przed Gawarskim i dlatego nienawidził go z całej duszy. Prosty rozum wskazywał, że należało teraz, póki czas, wyrzucić część bibuły, ale na myśl, jakim wzrokiem będzie patrzył na tę operację Gawarski, Janek zebrał wszystkie siły woli i podjął na nowo swój ciężar. Wkrótce też dogonił towarzyszów, a dogonił ich dlatego, że nań zaczekali.
— E, może pan nie poradzą. Bida będzie dalej, będzie las i mokro. Zadałby se pan kuferek na plecy, będzie lżej; tak w rękach nikt nie nosi, chyba konewki...
— Dobrze, dobrze, ruszamy dalej — stawiał się Janek, jednak wypoczywał z rozkoszą i patrzył na chłopaka, kręcącego papierosa, ze szczerą wdzięcznością, pragnąc, by operacja ta trwała jak najdłużej.
Gdy ruszyli, Janek postawił sobie walizkę na ramieniu i pośpieszył raźniej. Systematycznie co dwieście kroków zmieniał ramię, i to liczenie kroków tak go pochłonęło, że nawet nie zauważył, kiedy i jaką drogą doszli do samotnej, ustronnej chałupiny, stojącej w szczerem polu. Z za osłoniętego okienka przebijało się mdłe światło.
W chałupie stary Trzmiel już ładował na siebie pęcherze z okowitą; był wesoły i rozmowny, żartował i dodawał ducha swoim pasażerom. Pijany był w stopniu bardzo nieznacznym.
— Nic się panowie nie bójcie. Jak nas nie postrzelą, to przejdziem cało, a jak dziś nie zbłądzim, to jutro o tej porze będziecie, panowie, już jechać koleją. Co tam, Wojtek, nie chmurzy się?
— Widno, psiamać — gwiazdy wytrzeszczone...
— Wiatr je?
— Akurat. Widać go gdzieindziej na dziś zamówili. Cicho.
— To znaczy, moje państwo — tu stary zwrócił się do nich ze srogą miną-to znaczy, że trza iść, jak te koty. Ani gałązki nie złamać, ani kamyka nie trącić, ani kichnąć, ani kaszlnąć, jeśli wam życie miłe.
Następnie popatrzył przez chwilę na walizkę Jankową, podniósł ją i zważył w ręku i rzekł tonem, nie dopuszczającym żadnej dyskusji:
— Albo pan sobie wybierz z tego, co trzeba, tak z dziesięć funtów, albo pan to tutaj ostaw wszystko. Wojtek odniesie do nas, to się przechowa do czasu. Ino raz, dwa, trzy...
Janek szybko odpiął rzemyki walizki i uczynił, co kazano. Wydobył i rozłożył na ziemi dziurawą kołdrę i zaczął na niej układać wiązki bibuły. Już miał zawijać swój ładunek, gdy mu się żal zrobiło, i dobrał jeszcze parę, funtów broszur. Myślał nad tem, czy dosyć, czy nie za dużo, wyciągał rękę do walizki i cofał. Był bardzo nieszczęśliwy, upokorzony i ze strasznem pragnieniem czekał, żeby Gawarski odezwał się z czemś, żeby bąknął jakie słowo, chrząknął lub mruknął. Wówczas rzuciłby się na niego, jak dziki zwierz, zwymyślałby go, sponiewierał, dowiódłby mu, że jest złym, zazdrosnym, znieprawionym i podłym. Ale Gawarski nie był głupi i ani pisnął.
Na szczęście przemytnik przerwał tę ciężką sytuację, Wojtek zabrał walizkę i przeciął wszelkie wahania. Pakował tedy pośpiesznie swoje zawiniątko i zupełnie szczerze i głęboko postanawiał sobie rozstać się z Gawarskim zaraz po przebyciu granicy. Widział w nim już tylko wroga, a raczej spostrzegł, że od czterech lat żył jak z przyjacielem z człowiekiem absolutnie niegodziwym, z wyrafinowanym obłudnikiem, z potworem. Teraz dopiero przejrzał go nawskroś, teraz dopiero postanowił sobie. To postanowienie było już nieodwołalne i ostateczne.
Szli długo w milczeniu. Długo mijali jakąś wieś głęboko uśpioną. Przemytnik szedł z Gawarskim, Janek zostawał w tyle. U jakiejś studni pili wodę, potem opędzali się od natarczywości jakiegoś zbudzonego ze snu psa, potem było pole, droga polna, potem szli miedzami, gdzie Gawarski trzy razy się przewrócił, i za tym trzecim razem Janek nie mógł już wytrzymać i parsknął śmiechem.
Wreszcie dotarli do pastwiska, czy ugoru, gęsto porośniętego krzakami jałowcu.
Przemytnik ostrożnie zdjął ze siebie pęcherze i usiadł pod krzakiem, giestami nakazując towarzyszom uczynić to samo. Zaczęło się długie szeptanie.
— Tego pastwiska będzie na trzy pacierze, potem las. W lesie ciemno! Jak ino będzie poznać po nocy pierwsze drzewa, jeden pan mnie weźmie za ramię, drugi się będzie trzymać za niego. Wolniuteńko, aby się ino ruszać — tak iść, jak ja będę szedł. Nogi podnosić wysoko, wprzódy wymacać, żeby pewno stąpać. I cicho! Żeby jeden drugiego nie słyszał! Ani pisnąć, ani odetchnąć mocniej. Boże broń jedno słowo szepnąć! Zrozumieli? Wypadnie się przyczaić, przywarować ku ziemi, to robić jak ja i wtedy cały dech strzymać, bo to będzie już na samej linji, może o trzy kroki od sołdata. Wy jego nie będziecie widzieli. ino ja, dlatego powiadam, ani tchnąć i stać jak martwe słupy, jeżeli pierwszego pana mocno ścisnę za rękę. A pan drugiego to samo za rękę mocno. Tam gadać już nie można nic, ino czuć, co ja będę robił, to samo wy. Może sołdat krzyknąć: kto idiot? To nic, bo on tak i po próżnicy krzyczy, co jakiś czas. Będzie wołać: stój, strielat’ budu! No, to też nie zważać, ani jakby karabinem szczęknął i odgrażał się zblizka. Ino na to zważać, co ja będę robić. Miarkować się, panowie, i słuchać, bo o wasze zdrowie się rozchodzi. Tego dużo nie będzie, ale na ten czas zebrać się w kupę i trzymać tęgo. Strachu tu żadnego niema, bo przejdziemy. Co tydzień ja dwa razy przechodzę i tak już lat dwadzieścia, i widzicie cały jestem. Jeno raz jeszcze powiadam, nic nie robić po swojemu, nic sobie nie myśleć! Od myślenia jestem ja. Może zaś być i tak: zawrócę z miejsca i nazad. Tedy uważać i ani chwili się nie namyślać. Za ręce się trzymać mocno, ku ziemi się przygiąć i rwać co duchu, a cicho! Nic się nie bać, tylko mnie się trzymać, broń Boże ręki nie wypuścić, nizko, nizko, nosem po ziemi, co sił umykać. Jak się który oderwie i zostanie, to już przepadło, zbłądzi i na samo świtanie wylezie na linję, albo na sam „post“, i wtedy ja nic nie będę winien. Będę szukał po lesie, będę hukał, jak sowa, ale to ta niewiele pomoże, bo trza i mnie odpowiadać. Inaczej nic z tego. Umie który z panów, jak sowa? Nie — to na nic. Tak się odrazu nikt nie nauczy ptasiego głosu.
— A jak będziem uciekać, to co to będzie znaczyć? W razie strzelania? — spytał szeptem Gawarski.
— Co to będzie znaczyć, to już ja będę dobrze wiedział. Panu to na nic nie jest potrzebne na ten raz. Strzelanie nie znaczy nic, po nocy żaden nie trafi. Las — drzewa bronią. Tu jest rzecz inna.
— Zawsze lepiej jest rozumieć, wiedzieć o co chodzi, a nie, jak ślepy...
— Całkiem nie. Lepiej — to znaczy słuchać i robić, jak nakazują. Ot i wszystko.
— A prędko dojdziemy do samego kordonu?
— A to panu na co wiedzieć? Jak dojdziem, to dojdziem. Wstawać, panowie i w drogę! I pamiętać, że już od teraz nie wolno gęby otworzyć, dopóki ja nie powiem. Sza!
Noc była ciepła, cicha. Tajemniczo słało się szerokie bezgraniczne pole, ginąc gdzieś w pomroce, zlewając się kędyś z niewiadomym światem, pełnym tajemnic, błądzących po nocy. Srebrnym pyłem jaśniały na niebie gwiazdy.
Po paru minutach utonęli w czarnej, wązkiej drożynie leśnej. Przejmująca cisza tych ciemności budziła w Janku wrażenie uroczyste. Wydawało mu się, że zamierzyli rzecz niesłychaną. Że czeka ich nie proste i zwyczajne przejście „przez zieloną granicę“, ale sprawa tajemnicza, wymagająca ogromnego zasobu sił i odwagi. Cisza ta wróżyła niespodziewane przygody, groziła zupełnie pewnem niebezpieczeństwem. Z początku dziwił się, że dopiero teraz przyszedł do świadomości, na jaką to rzecz się odważył, potem uczuł słodycz dumy, że się nie boi, a wreszcie uczyniło mu się wesoło. Szli wolno. Gawarski ściskał go za rękę o wiele mocniej, niż tego było potrzeba i dla ostrożności tak wysoko podnosił nogi, że zawadzał mu niezmiernie.
Wszyscy trzej wpakowali się w głęboką kałużę i chlapiąc głośno, wydobyli się na twardą drogę. Na moment zatrzymał się przemytnik, wreszcie poszli dalej. Potykali się na korzeniach, przełazili, jak mogli przez porzucone na drodze rosochate gałęzie, wpadali w głębokie kotliny i przy tym pochodzie plątały im się nogi do tego stopnia, że Gawarski, deptany i kopany co krok, odważył się nareszcie pomrukiwać i zcicha kląć. Ściskał i wytrząsał za rękę Janka, chcąc mu dać poznać całe swoje oburzenie. W ciągu tego gubił i podnosił swoje zawiniątko, które mu dotkliwie zawadzało, jako że szedł pośrodku, trzymając się jedną ręką przewodnika, a drugą Janka. Przyszła mu do głowy zupełnie słuszna myśl, że jeżeli ludzie mają po dwie ręce, to równie dobrze mogliby ich mieć po trzy. Za to oczy stały się dziwnie niepotrzebne, do tego stopnia, że mu aż zawadzały. Nie widział nawet pleców przewodnika, którego trzymał za połę kubraka. Przymknął tedy powieki i dla zabicia czasu zaczął liczyć kroki. Doliczył jednak zaledwie do trzydziestu i ostatecznie znudzony wpadł w apatję. Zdawało mu się, że wloką się tak już od paru lat. Droga była względnie równa, a do nadeptywania i kopania Jankowego już się przyzwyczaił.
Przybyło im rozmaitości i rozrywek, gdy zboczyli w las. Zagradzały im drogę gałązki podszycia leśnego, bądź kłujące igłami, bądź szorujące po twarzy i oczach szorstkiemi liśćmi. Ocierali się o chropowate pnie sosen, stukali w nie głowami, włazili na odziomki zrąbanych drzew. Szli i szli, po jakimś czasie otworzył się przed nimi jakby zmierzch niebieskawy.
Wyszli na polanę i znów ujrzeli gwiazdy. Wydawało się tu bardzo widno. Skrajem polany, popod samemi drzewami, chyłkiem w czarnym cieniu, poprowadził ich przewodnik. Prowadził bardzo ostrożnie. Co kilkadziesiąt kroków przystawał, wchodził między drzewa i nadsłuchiwał.
Nagle doszły ich wyraźne odgłosy czyjejś dalekiej rozmowy. Stanęli, jak wryci za drzewami. Rozmowa urywała się, padały rzadkie pojedyńcze słowa — ktoś ziewnął, ktoś tam splunął. Wreszcie zarysował się na polanie czarny olbrzymi cień. Rósł, zbliżał się, zaszeleściała trawa, i nagle ukazała się sylwetka konnego. Głucho, cicho stąpały kopyta końskie, zadzwonił munsztuk, słychać było chrzęst siodła pod jeźdźcem.
I w chwili, kiedy zdawało się, że już najeżdża na nich i że już wszystko stracone, sylwetka rozpłynęła się w ciemnościach. Jeszcze raz doleciało zdaleka parskanie konia. Ruszyli dalej w las.
Zdarzenie to rzuciło na Janka, jak gdyby czar. Wydało mu się sennem marzeniem, które jednak miało swoje wewnętrzne znaczenie, niezmiernie głębokie, niepokojące. Wydawało mu się, że dopiero w tej chwili przekonał się ostatecznie o istnieniu rzeczy, które przez całe lata były treścią jego życia. Czarny jeździec, wynurzający się z tajemniczych ciemności, groźne czuwanie po nocy, strach, przygważdżający do ziemi, i niemoc, która zmusza do ukrywania się — — były to zjawiska żywe, namacalne. Ogrom ich przytłaczał, zdumiewał. Jasne i wyraźne stały się sprawy znajome oddawna i do głębi. Jak w dziwnem i zmąconem odczuwaniu przez sen, wydobywał się z tych rzeczy ich prawdziwy ukryty sens, niedostępny dla trzeźwego logicznego myślenia.
Oto coś się otworzyło nagle i zawarło. Przez krótką chwilę zdążyło zajrzeć oko i wykraść tajemnicę. Będzie ona ciążyła pamięci, będzie się domagała rozwikłania, odgadnięcia. Sprobuje ją lekceważyć pewny siebie rozsądek i nie podoła, podda się nieusprawiedliwionemu wrażeniu. Nie przez zrozumiałe słowo, nie przez pracę myśli, ale innemi swoje drogami dotrze tajemnicze wrażenie do dna duszy i tam złoży na zawsze swój obraz. Nie jeden raz przypomni się on, coś wyjaśni, coś odwoła, coś nakaże. W niespodziewanej chwili, bez powodu, zjawi się i sam bez pytania wmiesza się do świadomego myślenia — spełni to, co sobie zamierzył, zadziwi i zniknie do swojego czasu.
Któż nie wie, że straż graniczna czuwa dniem i nocą? Kto nie wie, że dziwnie i tajemniczo wyglądają po nocy rzeczy, które za dnia są zwyczajne i powszednie? Kto nie zna niemiłego uczucia nocą w lesie, w nieznajomem miejscu, pod grozą przyłapania... A jednak Janek uwierzył odrazu i bez wahania, że spotkała go chwila, jakich niewiele miał w życiu. Przypominały się inne, równie dziwne, choć zwyczajne, wydarzenia. Kojarzyły się z czarnym jeźdźcem głębokie wrażenia dziecinnych lat; ocknęły się po nocy sprawy nic nie znaczące, oddawna uśpione w niepamięci. Teraz dopiero zostały zrozumiane. Stanęła w nim na moment i zasłoniła chwilę przechodzącą jakaś odwieczna nieomylna mądrość. Odgadł tajemnicę życia, śmierci — wiedział, poco jest na ziemi człowiek. Uchwycił czas i zatrzymał w biegu. Na chwilę błysła mu z wysokiego nieba gwiazda — przedarła się przez gałęzie drzew, znikła. I w ciągu jednej sekundy zdążyła mu wypowiedzieć wszystko, co tylko jest we wszechświecie, w nieograniczonej przestrzeni.
Spadło nań upojenie. Szedł posłusznie za towarzyszem w cichej przesłodkiej radości. Nazywał ją w myśli głupią i czegoś się wstydził przed samym sobą— ale wnet poddał się i znalazł się jakby uniesiony w górę na skrzydłach. Małą i łatwą rzeczą wydała mu się cała wędrówka. Śmiesznym i pokracznym wydał mu się Gawarski, stąpający ostrożnie w ciemnościach. Nie widział go, ale czuł każde jego niezgrabne poruszenie, każdą minę i skrzywienie twarzy. Śmieszne wydały mu się jego okulary w tej pomroce i mocne ściskanie za rękę. Tłumić musiał wybuchający w nim szeroki, swobodny śmiech.
Nagle Gawarski kichnął, ale tak, jak to czynią ludzie w dzień i zdala od pasa granicznego. Przemytnik targnął go za rękę, tak, że go o mało co nie przewrócił. Szarpnęło potężnie i Jankiem. Pociągnęło go naprzód i pobiegł, nie bardzo jeszcze rozumiejąc, co się stało.
— Stoj! Kto idiot! — wrzasnął ktoś wyraźnie i tak zdumiewająco blizko, że Janek myślał w pierwszej chwili, że to przemytnik woła dla zmylenia straży, czy dla jakowegoś niewytłumaczonego fortelu. Błysło, huknął strzał, i echo zaczęło chodzić po lesie. Przycupnęli pod drzewem. Przewodnik namacał w ciemności ich twarze i położył im twarde łapy na ustach. Znieruchomieli.
I znówu strasznie blizko ozwał się wrzask:
— Wychadi siuda! Słysz. A to priamo po tiebie! Słysz?
W głosie tym czuć było groźbę, ale jakby i przerażenie.
Przenikliwie, metalicznie szczęknął zamek nabijanego karabinu.
Cisza. Przepłynęła przez nich fala dymu prochowego od pierwszego wystrzału. Wchłonęły nozdrza jego ostry, groźny zapach. Trudną do zniesienia była ta blizkość wroga. Janek nie bywał w podobnych opałach, ani też nie miał hartu szwarcownika. Zamknął tedy oczy, bo zdawało mu się, że żołnierz stoi przed nim i dotyka go końcem bagnetu. Broniły ich tylko ciemności, ochrona wątła, bo żołnierz może mieć latarkę, zresztą świt już zapewne blizko. Serca tłukły im się gwałtownie, a bali się mocniej odetchnąć. Gawarski był tak zgnębiony swojem przestępstwem, że wpadł w tępe i bezmyślne osłupienie. Czekał na wystrzał, jak na słuszną i sprawiedliwą karę. Dobrze, dobrze! Niech się raz skończy ta hańba!
Wtem zadudniło coś ciężko, gwałtownie; tentent, zbliżał się, rósł, potężniał. Czuć było drgania ziemi. Oddechy zatrzymanych koni. Ludzie gadają tuż. Słychać każde słowo. Ucichli. Nadsłuchują.
Buchnęło ostre światło. I w tejże chwili przemytnik zerwał się z ziemi, jak kot, porwał ich obu za ręce i puścił się w las. Chłop trzymał mocno, zginał ich do ziemi i rwał naprzód, tłukąc nimi o drzewa, przewlekając ich przez zarośla. Gdy się przewracali, wlókł ich za sobą po ziemi. Nikt za nimi nie wołał, ani nie strzelał. Tak wędrowali z kwadrans. Nagle przemytnik stanął jak wryty. Cisza była wokoło i ciemno jak w kałamarzu. Gdzieś w górze w konarach sosen błądziły słabe poszumy. Chłop stał i od czasu do czasu ściskał ich potężnie za ręce. Trwało to tak długo, że Gawarski ośmielił się cichuteńko westchnąć. Został za to ukarany przez przewodnika tak strasznym ujęciem za ramię powyżej łokcia, że o mało nie pisnął z bólu.
Stali i stali, jak wkopani. Sytuacja stawała się nie znośną. Wreszcie wszystko się wyjaśniło, kiedy Janek, dla odmiany pozycji, która mu ciążyła, oparł się o drzewo. Rozległ się głośny suchy trzask odłamanej gałązki.
— Nu i pojmali! Podi siuda, podlec — ozwał się spokojny, pewny siebie głos. Usłyszawszy to, Janek był pewny, że już wszystko przepadło. Bowiem mówił to ktoś,kogo mógłby dostać ręką.
— To zasadzka — pomyślał.
Ale stali w miejscu, bo przewodnik trzymał ich w łapach.
— Słysz m..? Podi siuda, tiebie goworiat w poślednij raz! — zagrzmiał inny głos. I w tejże chwili oblało ich przeraźliwe białe światło nagle odsłoniętej ślepej latarki.
Chłop zwinął się i skurczył ku ziemi — zawrócił w bok i rzucił się wraz z nimi w las.
Rozległy się krzyki — odpowiedziały im inne dalsze. Ktoś przedzierał się za nimi przez krzaki. Rwali co sił, nie czując, jak uderzali o drzewa, przewracając się co chwila i wstając natychmiast z przedziwną sprężystością. Huknął wystrzał jeden, drugi, trzeci... To dodało im jeszcze sił. — W tem ziemia zapadła się pod ich nogami i, wypuściwszy opiekuńczą dłoń przemytnika, na łeb, na szyję zwalili się po stromej pochyłości aż na samo niewiadome dno. Nie zaraz podnieśli się, odurzeni tym wypadkiem. Po lesie rozchodziły się echa nowych wystrzałów. Janek czekał minutę, drugą, trzecią — wreszcie, usłyszawszy daleki głos strażniczej gwizdawki, odważył się spytać:
— Trzmiel? Andrzeju?
— To ty, Janek, nie tak głośno!
—To ty? Gdzie Andrzej? — wyszeptał Janek.
— Andrzeju!
— Cicho, czekajmy.
— A jak przyjdą sołdaty?
— Nadsłuchujmy — będziem zmiatać.
— Ale gdzie?
— Przed siebie.
Gawarski przyczołgał się do przyjaciela i siedli na mokrej, miękkiej ziemi. Siedzieli bezmyślnie nic nie mówiąc. Nie mieściło im się w głowie, żeby przemytnik ich tak rzucił na pastwę losu. Nie wyobrażali sobie tego — i gdy im zabrakło w tych ciemnościach twardej chłopskiej łapy, która prowadziła prosto i nieomylnie, przypuszczali, że w istocie jednak tak być nie może i że coś się musi odmienić. Czekali, że chłop do nich przyjdzie, że go jakiś węch doprowadzi, i że zjawi się łada chwila.
Strasznie im ciążyła ta niespodziewana, podarowana przez los, samodzielność. Już zdążyli ochłonąć. Uczyniło im się zimno i nieswojo. Chociaż na granicy wszystko powróciło do spokoju, choć ustała pogoń i nic im już nie groziło na austrjackiej stronie, byli jednak srodze strapieni. Zaczęli się porozumiewać, ale nie szeptali długo. Pokłócili się. Sytuacja jednak wymagała solidarnego działania. Pod przymusem tej konieczności Janek wyłożył swój plan. Iść ciągle w tym samym kierunku, żeby się oddalić jeszcze od pasa granicznego, a potem czekać dnia. Gawarski zgodził się w milczeniu. Wstali i poszli, nawet trzymając się za ręce, jak przyjaciele.
Po niejakim czasie weszli w jakąś wodę. Szli z początku delikatnie, na palcach, szukając nogami suchego miejsca, ale wnet pogodzili się z losem i krokiem zwyczajnym przebyli płytki strumień. Wdrapali się na wysoki brzeg i znowu zanurzyli się w czarnym lesie. Szli ostrożnie, powolutku. Po pewnym czasie dotarli do niewytłumaczonej przeszkody. Zaplątali się w jakieś dziwne gałęzie. Ze wszystkich stron otoczyły ich grube konary dziwnie powykręcanych drzew. Wydarłszy się z jednych splotów, wpadali w jeszcze gorsze. Wreszcie, kiedy nie mogli już ani iść dalej, ani się wycofać, usiedli zmordowani na czemś, co przypominało pień drzewa, ale było twarde i zimna, jak kamień.
— Co to jest?
— Djabli wiedzą... wleźliśmy gdzieś.
— Nigdy nic podobnego nie widziałem. Jakież to drzewa tak rosną?
— Coś niesłychanego...
— Może jaka halucynacja?
— Przeczekamy. Ot, wodybym się napił!
—Do tego strumienia niedaleko, byleby tylko trafić...
— Byleby tylko się wydostać z tych gałęzi...
— To nas ubrał ten łajdak...
— Sameś się ubrał. Zebrało ci się w porę na kichanie...
— A gałązka? Mało nas przez ciebie nie pozabijali!
— Cicho...
— Cicho...
Nasłuchiwali. Zdaleka odzywał się dziwny odgłos. Przykry i ponury był po nocy ten tajemniczy dźwięk. Śpiący, cichy las odsłaniał jakąś swoją tajemnicę. Coś tam żyło i ruszało się po nocy. Ale co?
— To chyba dziki przechodzą i nawołują się — zauważył szeptem Gawarski.
— Tego jeszcze brakowało, żeby tutaj przyszły.
— W Galicji jest dużo dzików...
— Ale dziki tak nie wołają, to chyba jakieś leśne nietoperze...
— Głupi jesteś, to jest sowa, to Trzmiel!
Porwała ich radość. Nadsłuchiwali. Odgłosy błądziły gdzieś daleko, wypływały niewiadomo skąd. Ani się nie zbliżały, ani się nie oddalały. Wreszcie umilkły.
— Trzeba mu się odezwać.
— Spróbuj ty, przecie umiesz śpiewać...
— Nigdy nie udawałem sowy.
— Ja zawołam zwyczajnie: hop...
— I zaraz wylezie skąd strażnik galicyjski. Masz paszport? Masz mu co do powiedzenia?
Wreszcie po długich kłótniach i namysłach Janek zebrał wszystkie siły i wydał ze siebie w niepojęty sposób coś w rodzaju zduszonego wycia. Spróbował jeszcze raz i jeszcze gorzej. Nikt im nie odpowiadał. Daleko, ledwie dosłyszalne w ciszy, ozwało się jeszcze raz tajemnicze wołanie. Janek i Gawarski odpowiedzieli jeno ciężkim westchnieniem. Siedzieli i irytowali się w milczeniu.
— No i cóż? Spróbujmy może jeszcze wyleźć stąd?
— Można i tu przeczekać do dnia.
— Skulony jestem jak pies. Ani się wyprostować, ani siedzieć. Kości mnie bolą. Jakoś może wyleziemy. Wstawaj, daj rękę, bo się zgubimy.
Długo pracowali, macając rękami na wszystkie strony. Wyłazili, okraczali pnie, odginali gałęzie, przekradali się przez jakieś jakby okna, pełzali na czworakach pod nizkiemi bramkami, wreszcie, o dziwo, wyleźli z pułapki. Uczyniło się widniej. Widać było pojedyńcze drzewa i gwiazdy na niebie.
— Nareszcie wychodzimy z tego lasu.
— A wiesz, co to było? To były zwalone drzewa. Całą kupą wpakowaliśmy się w sam środek.
— No, to teraz prosto przed siebie, a potem na prawo. Tam są Czatkowice.
— Taki jesteś pewny?
— Jestem pewny, bo widzę gwiazdy. Jakeśmy szli ze Trzmielem przez wygon, zapamiętałem położenie gwiazd. Byliśmy przodem do, Wielkiej Niedźwiedzicy, a teraz ją mamy z lewej strony. Należy się odwrócić tyłem i iść przed siebie!...
— Czyli wracać do lasu i na granicę.
— Nigdy mi nie dasz skończyć. Zważywszy, że gwiazdy uczyniły przez ten czas pewien obrót, należy to wziąć pod uwagę. Więc nie całkiem tyłem do Niedźwiedzicy, tylko trochę.
— Bardzo to ściśle. Prowadź, prowadź, mnie wszystko jedno.
— Tak samo zresztą wypadnie, jeżeli się orjentować według gwiazdy polarnej. Tam rosyjska strona — tu austrjacka. My zaś...
— Jesteśmy w Polsce, czyli nie wiadomo gdzie...
— Jesteśmy o parę kilometrów od Czatkowic. Szliśmy wolno, choć długo. Teraz może być godzina pierwsza. Jak myślisz, można już tu zapalić zapałkę?
— Idźmy jeszcze trochę.
Wyszli na wielką otwartą przestrzeń. Była to łąka. Po strasznej rosie brnęli na przełaj, zapadając się czasami na mokradłach. Przeszli przez jakieś niewiadome zboże (którego zresztą nie poznaliby i za dnia), tratując niemiłosiernie krwawicę chłopską. Wyszli z tego skąpani do pasa i przemarznięci do kości. Długo, długo szli pulchną, świeżo zoraną rolą, aż wyrosła przed niemi czarna, szeroka ściana lasu. Gawarski zbuntował się:
— Nie, dosyć tego. Lasu już mam na dzisiaj dość. Nie pójdę.
— Przecież zaraz tuż za lasem jest nasza wieś. Czego ty chcesz, człowieku?
— Chcę tego, żebym wiedział, poco właściwie mam iść.
— Poto, żeby się wyspać i jutro ze świeżemi siłami nocą przejść przez granicę.
— Skaranie boskie! Czyż ty trafisz? Przez las? Po nocy?
— Teraz już wiem doskonale, jak się kierować. Mam gwiazdy.
— Gwiazdy. I ja mieszkałem przez dwa lata na Avenue d’Observatoire, a nie mam się za astronoma.
— Ależ człowieku, ja doskonale czuję kierunek.
— Kpię sobie z twojego czucia.
— No, rozumiesz? Ruszaj, nie pora na kpiny! — irytował się Janek.
W odpowiedzi na to Gawarski usiadł pod drzewem, wyciągnął nogi i wpatrzył się w niebo. Janek uczynił to samo pod sąsiednim drzewem.
Tak spoczywali w milczeniu i w złości z jaką godzinę. Dygotali z zimna.
Teraz dopiero zaczęły im dolegać wspomnienia po przebytej drodze. Bolały potłuczone kolana, podrapane do krwi ręce. Gawarski okładał sobie wilgotną ziemią stłuczone czoło, Janek manewrował z sykaniem z bólu ramieniem, które sobie sforsował, czy też zlekka wykręcił. Noc nie miała zamiaru się skończyć, a zapałki zgubili.
Wyiskrzone niebo świeciło bladym, odbłaskiem. Wyraźnie było widać głęboko — czarną ścianę lasu. Na łąkach zbierały się mgły, tworząc jakby białawe jeziora, rozległe, nieogarnione. Szeroką, jak świat; wy dawała się widzialna płaszczyzna. Aż hen, niezmiernie daleko, stał czarny mur, na którym kończyło się wszystko. Dziwiło się oko tej rozległości, nie wierzyło jej wspomnienie dopieroco odbytej drogi. Zbudziło się dziwne pragnienie ułudy, nadzwyczajności. Jankowi zachciało się, żeby w tej cichej nocy, w tej omglonej przestrzeni, zrodziły się tajemnicze głosy, niepojęte postacie. Niechby się coś przywidziało, niechajby się coś zjawiło w jakikolwiek sposób. Zatęsknił do dziecinnej wiary w rzeczy nadprzyrodzone, ukazujące się zrzadka wybranym do spraw, które dzieją się po nocy, kiedy śpią wszyscy ludzie.
Coby tu teraz ujrzał jaki marzyciel? Jaki poeta?
Płynęłyby nad łąką korowody aniołów białych, jak te mgły.
Szeroko rozpostarłyby się ich powiewne skrzydła, zwolna, zwolna, spokojnie unosiłyby się ku niebu, ku dalekim gwiazdom. Szedłby za niemi od ziemi tęskny, przesmutny, cichy śpiew...
Ukazałby się zaczarowany łabędź z przygiętą szyją, a za nim błędna postać boga — rycerza. Popłynęliby po morzu mgieł skądś z za świata, niewiadomo przez kogo przysłani na dokonanie wielkiego czynu. Srebrny hełm, srebrna tarcza...
I jakby na jawie usłyszał Janek ciche, przejmujące rozkoszą granie. Zajęczały, zakwiliły skrzypce. Wykwitła pajęcza, przesubtelna nić melodji. Nieuchwytna, przejrzysta, jak mgła, z rosy poczęta, osnuwała duszę. Uniósł się ponad tą łąką, ponad tą nocą, ponad całym światem jej łagodny, niezwalczony czar.
Dźwignął za sobą człowieka.
Od ziemi, od codziennej sprawy, od bieżącej chwili wznosi się dusza w zapomnieniu. Krainy sennych marzeń, rzeczy bez imienia — pojęcia, na które niema słów w mowie ludzkiej, odsłoniły się spokojnie i spokojnie ginęły w nicości. Przemijały długie chwile, przygnębiające nadmiarem rozkoszy. Wyszło na jaw, okazało się bez wstydu, bez chwalby wszelkie piękno, utajone głęboko w znajomym świecie. Nie poznawała pamięć rzeczy przeżytych, nie poznawała myśl samej siebie. Skąd się wzięła moc, która wszystkiego się podejmie i wszystko wykona? Skąd zjawiła się i dlaczego teraz stanęła, jak mur niespożyty, wiara twarda i spokojna, ta, która pewna jest siebie i rozumie swoje zwycięstwo?
Uniosło się w duszy nagłym, niespokojnym porywem pragnienie rzeczy wielkich. Zatęskniło serce, zabiło serce za czynem szybkim, zwycięskim..
Coraz wyraźniejszym stawał się las przeciwległy. Już ostro odcinała się jego powyłamywana linja na tle nieba. W zburzyły się mgły i szły całym tłumem, sunąc ku górze. Odsłaniały i zakrywały świat, rwały się na strzępy, które ścigało oko w zachwyceniu, układały się w pasma i wstęgi, rozpływały się po ziemi.
Szły, ciągnęły bez przerwy pochody, tłumy, korowody cieniów. Niewyczerpane były ich odmiany i kształty. Wytryskały w niebo kielichy olbrzymich kwiatów, zarysy napowietrznych zamków. Walczyły ze sobą narody, przepierał9 się zło i dobro, życie i śmierć.
Coraz bielsze stawały się mgły, coraz wyraźniejsze stawało się wszystko. Ciepły powiew zaszumiał w drzewach. Raz, drugi i trzeci zaświergotała jakaś ptaszyna. Raźnie, głośno, wesoło.
Janek spojrzał ku niebu. Tam przygasała już ostatnia gwiazda.
Był dzień.
Zerwał się z ziemi na równe nogi. Zrobiło mu się wesoło. Tuż pod drugim drzewem Gawarski spał, oparty o drzewo. Wymizerowany i zabłocony, na tle tego pejzażu wyglądał, jak straszydło. Ułożył się tak, jak gdyby się starał wyglądać jak najśmieszniej.
Obudził go wesoły, niepowstrzymany śmiech. Nie zmieniając pozycji, z pod oka, ponuro, po zbójecku spojrzał przed siebie. Wywołało to w Janku wybuchy warjackie.
— Goworek, jak ty wyglądasz? Zlituj się, nie patrz tak, bo pęknę!...
Towarzysz nic nie mówił i nie spuszczał z niego oka. Janek brał się za boki, siadał, wstawał, wreszcie powalił się na wznak i majtał nogami w powietrzu. Twarz miał umazaną błotem, nos i jedno oko opuchnięte, a na czole przylepiony wielki liść.
— No i co ci jest? — spytał Janek.
— Trzęsie mnie. Strasznie zimno. Zgubiłem okulary i nic nie widzę. Niech wszyscy djabli wezmą!
— Wstań z ziemi. Ruszaj się!
— Wszystkie kości mnie bolą!
Stękając i gramoląc się, stanął wreszcie na nogach. Drżał cały i szczękał zębami.
— To nic, na słońcu się ogrzejesz. Strasznie mi wesoło, Goworek. Uważasz? Żeby tak teraz o świcie miała być taka porządna, wielka bitwa! Co? Kiedyś tam psiakrew! Co? Kupy, mrowie ludzie, naszych, porządnych, zdrowych, mocnych. Pobudzili się i stają w szeregach — konie — ludzie — armaty. Jedzie wódz... Naokoło mgły, rzeźwe powietrze, każdy ściska broń w łapie, gotowy! A tam pod lasem wróg — widać kupy żołdactwa. Dopieroż jak zatrąbią! Bij psubratów! Niech żyje Rzeczpospolita! Ej, Goworek! Doczekajmy tego, pókiśmy jeszcze nie dziady! Ej, Goworek, powiadam ci! Taką siłę teraz czuję, żebym cię ciskał w górę i łapał razem z całą twoją uczonością!...
I nie mogąc już wytrzymać, porwał go w objęcia i zaczął nim trząść, podnosić do góry i okręcać niezliczoną ilość razy, wreszcie chwycił go za bary i zaczęli się mocować. Gawarski posiniał ze wściekłości. Młócił przyjaciela pięściami, gdzie trafił, i to nie na żarty. Targał go za włosy, bił po łbie, kopał. Kiedy się zwalili na ziemię, Janka ze śmiechu opuściły zupełnie siły. Gawarski wydobył się na wierzch i pastwił się nad powalonym, a w oczach miał tyle okrucieństwa, że gdyby ktokolwiek nadszedł na tę scenę, byłby przekonany, że jest świadkiem morderstwa.
Wreszcie uspokoili się. Stali naprzeciwko siebie dysząc.
— No i co? Rozgrzałeś się trochę?
— Nieźle mi to zrobiło. Owszem, ciepło, tylko nie trzeba być idjotą. Oberwałeś mi rękaw!
— Oporządzimy się u Skowrońskiego. No, zabierajmy rzeczy i w drogę!
Tu po raz pierwszy roześmieli się obydwaj jednocześnie. Bibuła, która ich do pewnego stopnia poróżniła, przestała być na razie punktem spornym, albowiem i jeden i drugi pogubili swoje tłómoczki, a żaden nie wiedział nawet kiedy i w jakim punkcie tej nieszczęsnej podróży. Pocieszyli się prędko, gdyż w chałupie u Skowrońskiego mieli cały skład.
Szli przez las. Było tu jeszcze ciemno i tajemniczo. Zrzadka odzywały się dziwnemi głosami ptaki. Pusto i przestronno było między wysokiemi kolumnami starodrzewiu. Szli bez drogi, według wytkniętego przez Janka kierunku. Rozruszał się i Gawarski. Dowodził, że w istocie może nawet jest lepiej, że nie przeszli za tym razem granicy, bo zdobyli doświadczenie, co przydać się może. Prócz tego mogą się umówić co do całego transportu z miejscowemi żydkami, na termin z dostawą do Miechowa.
— A ja jestem rad z jednej rzeczy — rzekł z zapałem Janek — oto, że do nas strzelali!...
— I że nie trafili.
— To swoją drogą, ale zawsze miło jest przejść przez taką przygodę.
— No, no, nie wiadomo, co jeszcze będzie tej nocy.
— A niech będzie, co chce. Mówię ci, Goworek,że zniedołężnieliśmy na tej emigracji.. Trzeba się będzie puścić na przygody. Trzeba trochę ognia podłożyć pod to krajowe życie. Co znaczy sama bibuła? Trza czasem i trochę hałasu...
— O tak, buntujmy ciemny tłum, wyprowadźmy o na ulicę, a on już pójdzie, gdzie mu się zdarzy: do pana oberpolicmajstra ze skargą na fabrykantów, albo pójdzie na sklepy żydowskie... Socjalizm zostanie — na bibule...
— O nie, kochany organiczniku! Ja teraz masy nie wyprowadzę na ulicę, ale co innego jest zebrać kupkę dzielnych chłopów i pokazać społeczeństwu, że i my egzystujemy w tej ojczyźnie. Przy nas Hurko nie powinien spać spokojnie. To będzie więcej znaczyło, niż wszelkie odgrażające się odezwy, które są drukowane za granicą, a wsypują się na granicy.
— Daj ci Boże powodzenia, ale tu w lesie na świeżem powietrzu, zapominałeś o pewnej zeszłorocznej dyskusji i o pewnej uchwale, która obowiązuje.
— Przyznam ci się, że ja dopiero w kraju przysłucham się, czego ta ziemia chce. Zobaczymy się nareszcie z tym proletarjatem. Co my tam wiemy? Co znaczą nasze uchwały?
Dyskusja toczyła się w tonie dość spokojnym przez cały las. Szli i szli, nie uważając na drogę.
Szli przed siebie. Zmęczyli się już nieźle, ale postanowili nie spocząć, dopóki się nie wydobędą z lasu. Nareszcie drzewa zmalały, zastąpiły je krzaki i odsłonił się szeroki świat.
Umilkli i stanęli, podziwiając.
Niebo zalewała purpurowa łuna. Nizko po ziemi i daleko, jak okiem zajrzał, słały się mgły. Z za horyzontu wydobywały się kłęby obłoków. Cały ich zastęp już wędrował po niebie. Mieniły się w oczach ich nieuchwytne barwy, przeistaczały się ich zarysy, przepiękne w każdym swoim bezkształcie. Jak smugi płomienia chyliły się nad ziemią dalekie, najdalsze, te, za któremi się taił jakiś niesłychany pożar. Przelewało się po niebie olbrzymie, niepojęte życie. Jego tajemnicza wola zapełniła przestworza. Coś się rodziło, powstawało, rosło, zmieniało się. Nieprzeparte było i wszechmocne to jego ku czemuś dążenie. Czekał, czekał na coś świat.
Nocne mgły leżały jeszcze precz, zasłaniając barwy ziemi swoją bladą, senną szarością. Martwo i obco słała się szeroka nizina. Był to cichy i przejmujący smutkiem obraz jakiegoś zgaszonego świata. Gdzieś tu i owdzie wynurzał się cień drzewa, mętny zarys dalekich budowli, gdzieś tam przeczuwało oko w tej pustce istnienie niewiadomych rzeczy, niewiadomego życia. Nużył i dolegał ten spokój — jak ciężkie, długie milczenie.
Niespodziewanie szybko wyjrzał z za krawędzi świata płomienny krąg. Spojrzał po ziemi i odmienił wszystko. Żywe, mówiące stało się oblicze ziemi, wyraziste, jak twarz człowieka. Obudził się świat i powstał ze snu. Wygarbiała się i prostowała płaszczyzna, odkrywały się lasy i wzgórza, zaznaczały się siedziby ludzkie, wielobarwne pola, płaty niwek, poplątane sznury miedz. Białe drogi zakreśliły się we wszystkie strony i metalowym połyskiem zagrała gdzieś daleko wstęga rzeki. Prześwietliły się mgły i odkryły wszystkie swoje tajemnice. Wyrosły nieprzeczuwane jeszcze przed chwilą wioski, zjawiły się na swoim miejscu całe doliny, całe dzielnice, skradzione oszukanemu oku. Rozszerzył się świat i stał się wielkim, prawdziwym.
— Będzie dzisiaj upał, czy czujesz, że słońce już grzeje?
— Czyś ty, Goworek, widział kiedy wschód słońca? Ja dopiero po raz pierwszy... Nigdy się nie spodziewałem, żeby to było takie...
— Nie, takiego wschodu nie widziałem... Ładne to jest, niema co gadać... Ale i spać chce się również.
— Nigdy w życiu! Teraz spać? Patrzaj! Przecie to wszystko tak wygląda, jakby cały świat był szczęśliwy, jak gdyby już nie było niczyjej krzywdy, niczyich łez, ani niewoli, ani przemocy. Jaka potężna ułuda! Cudne są te chałupki między drzewami... I ktoby powiedział, że i tam są ludzie głodni, skrzywdzeni, ciemni, źli, żyjący, jak zwierzęta... Patrzaj na ten biały kościołek. Dzwonią, naprawdę dzwonią! Słuchajże!
— Ależ słyszę.
— To na Anioł Pański. Słowo daję, że gdyby tu nie siedziała taka małpa, jak ty, co to nic subtelniejszego... to doprawdy zdjąłbym kapelusz.
— Owszem, nie krępuj się, zmów sobie pacierz, a jak przyjdziemy do tej wsi, to się wyspowiadaj. Może cię tu przyjmą na kościelnego! będziesz proboszczowi...
— Tak, widzisz, doktorze, są takie zasuszone mumje emigracyjne, co nie potrafią już niczego odczuć, co się nie mieści ani w minimum, ani w maksimum...
— Te rzeczy są właśnie w średnimum, gdzie operują podlotki i zakochani pięcioklasiści. Dziecko jesteś — zawcześnie ci na robotę krajową.
— To chyba tobie zapóźno. Trzeba ci było już zgnić na miejscu, gdzieś na strychu na rue Mouffetard przy pisaniu ostatniej broszury, która również, jak poprzednie, nie dojdzie nigdy do kraju... Ja już wolę, żeby mnie zastrzelono na granicy, niż...
— Obawiam się, że za często będziesz wspominał to strzelanie.
— Wiesz, stary, okropnie mi się nie chce kłócić. Czy nie można pogadać z tobą, jak z człowiekiem? Czegoś ty się tak zawściekł? Przecie powinniśmy się cieszyć...
— To też się cieszę. Ale dogryzania twojego mam dość! Jeżeli tak samo będzie tam w Warszawie, to wyobrażam sobie naszą wspólną robotę...
— No, zgoda! Ani słowa. Zgoda, rozumiesz? Nie chcę już...
Siedzieli i nie chciało im się wstawać. Cudnie, gościnnie, szeroko roztwierała się przed niemi ludna kraina. Wabiła, witała, wróżyła szczęście i radość. Tęsknym, smutnym, ale pełnym przebaczenia uśmiechem wypominała długie lata zapomnienia. Spowiadała się ze swego bólu, skarżyła się na przemoc, która depce jej pola, na niedolę, która zgina głowy ku ziemi. Domagała się przyrzeczenia, przysięgi. Żywym głosem mówić zaczęły pola, wioski, zalesione pagórki i równe łąki. Poważnie, spokojnie wypowiadał się las przeciągłym, rytmicznie rozkołysanym szumem igliwia. Skromnie, ciekawie, pytająco wyglądały z trawy główeczki drobnych kwiatków.
Wszystko wokoło ożyło i opowiadało dzieje rozmaite: szeptem liści, smugą mgły, barwą kwiecia, zapachem żywicy, piosenką ptaka, brzęczeniem owadu. Zasłuchała się dusza, zapamiętała się w niebywałem zapatrzeniu. Nie mogły się oderwać oczy od żyjącego obrazu ziemi. Myśl szukała usprawiedliwienia, wykrętu przed tajemniczym wyrzutem, który zjawił się niespodziewanie i zabolał. Znienacka, w prostem przypomnieniu spadło brzemię dawnych, zbieranych w ciągu lat, pół myśli, pół pragnień, niewyraźnych postanowień, zagadkowych żalów. Nazwały się po imieniu ulotne chwile i dziwne nastroje, które zdarzały się, mijały, wracały — tam, wówczas. Z ulgą odetchnęła pierś.
Przyszłaś nareszcie, chwilo rozumienia!
Długo spoglądali w milczeniu przed siebie, nie patrząc na nic, a widząc wszystko.
I ukoiła się ich tęsknota, którą dźwigali oddawna nie wiedzący — tęsknota za ziemią rodzoną.
Janek miał jakby łzy w oczach, a Gawarski, który we wszystkiem był teoretyczny, spostrzegł, że dopiero teraz w jakiś dziwny sposób zrozumiał pewną zawiłą sprawę, której swojego czasu poświęcił ogromną ilość myśli, irytacji, dyskusji, artykułów, referatów. Oczywiście, rozumiał ją i przedtem. Oczywiście, nie jest jakimś Jankiem, który żyje wrażeniami, ani malarzem, który ma rozum w oczach. Ale — ale nie mógł nie przyznać (przed sobą samym i uczynił to bez żadnej specjalnej przykrości), że owo dawne rozumienie było żadne, wobec tego, które (licho wie dlaczego) wyjaśniło się w nim tak niespodziewanie, bez żadnej widocznej [logicznej!] przyczyny. Był gotów do odparcia ataku entuzjazmu, który powinien był lada chwila wybuchnąć w Janku. Był gotów w razie jakiej zaczepki powtarzać wszystko dawne. Ale w starem archiwum partyjnej mądrości dokonała się jakaś rewolucja. Odbyło się szybko jakieś tam podejrzane głosowanie, czy „zamach stanu“, jednem słowem, jakieś niesłychane warcholstwo... Nie odczuwał jednak ani oburzenia, ani niepokoju. Był rad, a co do naukowego uzasadnienia tego przewrotu, to odłożył je czemprędzej na czas późniejszy.
Janek był zadumany i milczał. Siedzieliby tak, niewiadomo jak długo, gdyby nie zjawiła się przed niemi mała, skulona postać, dźwigająca na plecach w nędznej płachcinie olbrzymi pęk chrustu.
Babina patrzyła na nich ze zdziwieniem i przestrachem.
— Proszę pani! — odezwał się Gawarski — gdzie tu droga do Czatkowic, do wsi?
Babina wlepiła w niego osłupiałe oczy.
— Zbłądziliśmy w lesie. Pani przecie tutejsza?
Baba westchnęła ciężko i pośpiesznie podreptała precz. Po chwili znikła za krzakami.
— Głucha, czy co?
— Nie zrozumiała. Któż mówi do takiej baby „pani“. Myślała, że jakie warjaty, albo że z niej kpią.
— To trzeba ci było się odezwać. Na „ty“, czy jak tam się po polsku mówi do chamów...
— Chodźmy za nią.
Zerwali się i po paru chwilach dogonili babę. Zanim jednak zdołali przemówić do niej słowo, kobieta zrzuciła z pleców wiązkę i rzuciła się w krzaki.
Stanęli i długo patrzeli na siebie.
— Co jej jest? Przecie nie wyglądamy na zbójów...
— Kto to wie...
— Dziwne tu obyczaje...
Postali i poszli pierwszą lepszą ścieżką szukać języka. Albowiem Janek stracił całą pewność kierunku i nawet już się tego nie wstydził. Zbierał po drodze kwiaty i układał w bukiet, pośpiewując. Zostawał w tyle i bynajmniej mu się nie śpieszyło; kiedy zaś dogonił towarzysza, było to już na szosie, która jakoś niespodziewanie przecięła im drogę. Gawarski stał opodal i z zadartą głową patrzył pilnie na tabliczkę, przybitą wysoko na słupie. Dziwnie niewyraźną miał minę.
— Chodź no tu prędko; w oczach mi się troi bez okularów. Nic nie widzę. Tu jest coś napisane... ale nie jestem pewien...
Janek spojrzał, postał chwilę nieruchomy i, odwracając się do towarzysza, rzekł zmienionym głosem:
— Wiesz, co tu stoi napisane?
— Lubię takie pytania. Mów raz, co jest, do wszystkich djabłów!
Na to Janek położył mu dłonie.na ramionach i wydeklamował:
— W Wolbrom diewiat’ wiorst...
— No tak, dobrze, ale cóż to znaczy w takim razie?...
— To znaczy, że jesteśmy w kraju!
Tu padli sobie w objęcia i ucałowali się, czego nie czynili już może ze sześć lat. Poczem, odwróciwszy się przodem do Wolbromia, pomaszerowali szosą bez zbytecznych bagażów i lekkim krokiem, obdarci i unurzani w błocie, ale z radością i dumą. Janek odrazu zaintonował „L’Internationale“ rozgłośnie i pięknie, a Gawarski za nim, jak zwykle, fałszywie i głucho...
Tak im się zaczęło wesoło od samego progu w tym tak zwanym „kraju“. Potem — różnie bywało...
W duszną noc lipcową na zgiełkliwej i zapchanej śpieszącym się tłumem stacji kolejowej odszukały go niezmordowane węszące oczy szpiclowskie. Z niezwykłemi ostrożnościami obsadzono natychmiast wszystkie wyjścia, peron, zatelefonowano po samego naczelnika, bo tak sam kazał w razie czego.
Nareszcie — nareszcie.
Po pod olbrzymiemi drzwiami II-ej klasy przechadzają się nerwowo jacyś panowie. Oto jeden zapala papierosa, oto drugi wczytuje się w jakiś cyrkularz, przylepiony na ścianie, trzeci stoi przy bufecie, czwarty siedzi na kanapie i zdaje się drzemać...
A on widzi ich wszystkich, widzi już oddawna, co się dzieje wokoło.
Obliczył już dawno szanse wszystkich wyjść, wymierzył siłę każdego z pilnujących. Nie można... Przed chwilą można jeszcze było próbować, teraz już za późno. Pociąg odszedł, na sali przerażająca pustka, na peronie pustka, przed stacją pustka...
Przyszedł kres — snać przyszedł...
Z niezmiernym wysiłkiem woli bada przez moment na pamięć zawartość swego pugilaresu — kieszeni.
Do której kieszeni należy sięgnąć, ażeby zniszczyć... Co może kogo kompromitować, jaki świstek czy szpargał. Z bezbrzeżnem zadowoleniem przyszedł do przekonania, że tym razem nic jakoś nie ma przy sobie, oprócz notesu, zapisanego hieroglifami własnego wynalazku, niepodobnemi do rozwikłania dla nikogo.
Co za rozkosz! Tak bo się nie chce myśleć, tak się już o niczem nie chce myśleć.
Walizki z bibułą się nie liczy. Co komu może zaszkodzić bibuła? Tyle, że będzie strata...
Wszystko gotowe. I na co te draby jeszcze czekają? Wszystko gotowe. Będzie wypoczynek. Nareszcie—nareszcie!
Czy to nie wszystko jedno? Na miły Bóg!... Choć szczególny, szczególny traf...
Wyprawiali go wszyscy od trzech miesięcy.
— Za granicę — za granicę — w góry...
Na taternika go chcieli wykierować!... Słyszane rzeczy?
— Żebyś się tu nam przez cały rok nie śmiał na oczy pokazywać! Za granicę!
— Ciupasem cię odstawim...
— Co?! Ty jeszcze tutaj? I w Warszawie?! Wysiadujesz po kawiarniach? Chcesz, żeby cię z ulicy wzięli?
Znudziła mu się wreszcie cała ta naganka, zebrał się i zdecydował.
Nawet, o dziwo, dali mu pieniądze na drogę. A zarazem walizeczkę bibuły i parę zleceń do Częstochowy i kilka wiadomości do Zawiercia i coś nie coś do Sosnowca. Przecie po drodze...
Co prawda, odzwyczaił się już od wszelkich wypoczynków, zato przywykł, jak filister, do swoich pantofli, do rozjazdów, do coraz to nowych noclegów, do czujności ustawicznej, do przygód... W ostatnich czasach zrobiło się zresztą koło niego trochę zanadto ciasno. Wykurzyli go z Warszawy, w Częstochowie uciekał po prostu w biały dzień po ulicy od pogoni, w Dąbrowie przemknął się po nocy przez obławę, nastawioną na domek, w którym mieszkał i nadwyrężył sobie nogę, spuszczając się po ciemku z jakiejś hałdy... Niedługo zagrzał miejsca w Wilnie, bo trafem spotkał się oko w oko ze znajomym szpiclem, który takiego alarmu narobił w cichej stolicy Litwy, że cichaczem po nocy na piechotę musiał opuścić to miasto.
Nie pomogły najniemożliwsze przebierania aż do cylindra włącznie, nie pomogło golenie i zapuszczanie brody, bindowanie wąsów — poznawali go wszędzie.
Ostatecznie przez parę miesięcy wył z nudów w jakichś okropnych Suwałkach, orząc dziewiczą glebę tamtejszych stosunków. Tam też z nudów zaczął kaszlać, chorować, położył się raz na tydzień, położył się drugi — na trzy tygodnie.
Partyjni lekarze rozebrali go do naga, przewracali go przez godzinę po twardej kanapie i robili miny tak poważne, jakie tylko potrafią wyrabiać doktorzy młodzi, niezepsuci przez praktykę.
— Wyjazd. Najlepiejby było do Reinerz.
— Czy nie do Meranu, kolego?
— Reinerz, kolego. Czyż nie czytaliście w ostatnim zeszycie „Czasopisma lekarskiego“?
— Meran, kolego. Czytajcie 6-ty zeszyt „La clinique“, profesor Delavallier w obszernem studjum...
— Za pozwoleniem, u wszystkich djabłów; gadacie, panowie, jak nad łożem Rokfellera...
— A więc Zakopane.
— Tak. Przedewszystkiem powietrze.
— I porzucenie wszelkich, wszelkich spraw.
— Wypoczynek absolutny!
— Wycieczki w góry...
— Byle nie za forsowne.
Nie tak to łatwo „wyciec“ w te góry. Oto pan z bufetu podchodzi szybko do pana z papierosem. Gadają coś gorączkowo. Już się nawet nie ukrywają. No — trza będzie wstawać, trza będzie iść, a szkoda.
Kanapa stacyjna o obluzowanych sprężynach, wydawała mu się błogo wygodną. Niepomna na nic bierność, rozkosz niemyślenia o niczem owładnęła nim całkowicie. Z przyjemnością, wyzwolony od wszelkich trosk i zabiegów, przypatrywał się zdenerwowanym panom, bukietom makartowskim na bufecie, wypchanej sowie, sterczącej między butelkami, lampom elektrycznym, żelaznym belkom sufitu... I błogo mu było pomyśleć — że odtąd od tego momentu, kiedy wyrzekną nad nim sakramentalne „pożałujtie“ — będzie na długi nieokreślony czas uwolniony od wszelkich zamiarów, planów, od wysiłków obmyślania i od wysiłków wykonywania...
Nie ruszyć palcem — co za rozkosz!
Teraz dopiero w ciągu tego kwadransa biernego oczekiwania uwierzył w to, co mu oddawna, aż do znudzenia powtarzali towarzysze, towarzyszki, lekarze...
— Tak jest, zmęczony jestem, zagnany jestem, jak wilk ścigany przez trzy dni i noce... Widać, że już nie mogę, inaczej cośbym jeszcze radził, a przynajmniej się denerwował.
Siedział i zdawał się drzemać. Spokój ten denerwował w niemożliwy sposób szpiclów. Jasnem było jak dzień, że on się na wszystkim już od dawna poznał że każdego z nich oddawna ebserwuje. I żeby jakieś poruszenie, żeby choć cień zdenerwowania, żeby bodaj ten zwykły u przyłapanego ruch do kieszeni, coś zniszczyć, coś podrzeć...
— Coś on zamyśla, coś on knuje; pilnuj-że się jeden z drugim, ani kroku ode drzwi — nakazuje szeptem „starszy“.
— Na każdy ruch zważać; jak tylko sięgnie do kieszeni, chwytać za ręce! Pocichu, bez skandalu, a trzymaj mocno... Ten może strzelać...
I niepokojąc się coraz bardziej, biegł do telefonu naglić naczelnika.
— Już jadę... Co on?
— Siedzi przyczajony... ale nic niewiadomo...
— Co pan myślisz?
— Myślę, że będzie strzelał, to gruba ryba...
—Żywym brać — może się otruć, uważać, uważać! Na ręce patrzeć!
— Uważamy — tylko trzeba prędzej, na miłość Boską...
— Za kwadrans będę.
W bufecie służba szczękała talerzami, łyżeczkami; przez salę przejdzie ciężkiemi krokami tragarz w niebieskiej bluzie i w olbrzymiej pustej halli rozgłośnie stukają grube buty. Jakiś kolejarz, pełniący nocną służbę, podejdzie do bufetu zakropić się kieliszkiem.
— Czystej...
Wypije, a zakąsując obejrzy się ostrożnie po za siebie na kanapę, kędy siedzi tajemnicza figura. O obławie wiedzą już na całej stacji. Wiedzą w telegrafie, w kasie bagażowej, w ekspedycji. Szepczą urzędniczki, szepczą — sensacja. Coraz to któryś przemknie sę przez salę i znika wraz ze swojem rozciekawionem i wystraszonem spojrzeniem.
Moment zniecierpliwienia. Na cóż oni czekają? Aż sam podniesie się i odda im się w ręce. Aż powie — bierzcież mnie raz... Przecież już dosyć komedji. Udało się wam nareszcie. Udało się, to bierz, trzymaj...
Moment gwałtownego ocknienia — jak błyskawica wystrzeli myśl; omamienie, nerwy. To się zdarza: niema szpiclów, niema obławy, niema nic; halucynacja zmęczonego mózgu i nic więcej. Wstać a5ść — wstawać a iść. Nikt nie zatrzyma...
I znowu spokój, znowu półuśmiech omdlenia.
Czy to nie wszystko jedno. I chce mu się ziewać, ziewać...
Nagle głuchy grzmot wypełnił przestrzeń, zadudnił pod sklepieniem i ucichł nagle, skonawszy w przejmującym syku po kątach sali.
I zaroiło się od ludzi. Jakby kto piaskiem sypnął — potok zgiełkliwy, niepowstrzymany wtargnął potrójnemi drzwiami. Idą, biegną, śpieszą zdyszani; pakunki, worki, walizy; kobiety, dzieci — nawoływania. Gromady objuczonych tragarzy w niebieskich bluzach... Lecą w pośpiechu, potrącają się, prześcigają, jak w popłochu, jak w ucieczce.
Pociąg od granicy...
Przez sekundę patrzał szeroko rozwartemi oczyma na niepojęty tłum... Patrzał, jak we śnie, nie rozumiejąc...
I buchnie nagle przytłumiony płomień pożądania.
Rozprostuje się w mgnieniu oka stalowa klinga woli i obudzi się siła... A olśniewające błyskawice nadziei poderwą go, poniosą i w każdem uderzeniu zdyszanego serca wołają: śpiesz się! śpiesz!
Utonął w zgiełku, zmieszał się z tłumem, wrósł w szarzyznę ludzką i dał się nieść, nieść...
Oto drzwi — oto drzwi...
Trzy stłumione melodyjne uderzenia zegara zbudziły starego. Poznał, że sen już nie przyjdzie i cierpliwemi, przyuczonemi do cierpienia oczyma wpatrzył się w ciemność. Długo leżał bez ruchu, ciężko jak zawsze dysząc i zwłóczył z chwilą pierwszego myślenia, udając przed samym sobą senność i zapomnienie wszystkiego. Lecz blizko, blizko, tuż o krok stały w ciemności ukryte, zaczajone myśli, wypoczęte, gotowe każdej chwili rzucić się nań.
Czuł całą ich gromadę, tłumem zapychającą ciemny pokój. Wiedział naprzód, które stoją na przedzie, tuż obok łóżka, wiedział, które stoją w środku, ukrywając się w ścisku i w ciemnościach, widział i te najokropniejsze, czające się pod ścianami i jeszcze dalekie, te, które jednak po nie długim czasie przecisną się zwycięsko po przez skłębioną ciżbę myślenia i staną tuż, tuż, rozsiądą się na łóżku, przygniotą mu starą pierś brutalnym ciężarem i będą mordować, będą dusić pastwić się, pastwić...
Krótka przerwa między wspomnieniem snu a pogodzeniem się z jawą. Nieskończenie mała chwilka czekania.
I oto stoi już przed oczyma duszy jeden z ostatnich dni długiego, długiego życia. Co za nieutulony, łkający smutek... A oto tam i blizko i niezmiernie daleko i prawdziwy i zda się nie nieprawdopodobny, ów pierwszy zapamiętany na całe życie dzień świadomości, pierwsza dziecinna myśl, pierwsze wspomnienie dziecka...
Jakże prędko wypełniło się życie i oto go już niema — niema. Rzecz nie do wiary! Ale przyuczona wprawna pamięć, liczy dni, miesiące, lata, wywołuje potoki wydarzeń, rzeczy widzianych, rzeczy przeżytych i do samej głębi znajomych.
Dzieciństwo, czasy szkolne, młodość, oto on straszny rok, oto lasy i echa wystrzałów i piekący żywy ból w ramieniu i oto więzienie na zamku lubelskim i oto szerokie stepy Sybiru i oto długie, nieskończone lata Sybiru i płomienne uczucie w pustej i nędznej z okrąglaków ustawionej chacie, jedwabiste złote włosy i rozkochane i zawsze smutne oczy. Płacz stary, płacz... A oto pierwszy szczebiot dziecięcia i radość, jaka radość... Płacz stary...
Teraz urywają się łzawe wspomnienia. Minęło i znikło wzruszenie i tkliwość. Zacięły się usta w gniewie, zmarszczyło się czoło. Jest już, przyszedł dręczyciel.
Co za złe, zacięte oczy. Wstrętne oczy. Jak okropne podobieństwo do cudnych, smutnych oczu Jadzi. I takie złe i w gniewie jakie bezczelne... potwór, wyrodek!
Nie żałuję go, nie żałuję tego, co zaszło. Przekląłbym jeszcze raz, jeszcze dziś zaraz. Bodajby...
I wielki, niepowstrzymany gniew, sprawiedliwy gniew ojcowski porwał go, ścisnął za serce, zatamował oddech, buchnął krwią do głowy, kurczem zwarł gardło. l porwał się stary z poduszek i zaniósł się w strasznym kaszlu. To już koniec — pomyślał — to już koniec, dusi mnie. Boże miłosierny, dusi, dusi...
W pokoju światło. Stary przymyka oczy i rzęzi i chrapie i chwyta uciekające wciąż powietrze.
Powoli uspakajał się pod kojącem zimnem okładów na chorem sercu, wypoczywał, czując koło siebie troskliwe krzątanie się. —
Niech brat usiądzie, lekarstwo.
— A możeby już zaczekać do rana?
— Nie można, doktór kazał.
Co za straszna gorycz. Co za bezlitośne pragnienie.
— Wody? Brat żartuje. Woda — to trucizna. Sto razy mówił doktór.
— Lodu... choć grudkę — jęczał stary.
Oddech staje się głębszy, spokojniejszy; półgłosem mówi coś siostra. Nie słucha, ale rad dźwiękom głosu ludzkiego. Poczciwa ta stara, poczciwa...
— Idź już, idź spać siostro, dobranoc.
— Posiedzę jeszcze, spać mi się nie chce. Poczytałabym, dobrze?
— Idź siostra spać, dosyć tego markowania!
— Dobranoc.
Znowu cisza, martwa, śmiertelna, nie do wytrzymania dla człowieka żywego. W tej naprężonej ciszy taiły się po ciemnych kątach pokoju przejmujące szepty i głębokie, bolesne westchnienia. Wyczuwało się w niej obecność tajemniczego jakiegoś, niewidzialnego ducha, budziło się w duszy oczekiwanie na coś niezwykłego...
Były momenty, kiedy poprostu strach chwytał starego pana. Gotów był jak dziecko wołać, by się kto zlitował i przyszedł do niego. Wiedział, że na jego głos roztworzą się drzwi i ukaże się na progu siostra Ignacja, że za chwileczkę rozpocznie się cicha rozmowa o rzeczach codziennych, zwyczajnych, o sprawach nudnych i nikogo w istocie nieobchodzących, taka właśnie, która najmilej skraca noc bezsenną i odgania wszelkie myślenie.
Jednak nie wołał. Leżał nieruchomy, zamykając powieki, aby za chwilę otworzyć je i przy mętnem świetle świecy zobaczyć: zielony piec, czarny portret dziadka, komodę, świecącą bronzami i wysoką staroświecką lampę, stojącą na niej we włóczkowym kołpaczku.
— Wszystko już było, wszystko, i dziś niczego już niema, nic się już nie stanie. Czas odchodzić, czas umierać. l przecie umieram, nic innego nie czynię od roku. Byle prędzej. Ot, gdyby tak teraz, zaraz. O, cóż za okropne znużenie...
Na jeden moment tylko jakby zapomniał się, jakby zadrzemał, na chwileczkę stanęło myślenie.
A gdyby się ocknął, już stała zmora.
Znajome, codziennie całemi godzinami przeżuwane gorzkie myśli poruszyły się i poszły utartemi szlakami, nie kierowane, poszły same przez się, automatycznie. Zaczął się codzienny dramat myślenia, zawsze o jednem i tem samem i zawsze jednakowo krwawiący ból towarzyszył każdej odsłonie dramatu.
Ileż tysięcy razy odegrał się ten dramat wspomnień w ciągu piekielnych ostatnich pięciu lat?.
Za parę tygodni minie właśnie piąty rok, a zacznie się szósty od chwili, gdy późnym grudniowym wieczorem zjawił się niespodziewanie syn marnotrawny. Wszedł od ogrodu, cichaczem i stanął w progu przemoczony, zsiniały, zbłocony i obdarty, iście widmo nocne, iście jakby wiekuisty, wcielony przykład nieposłusznego, przez sam los ukaranego syna.
Jakże go było nie przygarnąć, i nie przytulić? Głupie serce ojcowskie...
Głupie, słabe serce starego człowieka... I ta na niczem nieoparta, porywcza nadzieja: będzie dobrze, przebaczyć, zapomnieć...
A oto już od pięciu lat codzień powtarza spóźniona trzeźwość i niewczesny rozsądek: trza było odepchnąć, trza było serce ścisnąć i surowym głosem mówić, jeśli na surowość sił nie stało. Było dać nocleg, dać pomoc, jakby się je dało obcemu w potrzebie, w niebezpieczeństwie, jakby się pomogło wrogowi. I więcej nic i więcej nic. A teraz już zapóźno...
Stała się rzecz straszna, nie do odrobienia, nie do powetowania. Zerwały się wszystkie wiązadła i skończyło się wszystko. Nawet sama śmierć nie dzieli tak ludzi, jak ich rozdzielił ten jeden dzień z przed pięciu lat. Tylko dwadzieścia cztery godziny wytrzymał pod ojcowskim dachem. I poszedł znowu precz w czarną noc zimową, w wichurę i deszcz, nie obejrzawszy się nawet, z zajadłością, z nienawiścią w sercu, mszcząc się na starym ojcu...
Straszny wieczór. I chociaż codziennie wspomina go, czuje dreszcz przerażenia, gdy żywiej ukażą mu się zdarzenia tego dnia. Pamięta je, jakby się to działo wczoraj.
Pamięta ten obmierzły, djabelski, przenikliwy głos:
— Niechże mnie tedy ojciec poprostu wyda tutejszemu żandarmowi. Toby była konsekwencja. Toby była..
Więcej już nie dosłyszał. Uderzył go. Tak — uderzył. Miał prawo. Jako ojciec i jako obrażony człowiek. Miał prawo. Lepiej było powstrzymać się, lepiej było wyjść z pokoju. Trzeba było w milczeniu spojrzeć mu w oczy. Trzeba było...
Tysiące sposobów uniknięcia straszliwej sceny wskazywały mu rozpamiętywania. Po tysiąc razy odrzucał czyjeś, niewiadomo przez kogo podrzucane mu do sumienia oskarżenie...
I po tysiąc razy utwierdził się w niezbitem przekonaniu: miał prawo.
Bo co za szatańska złośliwość, co za sztuka w. szarpaniu za wnętrzności przeciwnika — ojca! Co za świętokradzkie, chamskie grzebanie się w sumieniu. Wierzono przecie dawniej, że piorun strzela w takich synów!.
Co za czasy, co za niezrozumiałe obmierzłe czasy! Chełpił się bezwstydnie, że takich jak on jest już na tysiące, że siła ich rośnie z każdym dniem. To znaczy — tysiące oszalałych w cierpieniu ojców; tysiące matek, wpędzonych do grobu! Zguba idzie na kraj, na najświętsze wspomnienia, na najświętsze cele, dla których tyle krwi... To znaczy — wdeptanie w błoto męczeńskich grobów, obdzieranie z uroku i zasługi tysięcy trupów ofiarnych i tej bezmiernej przepaści cierpienia całego narodu!
— Mieli rozum chłopi, że się nie dali nabrać na to powstanie...
O, jakże żałuje, że odrazu na miejscu w łeb mu nie strzelił — ojcobójcy... Zarażone wścieklizną zwierzę... Gadzina jadowita...
Komuż służy ten ich jad? Ciemnej hordzie hołoty, która gotowa rabować kościoły. Wodzowie tłuszczy, kapłani motłochu, nędzni apostołowie bez czci i wiary...
— A między nimi mój syn, mój syn rodzony...
Patrzał od dzieciństwa na mój stosunek do ludzi, do chłopów-sąsiadów, do parobków...
Czyż nie nazywano mnie w całej okolicy demagogiem, zdrajcą sprawy szlacheckiej, który psuje ceny na robociznę i podłogi wprawia po czworakach?..
Czy widział, bym kogo skrzywdził, bym człowieka swego kiedy uderzył? Czy widział, by kiedykolwiek odszedł ze dworu niezaopatrzony żebrak wędrowny?
Szczenię ślepe i bezrozumne, a już kąsające, już wściekłe...
I ta nienawiść, którą od dziecka, od pierwszej już klasy oddychać musiał. Nauczył się nienawidzieć i tylko nienawidzieć i zbrakło rozumu, któryby go ostrzegł, O, cóż za szatan kształtuje dusze nowego pokolenia!...
A gniew męczył, gniew dusił, wyczerpywał i bolał. O jakże bolał!...
Przecie to syn, przecie...
Gdzieś daleko, za burzliwą chmurą gniewnego myślenia słały się wabiące, ciche myśli, serdeczne, tkliwe. I otwierały się ramiona i westchnienie wyrywało się z piersi...
Nie do uwierzenia dawne czasy... pocoście były? Pocożeście przyszły teraz w przypomnieniu? Drwić? Urągać?...
Lata spokojne, bez pragnień, bez trosk, kiedy wypłakały się już wszystkie łzy, kiedy przeminęły wszystkie żale — lata pogodnej życia jesieni...
W odzyskanym dworze praojcowskim, na wsi cichej, polskiej, która przetrwała nawałnice i klęski.
Ze starego sadu dobiega szczebiot dziecięcy. i okrzyki wesołej zabawy — o czasy umarłe, o lata szczęśliwe...
Cisza w duszy, w myślach spokój i pokora przed losem i wyzbycie się pragnień dalekich i wdzięczność za każdy upływający dzień.
Pogodna życia jesieni... Siłą woli, przemocą odrywa się myśl od kuszących obrazów, wstrzymuje się i więźnie pod powieką łza...
Święty, wielki, prawy gniew odgania precz wszystkie złudy, wszelką słabość. I znowu przeklina, znowu wzywa słusznej pomsty, kary sprawiedliwej.
O jakże często wszystkie siły zbierać musiał, o jakże musiał się bronić... Jak wyćwiczył myśl i wyobraźnię, w jakiem niezmordowanem pogotowiu całej pamięci trzymać musiał straszne obrazy, by puścić je, jak zajadłe psy ze smyczy natychmiast, gdy tylko w starem sercu odezwie się żałość i słabość i gdy niedosłyszalnie cichy głos rozpocznie swoje zdradzieckie szeptania.
Zdarzały się momenty, kiedy widział go, jakby oczyma żywemi: oto krząta się kędyś koło swojej sprawy tajemnej, wśród przygód i niedostatku, oto ścigany przez szpiegów, niepewny chwili, niema gdzie ukryć skołatanej głowy, oto otaczają go już, chwytają — ujmują — gdzieś w mrocznych zaułkach dzielnicy robotniczej, samotnego, opuszczonego przez wszystkich i prowadzą i wloką, wloką... do jedynego domu, jaki mu pozostał na świecie, do więzienia — na długie lata...
I czy w takiej chwili pomyśli on sobie o ojcu, który go przeklął i o domu ojcowskim, skąd go wygnano w noc zimową, w deszcz i szarugę, kiedy nawet psa nie godziło się...
Czasami niespodzianie rozbrzmiewał w ponurej ciszy rozmyślania głos kategoryczny, nakazujący:
I co ty wiesz o nim, stary człowieku? Co wiesz o jemu podobnych? Cóż powiesz, gdy przyjdzie chwila, gdy spadnie ci z oczu bielmo uprzedzenia i tam w tej wstrętnej nauce, prawdę zobaczysz? Co będzie. gdy i takiej chwili nie oszczędzi ci życie? Czemże odkupisz winę, gdzie szukać będziesz syna? I jakże mu to wszystko powiesz? Jako ty ojciec ukorzysz się i przebaczenia żebrać będziesz?
W bezsenne noce, kiedy myśli kłębią — się, kłócą, kiedy w umęczonym mózgu powstają rzeczy niepodobne, o których jak o przywidzeniu sennem myśli się potem za dnia białego, kiedy to ze zgrozą i lękiem wpatrywał się w potworną zmorę: z odmętu myśli wyłaniała się ona, walcząc z resztą zdrowego rozsądku. Niejasna i jeszcze zamaskowana długo zwodziła zmęczoną myśl, ubierając się w postacie znajome i drogie sercu, otaczając się obrazami z przeżytej przeszłości.
Patrzyła nań smutnemi oczyma towarzyszy powstańców i towarzyszy katorżan. Spływała w cichem szeptaniu wieczornych rozmów więziennych...
Unosiła się chmurami, jak gęsta mgła ponad ponurem milczeniem wsi polskiej, głuchej na błagalne odezwy, ponurej wobec rozkazów, mściwej po klęsce...
Jak żałobna czarna rama otaczała krwawe obrazy.. Rozpaczliwe odwroty ze wszystkich pól bitew... Rozbestwienie piekielnych potęg przemocy... Łuny pożarów, stosy trupów, szubienice i przepełnione turmy...
Ubierała się w żałobny welon i w tragicznej zadumie stawała nad grobami i łkała zgnębiona pierś... Aż, zrzucając wszelkie maski, wybuchała szyderczym, bezczelnym śmiechem: z trupów, z ofiar, ze zgliszczów, drwiła słowy dobitnemi, po chamsku, pyszniła się, depcąc po mogiłach, potrącając rozwleczone po szerokich polach kości.
A wtedy dawny gniew i dawna zaciętość powracały do serca i uspakajały złudzone przez zmorę myśli. I znowu przekleństwo zawisało nad głową wyrodnego syna.
Cicho płynęły długie godziny nocy grudniowej. Bez poruszenia leżał stary pan i myślał, myślał bezsenny. O niczem innem nie myślał przez lata ostatnie. Odkąd sprzedał majątek, niemiał żadnych interesów, ani kłopotów. Sprzedał rodowy, dziedziczny majątek umyślnie, bez żadnej potrzeby; sprzedał go źle, sprzedał pierwszemu lepszemu, na złość, jakby mszcząc się na kimś.
Po co utrzymywać tę ziemię, po co ją kochać, myśleć o niej, troszczyć się i kłopotać, kiedy niema komu jej zostawić? Kiedy niema syna-dziedzica, dla którego by się czyniło meljoracje, sadziło drzewa,stawiało monumentalne budynki, po co i na co? Niema syna — niech idzie w obce ręce ukochana pradziadowska ziemia... Niech djabli biorą starych przyjaciół sąsiadów, odwieczne stosunki, ukochane przyzwyczajenia...
Przeniósł się do miasteczka powiatowego, kupił domek ze starym ogrodem i czekał śmierci, nic nie robiąc, żyjąc z dnia na dzień i codzień zapytując się ze zdumieniem, pocóż on jeszcze żyje? Czy dla tej męki myślenia i wspomnienia? Czy dlatego, żeby doczekać jeszcze jednego takiego dnia, jak ów dzień ostatniego spotkania z wyrodnym synem?
Choroba serca, dręcząca go coraz bardziej, coraz nieznośniej z każdym dniem, upewniała go, że kiec blizko, że niedaleka godzina, kiedy skończy się wszelkie udręczenie, urwie się myślenie że zniknie na wieki wieków widmo wyklętego syna. Wierzył, że śmierć w nicość zamieni cały ogrom przeżytego cierpienia. Cieszył się, że tam, po tamtej stronie grobu rozpościera się morze ciemności. Gdyby mógł uwierzyć w jakiś dalszy pozagrobowy ciąg świadomego istnienia, przeklinałby śmierć, tak samo, jak przeklinał życie. Dusza, umęczona do niewytrzymania, domagała się nicości, marzyła o nicości.
W tem marzeniu, które było jedynym jaśniejszym promykiem w jego duszy, usypiał powoli, zmęczony codzienną nocną walką z widmami myśli, usypiał, jak po odbyciu codziennej pracy w jarzmie usypia niewolnik, czując na obolałym grzbiecie wszystkie codzienne batogi dozorców.
W trzecim pokoju z gazetą w ręku czuwała przy świecy siostra Ignacja. Znużonemi oczyma wodziła po papierze, cicho przewracając stronice zadrukowanej płachty pustej i nudnej, jak pustym i jałowym był czas ówczesny.
Co parę minut odrywała oczy od czytania, odkładała gazetę i wsłuchiwała się w ciszę nocną, bacznie wpatrzona w nie domknięte drzwi. Piękne oblicze starej niewiasty przybierało w takich chwilach wyraz bezgranicznego ukochania. Tak patrzy człowiek rozmodlony na wyobrażenie swego bóstwa...
Siostra Ignacja, wsłuchując się w ciszę nocną, zrywała się co czas pewien z posłania, gdy z pokoju chorego dobiegło głośniejsze westchnienie i pracując .. wyobraźnią starała się przeczuć, czy nieszczęsny stary człowiek pragnie jej towarzystwa, czy też woli być sam. Gotowa śpieszyć każdej chwili z czytaniem, lub z pogawędką, spędzała tak wiele nocy na czuwaniu, szczęśliwa, gdy mogła choć czasami swoją osobą odpędzić troskę od bezsennego łoża.
Wogóle, żyjąc pod jednym dachem od lat kilkunastu, rozmawiali ze sobą bardzo mało. Ludzie postronni zwykle mawiali, że dwoje starych nie lubi się wzajemnie i że tylko wskutek czysto zewnętrznych okoliczności żyją pod jednym dachem.
W ich wzajemnym stosunku od trzydziestu kilku lat, od chwili pierwszego poznania tkwiła tajemnica, nieznana światu, wiadoma dobrze tylko im obojgu. Kiedy młody pan Jan Niemczewski szedł do powstania, był on narzeczonym starszej siostry panny Ignacji. Odtąd datuje się jej dramat życiowy. Z tą tajemnicą w sercu przetrwała ona straszny rok powstania, sąd wojenny nad ukochanym człowiekiem i rozstanie na długie, długie lata. Była aniołem pocieszycielem zbolałej siostry. Ona to stanęła mężnie do wojny z całą rodziną i po kilku latach wywalczyła dla siostry pozwolenie na wyjazd na Syberję do narzeczonego, który, skazany na piętnastoletnią katorgę łamał rudę w kopalniach Nerczyńskich. Odtąd żyła tylko listami z Syberji, cała oddawszy się opiece nad losem tych dwojga. Przesyłała im pieniądze, książki, gazety, pisywała nieustannie listy i sprawiła to, że pomimo oddalenia i rozłąki rozpoczęło się między ich trojgiem pełne uroku i czaru wspólne pożycie, niepodzielna wspólność wszystkich cierpień, tęsknot, marzeń i myśli.
Czas upływał. Piękna i bogata panna Ignacja zniechęcała wszystkich konkurentów, którzy przez dziesięć lat napróżno cisnęli się do niej, wabieni tajemniczym niezwalczonym urokiem, bijącym od tej pogodnej i smętnej postaci. Niedostępność jej i brak wszelkiej nadziei pozyskania jej serca, oraz posępna, tajemnicza piękność, przyciągały do niej serca ludzkie i niejeden dramat, niejedno poszarpane na zawsze serce zostawiła w swem życiu smętna panna Ignacja.
Takie przepiękne, zawarte w tajonym smutku postacie nie były rzadkością w tych żałobnych czasach. Po samotnych posmutniałych dworach wiejskich żyły we łzach i rozpamiętywaniach narzeczone, wdowy, których jedynem marzeniem było odszukać kiedyś grób ukochany, zagubiony między tysiącami, rozsypanych po polach bitew mogił powstańczych. Żyły w tęsknocie beznadziejnej dziewice, czekające na powrót kochanków z Sybiru, marząc o tym niepewnym dniu, kiedy po latach spotkają się z narzeczonym, staną już posiwiali na ślubnym kobiercu i rozpoczną spóźniony żywot, na schyłku lat, kiedy samo szczęście podobne się staje do dnia jesiennego i w smutnym wyraża się uśmiechu...
Co do panny Ignacji, zdania opinji sąsiedzkiej były podzielone i spierano się o to, czy boleje ona po zabitym pod Batożem dzielnym, jak ogień, młodszym bracie Jana — Stanisławie Niemczewskim, czy włożyła żałobę po rozstrzelanym w Miechowie smętnym poecie i romantyku na całą okolicę — Janie Pomorskim, który często dedykował jej piękne swoje utwory, czy też czeka na powrót najbliższego sąsiada i przyjaciela od lat dziecinnych Snarskiego, zagnanego aż hen — na Kamczatkę. Za złe też miano powszechnie młodszemu bratu Snarskiego jego niestrudzone zabiegi około panny Ignacji, nazywano to zdradą i podkopywaniem się pod rodzonego brata.
Różnie i rozmaicie mówiono po okolicy, nikt jednak nie odkrył prawdziwej tajemnicy serca panny Ignacji, nawet wśród najbliższej rodziny. Kiedy z Nerczyńska przyszła wiadomość o śmierci siostry, zaczęła się w duszy panny Ignacji nowa ostra walka, okres ciężkich przejść. Oskarżała się o nieistniejące zbrodnie, odkrywała w sobie występną radość z powodu śmierci współzawodniczki, dostrzegała w imaginacji zbrodniczą nadzieję, że oto już nic nie stoi na drodze ku niewypowiedzianemu jej szczęściu... Te tajemne walki, staczane z widmami i przywidzeniami zbolałej i udręczonej duszy, wysubtelniły jej świadomość i siwizną przypruszyły jej wspaniałe krucze włosy. Tak przeminęła młodość...
Związek z Syberją zachowywany był po dawnemu. Jan długo rozpaczał, przeklinał nawet syna, który był przyczyną przedwczesnej śmierci matki. I listy za listami nieprzerwanym sznurem biegły bezmiernym szlakiem sybirskim... Każdy z nich pisała całą bez miary kochającą duszą, w każdy tchnęła wszystkie siły serca, pod wpływem tych przychodzących z końca świata pocieszycieli odżył Jan i zajął się synem. Tego synka, małego Antka, ukochała panna Ignacja całą istotą swoją, tu już bez walki i bez przymusu tajemnicy rozwarła całe serce. To ich syn, to jego syn...
Z listów Jana przebijało wyraźnie, nigdzie słowem jednem nie okazane błaganie, by przybyła doń, by dała się ukochać, by w życiu dopełniło się to, co tkwiło jasno jak dzień w ich korespondencji...
I buntowała się w niej cała dusza przeciwko tajemniczym więzom, w które niewiadoma, nieubłagana wola wyższa skrępowała to jej rwące się okrzykiem z piersi chcenie...
Ciężkie walki staczała z nieubłaganem kamiennem bóstwem, które na wszystko odpowiadało: nie wolno!
Nie starczyło jej sił, nie starczyło bezbożnej odwagi, by zwalić i zrzucić to bóstwo nielitościwe. Dozwoliła się umęczyć, dozwoliła się zamordować, posłuszna, pokonana, poddana tajemniczej woli bóstwa...
I zaciężyło nad nią już na zawsze: nie wolno. Przeżarło duszę, wytrawiło ten buntowniczy, szamoczący się w więzach instynkt życia i uczyniło z niej człowieka, który na zawsze pogodził się z wyrzeczeniem swojego własnego szczęścia.
W jej kobiecej duszy szybko odbył się proces dobicia własnej, już raz powalonej woli i kiedy po latach, przy pierwszem spotkaniu spojrzała na powracającego, steranego, posiwiałego Jana, w oczach jej widniało już tylko bezgraniczne przywiązanie siostry, gotowość 75 do wszelkiego poświęcenia, i niepomna na siebie miłość macierzyńska.
I niezadługo zaczęło się spokojne życie we troje w cichym, smętnym dworze. Siostra Ignacja zajmowała się gospodarstwem kobiecem i oczyma matki patrzała na tęgiego Antka, zacinającego w swem dziecięcem szczebiotaniu akcentem rosyjskim.
Pan Jan potrosze wciągał się do nowego życia. Z początku chodził, jak obcy, po swojem gospodarstwie, jakby nie wierząc, że to jego są pola i że jego na nich wola, jego, który dopiero co taczkę na katordze pchał, ze zbójami żył i przez dozorców tak jak wszyscy był katowany. Stopniowo nabierał ciekawości do gospodarstwa; odziedziczony po przodkach instynkt do roli przebijał twardą skorupę apatji, wydobywał się na wierzch i po dwóch latach pan Jan rządził się na swoim folwarku, jak wszyscy jego sąsiedzi.
Antka posłano do szkół. Na każde święta i wakacje pan Jan i siostra Ignacja udzielali nawzajem swych spostrzeżeń i odbywali długie narady nad systemem, jaki należało obrać w pokierowaniu niesfornym charakterem chłopca. Dziecko to było dobre, łagodne i namiętnie przywiązane do ojca i ciotki. Miało jednak swoje upory i narowy, dziwne porywy i zawsze nosiło się z jakiemiś swojemi tajemnicami. Z dziećmi Antek bawić się nie lubił a rad pozostawał ze starszymi, z uwagą wsłuchując się w ich rozmowy. Prawie nigdy się też nie śmiał.
— Niedobre to dla dziecka — zauważała nieraz ciotka.
Cóż siostra chcesz, nie może być innem dziecko, urodzone i wychowane w takich okolicznościach. We krwi już nosi smutek. Całe takie osobliwe posmutniałe pokolenie żyć będzie po nas. Jakże mogło by być inaczej?
Czas biegł. W wyższych klasach gimnazjalnych Antek stawał się coraz bardziej skupionym, coraz widoczniej ponurym. Unikał rozmów z ojcem i ciotką. Na serdeczne, macierzyńskie nagabywanie ciotki, co mu jest, odpowiadał krótko: — nic — i wymykał się na samotne wycieczki konne po okolicy..
Opowiadań ojca o powstaniu słuchał zawsze rad i uważnie. Uderzyło jednak starego powstańca, że zaprzestał zupełnie, jak to było dawniej, rozpytywać ojca o szczegóły, dopytywać się o imiona bohaterów. Brakło już przy tych pogawędkach naiwnych okrzyków dziecka, naiwnych przysiąg i marzeń, jak to będzie, kiedy on dorośnie i.t.d. Słuchał w milczeniu.
Aż pewnego razu uczynił nieśmiało uwagę, która dała wiele do myślenia ojcu i ciotce.
Te parę słów chłopięcych, nieśmiałych, wymówionych o szarej godzinie, poświęconej czci i rozpamiętywaniu bolesnych świętości, obco i strasznie rozległy się w starym dworze.
Zgromił go za nie ojciec surowo i nie broniła go tym razem ciotka. Były to słowa nowe i niesłychane. Dalekiem, stłumionem echem odbiło się w nich nowe, rodzące się dopiero w narodzie życie, wrogie całej przeszłości i dalekiej i bliskiej, bezlitosne nawet dla bolesnego dnia wczorajszego, przed którym cały naród ze czcią klękał, jako nad świętą mogiłą.
Tego groźnego nowego życia nie dostrzegał jeszcze ogół w owym czasie. Taiło się ono głęboko pod ziemią i tam w ukryciu przed okiem i myślą reszty społeczeństwa, w pustelniczem osamotnieniu, budowało się ono mozolnie, z trudem rozorując korzeniami zbitą skałę starego życia. Z rozpękłego ziarenka nasiennego dobywała się siła cudowna, tajemna. Opierała się jej jeszcze posucha gleby rodzimej, stare niespożyte gruzowiska odwiecznych budowli, granitowe kamieni — pamiątki, głęboko zakopane a czczone jak relikwje. Pierwsze podziemne pędy nowego życia natrafiły na niedawne, tragiczne groby, wzdrygały się i cofały przed świeżą jeszcze krwią starego życia, krwią ofiarną, krwią ojcową... Ciężkim przebojem szły w głąb korzenie nowego drzewa, torując sobie drogi wśród grubego pokładu ziemi, przesiąkłej trującymi sokami starości i śmierci. Aż sięgły warstw, gdzie w odwiecznej martwicy, w nieporuszonem przez żaden pług dziejowy podglebiu, spoczywało bezmierne bogactwo uśpionego życia. Chciwie zatopiły się w nowym żywiole i natychmiast fale nowego życia z niepowstrzymaną mocą jęły piąć się ku górze po sieci splątanych korzeni. Jeszcze chwila i potężny, młody pęd niebywałej rośliny wystrzelił wysoko ponad zdumioną ziemią. I okrzyk zgrozy rozległ się wśród ludzi, chodzących po powierzchni życia; co za potwór wyrasta z ziemi, którego pierwszy kieł wybujał już ponad odwieczne bory, ponad święte gaje nasze? Kolosalny chwast dźwiga się ku górze, grożąc zagubą wszelkiemu kwieciu ojczystemu! I odwracając się od nienawistnej płonki, dozwolono w milczącej zgrozie, by obca katowska ręka i obcy nie rodzimy topór podciął wybujające drzewo. I uspokojono się, gdy szubienice wyrosły na miejscu wznoszącego się drzewa.
A pędy nowe, podsycone krwią męczeńską, bujną czerwienią słać się zaczęły u stóp szubienic i po słupach ich dźwigać się ku górze, niepowstrzymane, uparte, jak siły natury.
Były to czasy owe. Ale żaden ich odgłos, żaden dźwięk nie doszedł do zacisznego Chrząstowa, gdzie dusze zamknęły się w świątyni pamiątek i na świat nie wychylały oka. Przyniósł je dopiero syn wyrostek, w słowie nowem, w wyrzucie nieśmiałym, w sięgającem aż do dna sumień szczerem spojrzeniem kochającego dziecka.
Antek umilkł po pierwszem zgromieniu i zamknął się w sobie. Napróżno otaczała go ciotka najczulszą matczyną pieszczotą, napróżno ojciec opowiadał mu rzeczy widziane, poświęcenia i ofiary, czynione dla ludu, napróżno karta po karcie odsłaniał mu dzieje strasznego roku, gdzie najszlachetniejsze dusze ginęły z tą ideą zaparcia się siebie i z okrzykiem: „wszystko dla ludu!“
Antek słuchał cierpliwie i nie przeczył, ale ojciec czuł, ku wielkiej zgryzocie swojej, że nie przekonał go bynajmniej. Pocieszał się jednak tem, że to czas przejściowy, że chłopiec dorósłszy — zmądrzeje.
Ciotka odkryła natomiast nowe nieszczęścia: Antek nie mówił pacierza! Pod rozmaitemi pozorami wymawiał się od kościoła... Ciotka Ignacja nie była bigotką, odczuła jednak boleśnie to nowe odkrycie. Ostrożnie. a delikatnie zaczęła wybadywać pod tym względem Antka. I dowiedziała się rzeczy strasznych. Chłopiec twierdził, że Boga niema, twierdził dalej, że kościół, papież, duchowieństwo, wszelkie dogmaty, katechizmy i aparaty nabożne mają za jedyny cel — ogłupianie ludzi ubogich i powstrzymywanie ich od I socjalizmu, który między innemi propagował swojego czasu człowiek, imieniem Chrystus i jego apostołowie, stanowiący partję komunistyczną. Natrząsał się zwłaszcza nad klasztorami i cieszył się, że po powstaniu rząd rosyjski pozamykał te „gniazda klerykalizmu“ itd. itd.!
Zgroza zdjęła ciotkę. Błagała przedewszystkiem Antka, żeby zniczem podobnem nie wyrwał się przed ojcem. Błagała go, by uczynił krok ku pogodzeniu się z Bogiem, by, poszedł do spowiedzi-do księdza proboszcza, który jest człowiekiem świętym i który mu wszystko wytłumaczy i wszystko przebaczy w imieniu boskiem. Przedstawiała mu całą słodycz i potęgę wiary. Cóż dało ojcu twemu i tysiącom ofiar katorgi siłę do przetrzymania wszystkich udręczeń? itd. itd.
Chłopiec jednak zaciął się po swojemu i nic już nie odpowiadał. Nie powrócili już nigdy do przerwanej dysputy o religji, a ciotka Ignacja odtąd dłużej modliła się codziennie, prosząc Boga o oświecenie duszy ukochanego dziecka, o naprawę i odmianę.
Smutnie jednak upłynęły wakacje tego lata. Utarczki z ojcem stawały się coraz częstsze i zatruły wszystkim trojgu niejeden dzień. Ojciec chodził wciąż zirytowany, ciotka smutna, a Antek unikał ich towarzystwa. Oboje starzy czuli, że zrywa się owa nić serdeczna, łącząca ich troje, jakby w jednego człowieka. A nić cieniała, rozciągała się i pękła wreszcie.
Gdy z dyplomem dojrzałości przybył Antek do domu, oznajmił kategorycznie ojcu i ciotce, że do uniwersytetu nie pójdzie, gdyż na to nie pozwalają mu jego przekonania.
— Jakież to przekonania nie pozwalają ci się uczyć? — spytał szyderczo ojciec.
— Jestem socjalistą i nie mogę uczyć się, kiedy lud jęcz“ w niewoli kapitalistycznej.
— Cóż więc masz zamiar robić?
— Wstępuję do fabryki, jako prosty robotnik, by poznać zblizka potrzeby ludu roboczego i by nie korzystać z majątku, pochodzącego z wyzysku...
— Jak śmiesz mówić, że mój majątek, na który pracował mój dziad i ojciec...
Nie pogodziwszy się z ojcem, poszedł Antek — na robotnika. Ciotka błagała go na wszystkie świętości, by z domem nie zrywał, by pisywał, wcisnęła mu w rękę kilkaset rubli i pieszczotą a płaczem wymogła na nim, że powiedział przynajmniej, dokąd się udać zamierza.
Listy ciotczyne goniły go po świecie. Czekały nań miesiącami, aż zgłosi się do wiadomego miejsca. Nieraz ginęły. Czasami wpadały wraz z rozmaitemi papierami w ręce żandarmskie i figurowały wklejone po aktach spraw politycznych, jako dokument, dowodzący istnienia jakiegoś nieznanego „nielegalnego“, o którego napróżno rozpytywano się tych, u których znajdowano owe listy.
Antek zaś pisywał najwyżej dwa trzy razy do roku krótkie wzmianki po kilkanaście słów. Listy przychodziły z rozmaitych stron. Z Petersburga, z Warszawy, z Genewy, z Paryża, z Londynu. Wszystkie krótkie, suche, pisane jakby z przymusu i tyle że z obowiązku.
Aż wreszcie przyszedł pewnego dnia list, zaopatrzony w różnobarwne stemple i pieczęcie, pomazany żółtą farbą — list z cytadeli.
Tu już zmiękło serce ojcowe. Stary wyprawił czemprędzej siostrę Ignację do Warszawy, by czuwała nad Antkiem. Sam, pamiętając swoje samotne miesiące więzienia, liczył na to, że więzienie wpłynie dodatnio na Antka. Wierzył, że pod wpływem samotnych rozmyślań przejdzie „zaślepienie“ jego przekonań, że wytrzeźwieje myśl, a serce odezwie się na tęskne wołanie sprawy ojczystej, otworzy się dla ukochania tego, co jedynie kochać Polakowi przystoi. Napisał doń nawet długi, staroświecki, serdeczny list i sam wybierał się go odwiedzić.
Ujrzał go po przez podwójną kratę, pod eskortą draba z bagnetem, mizernego i wynędzniałego, jak śmierć, zarośniętego, o ponurem spojrzeniu skazańca.
Pozdrowili się i stali tak przed sobą w milczeniu przez cały czas przepisany na odwiedziny. Nie mógł żaden zdobyć się na jakieś słowo. Przywarli do siebie oczami i tak stali. Milczeli żandarmi, milczał konwojujący sołdat, aż wreszcie kazano staremu się wynosić. I w tych paru minutach milczenia pogodzili się ojciec z synem. Stary był odtąd raźniejszy, Antek pisywał częste i serdeczne listy, ciotka Ignacja wyprawiała co tydzień przez okazję kosze najrozmaitszych frykasów do Cytadeli.
Po roku w krótkim liście doniósł Antek, że z wyroku idzie na dziesięć lat zesłania na Jakuty.
Ciężkie było dla starego ostatnie pożegnanie.
— Nie zastaniesz mnie ty już, chłopcze, jak powrócisz. Młody jesteś, zdrów, możesz przetrzymać te lata, a jak ci będzie źle, gorzko, pomyśl o tych tysiącach, którzy tam żywota po długiej męce dokonali, o tych Polakach, co tam na katordze... którzy przez trzy pokolenia kości w sybirskiej ziemi składali... chociaż i nie socjaliści, a tylko jako Polacy, pomyśl o ojcu... A jak będziesz wracał wolny, do nowego życia... zbocz, synu, tam... Będzie ci się śpieszyło do nowego życia... ale zawsze nie pożałuj paru tygodni... zbocz tam... pod Nerczyńsk... na grób matczyny. Pokłoń się prochom matki, postój nad tą mogiłką... w takiej chwili przed nowem życiem przyjdą ci myśli dobre, zamiary szczere... posłuchaj tego głosu, który się tam tobie w duszy odezwie...
Słuchał Antek w skupieniu i żalu serdecznym tych słów ojcowskich i łzy mu się kręciły w oczach.
Pojechał na długie lata.
Aż gdzieś za Jakuckiem udało im się w kilku wykonać plan, wymarzony w któremś więzieniu i wymknąć się z pod konwoju. Tajgą sybirską o głodzie, w niepewności i o resztce sił dowlekli się do bezpiecznego miejsca, dostali pomoc, paszporty i w pojedynkę już poparli ku zachodowi.
W pół roku po ucieczce Antek był już w kraju i odrazu utonął w wirze spraw i kłopotów, które jakby umyślnie czekały na niego. W domu naturalnie nie mógł się pokazać, uczynił więc tylko tyle, że z głębokiej zagranicy jakiś tajemniczy i straszny dla samotników z Chrostowa komitet nadesłał oficjalne zawiadomienie, że taki to a taki towarzysz prosi o zakomunikowanie, iż szczęśliwie zbiegł zagranicę. Pod wskazanym adresem pisywano jakiś czas listy, na które już nie było żadnej odpowiedzi.
Tak minął znowu rok, aż sprawy partyjne, ganiając Antka po szerokim świecie i po całym kraju, zapędziły go aż w okolice rodzinne. W drodze spotkało go nieszczęście, natrafił na nastawioną nagonkę szpiclowską, wymknął się z matni cudownym sposobem i nie mając już żadnego wyboru, pieszo, bez grosza przy duszy dowlókł się parę mil do Chrostowa.
Późnym wieczorem zastukał do okna rodzinnego dworu.
Spędził tu jeden tylko dzień...
Następnego wieczora porzucił dom z przekleństwem ojcowskiem, z nienawiścią w sercu, z szyderstwem na ustach. Słyszał za sobą jeszcze długo w pomroce nocy rozpaczliwe wołania ciotki: „człowieku, na rany boskie...“
Stało się to wszystko nieoczekiwanie dla wszystkich trojga, wypłynęło może ze wzmagającej się w tym czasie choroby serca starego skołatanego człowieka, ale Antek w tym czasie nie mógł znieść w milczeniu nawet słowa, obrażającego jego świętości. Trzymał się, dopóki tylko mógł, odwracał rozmowę na inne przedmioty i czynił to z niepospolitem mistrzostwem przez cały prawie dzień. Pomagała mu w tem ciotka, modląc się tylko, żeby się to dało utrzymać do wieczora, bo wieczorem miał Antek jechać.
Od słowa do słowa...
Aż przyszły słowa, które przepaścią dzielą ludzi od siebie. I poszedł Antek w ciemną noc grudniową...
Ciotka przez szereg lat wzywała go nieustannie do pogodzenia się z ojcem, pisywała listy, które do kamienia by przemówiły I zaklinała go na wszystkie świętości, w słowach prostych, wzruszających przedstawiała mu tragiczny obraz starego, schorzałego i skazanego na śmierć człowieka, którego każda myśl jest zatrutą, którego ostatnie dni życia są męczarnią i katuszą.
Antek nie odpowiadał zupełnie na te wezwania. Zrzadka, znowu raz, dwa razy do roku pisywał krótkie, suche listy, urzędowe i zawsze jednakowe. O ojcu nie czynił nigdy żadnej wzmianki.
— Ten chłopiec nie ma widać serca — z bólem szeptała ciotka, otrzymując po długiem, nieskończonem wyczekiwaniu nie dbale nagryzmolony świstek, gdzie naprozno szukała bodaj cienia nadziei, że ten okropny stan może się kiedykolwiek zakończyć.
A serce Antkowe wytarło się po świecie i po tych dziwnych sprawach jego. Obrosło twardą skorupą, zataiło się w głębi piersi i na wiele rzeczy całkiem zamarło. Był czas, że wzruszał się każdem większem niepowodzeniem sprawy; był czas, że spędzał bezsenne noce po każdej „wsypie“ i prawdziwemi łzami opłakiwał stratę towarzyszy. W czasie tym i o ojcu często myślał. Trapiły go gorzkie, drażniące wyrzuty a wątpliwości tak daleko sięgały, że chwilami gotów był wracać do domu i póty molestować i przekonywać starego ojca, ażeby przecie odczuł, ażby mu przecie „pójść“ pozwolił.
Ale nielitościwe życie podziemne hartowało młodzieńcze serce. Dzień za dniem, wypadek za wypadkiem, cios za ciosem, kształciły go na bojownika, na zdziczałego w walce żołnierza. Obył się z niebezpieczeństwem, otrzaskał się z niepowodzeniami i stratami, wciągnął się do katorżnej roboty, gdzie po sto razy trza zaczynać i po sto razy patrzeć, jak żandarm, szpicel, prowokator, jak ciemnota, intryga, nędza, jak traf, przypadek i sto innych nieprzewidzianych, nieubłaganych, niezwalczonych szkodników niweczy sprawę zaczętą, urąga zamiarom, urąga wysiłkom, urąga ofiarom.
Posłuchał głosu życia, który mu radził, jak stary młodemu:
— Serce wstrzymaj, nie wzdychaj, mało pamiętaj! Bo nie starczy ciebie, człowieku, nie starczy na długo. A nie ty w życiu znaczysz, jeno sprawa znaczy, którą do końca zrobić trzeba.
I nie biło mu serce, gdy ryzykował rzecz niebezpieczną, sypiał spokojnie po stratach, obojętny był w opałach. Nie wzdrygał się już, patrząc na wrogów sprawy jego i na obojętnych i na sytych i na próżnujących. Nie truła go zdrada, ani żaden niespodziewany, jak piorun z jasnego nieba, spadający cios.
I już dawno przestał myśleć o sprawach własnych. Całemi miesiącami nie potrącił nawet wspomnieniem o dom, o ojca i o to, co zostało tam w zapomnianym Chrostowie.
Zdarzało się jednak czasami, zrzadka, że w największym rozgwarze kłopotów, wśród trudnej jakiej roboty, przychodziły nań momenty, jakby z innego świata wyrwane. Krótkie, błyskawicą przemijające myśli, niespodziewany jakiś obraz zapomnianych rzeczy stawał mu do oczu na chwilę i zmuszał go do irytującego patrzenia w sprawy zamarłe. Niebywały gość, wzruszenie tkliwe i płaczące żebrało o kąt i przytułek u wystygłego serca, jakiś przedawniony wyrzut usiłował przebić twarde żelazne blachy, któremi opancerzyła się pierś.
Bywało, jedzie dniami i nocami zdaleka, od kłopotów śpieszy do nowych kłopotów, przemęczony, zdenerwowany. Brudna trzecia klasa, bezsenne noce, niewygoda... I nieustająca praca myślenia, przewidywania, kalkulowania, obliczania przeszkód, trafów, niespodzianek i pełna pamięć zawiłych kombinacyj, adresów, umówionych znaków...
A oto idzie w dal zielonem sklepieniem stara pradziadowska aleja lipowa. Bieleje hen daleko w zielonej ramie dwór Chrostowiecki, a po ziemi pląsają w łagodnym letnim powiewie słoneczne krążki, przebijające się przez gęstwinę liści. Pachną lipy kwiatem o południu i cisza stoi taka, że słychać granie pszczół w gałęziach.
Jakże boli to niespodziane ściśnienie pod sercem... Idzie pochylona postać w słomianym kapeluszu, idzie wolno brzegiem drogi, na kiju się wspiera. Krok za krokiem, wolno, jakby z wysiłkiem, jakby już ustać miała. Kroczy zwolna, w ziemię patrzy...
Oto wszystko. I zaboli jeszcze raz i drugi i przypomni się wszystko, wszystko. Zarazem wydobędzie się skądściś pokusa i głos zły opowiadać zacznie dziwy, że są i tacy, którzy dom mają i ludzi rodzonych, kochanych i sen spokojny i głowę wolną od troski.
Zobaczy starą ciotkę na ganku, siedzącą z robotą, zobaczy ich oboje w milczeniu siedziących przy stole i zdziwi się: — toż oni przecie żyją! — I zadziwi się zdziwieniu swemu i nie wie, co rzec na natrętne pytanie: — Dlaczego tak? Dlaczego tak?
Szybko jednak mijały takie wyjątkowe momenty. Podziewały się gdzieś bez śladu, kryły się miesiącami, nie przeszkadzając trzeźwemu, potrzebnemu myśleniu. A gdy przyszły znowu, mijały, nie pozostawiając nawet smutku, nie napraszały się na rozpamiętywania długie, nie mieszały się w niczem do istotnego życia, które biegło swoją zwyczajną koleją. Nie tyle czegoś żałował, ile dziwił się, że owo zapomniane coś jeszcze istnieje...
Takie momenty przypominały mu jednak, że ma do spełnienia jakiś nudny, beztreściwy, formalny obowiązek i pisał wtedy parę słów do ciotki, pytał ją o zdrowie, które go nic nie obchodziło i kończył na ucałowaniu rączek.
Wyrzutów żadnych nie odczuwał, ale i do ojca żalu nie miał. Właściwie nie myślał o tem nigdy, jak nie myślał o sobie i o swoich własnych, osobistych sprawach, których zresztą nie posiadał już zupełnie w owym czasie.
Listy ciotczyne nie dochodziły go często, ale i te nieliczne, które odbierał, przebiegał oczyma raczej z obowiązku i palił na zapałce, jak wszystkie niepotrzebne papiery. Pewnego razu jednak...
Był to właśnie dzień szczęśliwy, kiedy ciesząc się chodzili ludzie. Cieszył się i Antek wraz z innymi. Gdzieś wieczorem zeszli się na jakimś noclegu w kilku i jeszcze po raz setny opowiadali sobie, chlubiąc się i chełpiąc, jak się to wszystko stało. Coś się grubo udało, zaszedł jakiś fakt niebywały, niby to wkroczyło coś na nowe tory, niby to zaczęła się nowa epoka. Fakt wiekopomny, a śmieszny i niezmiernie maleńki, którego nigdy nie wspomni żadna nawet stutomowa historja. A jednak cieszyli się ludzie i naprawdę wierzyli, że to idą już czasy nowe, odmienne, promienne, zwycięskie. Długo w noc gadali, snując plany i marząc. Aż przypomniał sobie któryś wreszcie i podał Antkowi wymiętoszoną kopertę.
— Jest tu dla ciebie list.
Antek, nie śpiesząc się i nie przerywając rozmowy, rozerwał kopertę, rzucił okiem i drgnął cały.
— No, co tam znowu? — pytano go, widząc zmienioną w jednej chwili twarz Antka.
— Nic — odrzekł — to tam jedne moje sprawy. prywatne.
— A, prywatne... uspokojono się.
„Ojciec umiera. Jeżeli ten list dojdzie na czas...“ Spojrzał na datę, list był spóźniony o całe sześć tygodni.
Skądże wziął się ten straszliwy, nieubłagany żal, skąd ten wyrzut gryzący, skąd ten ogrom winy i poczucie wyrządzonej krzywdy, krwawej, straszliwej krzywdy, której nic już naprawić nie jest w stanie... Oto grób, oto koniec, przepaść, której nikt nie przekroczy, nic nigdy nie zapełni!
Nad tą myślą przeraźliwą jakby skamieniał i trwał nad nią przez całą noc bezsenną. Nazajutrz jechał z jedną jedyną myślą — zobaczyć grób ojcowski. Tam nad tą mogiłą coś się miało stać, tam coś się musi rozstrzygnąć. Nie przybywała na ratunek żadna myśl krytyczna, trzeźwa, rozumna. Odżyły wszystkie zamarłe żale, powstały z martwych wszystkie, co do jednego, wspomnienia. Jasnowidzenie przyszło na rzeczy, ukryte na samym dnie duszy ojcowej, ujrzał wszystkie, uzbierane z długich lat myśli jego, jakby własne i czytał je wyraźnie, aż rozpacz go targnęła i obrzydzenie do siebie...
I ta straszliwa świadomość, że nic, nic już nie pomoże. Na poratowanie przychodziły i chwile niezłomnej pewności, że tam, gdzieś, jakoś, drogami niezbadanych dla rozumu ludzkiego tajemnic, spotka się ten jego żal z krzywdą ojcu wyrządzoną, że duch z duchem, widziadło z widziadłem, gdzieś za światem się poznają i że naprawi się krzywda. Bo inaczej... o, cóż za ból!...
Jechał w gorączce, w zapamiętaniu tego bólu, który mścił się i pastwił nad nim za całe lata obojętności i zniewagi.
Chwilami czuł, jakby tuż blisko, blisko duch ojcowy stawał nad nim z chłodem grobu, z dreszczem zgrozy, z niepodobnym do zniesienia wyrzutem.
Zdarzały się i momenty błagalnej, nierozumnej nadziei, że ojca jeszcze przy życiu zastanie. O nieprawdopodobieństwie tem marzył, jak o najwyższem szczęściu. I nie wierząc ani na chwilę, by to mogło się ziścić, poganiał i pilił żydka furmana, który go wiózł od stacji. Zmierzchało się. Kończył się krótki dzień grudniowy i śnieg zaczynał już świecić w pomroce na szerokich płaskich polach, otoczonych wdali żałobną wstęgą lasów. Gdzieś daleko darły się wrony, układające się już do nocnego spoczynku, ciepły powiew odwilży przeciągał i szumiał w nagich gałęziach przydrożnych topoli.
Furman gadał bez ustanku i Antek z biciem serca wsłuchiwał się, czekając, aż żyd zacznie o „nieboszczyku panu Niemczewskim“, a może o niedawnym pogrzebie, który w tej zapadłej dziurze był całem zdarzeniem, a może, kto wie, kto to wie, usłyszy wieść szczęśliwą, trudną do wiary, że ojciec żyje jeszcze. Pomagał furmanowi, jak tylko mógł, naprowadżał go i prowokował. Ale żydek gadał o wszystkiem, tylko nie o tem. Przez tę parę godzin jazdy co chwila zbierał się Antek poprostu zapytać o ojca i raz już coś wiedzieć napewno. Ale bał się zdradzić przed furmanem, do kogo jedzie i kto jest, bał się nierównie więcej i czego innego: kategorycznej odpowiedzi na pytanie, przed tem słowem „umarł“ drżał, choć ani na moment nie wątpił, że ojciec już oddawna spoczywa w grobie.
Ciężką śmierć miał stary Niemczewski. Tygodniami ciągnęła się długa, straszliwa męka konania. I codziennie prawie o różnej porze przychodziły chwile, kiedy siostra zapalała gromnicę, wtykała ją w sztywniejące palce konającego i klęcząc szeptała modlitwy, wpatrując się w ukochaną twarz na wieki odchodzącego człowieka. I zawsze w pewnym momencie otwierał stary oczy i spoglądał wokoło przytomnie, a siostra Ignacja gasiła czemprędzej śmiertelną świecę, podawała lekarstwo, poprawiała pościel, radując się, że jeszcze przez jeden dzień umiłowany człowiek męczyć się będzie.
Wyczerpana zmartwieniem i całemi tygodniami niespanych nocy, cudem i niewiadomo czem trzymała się jeszcze na nogach, zawsze gotowa na każde wezwanie chorego. Nikomu nie dała się zastąpić, w niczem nikomu wyręczyć. Przez długi czas zajadle walczyła ze śmiercią, teraz, czując i widząc, że śmierć nie wychodzi już z pokoju chorego, trwała jak żołnierz na straconej pozycji i zdarzały się momenty, kiedy przychodziła jej myśl straszna, niedozwolona myśl rozumna, by skrócić te straszne cierpienia chorego: poprostu dać mu podwójną dozę lekarstwa i zmusić śmierć, by przestała bawić się tą męką.
Po jednem takiem ocknięciu się, chory długo patrzył siostrze w oczy i ledwie dosłyszalnym głosem wyszeptał:
— Antka... tu... niema?..
Imię to wymówił po raz pierwszy od pięciu lat.
Długie godziny spędził Antek nad łożem konającego ojca. Nacieszył się już pierwszą radością swoją, przetrawił ją i zapomniał o niej.
— Ojciec żyje, żyje...
Straszliwy ciężar spadł mu z sumienia. Teraz rozpaczał. Nie było najmniejszej wątpliwości, że ojciec nie doczeka rana — umrze nieprzytomny. A zatem krzywda zostanie między nimi, jak była — niezałatwiona. A zatem nie zamienią ze sobą ani jednego słowa, ani uścisku, ani spojrzenia...
I ból olbrzymi chwytał go i ciskał nim o ziemię. Nieznane nigdy myśli, te, które przystępu snać nie miały przez życie całe, takie, jakich istnienia nie przypuszczał nawet, teraz rzuciły się nań wszystkie zgłodniałe, zażarte i szarpały mózg.
Co za kara...
Za co? Buntowała się chwilami dawna, zapomniana dusza. Za co? I tłumaczył się słowami niezbitemi dawny, codzienny rozum. To życie winno i prawa jego, które poniewierają ludźmi, ciskają całemi narodami, wylewają oceany łez, oceany krwi. Któż ośmieli się ich spytać: za co? na co?
Ale wystarczało mu spojrzeć na piętno nieszczęścia, na bruzdy zgryzoty, wyciśnięte głęboko na twarzy ojca i wszelka trzeźwiejsza, rozumna, dawniejsza myśl stawała się nonsensem, zniewagą, zbrodnią. Żadna logika, żadne wyszukane słowo, żaden oficjalny, naukowy termin, nic nie ostawało się wobec tego obrazu.
Nieubłagane prawo życia...
Tak się to nazywa zaiste. I w danym razie zapewne zachodzi ono właśnie, wykonuje swoją, przez piekło wyznaczoną rolę, działa żywiołowo, sprawnie, nieomylnie i miele na proch wszystko, wszystko...
Ileż zdołał wycierpieć ten stary, umierający człowiek! Komuż, przed jaki trybunał zaniesie on skargę swoją, kto i czem nagrodzi mu tę zbrodnię, która się nad nim stała, tę brutalną, zbójecką przemoc, która na szyderstwo’ wszystkich czeluści piekielnych wyprowadziła jego i miljony jemu podobnych na światło dzienne i kazała im żyć?
I co chwila opadał Antek z tych górnych sfer aż na sam spód sprawy własnej. Jakże żywo stanęły mu w pamięci wszystkie dni jego życia! Ileż strasznych win zapisano w nich, jaka każda jasna, oczywista, niezaprzeczona!
Jakże niewiele zachodu trzeba było, żeby starego ojca oszczędzić, jakże to w jego mocy było, by innem się stało życie ojca, by inną była śmierć jego! Wystarczyłoby odrobiny chęci, dobrej woli, trzeba było tylko choć czasami pomyśleć o ojcu, jak człowiek o człowieku. Niewielki trud...
Na teraz, na tę okropną chwilę, zgromadziły się tłumem wszystkie te rzeczy niespełnione. Ile win!
Na nic się nie zdało wszelkie tłumaczenie. Każda racja zniewagą była dla tego łoża śmierci. Tego, co widziały oczy, nic nie mogło zasłonić. Więc patrzał, godzinami przykuwając wzrok do twarzy ojca, patrzał w nią, jak w winę własną. Dusza stała się pokorną, domagała się słusznej kary, a błagała o cud, modliła się do cudu. —
Żeby choć jedno spojrzenie...
Umierający otwierał chwilami oczy. Błędne martwe źrenice patrzały przed siebie nieruchomo, strasznem, niepatrzącem spojrzeniem. Dreszcz przerażenia chwytał Antka, gdy patrzał w te oczy.
Raz wydawało mu się, że ojciec patrzy na niego, że go poznaje. Zerwał się, jakby chcąc uciekać przed tem spojrzeniem. Całą siłą woli opamiętał się i pochylił nad umierającym.
— Ojcze, ojcze, przebacz, zrozum ojcze, nie umiałem ja z tobą... ja, twój syn... ojcze ulituj się... ojcze, spojrzyj, ojcze przebacz...
Słowa bez związku i sensu wydzierały mu się z piersi w bolesnem szeptaniu. Ale oczy ojcowskie patrzały martwo, nie widząc. Bezgraniczne umęczenie w nich było i obojętność śmierci na wszelkie sprawy żywe, pozostające.
Chwilami źrenice wywracały się ku górze, a oddech słabł, ustawał...
Cichemi krokami zbliżyła się do łóżka stara niewiasta. Uklękła i na klęczkach wsunęła w rękę umierającego zapaloną gromnicę. Błagalny jej, przejmujący głos, wymawiający słowa litanji za konających, ponury żółty odblask świecy przekonały Anltka, że już niema żadnej nadziei.
Przez cały czas ceremonji modłów trwał w skamieniałem osłupieniu.
Na ojca już nie patrzał. Wpatrywał się w tę bliską chwilę, która dosięgnie go natychmiast po śmierci ojcowskiej. Oto idzie nie spiesznym, pewnym krokiem, rośnie w oczach, potężnieje, jeszcze parę sekund i nielitościwem brzemieniem osunie się nań, jak skała. Już z tym ciężarem dalej przez życie wędrować będzie, jeno jakże z nim z miejsca ruszyć?.. Z tym nieskończonym wiecznym żalem, z tą krzywdą, wpatrzoną w niego smutnemi oczyma... Wszędzie, na każdej drodze, stanie przed nim widmo ojca z temi krzywdy i łez pełnemi oczami. Patrzeć będzie, nic tylko patrzeć. A pod takiem spojrzeniem wije się dusza.
Wczorajsze sprawy i całe życie dawne, pełne czynu, grzmiące walką, wydawało mu się snem, który minął. Oto się zbudził. Dzień nowy idzie pusty, ściele się bezmierną, nagą niziną, gdzie na niczem oko, na niczem myśl spocząć nie może. Ani racji, ani celu. Ech, podziać się gdzie z tego świata, gdzieś się schować przed tym dniem nowym, przeklętym...
Po pokoju rozchodził się ciężki, cmentarny czad zgaszonej świecy.
— A więc to już... A więc...
Z rozpaczliwym wyrzutem podniósł oczy na trupa ojcowskiego. Ale ojciec żył jeszcze. Tak, jak przedtem dyszał ciężko, podnosząc pierś, tylko oddech stał się równiejszy, spokojniejszy.
Dzień się właśnie uczynił na dworze i niebieskawy odblask przesiewał się przez zasłony okien, wdzierał się we wszystkie kąty pokoju, otaczał i dusił ze wszystkich stron żółte światło lampy.
Ciotka siedziała w fotelu u okna, spoczywając i dopiero przy ostrem świetle zimowego poranku ujrzał Antek, jak strasznie wyniszczyły i złamały ją niewywczasy i zmartwienia.
— Spełniała moje obowiązki...
Znowu wyrzut. Znowu zdziwienie. Przez tyle lat ani razu nie pomyślał o niej. Nie pomyślał o niej ani teraz — kto wie, może się jeszcze z nią nawet nie przywitał? A przecie, jeżeli tu na łożu śmierci leży jego ojciec, to któż mu matką był od pierwszej chwili, kiedy myśleć zaczął?
Żal nowy otworzył mu nieodmykaną od szeregu lat skrytkę serca i coś postanawiał, coś przysięgał...
Miękkiemi, serdecznemi słowy, którym sam dziwił się, słysząc je, namawiać zaczął ciotkę, by wypoczęła, by choć na chwilę przymknęła powieki. Obezwładnioną tą niespodziewaną pieszczotą, wyprowadził do drugiego pokoju, ułożył na kanapie, przykrył i otulił.
I znowu zasiadł u śmiertelnego łoża. Zasiadł, by czuwać, by chwytać możebny moment ocknienia, wyczekiwać na owo ostatnie spojrzenie zgody, przebaczenia. Ale już o tem nie myślał. Niedoświadczane nigdy cierpienie, żywe i szarpiące — za serce otworzyło mu jakby okno na świat inny. Nieznane tchnienie wdzierało się do dusznego, dawnego zamknięcia się w sprawach i rzeczach i wypierało stamtąd cnoty dawne, wyganiało precz zrozumiałą pewność siebie, poruszyło wszystkie niezbite pewniki. Patrzał zdumioną duszą w nowy świat, który szeroko odsłonił się przed nim.
Coś dawno przeżytego, zapomnianego dusiło się.. gdzieś pod stosem uzbieranych z całego życia zdarzeń, myśli. Poruszy się i ucichnie, a wysilona pamięć napróżno goni to wśród odmętu, szuka i poznać nie może.
To jakieś nieliczne, niezmiernie rzadkie chwile życia odbiły się w duszy i w nieświadomości, w niepamięci, jak za mgłą, spoczywały gdzieś na dnie. To, co przyszło teraz, było jakby dalszem ogniwem owych-zagubionych momentów: teraz spajały się one wszystkie w duszy w jeden łańcuch.
Były tam niejasne, jakby senne obrazy z lat dziecięcych, śmiech i łzy, uniesienia radosne i dziecinne rozpacze, rozlewne ukochanie wszystkiego, na co tylko patrzały oczy dziecięce. Były żałobne, łkające godziny zmierzchu, kiedy ojciec opowiadał o powstaniu, o katordze... Było rzewne i śmieszne, nawpół zatarte wspomnienie pierwszej uczniowskiej miłości...
I pierwsze, płomienne wzloty ku tym oślepiającym nowym prawdom, które jak objawieniem spadły nań onego czasu: nieprzeparta, ślepa wiara, gorączka natychmiastowego czynu i żądza ofiary, męczeństwa...
Zdjęła go bolesna tęsknota: Nie wróci czar... Z nudą i wstrętem odwracała się od myśl od życia, w którem ugrzązł już bez wyjścia, w którem rozprószył i zagubił wszystkie siły, wszystkie dary młodości...
Powszedniość i nuda codziennego kieratu pracy społecznej odsłoniła się przed nim znagła, aż wzdrygnął się od wstrętu. Z pośrodka bezmiernej pustyni wyłoniło się oblicze tępe i pewne siebie — bezczelne oczy patrzały nań groźnie, nakazująco, za moment głos gruby, chamski, huknie nań: —
Dosyć tego! Do szeregu!
Za moment świśnie nad jego plecami harap ekonomski.
Wściekłe uczucie buntu targnęło nim, olśniła go niespodziana myśl, że oto znalazł sprawcę tego, co się stało. Przelotne uczucie ulgi, że oto nie on jeden stoi przed trybunałem tego łoża śmierci — a za chwilę już uczucie wstydu, poniżenia i jeszcze nieznośniejszy wstręt do samego siebie. Nieudźwigniony ciężar winy tłoczył go i spychał kędyś w przepaść. Krok za krokiem osuwał się niżej i niżej ku niewiadomej czeluści.
Jeszcze chwilka i pogrąży się bezpowrotnie.
Z rozpaczą spojrzał ku ojcu, jakby wzywając go na ratunek i wraz serce zamarło w nim — ojciec patrzył jasnem, zupełnie przytomnem okiem. Antek czuł na sobie jego głębokie, przejmujące nawskroś spojrzenie.
Ustał w biegu swoim czas, ucichły wszelkie odgłosy życia i znikło wszystko, co jest w przestrzeni. Ojciec i syn przywarli do siebie oczami. Wargi ich drgały, pracowały, wysilały się na słowo niewiadome.
Napróżno Antek całą mocą woli pragnął wypowiedzieć słowo, które odsłoniłoby przed ojcem jego duszę, jego cały żal i całą mękę — i te lata spędzone w obojętności i każdy dzień tych długich lat i to, co zapełniało te dni, co żyło w duszy jego i w duszach jemu podobnych i w tym świecie nowym, powstającym... Wypowiedzieć, ach, wypowiedzieć...
Ale w języku ludzkim niema takiego słowa, więc milczał Antek, oczami tylko błagał:
— Ojcze, zrozum, ojcze, wybacz, ojcze, odpowiedz choć spojrzeniem...
Z mgły i mroków, z niepojętych dalekich dróg, wróciła dusza konającego. Z wpółprzeczuciem nowych światów, pożegnawszy już i porzuciwszy wszystko, co zostaje, — powróciła jednak dusza ojcowska.
Długo wysilały się zmęczone oczy, długo wpatrywały się w przestrzeń, aż dojrzały go, aż poznały. Długo, mozolnie dźwigała się myśl i opadała bezsilnie we mgły snu ostatniego. Aż przyszła chwila, gdy w niewymownej jasności stanęło przed nim wszystko, całe życie i każdy jego dzień, cały świat nieogarniony myśli i uczuć, i to, co było wczoraj, i to, co w niebycie zapomnienia spoczywało kędyś... A wszystko stało się zrozumiałe i jasne i życie i śmierć i losy ludzkości i zagrobowy świat i przeszłość i przyszłość. Na moment, na tę ostatnią sekundę, zanim nie zgaśnie wszystko...
I oto syn...
Oczy widzą rysy ukochane, umiłowane ponad wszystko. Dusza wszczepia się w duszę, odsłoniętą nawskroś i do głębi prześwietloną przez niewiadomą jasność, jaka tylko w tej ostatniej godzinie... O czemuż usta nie mogą mówić. Czemuż głowa przymurowana do posłania, czemu ręce skute, nieruchome — obce...
Żeby choć znak uczynić — żeby choć słowo, jedno słowo... Niechby wiedział, niechajby wiedział...
Nadludzkie usiłowanie zlało mu czoło potem, krwią powlokło policzki.
O jednej jedynej chwili marzył, o krótkiem jednem słowie, w tem ostatniem mocowaniu ze śmiercią. Wszystkie siły ducha, wszystkie pragnienia i wszystkie modlitwy na tę jedną chwilę zebrał i skupił konający.
Czuł, jak duszą go brutalne, bezwzględne dłonie, z któremi niema walki. Czuł ciosy głazów niezmiernych, trzaskające w jego głowę, miażdżące go. Nie poddawał się — jeszcze chwila i nagle dźwignął się z pod opasających go zimnych żelaznych obojczy — na mgnienie oka — tuż, przed nieodwołalnem cięciem śmiertelnej kosy. I wyszeptały usta zsiniałe:
— Synu — przebacz!...
Wszystko odbyło się, jak należy. Były wieńce, były szarfy czerwone i ludzi z tysiąc. Śpiewano nad dołem „Czerwony Sztandar“, była mowa pogrzebowa i słuchał tłum — tylko mowy nie można już było dokończyć. Wpadli kozacy na cmentarz i stratowali groby końmi... I była niezła bójka i kilkudziesięciu aresztowanych i wielkie uniesienie.
To ludzi pokrzepia i wichrem wieje przez zatęchłe powietrze piwnic konspiracyjnych. Przydałeś się jeszcze i po śmierci.
Teraz mnie przypadło zasługi twoje spisać i wynieść nieznane imię twoje na światło dzienne. Stanę u kaszty i wybierać będę litera po literze i układać... W ramce grubej żałobnej, pod dwoma piszczelami na krzyż... Uczcić cię trzeba — jakże...
Niech się dowiedzą ludzie, żeś był, a ci, co cię znali. niechże się nareszcie dowiedzą, żeś to ty był właśnie, którego znali. Dziś już niema po co konspirować. Sławny będziesz...
Niejednego żywot twój zagrzeje i podnieci, niejednemu do wytrwania dopomoże.
Będziesz sławny...
∗
∗ ∗ |
Trzeba pisać.
Siedzę tak oto nad ćwiartką papieru — siedzę już od trzech godzin. Zacząć nie mogę. Chociaż przecie wiem o tobie wszystko, co tylko było. Wiem i to, co nikomu na świecie nie było wiadomem, tylko mnie jednemu....
Wszystko, wszystko mam w pamięci.
Tylko widzisz...
Tylko ciebie, chłopie serdeczny, niema i nie będzie! Jakże się tu rozpisać, jakże zacząć, kiedy ja tego właśnie nie rozumiem?
Trudno mi będzie... Może i zdołam, ale zwlekam jeszcze i to ci powiem, że się boję.
Jak zacznę pisać — niech tylko pierwsze litery postawię — uwierzę i wszystko odraz u zrozumiem. I tego się właśnie boję: uwierzę, że już wszystko skończone i że już nigdy...
Nigdy — głupie słowo... Tego przecie człowiek nigdy nie ogarnie... Jakże ja mam właśnie i to o tobie?
O tobie...
∗
∗ ∗ |
W najgorętszym czasie się wybrałeś. Godziłoż się odchodzić? Roboty tyle! Kogóż postawim na twoje miejsce? Przecież się nie godziło...
Sierotyś zostawił. Pytają o ciebie na Woli: gdzież się zapodział „Walter“? Wsypał się, czy co? Czemu nie przychodzi?
Oj wsypał się i już go nie zobaczycie ludzie wolscy...
I pytają się o ciebie tam na Dole: a co to nasz „Młotek“ porabia, że go nie widać? Nie będziesz się już, ty Młotku, przekradał po Powiślu. Przecie zrozum, że same te kąty i same te dziury warszawskie i zaułki pytają o ciebie i że też tęsknią!
Tyleś butów zdarł, łażąc tam — tyle czasu!... Porachuj-no tylko ile to lat? Przewinęło się nam przed oczami ludzi niemało... I przecie ciebie wszyscy lubili — a gdzie było naj trudniej, toś ty lazł i wszędzieś potrafił. Mało nas starych pozostało przy robocie: jedni poginęli na Sybirze, pognili w turmach, inni zdarli się w robocie i nie wytrzymali... Jeno prawdziwie mało nas się starych zostało, a tośmy sobie przecie we dwuch w sekrecie nieraz powiadali, że zawsze lepsi byli starzy...
I terazby się ich przydało więcej — a tyś sobie wziął i odszedł... To nic, że łudzi dużo, roboty przecie zawsze więcej, niż na sto razy po tylu. Bo już teraz pośpieszać trzeba i z czasem się prześcigać — sameś to mówił i to nie raz, a wszelako wziąłeś i odszedłeś...
Najgorszy czas sobie wybrałeś — mogłeś poczekać...
Tyleśmy lat przebiedowali w robocie piekielnej, w zgiełku, że nigdy nie było chwili wolnej, ani możności rozejrzeć się wokoło — cośmy przecie zrobili. Z dnia na dzień odwalało się robotę, byle więcej, byle nadążyć i żeby przecie wiedzieć, za co się będzie potem między Jakutami zdychać.
A wszystko jak w lesie — ani widać poznaki pracy naszej. Po ofiarach ludzkich rachowaliśmy i było tego odmęt — jeno skutku oczami dojrzeć nie było sposobu.
Kto z nas wiedział co się tam działo? Jakby kto w morze niezgłębione rzucał kamienie — skąd mu wiedzieć, wiele jeszcze brakuje do wierzchu? Bryzgało za każdym rzutem żrącą pianą prosto w oczy, — i tyle że bryzgało. A co na dnie?
I dłużyło się nam, aleśmy się przecież cudów nie spodziewali i ani myśleli doczekać. Taki nasz los: jeden sieje, drugi zbiera i ktoś następny dopiero chleba ukąsi. A jak była chwila wolniejsza, tośmy, żartując sobie, marzyli: będzie tak, a tak. Będzie — tylko gadanie to było i żaden się przecie tak nie zamarzył, żeby aż uwierzyć.
A przecież przyszedł moment, kiedy błysnęło nam światło nieoczekiwane i odsłoniło się tajemnicze dno prac naszych. Przyszło lato bojowe, lato pamiętne. Przyszło w ostatnim roku starego stulecia.
Pamiętasz te dni upojenia, które wzięły nas i podniosły, nas starych, szczwanych, ostrożnych. I wraz nadzieja poszybowała hen górą — górą, jak ptak bajeczny i zapatrzyły się nań oczy nasze...
Potem trzeźwiliśmy się nawzajem długo. Pamiętasz? Cóż my możemy? Gotowiśmy — jeno jakże nam zaczynać?! Patrzyliśmy chciwie ku granicy, aż łzą zaszły wysilone oczy, ku milczącej, ku cichej wschodniej granicy...
Rozpodziała się gdzieś radość nasza i przepadła. Smutnyś chodził tych dni, pamiętasz dobrze. Tak mi tego smutku twojego żal...
To już wczorajsze dzieje.
I nie mogłeś ty doczekać do dnia dzisiejszego, nie o dużo idzie, o chwilę życia małą.
Tak mi tego smutku twojego żal — tak mi żal...
Czemużeś się tak śpieszył? źle zrobiłeś...
∗
∗ ∗ |
Słuchaj, bracie, słuchaj dobrze: przecie to rewolucja idzie! Idzie i ziemią trzęsie!
Oto i tam się już budzą! Potężnie się budzą, jako i spali potężnie — nie uwierzysz?
Słuchaj! Przecie to prawda, to się już zaczyna!
Czasy nowe idą, jakich jeszcze nie bywało! Inaczej ludzie patrzą i inaczej oddychają inaczej już wróg się boi!
Już i my możemy wydostać z pod ziemi skarby nasze i zapasy, robotą się pochwalić!
Niedalekie nasze jutro — doczekamy!
Słuchaj bracie, słuchaj dobrze: z podziemi naszych wyjdziemy! Na bój z wrogiem! Oko w oko z nim staniemy — zmierzym się, policzym!
Tylko ciebie zabraknie w tym dniu jasnym, ty jeden ze swego podziemia już nie wyjdziesz... I nie lepiej ci było... Nie lepiej ci było dzień ten obaczyć, oczy jasnością ucieszyć, powietrzem odetchnąć wolnem?
Właśnie jak to marzyłeś sobie w godzinę wieczorną, kiedy duszno ci było w podziemiu. Powiadałeś, skarżąc się:
„Okropna to rzecz przez całe życie się oglądać i przez całe życie się ukrywać, nigdy głosu ze siebie wydobyć — okropna rzecz — a i wstyd“...
Płynęliśmy długo trudną przeprawą-sił nie starczyło i głębia ciągnęła w siebie. A przecie przeparliśmy i oto brzeg, oto już brzeg widać! A ty na dnie...
I jakże ja na ten jasny brzeg — bez ciebie?..
∗
∗ ∗ |
Pamiętasz?
Nasze dyskusje studenckie i długie referaty i kłótnie i stronnictwa i zrywanie stosunków i nawiązywanie stosunków i grupy i kółka i programy, programy, programy...
I tę sławę naszą obnoszoną po wszystkich czwartakach Warszawy? I tę dumę naszą?
Któż i kiedy, jak i Napoleon był pewniejszy, że włada losami świata, niż my obydwaj w owym czasie?
Kiedy nas wyrzucano z uniwersytetu, powiedzieliśmy sobie: do wyższych przeznaczeń gotują nas losy!
A kiedy nas obydwóch zamknęli za kratą mówiliśmy: bądźmy mężni, świat patrzy na nas!
A kiedy nas puścili po paru miesiącach, wstydziliśmy się tego, jak zbrodni...
Potem w świat, w świat daleki, jak czynili wszyscy...
Pamiętasz nasze lata paryskich prac i walk i pamiętasz ty tę naszą dumę paryską, wyniosłą? Na ulicy des Courcelles, za fortyfikacjami w głodzie i nędzy psiej, ostatniej? Kiedyśmy wydawali ostatnie z pożyczonych susów na drukowanie broszurek polemicznych?
Potem Londyn nielitościwy i potworny i nędza jeszcze gorsza, już nie do wytrzymania. Pamiętasz, wieczór był jesienny, plugawy, kiedyśmy to leżeli obadwaj bezwładni z głodu na jednym barłogu w nieopalonej i ciemnej izbie na przedmieściu?
A ta noc letnia, gwiaździsta, pachnąca żywicą i kwieciem ojczystem — kiedyśmy powracali do kraju i przekradali się, błądząc, przez kordon graniczny?...
Nie spowiadaliśmy się ze swych myśli, ale to jedno każdy z nas przysięgał sobie, że nie opuścim już ziemi własnej aż do ostatka...
∗
∗ ∗ |
Jakże to dawno — jakież to nie do wiary stare dzieje...
Zaczęła się praca nowa, nieznana.
Ciężko było — było przykro, było gorzko...
Jakże głupim stał się odrazu cały nasz rozum i cała uczoność nasza, wyćwiczona w polemikach bez końca i miary! Jakże bez litości drwiło z nas życie prawdziwe i to dzieło żywe, przed którem opadały nieumiejętne ręce...
Pamiętasz? To była bodaj najcięższa, najtrudniejsza próba...
Tu dopiero giąć się zaczęły barki pod brzemieniem, tu trzeba było zęby zaciskać, żeby wytrwać, żeby przetrwać...
A jak przychodziła czarna, zła godzina, w której czuje się ukłucie w samo serce — podłe ukłucie trwogi i niewiary...
Ten moment straszny, kiedy to w czasie ataku żołnierz ustaje w natarciu, kiedy chce broń rzucić i uciekać, uciekać, uciekać...
Tyś mi w oczy patrzył wtedy długo długo w milczeniu... I powracałem, powracałem...
Tyś był mocniejszy...
∗
∗ ∗ |
Pamiętasz? Dwóch nas zostało po pogromie i nikogo więcej na szerokim świecie — we dwóch porwaliśmy się...
Teraz nie uwierzyliby ludzi, a jednak — pamiętasz przecie — dwóch nas było wtedy i nikogo więcej...,
Teraz po latach i samemu trudno dać wiary...
Jak przetrwaliśmy te czasy pierwsze? Widać, prawdą jest, co stoi w Piśmie. Bywa wiara, która góry dźwiga i z miejsca przenosi...
Czasy głodu, chłodu, poniewierki... I nieufności ludzkiej i strachu i zawiści...
Za dziesięciu każdy z nas robił, a we dwóch i za jednegośmy nie jedli...
Rwała się przędza nasza, jako pajęczyna na wichrze, a myśmy łatali, pytając jeden drugiego: i będzież co z tego? Rwała nas ciemnota i intryga i zdrada... I wieczna naganka — i nie to było jeszcze najgorsze — bo przywykliśmy i my żyć w ciągłej obawie.
Udawało się jakoś. A jak bywało, że szła zguba pewna i nieuchronna — to wtedy cud się stawał i wybawiał. Dziwiliśmy się, a tyś powiadał: nic innego, tylko Bóg trzyma z nami.
Pamiętasz, jakeśmy, uciekając, wpadli do kramu? Na Starem Mieście? Już nic do stracenia nie było i tylko tak — z rozpędu, z instynktu samego... Przekupka nic i my nic — ani słowa — czasu nie było... A za moment policja tuż — po gorącym śladzie...
I powiedz, któż jej powiedział, kto ją nauczył? „Przeleciało tędy dwóch właśnie jakby na Bugaj”... Wypuściła nas potem tylnem wejściem, przez bramę i też ani słowa. Żyjeż ona jeszcze wybawicielka?
Albo ten żyd w bramie? Pamiętasz?
„Nie idźcie panowie na górę, bo w mieszkaniu policja“. Co on był za jeden? Skąd nas znał? Skąd się wziął taki żyd?
Przetrwaliśmy. Aż przyszedł do nas trzeci i dziesiąty i setny i tysiączny... Rozrodziło się gniazdo, a dziś bodaj że i bez nas jużby się obyło.
Tylko czemu nie razem w jednym dniu?..
∗
∗ ∗ |
I żeby choć chwileczka wolniejsza...
Czasu nigdy nie było — dzień za dniem, jak na węglach. Ot i zeszło tyle lat!
Aż nie do wiary. Sen, czy co?
Ciągle razem w każdej doli...
I kogożeś ty miał na świecie, prócz mnie? Powiedz? Przecie i ja ciebie jednego, tylko ciebie...
I jakże się to stać mogło... Ani razu, ani jednego razu nie rozgadaliśmy się ze sobą — nie potrafił żaden...
Wstydziłeś się? Romanse? Nigdy cieplejszego słowa — przez całe życie. Zato kłóciliśmy się często — żarliśmy się o byle co, jak te psy — przecież nieraz godzić nas musieli ludzie! Słuchaj, mnie z tobą! Tyś był na lewicy — ja na prawicy i tak już było od początku, nawet wtedy, kiedy nas było tylko dwóch i nikogo więcej... Tylko to wiem, żeśmy zawsze razem... żeśmy jeden za drugiego — jak bracia rodzeni...
Głupie słowo! Bo i cóż to jest: „bracia“?
Kogożeś ty miał na świecie? Gadajże, teraz już’ się przecie’ nie wstydź...
Czemużeś nigdy gęby nie otworzył? Wiedziałeś, że ja nie potrafię. Na cóż czekałeś? A teraz zapóźno, widzisz!...
Pożegnać się z tobą nie mogłem, żeby choć w oczy jeszcze raz spojrzeć... Nie wolno było — ilu to rzeczy, słuchaj nam nie było wolno? A tyś sobie przecie pozwolił...
Nie wolno — służba!
Tylko uważasz, ja ci powiadam: niechbym ja tak stanął nad tobą w tej godzinie, niechbym popatrzył...
Wstałbyś! Ja ci powiadam!
A niechbyś i nie wstał, bo i skądże... Tylko niechby się raz nareszcie spotkały nasze oczy, niechby ja ci raz nareszcie wypowiedział wszystko, chociaż bez słów, bobym i nie umiał słowami...
Trudno, obyło się i bez tego. Obywaliśmy się przecie przez całe życie bez wszystkiego...
Słuchaj stary, powiedz jeszcze tylko jedno: w tej godzinie ostatniej, powiadali, żeś się oglądał po izbie i żeś patrzał po stronach i na drzwi co chwila... W tej ostatniej godzinie?
Czegoś ty szukał w takiej chwili? Na kogo czekałeś? Prawdę powiadaj i nie kręć — musisz mi to wyznać, musisz:
Ja ci byłem potrzebny?
∗
∗ ∗ |
Na cudzem łóżku umarłeś-w cudzy surdut ubrali cię do trumny i w buty cudze, darowane...
Słuchaj — cóżeśmy to kiedy mieli własnego? Od wielu lat nie mieliśmy kąta swojego? Swojej wolnej własnej chwili? Sprawy osobistej? —
Nie myślało się znowu nigdy specjalnie o takich rzeczach — ale zawsze sponiewieraliśmy się — ale zawsze...
Psie było życie...
Trzeba ci było usłuchać, trzeba było gdzieś wyjechać i przecie raz w życiu odpocząć. Nie słuchałeś...
Jeszczebyś pociągnął rok, dwa, jeszczebyś coś przecież zobaczył, czegoś przecie się.doczekał — bodaj zorzy wyraźniejszej. I wtedy byłoby ci lżej...
Gadało się zwykle: będziemy odpoczywali, jak nas wezmą. Wypoczniemy na oba boki w więzieniu, na zesłaniu...
I bywały chwile, że się zatęskniło. I wyrwało się czasami filisterskie słowo: a żeby ich już raz djabli nasłali...
A oni na złość nie przychodzili — uparli się na nas....
Ot i bez chwili wytchnienia, zagnany jak ostatnia szkapa, w zaprzęgu padłeś.
Spoczywaj — spoczywaj...
∗
∗ ∗ |
Otóż pisać chcę te twoje dzieje. Słowem żywem; mocnem, żeby pamiętali cię ludzie długo — długo...
Sławy rozgłośnej, sławy wielkiej chcę dla ciebie, człowieku z pod ziemi, człowieku bez imienia!
Niechaj to ujawnione imię twoje stanie się dumą tysięcy i niechaj będzie dla nich znakiem żywym i otuchą i bodźcem i dźwiękiem bojowym!
Niech wiedzą!...
∗
∗ ∗ |
Pisać trzeba — numer gotowy i tylko na ciebie czeka. Jutro bić zaczniemy, a stanę na całą noc u kaszty twoje zasługi składać. Dali ci tylko jedną szpaltę — tam zmieścić się muszą wszystkie czyny żywota twojego i cała dusza twoja. Będzie ci ciasno w żałobnej ramce i krótką będzie opowieść moja — zdążę przez noc z robotą.
Noc cicha i bezpieczna... Oto jeszcze tę długą noc z tobą samotny spędzę — z tobą, bracie umarły... Będę składał literę do litery i odczytywać będę na wspak na czcionkach słowo za słowem.
I kto wie?
Może z łez wspomnienia, z żalu myśli mojej...
Może z tej ciszy nocnej... Kto wie?...
...Powstanie może i zjawi się przede mną twój własny cień — przyjdzie z niewiadomego świata — stanie cichy i smętny i w oczy mi spojrzy i postoi przez chwilę i pożegna i potem się rozwieje....
∗
∗ ∗ |
Trzeba zaznaczyć. Jutro bić będziesz arkusz po arkuszu i zakipi robota w tej naszej kuźnicy podziemnej. Pójdzie w ruch maszyna cicho, sprawnie — zaszeleści papier i z godziny na godzinę wciąż będzie dźwigać się ku górze stos zadrukowanych arkuszy...
I pójdzie twój numer w świat swojemi drogami zwykłemi. Rozchwytają go ludzie hen po polskiej ziemi i łzę nad tobą uronią, łzę męską, łzę, w której siła jest i przysięga...
Pójdzie twój numer w świat szeroki, będą go podawali jedni drugim, wciąż dalej i dalej, aż z ręki zajdzie pomięty świstek do ludzi nowych, niedostępnych. Poniesie go traf i przypadek i wiatr go podrzuci i na drodze go znajdzie i podejmie człek niewiadomy...
Tylekroć razy już się tak wydarzało, że przejmować się tem, co się stało, nie zdołałby żadną miarą.
Rzecz żywiołowa, konieczna, nieodzowna. Niepogoda nie w porę może przeszkadzać, może irytować, ale żeby znowu za każdym razem łamać ręce i zawodzić, to trzebaby się chyba po krótkim czasie wściec i co za tem idzie — obwiesić. Głupstwo jest, jakich wiele.
Patrząc przez zapotniałe okna wagonu na płaskie, przemokłe pola, uginające się pod brzemieniem ciężkiej jesiennej mgły, na kępy drzew, które w tajemniczej, mglistej osłonie przemykały się szybko, jak widma, Rylski z uśmiechem znudzenia myślał o pełnej nieprzebranego ukochania pannie Kamusi, która każdą wielką i małą „wsypę“ oblewała łzami, uświęcała całotygodniową migreną i po każdej zanudzała wszystkich refleksjami na temat: „my nie mamy prawa“. Radził jej już nieraz, żeby została szarytką: „bardzoby Wam było do twarzy w białym robronie“. Radził jej nieraz, żeby sobie raz nareszcie dała spokój z rewolucją i spokojnie wyszła za mąż. („Byle nie za którego z naszych!“). Kamusia w odpowiedzi podnosiła nań niebieskie cierpiące oczy, które co raz zachodziły łzami. Wstydziła się tego niezmiernie, ale inaczej nie mogła. Ona to jedna jedyna może z całego grona oblewała łzami żalu każdą ofiarę. Reszta klęła przygodę, kłóciła się między sobą o to, kto winien, wreszcie wysilała się na obmyślenie coraz to doskonalszych środków i sposobów dla ominięcia zasadzek żandarmskich, dla przemądrzenia szpiclów, dla odkrycia prowokatorów. I wszystko niebawem powracało do równowagi: jedni siedzieli sobie spokojnie a długo w X-ym pawilonie, na Pawiaku, po ciupach: radomskich, siedleckich, sieradzkich i innych, odbywali śledztwo, swarzyli się z dozorcami, psuli kazionne mury pukaniem, wierceniem dziur z celi do celi, od czasu do czasu się buntowali, urządzali strajki głodowe, urządzali obchody majowe. I wtedy świat walczący przypominał sobie o nich, i zjawiała się w „Robotniku“ notatka. Dziwili się towarzysze: a toć oni jeszcze siedzą... Potem przychodziły wyroki, czasem zjawiał się niespodzianie człek uwolniony i wzruszał ludzi swą bladą twarzą i wymęczonemi oczyma. Powracał do osieroconej rodziny i do roboty, a reszta jechała w świat daleki na mrozy sybirskie, do zatraconego kraju na długie lata pokuty, poniewierki, nędzy zesłańczej i tęsknoty. Nikt się na nich nie oglądał, nikt na nich nie czekał. Życie śpieszyło się, mknąc dzień za dniem, porywając za sobą wszystko, co żywe, co dzielne, biorąc dla siebie wszystkie siły i pragnienia. Do walki, do zwycięstwa.
Szybko zapomina się o ludziach! O tych, którzy ongiś byli najpierwsi, i o tych, którzy byli najbliżsi. Niema czasu na romanse.
Tu zaczęło mu się rozpowijać w bezładnych skrętach pasmo dalekich wspomnień. Przebłysnęło imię zapomniane, twarz ongiś ukochana, to znów przed wiekami przeżyte zdarzenie stawało przed nim, jak żywe, ze wszystkiemi swemi okolicznościami, pełne epizodów i scen.
— Było, było, to napewno było!
Narzucały się przeszłe dzieje pamięci, narzucały się sercu. I po dobrej godzinie rozpamiętywań spostrzegł w sobie Rylski śmieszne i zupełnie babskie wzruszenie.
Drwiąc ze siebie samego, rozmyślał dalej. Żal mu było potrosze to tego, to owego imienia, że zapodziało się gdzieś po szerokim świecie i zaszyło się kędyś po krótkich latach burzliwych między szarą ciżbą ludzką. Żal mu było tego lub owego zdarzenia, że już przeminęło, że nie podniesie już piersi żywszym oddechem, że nie owładnie całą siłą ducha, nie uzbroi już ręki do szybkiego czynu. Tylko bladym uśmiechem wspomnienia wita się je i żegna szybko, a na długo. Niema czasu, niema czasu!
A jednak ciekawa to rzecz, kędy obraca się (jeśli jeszcze żyje) taki Stasiek Ulatowski. Jeśliby się nagle zjawił, należałoby mu się miejsce tam, kędy stoją nad twardem kołem sternicy sprawy. Tam, skąd patrzą przez wicher w niedościgłą linję widnokręgu i czują drogę...
Pierwszym był, najpierwszym; nie spieraliby się o to i ci, którzy się o wszystko spierają. No — i wpadł pierwszym, i tu już się wszystko kończy. Cztery lata śledztwa! Mała rzecz wobec większych rzeczy, i przodkowie jego Ulatowscy z Latowa po dłużej siadywali na łańcuchu tatarskim. Ale zawsze cztery lata Pawiaka. Stamtąd choć czasami list przez skonspirowanego strażnika. Potem pojechał z drugimi, i jeszcze jeden list, jeszcze parę wiadomości. A potem już nic. Po paru latach spóźniona wiadomość gdzieś przez obcych ludzi do genewskiego pisemka, z przekręconem nazwiskiem. Ale poznali wszyscy, że to on. Uciekł. Nikt jeszcze stamtąd nie uciekł. Nie dlatego, że pilnowali zanadto. Nie — nikt nie pilnował, tylko właśnie dlatego, że uciec było niepodobieństwem. Przez tysiące wiorst tundry, przez lodowy i dziki ocean jedną jedyną drogą — do Ameryki. Nawet w pełnych szaleństwa i tęsknoty snach zesłańczych nie marzyło się o tem. Niepodobieństwo!...
I pisali w pisemku genewskim obcy ludzie, że na śmierć poszedł, że dzielny był towarzysz.I pisali, że szkoda..
A Rylski gdzieś w głębi serca wierzył niezbicie, że Stasiek żyje. Wiedział, że najprawdopodobniejszem ze wszystkiego jest to, że zginął. I tak samo twierdzili wszyscy. Może na dzikiem, poszarpanem wybrzeżu oceanu ściągnęła go w lodowe odmęty wściekła fala, może podkradła się ciemną nocą i nasunęła się nań wyspa lodów, wędrujących po bezmiernych wodach północy, i zgniotła go na miazgę wraz z łodzią jego i zapasami, które gromadził z nadzieją w sercu przez długie miesiące. Może gościnnie zabrała go na siebie i przez wieki obwozić będzie wmarzłego w kryształową bryłę po niewiadomych przestrzeniach, jak od wieków dźwiga w sobie zastygłe włochate cielska mamutów, szczątki polarnych żeglarzy i wszystko, co los zdarzył w ciągu stuleci. Może w chwili nierozważnej porwała mu zła woda łódź, a on pozostał osłupiały na brzegu, żegnając okiem zastygłem odchodzące życie. Oto głód w niewymierzonem bezludziu, oto niedźwiedź polarny w tępem zdziwieniu obwąchuje niesłychaną zdobycz, oto dziki Tuguz naciąga na łuk ościstą, ciężką strzałę...
Nie, nie zginął Stasiek. Temu nie dawał w głębi ducha wiary nikt z tych, którzy go kochali swojego czasu.
Wieleż to razy, kiedy przyszła chwila niewytłumaczona podniecenia, obudzonej nadziei, kiedy oko niespokojnie szuka czegoś wokoło, a bijące serce czegoś się spodziewa, łapał się Rylski na myśli — oto zaraz wejdzie Stasiek. Wejdzie żywy i cały. Cóż w tem nieprawdopodobnego? Wejdzie, usiądzie i zacznie opowiadać.
O tem, jak ze skalnego cypla wołał na statek wielorybników, albo półdzikich korsarskich poławiaczy fok, którzy żyją w stałej wojnie z kanonjerkami rosyjskiemi. O tem, jak jeździł z niemi i polował aż oparł się w Nagasaki, S. Francisko, Singapore... O nędzy i tułaczce po portach Ameryki, po wyspach niewiadomych, o spotkaniach i przygodach, aż oto przez wszystkie piekła przedostał się do kraju i jest...
Przed oknem wagonu przemykały się bez ustanku mokre, nagie pola, bezbrzeżne, brzydkie, ozdobione gdzieniegdzie pokręconą samotną sosną, lub nagiemi konarami olch, stojących kupami ponad moczarem. Chwilami niespodziany promień słońca przedzierał się przez chmury i odznaczał na szarem polu miedze, sznury ozimin, zatrzymywał się na czarnym krzyżu, który stał kędyś na rozstaju niewidzialnych dróg. I w jednej chwili znikał promień, i wszystko zlewało się w mokrej szarzyźnie, a płoty, drogi, drzewa i chałupy wydawały się wdeptane w bezdenne błoto i zdawały się tonąć, pogrążać coraz głębiej i głębiej, aż znikło wszystko w białym tumanie, a po szybach wagonu zaczynał sypać, jak paskiem drobny, przenikliwy deszczyk.,.
Rylski ziewał. Jeszcze ze dwie godziny drogi. Sennem okiem rozglądał się po wagonie, błądził po szarych, niewyraźnych i zatroskanych twarzach pasażerów trzeciej klasy, słuchał rozmów głupich i niemiłosiernie beztreściwych i nudził się. O tem, co go czekało, nie chciało mu się wcale myśleć. Litował się i pogardzał niemi aż do obrzydzenia, żeby choć jedna twarz wyrazista, żeby choć jedna para myślących oczu, żeby jedno słowo! Ten wagon trzeciej klasy, w którym z urzędu spędzał sporą część życia, nabawiał go niejednej troski, często napędzał mu jakiegoś przenikliwego strachu, który starał się odpędzać uśmiechem, lekceważenia, ale często bez skutku. W wagonie miał zawsze parę godzin swobodnych i tam tylko miał czas na rozmyślania. Po miastach i dziurach, gdzie koczował, zawsze miał masę roboty, a na ulicach patrzał tylko, kędy stoją i kędy snują się szpicle. Refleksje i rozpamiętywania czepiały się go zawsze w drodze. Usposabiał do tego spokój wypoczynku i wytchnienie od szpicli i wreszcie sam miarowy turkot wagonu. Tu zabawiał się we wspomnienia, tu snuł przenajgłupsze marzenia, których się wstydził przed samym sobą. Tutaj, zwłaszcza w momentach wielkiego wyczerpania, albo kiedy mu się coś nie udało, albo kiedy poprostu przychodziła nań marna godzina, wydrwiwał siebie i wszystkich, którzy robili to samo, co i on, natrząsał się nad wielkością zamiarów i nad marnością rezultatów i ze zjadliwą satysfakcją patrzył godzinami w ziemiste i bezbarwne twarze współtowarzyszy podróży. Oto są ci, których nic nie zachwieje, którzy wytrwają zawsze wierni swojej drodze, oto realni niepodrabiani obywatele, to są ci, którzy tworzą historję, to filary niespożyte ładu, porządku, oto społeczeństwo przeszłości, teraźniejszości i wieków przyszłych, ludzie mądrzy, ludzie zasad! Z ojca na syna, z dziada na wnuka — dziedzice wieczystej, nieprzemożonej mądrości!
— „A pan daleko jedzie?“ — „Do Brześcia, do syna, służy w „Depie“, a drugiego, starszego, mam też tam we fortecy, pisarzem jest pułkowym, obydwa żonaci“, — „Do wnuczków pan jedzie, zobaczyć?“ — „A jest, jest tego, a jakże, jest. Wiozę im gościńców — ja z za Warszawy jestem, z Rypina“. — „Oho, to daleko“. — „Daleko,.. ano, choć raz na trzy lata trza się ruszyć. Oni nie mogą, służba“. — „Tak, służba trzyma, karmi, ale trzyma“. — „Tak, tak...“
I Rylski wpatrywał się z satysfakcją w pogodną twarz obywatela z Rypina. Obliczał, ilu byłoby potrzeba sił agitatorskich, ilu pudów bibuły, ilu zabiegów, ilu wsyp, żeby pouczyć takiego rypińskiego łyka i skłonić go, żeby z dobrej woli przyłożył ręki do rewolucji, a bodaj, żeby z dobrej woli oddał jej choć jednego syna, choć tego młodszego, który służy w „Depie”...
W drugim końcu wagonu jakiś gruby jegomość opowiadał kawały, znane wszystkim od stu lat, i za każdym razem słuchacze wybuchali śmiechem. Śmieli się wszyscy. Nawet stara pani, ubrana w jedwabie, które pamiętały lepsze czasy, zakrywała się chusteczką, obramowaną podartemi koronkami; nawet pewien cierpiący na zęby młodzieniec wykrzywiał oblicze w kwaśnym uśmiechru. Śmieli się poważni żydkowie, spożywający jaja na twardo, rechotał się basem tłusty ksiądz. A opowiadacz, dla spotęgowania wrażenia, gdy ucichły już śmiechy i rozmarszczały się fizjognomje, powtarzał jeszcze raz najgłówniejszy ustęp kawału i wtedy zaczynał się śmiać sam, rzeżąc i sapiąc, a za nim znowu wszyscy jeszcze raz powtarzali salwę śmiechu, wykręcali sobie twarze, pokazywali zęby... I zaledwie przeminął huragan wesołości, kawalarz, popatrzywszy obojętnie w okno, zaczynał znowu. Odchodziły głównie anegdoty kolejowe, głupie i nudne, stworzone przez nudzących się w wagonie komiwojażerów. o różnych sprytnych konduktorach i jeszcze sprytniejszych kontrolerach, o owych pięciu żydkach, którzy legalnie jechali za jednym biletem i.t.d. i.t.d. Nie zapominano, rzecz prosta, o nieszczęsnym Kaftalu i o kawałkach tłuściejszych, ale te wesoły pan opowiadał już szeptem, który przenikał do wszystkich zakątków wagonu. Wtedy pani w jedwabiach zaczynała pilnie porządkować arkusze nieoprawionej powieści, naturalnie dodatku do „Bluszczu“ lub „Biesiady literackiej“, i na długo zapadała w czytanie. Ksiądz robił minę nieodgadnioną, żydkowie czynili się poważni i uśmiechali się tyle tylko, ile wypadało dla przyzwoitości. Jakaś niewyraźna panna, siedząca w samotnym kącie, demonstracyjnie okazywała swoje zadowolenie, a wtedy cierpiący na zęby młodzieniec wykręcał ku niej swoją okrągłą twarz na cienkiej szyi i w tej niewygodnej pozycji pozostawał bardzo długo.
Nuda — nuda...
Nuda jechała w wagonie, zajmowała wszystkie miejsca, wisiała w powietrzu i w tumanach dymu z papierosów, leżała ciężko na półkach w pakunkach pasażerskich, brzmiała w każdym tonie monotonnej melodji, która układała się na tle rytmicznego postukiwania kół na spojeniach szyn...
Płynęła we mgle, zaglądała do okien, stukała w szyby deszczem, wołała z dalekich pustych pól, z szarych wiosek podlaskich.
Rylski ziewnął szeroko i głośno i, rozparłszy się wygodniej, usiłował zaspać tę parę godzin, dzielących go od kresu podróży, i zaspać dławiącą go nudę. Ale w majaczeniach przerywanej co chwila drzemki wypełzały wciąż, kryjąc się za każdem ocknięciem, same rzeczy niemiłe. A co robić, jak w Gródkach też wsypa? Wtedy do Brzegów. To znaczy piechotą piętnaście wiorst po błocie. Naturalnie deszcz będzie padał przez całą drogę. A co, jeżeli i w Brzegach wsypa? Trzeba być idjotą, żeby myśleć, że to jest niepodobieństwem... A w Gródkach o tem mogą wiedzieć, mogą niewiedzieć. Jeżeli w Gródkach wzięty Laszek, to wzięty i Chowaniec i obydwaj Kapuściarze. Trzeba tedy do nauczyciela, to ostateczność... Jeżeli wszystko dobrze, to dadzą koni i prosto do miasta. Jeżeli zaś nie dobrze, to też do miasta gminnemi końmi ze strażnikami. Napewno zwiążą, teraz wszędzie wiążą. Nie uda się. Wobec tego, czy się dawać, czy nie? Lepiej byłoby wyrzucić browning w ostatniej chwili. Szkoda. To się zobaczy, zobaczy...
W mroku krótkiej drzemki zaczęły się układać szybkie, jak myśl, obrazy; pomiędzy jednem a drugiem odetchnięciem załatwiały się niesłychanie złożone sprawy, przewijało się mnóstwo ludzi. Obstąpili go chłopi z Gródków. Co ja im powiem, no, co ja im powiem? Obstąpiły go baby. Lamenty, płacze, wyrzekania. Słyszy najwyraźniej każde słowo, śpiewne, podlaskie. Wymyślania, złorzeczenia. Pięści chłopskie, twarde, sękate. Próbuje mówić, wyłazi na jakiś pniak.
— Słuchajcie, ludzie, słuchajcie!... — I ani słowa wydusić nie może. Wszyscy czekają. Co za straszne wysiłki! Porusza gębą, krzyczy, wrzeszczy — nic — cisza. A chłopi czekają.
Moment ocknienia.
— Nie — wysiądę wprost na stacji. W mieście się dowiem wszystkiego. Nie poznają przecie odrazu. Najgorzej wierzyć listom ludzi zastrachanych. Nie taki djabeł straszny. Jakoś się przemknę. Postanowienie to ucieszyło go niezmiernie. Zasnął znowu.
I w tej chwili znalazł się w długim, jak ulica, mrocznym korytarzu, po obu stronach drzwi, drzwi, drzwi; setki, tysiące zaryglowanych drzwi. Przed nim suną plecy żandarma, za nim idzie żołnierz, postukuje po podłodze karabinem. Idą tak niezmiernie długo. Idą, idą. Aż ze szczękiem otwierają się któreś drzwi: biała maleńka klatka, łóżko, stołek...
Opętało go przerażenie...
— Nie chcę, nie chcę! Znowu rok, dwa, trzy życia na przestrzeni dziesięciu łokci kwadratowych.
— Nie chcę! — W odpowiedzi zatrzaskują się drzwi. Siedzi na stołku i duma. Tak przemija mu długi rok, potem wlecze się drugi i trzeci. Wreszcie wybawił go z więzienia pan kontroler.
— Pański bilet?
Deszcz po dawnemu bije w szyby. Podróżni zaczynają się zbierać, oglądać za manatkami; rozmowy umilkły. Pociąg podchodzi do Siedlec.
Zastukały i zachwiały się wagony po zwrotnicach. Kiedy stanęli, Rylski ostrożnie wyjrzał za okno. W tłumie na peronie nic szczególnego nie spostrzegł, ale patrzył dalej. Ale kiedy fala wysiadających przerzedziła się, zauważył pana, przechadzającego się od niechcenia wzdłuż wagonów i spoglądającego w okna. O kilkanaście kroków za nim szedł drugi pan i też zaglądał w każde okno. Na trzeciego już Rylski nie czekał. Cofnął się od okna i położył się na ławce. jak długi. Twarz zasłonił sobie od niechcenia ręką, a wysławił na pokaz w całej okazałości swoje buty, które w niczem nie zdradzały, jakoby przyodziewały nogi inteligentne. Tak trwał, irytując się jeno. że będzie musiał do tego samego miasta, które oto jest już o dwa kroki, wędrować kilka godzin przez deszcz i błoto z zapadłej wioski podlaskiej, gdzie swoją drogą mogą się zacząć nowe hece. Kątem oka, z poza pięści, którą sobie podłożył pod głowę. obserwował, jak wszedł do wagonu ów podejrzany pan. Stanął — stoi. Po paru minutach od drugiego końca wozu wchodzi drugi. Postali, poszeptali, poszli. Za moment uderzył trzeci dzwonek. i pociąg ruszył.
Kiedy w pół godziny później wyszedł z wagonu na przystanku, zauważył ze zgrozą, że pogoda ustaliła się na dobre... Deszcz pryskał równomiernie a wytrwale drobnym maczkiem, nie śpiesząc się i nie folgując, i zapowiadał najwyraźniej, że starczy go na trzy dni i więcej. Tuż za stacyjką rozciągały się płaskie puste pola, i wiła się kędyś bagnista, pełna wybojów droga. Pociąg natychmiast ruszył dalej, i Rylski, chlapiąc się po wodzie, widział go jeszcze długo, jak snuł po niezmierzonej płaszczyźnie, dymiąc i ziejąc parą. Z nienawiścią ścigał go oczyma. Przeskakując nader sprawnie przez kałuże i wybierając starannie w błocie miejsca mniej rozrobione, spostrzegł jednak po kilkuset krokach. że lewy but zaczerpnął już sporo wody. Spodziewał się tego, ale zawsze zaklął głośno a brzydko. Buty to były partyjne, które miały swoją historję dość długą. Ci, którzy pierwsi używali ich do „agitacji wiejskiej“, siedzieli już dawno w ciupie. Były one zelowane przez różnych szewców po różnych miastach, ale goniły już resztkami zdrowia. Po chwili i w prawym bucie zaczęło świegotać i chlapać. Rylski odrazu zaprzestał ostrożności, i nie wybierając już drogi, brnął przez kałuże, byle prędzej.
Tak przez dobrą godzinę parł naprzód bez chwili wytchnienia. Z kaszkieta lała mu się woda. gruba kurta zaczęła przesiąkać na plecach. Wyglądał na tej samotnej bagnistej drożynie, na rzemieślnika wiejskiego, na śpieszącego się do wsi handlarza cielętami albo gęśmi. Nawet z oblicza, mówiąc nawiasem, nie wyglądał bynajmniej na inteligenta. Kartoflany nos i szczeciniaste żółte wąsy pasowały doskonale do kostjumu, i niktby się nie domyślił w nim autora trzech cienkich rozpraw filozoficznych, z których jedna dała mu tytuł doktora nauk społecznych, druga jakąś „mention honorable“ ze strony Ecole des sciences sociales, a trzecia wywołała całą burzę na łamach jakiegoś „Przeglądu filozoficznego“, czy też „Archiv für..... Doktor coraz ciężej opierał się na sękatej ladze, coraz częściej klął drogę i pogodę, a myśli jego stawały się coraz mniej złożone. Byle dojść, byle dojść. Nie myślał już zupełnie o tem, co go tam czeka. Wreszcie usiadł ciężko na stosie ściągniętych z pola kamieni i długo dychał, osowiałem okiem wodząc po okolicy.
Do Gródek miał niedaleko. Tuż zaraz zapadała się ziemia i szło pochyło, pochyło w głąb mglistej przestrzeni, a hen w dole po przez białawy tuman czerniały dachy chałup. Ledwo, ledwo widać je było. Chwilami deszcz przycichał i zdawał się ustawać. Wtedy wieś wyciągała się w nieskończoność, wpełzała paru skrętami po pod pochyłość gruntu, to zapadała się aż na dno parowu. Goło i przestronno było wokoło, jak na pustyni. Obrzydliwość okolicy harmonizowała z obrzydliwością pogody. Z niehamowaną nienawiścią patrzył Rylski na czarne strzechy. Na domiar przemoczony papieros nie chciał się palić.
Ileż to trudu, upokorzeń, ile gadania i ceregieli kosztowało pozyskanie tej nędznej okolicy. Byli tu nasamprzód oświatowcy i zasypywali lud elementarzami, czytankami, broszurkami „Promyka“, rozmaitemi historjami „O pijaku Urbanie“. o „Urwisie Dyrdusiu“. o „Bydlęciu odętem“. A że owo „państwo“ dawało to wszystko za darmo, więc brali gospodarze, kłaniający się dobremu państwu. Potem przyszedł czas na rozmaitości patrjotyczne, na anegdoty o królach polskich, na wierszyki liryczne o ojczyźnie, na płaczliwe historyjki o różnych biednych a zacnych „kmiotkach“. na które czułe były serca chłopskie. Słuchając tych historji, czytanych głośno po chałupach przy mdłym promyku lampki, przyćmionej jeszcze dla oszczędności, pociągali słuchacze nosami. Inni to już byli „panicze“, którzy ciągali w te strony owe książeczki. Gadało to ze strasznem przejęciem i prawie że nawpół z płaczem. „jakby byli wszyscy czegoś winowaci“, jak powiadał mener rewolucyjny na całą okolicę, towarzysz Jan Chowaniec z Gródków. Widział on dużo i przetrwał oświatowców i ludowców i narodowców demokratów. dopóki, zawsze ciekawy ostatnich prądów, nie zatrzymał się na „socjalnych panach“. Że zaś cenił swoją godność, nie poddawał się odrazu nowej prawdzie i nowym ludziom, ale gruntownie ugadywał się z każdym, oponował. upierał się przy swoim po chłopsku, jak narowisty koń. doprowadzał ludzi do rozpaczy i do wściekłości. Sam Rylski po paru konferencjach, po których Chowaniec jakoś zupełnie nie zdawał się być przekonanym i gadał w kółko jedno i to samo, zaklął srodze i zły za straconą fatygę i za zawód nawymyślał mu porządnie, już się zupełnie nie krępując, bo uważał wszystko za stracone. Aliści, kiedy już pozostawało mu tylko splunąć i pójść precz. Chowaniec mu podał czarną. twardą, jak kopyto, łapę i uroczyście zdjął magierę.
— No, kiedy tak szczerze gadacie, to ja wasz i cała ta het okolica wasza. Na dobry początek, niech się ta nam wiedzie. a niech się wiedzie!...
I jak go nie łupnie po dłoni swoją twardą i szeroką, jak łopata, dłonią. Zupełnie jak na jarmarku, kiedy ugoda stanie.
Potem gadali już, jak swoi, i umawiali się szczegółowo o rozmaite rzeczy, jak. co i kiedy, a Rylski cichaczem rozcierał sobie spuchniętą dłoń. Z niezmiernem zdumieniem słuchał teraz nowych, mądrych słów, jakiemi wyłuszczał swoje racje nowy towarzysz. Zupełnie inny człowiek.
— No i poco te wszystskie komedje? Komu one były potrzebne? Ja wam to, Janie, powiem po szczerości, żem ja sobie dzisiaj o was pomyślał: głupi jest człowiek ze szczętem i jeno udaje. że coś wie, a w gruncie głupi jest, jak ten but“. No i patrzajcie-ż ludzie...
— To już taki zwyczaj mój jest. Wziąć się a przyczaić przed nowym człowiekiem. On swoje niech gada. a ja nic — cicho. Póki wszystkiego już, co ino wie. nie wypowie. To wtedy i mnie jest wiadomo, z kim jest sprawa. Wy toście mnie się, żeby tak powiedzieć, już za drugiem widzeniem spodobali, i myślę sobie: „można“. Jeno, że tu o wielkie rzeczy się rozchodziło, wiąc się strzymałem i rzekłem sobie: „pomaluśku“. A kiedyśwa się dogadali, to wiedzcie i starszyźnie Waszej tam we Warszawie powiedzcie, że jak ja, Chowaniec Jan, co tu powiem, to tego słuchają hen — hen wokoło, jak jeno oczy zajrzą.
Tu wstał chłop i szerokim ruchem zatoczył koło ponad widnokręgiem uroczyście, godnie, jakby wódz a hetman.
Gadali wtedy oto tu na tem samem miejscu, na wzgóreczku po pod krzyżem. Tylko letnia była pora, i słoneczko zachodziło właśnie pogodnie poza las, a wokoło pachniały świeżo zżęte ściernie, i porykiwało powracające do domu bydo, i kurzyło hen po drogach...
Chłop stał pod figurą, wietrzyk wieczorny motał mu siwiejące długie włosy, czerwone promienie zachodu uczyniły wąsatą twarz wyrazistą a piękną. jak obraz. Oczu oderwać od niego nie mógł Rylski, a on stał i prawił, jakby w natchnieniu, jakby nie do jednego człowieka mówił, jeno do całych tysiąców, do wszystkich hen ludzi siedzących wkoło po ludnych wsiach.
— „Płona jest ziemia u nas. piach a kamienie, a łąka jak jest, to mokra, a lasy wkoło rządowe, moskiewskie. Biedny kraj i ladaco. Ni dla oka pociecha, ni dla brzucha sytość. Ale to ja wam, jako tutejszy z dziada pradziada, powiadam. niema takich ludzi wiele w całej Polsce, jako tutak som. Zobaczycie, będziecie wiedzieli! Som bogate chłopy gdzieindziejsi, na Powiślu, po Sandomierskiem i jeszcze gdzie, co na borowinach tłustych orzom; som i mądrzejsi od naszych... Ale słuchajcie, co wam powiem. Takich kwardych a wiernych, a na wszystko najgorsze wytrzymałych ludzi nigdzie nie znajdziecie! Tu od maleńkości dziecko we głodzie się chowa, po głodnej matce. Chleb to u nas święto, a mięso widzim, jak z dopustu Bożego padnie któremu krowina albo owieczka. Tem żyjemy, co z tego piachu wyorzem, pługiem po kamieniach śtyrkający. Hej!... Ino w ciężkim pocie a w niedostatku stwardnieje w człowieku moc, i nic na świecie go nie przemoże. i nikt na świecie mu nie da rady, choćby i sam djabeł. Tak się ono zdaje, że gudłaje są chłopy podlaskie, ciemne a pokorne, i jeno temi niebieskiemi smutnemi oczami po świecie wodzą, a cierpią, a znoszą, a przed każdym czapkę zdejmują. Niechta będzie!... Ano zbudź jeno człowieka w nich, tę ich siłę, a potrząśnij duszę, a rzeknij im słowo nowe...
„Świadek ja tu jestem i przy mnie się wszystko robiło, jak zaczęli tu i do nas ludzie dobrzy zaglądać a uczyć. Różni bywali i przeróżni, tacy i owacy, niech wszystkim Pan Bóg zapłaci za ich fatygę i dobre chęci. Po każdym cosik pozostało, bodaj ślad a wspomnienie. I przybrało w narodzie tej mocy niespożytej, murowanej, i niechno przyjdzie chwila, niech ino przyjdzie nasza godzina. Gotowi my, gotowi, ja wam to powiadam, człowieku obcy... A jak się poruszymy, świat się zadziwi wokoło! Niech ino przyjdzie godzina, niech się pośpieszy! Ugadywałem ja się z ludźmi niemało i tutaj i w mieście i w samej Warszawie byłem razy trzy, w pałacu raz byłem takim, że myślę sobie: król polski się tu do czasu utaił i mnie chłopu posłuchanie daje. Na zebraniach bywałem po lasach, gdzie po sześćset chłopa stawało, jak mur, głowa przy głowie, i słuchało, co mówili ludzie przyjeżdżający z daleka. Mówiłem i ja do ludu ze sosny i widziałem, jak we mnie z dołu tysiące oczu patrzy a czeka... Hej!...
„Ino to zrozumiałem na ostatku, że to jeszcze nie wszystko, że prawdy jeszcze szukać trzeba. Tośmy i szukali. Chodziły słuchy, a słowa o jednym tu mieszczaninie z pod Białej, który między unickim narodem był jakby za wodza a biskupa. O nim powiadali sobie pocichu, że po lasach, tam, gdzie przez bagna dostępu już niema, trzyma na składzie moc karabinów. a ładunków, że kasy ma wszędzie po wiadomych miejscach zakopane na wypadek powstania chłopskiego, a w kasach złota, jak piasku. Jedni powiadali: prorok, drudzy, że wódz, do którego we śnie sam Kościuszko przychodzi, a radzi, a partję ma strasznie silną i wszędzie po kraju swoich ludzi, jeno pod tajemnicą okropną się wszyscy kryją. Tom ja nie bardzo wierzył, ale wreszcie wybrałem się ja do niego i przez ludzi znajomych trafiłem. odkryłem się ja jemu, kto jestem, i pytam... A jakiem wracał, to ino przez całą drogę plułem, głupstwo bowiem było z tym całym prorokiem. To znowu o księdzu jednym z za Buga szeptali sobie ludzie. Powiadali, jako na spowiedzi świętej gromi ludzi za „grzechy przeciwko ojczyźnie“., a każdemu nakazuje przeciwić się niesprawiedliwości, i póki nie obieca taki poprawy anie przysięgnie na wszystkie świętości. że zwalczać będzie przemoc rządową, gdzie tylko może, to nie puści go do Stołu Pańskiego, bo, powiada, grzech to jest największy na świecie baranem być, którego każdy łajdak strzyże (przez co do krzywdy ludzkiej się ręki dobrowolnie przykłada). Poszedłem ja do tego kościółka. który hań, hań, w błotach, w zapadłej okolicy stoi. O jesieni poszedłem późnej. Zanocowałem u gospodarza tam jednego, a o świtaniu do kościoła. I poruszyło się we mnie serce, jakiem dojrzał w pomroce kościelnej tłum chłopów, stojących już wokoło konfesjonału. Nie tamtejsi to byli ludzie, wielu przybyło z daleka, z samego końca polskiej ziemi. Po przyodziewku poznawałem ludzi z za Wisły, z Kujawskiej ziemi, z pod Chełma, było i łowickich paru chłopów bogatych, których księżakami przezywają. Spowiadali się jeden po drugim, i w cichości kościoła tylko od czasu do czasu westchnie który głęboko, albo w piersi grzeszne rymnie się z żalem...
„Każdy w duszę swoją patrzy, patrzałem i ja, i samo już jedno to, com w tej cichej godzinie przed spowiedzią przemyślał, skrzepiło mnie na mur i kamień. Poglądałem po ludziach stojących wkoło i spotykałem ich oczy i wyraźnie wiedziałem. co zaś każdy w osobności swoich myśli czuje. Tedy rosła we mnie dusza i rosła, aż jej za ciasno było w kościach, i chciało się jeno ręce rozkrzyżować i rymnąć na podłogę kościelną i ryczeć w płaczu serdecznym. I niejeden to samo czuł z onych chłopów, bo chlipali gęsto wokoło, zwłaszcza, który był już wyspowiadany.
„Co komu prawił ów ksiądz, skąd mnie wiedzieć, spowiedź — tajemnica... Ale mnie przejrzał on na durch, jak w jasnowidzeniu, po paru moich pierwszych słowach, które ja jąkający się jemu w ucho włożyłem. Sam potem prawił już do samego końca, i nie była to zwyczajna spowiedź, jeno jakbym u samego Boga Wszechwiedzącego był na posłuchaniu. Tedym, odchodząc już, wiedział, czego nam braknie, i tom wiedział, że nigdy nie zaspokoją tęsknoty narodu chłopskiego ci, co ze mną tyle lat sprawę mieli, co książki do nas ciągali zabronione i o kosach chłopskich gęsto gadali (tylko akurat im było do kosy).
„Powróciłem ja do dom skruszony i radosny. a o pierwszym śniegu zjechali do mnie z Warszawy panowie, nakazali zwołać z okolicy takich, co są najlepsi, i siedliśmy tu w mojej chałupie na naradę. Słuchałem ja z pilnością wszystkiego, co powiadali panowie, bo nigdy jeszcze tylu znacznych person u mnie nie bywało. Słuchałem, słowa nie opuściłem, jeno tego, czegom najbardziej był wyglądał, tegom się nie doczekał. Szkoda — pomyślałem sobie, bo osoby były godne i od całych lat my do nich przywykli, jako do swoich starszych. Ano, myślę sobie, może Bóg da siły i mocy, że ja ich przerobię i oczy otworzę. Nie mnie, myślę, uczyć państwo uczone, którzy sami książki piszą. nie tylko czytają. ale spróbuję.
„I zacząłem po dobroci, a z uszanowaniem należytem. Kiedym zaś zaczął prawić o tem, co mi leżało na duszy, a gadałem ze śmiałością,bo każde święte słowo owego księdza pamiętałem, jak i teraz pamiętam, pomarszczyli się panowie i tu po raz pierwszy zaczęli my się kłócić. Od słowa do słowa. Aż jeden przerywa mnie z krzykiem wielkim: „socjalista“! Tego imienia ja nie słyszał nigdy, obraziłem się więc i powiadam: „jak mnie kto przezywa po pijanemu, to idę sobie dalej, ale jak po trzeźwemu, a jeszcze w moim własnym domu, to bardzo łatwo wziąć się u mnie do kłonicy“. Pod sam nos podsunęłem jemu kułak i powiadam: „prawdy chce naród i szczerego słowa, i żeby między nami było braterstwo, i żeby jeden drugiego nie gnębił, choćby Polak Polaka. A obrazków i wierszyków o Kościuszce to my mamy dosyć, choć i święty człek był Kościuszko. Ruchu naród chce i roboty, i żeby się już coś nareszcie zaczęło, bo mądrzy, powiadam, już jesteśmy na te rzeczy polityczne, a znosim wszystko tak samo, jak i głupi.....
„Tedy drugi pyta, gdziem ja się zwąchał ze socjalistami, żem taki hardy. Więc już nie mogłem krwi swojej powstrzymać i bardzo brzydko po chłopsku odrzekłem na przyczepkę. Na to rzeknie jeden, taki ostry pan, co ino wciąż mrużył oczy przez okulary: „Będziesz ty Chowaniec trupy powstańcze obdzierał, jako i twój ojciec robił w roku 63-im. Do tego cię doprowadzą socjaliści, słuchaj ich tylko dalej, słuchaj!“ A trzeba wam wiedzieć. że mój ojciec, Szymon Chowaniec, nie tylko trupów powstańczych nie obdzierał, ale jeszcze dwuch panów, co po rozbiciu partji po lasach o głodzie i chłodzie się tułali, do dom przyjął i w brogu przez parę niedziel w tajemnicy przed całą wsią przechowywał, za co sto nahajów kozackich w nagrodę otrzymał. Jakże mi było obrazę i potwarz taką znieść, jeszcze w obecności ludzkiej? Tedy ja spojrzę po naszych ludziach, których pełna była izba i widzę — patrzą wszyscy we mnie, jak w obraz, czekają, co ja powiem. I rzeknę ja do swoich:
— Co dosyć nam tego dobrego, chłopcy?
— Dosyć — odpowiedzą, jak jeden.
— Poradzimy sobie sami i bez łaski tych panów?
— Poradzim.
Tedyśmy się rozstali z nimi na amen. Przyjeżdżali potem cichaczem to jeden, to drugi do dalszych wsi szczęścia próbować, przeciwko mnie ludzi buntować. Niepewny jest — powiadali — odsunąć go trza od wszystkiego. Tylko, żem ja tu ludzi wokoło wszystkich sam jeden, jak ojciec, wychował, to nie uda się intryga. No i ostaliśmy się sami, bez książek, bez gazet, bez wiadomości nijakiej, co się we świecie dzieje. Sami się rządzim, jak możem; aż myślę sobie, trza poszukać po świecie ludzi innych, którzyby tego samego chcieli, czego my chcemy.
„Zima zeszła, o wiośnie z pługami my wyszli w pole; orzę ja tu hań, gdzie ta gruszka nade drogą się trzęsie, orzę pod ziemniaki; koło południa siadłem w cieniu odetchnąć, fajkę sobie kurzę, aż patrzę idzie sobie ktosi drogą, po miejsku a biednie ubrany, kijaszkiem się podpiera a śpiewa na całe gardło. Zobaczył on mnie po pod gruszką w cieniu i pyta się:
— Wasze, gospodarzu, to jest pole?
— Moje, powiadam. Albo co?
— To i gruszka wasza?
— A no.
— To i cień pode gruszką też Wasz własny, pozwolicie się ochłodzić?
— Cień jest boski, powiadam, dla każdego.
— O, toście pięknie powiedzieli, gospodarzu, ale jeżeli cień boski, to i gruszka boska, a jak ona boska, to i pole boże, dla każdego wspólne. Tak wypada z rachunku, sami widzicie.
„Siadł se w cieniu, papierosa zapalił i siedzi.
— A skąd Pan Bóg prowadzi?
— A do dobrych ludzi idę — powiada — od drugich dobrych, których hań na końcu świata znam. Ino mi droga wypadła przez pustynię iść, gdzie rozumnego człowieka nie uświadczy, gęby do kogo niema otworzyć, to i śpiewam sobie. Śpiewam, jeno nikt mi nie odśpiewa. Taki już kraj podły podlaski....
„Ode słowa do słowa, niewiademko jak, dogadaliśmy się do wszystkiego. Chłopak był młody, tyle że mu się po pod nosem wysypało, a taką ufność we mnie zbudził, żem się mu całkiem odkrył, choć i ostrożny jestem, jak ten lis. No i pierwszy to był socjalista, jakiego oczy moje widziały. Popasał on u mnie przez trzy dni. gadali my dużo i co wieczór kłócili się tęgo, a w dzień siędzie sobie ot tam pod gruszką i patrzy, jak w polu robię, a co skiby doorzę i do drogi dojdę, to on co zapyta takiego, albo słowo rzuci. To ja idę z pługiem nazad, myślę, coby jemu odpowiedzieć. Zawrócę i znowu koło drogi odpowiem, pogadamy dwa, trzy słowa i znowu skiba. A czwartego dnia o świtaniu’ zabiera się mój wędrowiec ruszać w drogę. Za gościnność dziękuje. a na pamiątkę wyciągnął z węzełka paczkę w gazetę owiniętą i powiada: „tu cała prawda w tej paczce siedzi, czytajcie. a na rozum bierzcie. Czas, żeby i na wieś dobra nowina przyszła. Przez was się to stać może, a wierzę. że się stanie. Bywajcie zdrowi — powiada — będę cały, to jeszcze do was zajdę“.
„Czytałem ja te książeczki przez jakie dwa miesiące co wieczoru. Po dwa i po trzy razy jedno i to samo, czytam w kółko,dopóki wszystkiego nie wyrozumiem. Inszych rzeczy to i dotychczas w zupełności nie doszedłem. czegokolwiek, to i ani ugryźć nie pojmuję, jakby po niemiecku było napisane. Ano, jedno z drugim — radość dziwna i ciekawość okropna zdjęły mnie. W dzień i w nocy spokoju nie miałem, bo do tego w tajemnicy ja wszystko w sobie trzymałem, a tłamsiłem, żeby narodu, który jest ciemny, nie bałamucić przed czasem, dopóki ja sam wszystkiego pewny nie będę...
„Myślałem i szpekulowałem w sobie, aż na jesieni a po wczesnych siewach zbieram się ja w drogę, dziesięć rubli ze sobą wziąłem a kij okuty i idę. Koleją przejechałem już cały dzień i noc, aż oparłem się w Ostrowcu, gdzie fabryki; tam chłopa tutejszego brat kowalem był. I pewność tę miałem, że tam do socjalistów dostąpię i reszty się dowiem. Tak się też stało, a reszta wam wiadoma“.
Deszcz trochę zelżał, kiedy Rylski wchodził do wsi. Szedł ostrożnie, niby dla błota, skradał się po pod opłotkami, omijając wielkie jak jeziora bajury, a oczyma strzygł po bokach, wypatrując jakowychś znaków, po których poznać możnaby było, co zaś we wsi się dzieje.. Minął jedną chałupę, drugą, pod trzecią na podwórku zobaczył z dziesięć bab, stojących w kupie na deszczu i rozprawiających gorąco. Kiedy wchodził na podwórze, umilkły nagle. —
Niech będzie pochwalony... A nie sprzedacie kobietki gąski jednej, drugiej? Kupię choćby dziesięć.
— Na wieki wieków. Gąski som, czemu nie, a po ile dacie? — odezwała się jedna z brzegu.
— Dam, ile będzie wartało, niechno jeno na oczy towar zobaczę. A cóż wy ciotki tak na deszczu rajcujecie? Szmat wam nie szkoda? Cóż się tu takiego znowu stało? Pewnie kuna gąskę zadusiła, to i wszystkie kumy radzą. Nie bójcie się, ja i zaduszoną kupię.
— Et, dalibyście pokój z wykpiwaniem, kiedy we wsi nieszczęście...
— Nie zmarło się komu, czego Boże broń?
— A jużebych wolała, żeby on pomarł i leżał siny w chałupie — porwała się jedna moda i tęga baba i zaniosła się w tak strasznym płaczu, że Rylski drgnął.
— Nie grzeście, nie bluźnijcie, wróci jutro, pojutrze, do protokułu jeno go powieźli, nic się nie bójcie, wróci, wróci...
— Zamęczą go na zamku, zagłodzą, bić będą, poniewierać. I za co, i za co, Boże ty miłosierny!...
— Za grzechy nasze ciężkie... Za rozpustę, za obrazę boską, za krzywdę ludzką, za przekleństwo, za pijaństwo, za sądy... Nie rychliwy Pan Jezus, ale sprawiedliwy. Za długo czekał, strzymywał się w dobroci swojej, aż i On Najdobrotliwszy nie wydzierżył a pokaranie puścił z ręki swojej sprawiedliwej... Nie bójcie się ludzie, będzie kara, jeszcze cięższa na wieś przyjdzie. Przyjdzie śmierć czarna, przyjdzie po nocy ogień...
Stara i rozkudłana, jak wiedźma, baba aż się zachłysnęła w ponurych proroctwach. Czarny sękaty palec wzniosła jak w natchnieniu i przepowiadała, jak z nut. Baby chlipały..
— Nie wróci on, i już ty go nie zobaczysz, Nastka, jako nie powróci i Chowaniec i Guzela i Korzeń. Do kopalni ich spuszczą po pod ziemię na dwie wiorsty głęboko, rudę łamać na całe życie. W Sybir, w Sybir za grzechy nasze, za swary nasze, za ukrzywdzenia starych rodziców, za poniewierkę sieroty, wdowy, kaleki!...
— Kiedy zaś się to stało? Powiadajcie!...-trochę nieswoim głosem spytał Rylski.
— Bez cały tydzień wywożą... — Teraz na tamtym kraju u Grzybowskich siedzą. Jest naczelnik i strażniki i pięciu ziandarów, po pod przyśbami rozkopują, snopki ze stodoły drą...
— Przedwczoraj u Chowańca w studnię się ziandar spuszczał...
Rylski drgnął — tam właśnie w studzience przechowywały się u Chowańca całemi pudami broszury i pisma.
— No, i co? Znaleźli?! — spytał porywczo.
— Co zaś mieli znaleźć, kiedy nic nie było.
— No, to dobrze...
— U nas we wsi tego niema, nic zabronionego. U nas naród cichy, z Brzegów jeno cała bieda poszła.
— Z Brzegów, powiadacie...
— Pierwszego wzięli tam zeszłej soboty, Andrzeja Zwałę — bogacza i gdowca.
— Od Brzegów przyczyna i powód.
— Od Brzegów klęska na grodeckie ludzie poszła. Jak Pan Jezus łońskiego roku strzelił piorunem w samo południe w Walicową chałupę, to on sam najpierwszy, psubrat Zwała, z bosakiem się na święty ogień porwał, ludzi het pobuntował, ratowali. Święty ogień zaliwać... Oj, grzechy, grzechy nasze, nie rychliwy Pan Bóg, rok i dwa kwartały czekał!...
— Cichajcie no matko do trzystu djabłów! — huknął Rylski na Kassandrę.
Wiedźma zdumiona urwała i stała z otwartą gębą. Pomiarkował się i Rylski i wszedł w swoją rolę; grunt tutejszy pomimo deszczu parzył go w podeszwy.
— No, to daj wam Boże pocieszenie i odmianę, nie moje to sprawy. Gąski będą? Niema — to pójdę dalej.
Tu uczepiła go się jedna z bab i prowadziła przez opłotki do gęsi. Tyle się od niej po drodze dowiedział, że donos do naczelnika podał ktosi „żeby jego święta ziemia po śmierci wyrzuciła“, że najpierwsi gospodarze w „kreminale“ siedzą, oprócz tych, których dziś zabiorą „do powiatu“, bo już i furmanki trzy stalowali po wsi, każda po parę koni.
Gąski obejrzał i stargował, jak umiał, uważał jeno, że baba parę razy spojrzała nań, jak na głupiego. Kupił dwie, zapłacił dwa ruble. ułamał sobie pręciaka i popędził gąski po drodze, klnąc półgłosem.
Zgarbił się, podniósł kołnierz od kurty i, chlapiąc się po błocie, zapuścił się w głąb wsi. Coś go gnało naprzód.
Tajemnicza to była siła, popęd niczem nieumotywowany, nierozsądny. Poco i naco? Kiedy się już dowiedział o wszystkiem, należało odrazu zawracać i uciekać a śpieszyć się, byle prędzej, byle dalej.
— Co tu miał więcej do roboty?
Przekorna myśl uparta przewracała do góry nogami wszelkie argumenty. Pójdę i już. Co będziesz tam robił? Nie wiem. Pójdę odwiedzić tych, którzy ocaleli. Masz pewność, że cię w strachu gorącym nie wydadzą? Pewności nie mam żadnej. Miła ci wolność i robota? Miła. Uciekaj tedy, sekundy nie trać! Nie będę uciekał! Pomożesz co komu? Nie pomogę. Poco tedy leziesz? Nie wiem...
I szedł przez wieś, a gąski przodem.
— Przecież gąski to tarcza ochronna, to czapkaniewidka. Nikt mnie nie zaczepi. Nonsensem są wszelkie obawy. A godzi się raz w życiu obaczyć własnemi oczami, raz być świadkiem.
— Uciekać trzeba, kryć się, bać się, ale przecie choć raz jeden, jedyny raz w życiu... Uciekałem przez dziesięć lat. A teraz tylko spojrzę i znowu ucieknę...
Była chwila, że spadło nań niespodzianie stare, po sto razy odgrzewane marzenie. Oto czas — oto chwila... Któż to może wiedzieć, kiedy i jak? Jaką będzie miał pewność taki, który pierwszy rękę swą uzbroi i podniesie? Może zginąć przed czasem i paść bez pożytku i może być zwiastunem, budzicielem, który zagrzeje tłumy ludzkie i oporne koło dziejowe przetoczy tam, skąd się wszystko zacznie..
Wszak nie pustynia to a kraj rozbudzony, gdzie oddawna tęsknią po chatach, a czytania już mają dosyć i dosyć gadania — ślepi, nie widzący potęgi wroga — jasnowidzący, bo moc swoją czują...
I przeszyły mu duszę nawskroś pamiętne słowa Chowańcowe: „gotowiśmy, gotowi oddawna, to ja Wam powiadam, człowieku obcy...”
Gotowy stos niebosiężny, pożarem zapalą się dzieje. I tylko iskierki, głowienki jednej... Szczęśliwa ręka, która ją podłoży...
Jakżeby to było? A ot poprostu wstępować wszędzie do każdej chaty, a ludzi zbierać po drodze. Tu i ówdzie go znają. Słuchać będą. uwierzą. Już idą w kilkadziesiąt chłopa, kołki dębowe, kłonice, pomruk idzie przez tłum, oczy skrzą się. Siła, siła idzie wsia, a dziw leci przez pokorne pola podlaskie, nieświadomem drgnieniem odezwie się w każdej chacie hen naokoło, jak okiem zajrzy...
W jednym momencie uwolnią pojmanych, a sforę żandarmską zapędzą do chlewa i zamkną na kłódkę.
Co z niemi zrobić? Powiesić, wykarać co do nogi! Słyszy wyraźnie wolę chłopską. Dobrze, na gałąź psów carskich! Palić mosty za sobą! Brnąć jak najdalej!... Ważyć się na wszystko!...
Niechaj się stanie wola ludowa... Niechże raz będą wysłuchani ci, których polityka tylko w pięści spoczywa i w gotowości iść na śmierć pewną! Niech milczy trzeźwość, niech staną wiecznie obracające się żarna dzieł codziennych, pewnych, niezawodnych, maleńkich...
Niech jako grzmot rozejdzie się precz po ziemi polskiej wieść — hasło! A zanim rozegrzmi, zapali się jedna niezmierna łuna od końca do końca i świecić będzie zwycięzcom!...
Jak to będzie? A jakże to się stanie? A znowu zwyczajnie, po prostemu... W pół godziny przylecą chłopy z Brzegów. z Mętkowa. Popołudniu zdążą z Ostrężnicy, z Młoszowa, z Rajczy... Aż nad wieczorem nadciągnie główna siła; wylezie lud leśny z puszczy, gdzie Turowola, a Nowiny, dojdą na przełaj bagnami osadniki z Międzybrodzia... A broń, a małokalibrowe armaty, a barometr stosunków europejskich, a co powiedzą towarzysze z Bułgarji, z Argentyny, z Costa-Rica?... Obejdzie się...
Przecie jasnem jest, jak słońce, że tu na tej ziemi, wśród powodzi chłopskiego ruchu, urodzi się niebywała, nowa myśl, znajdzie się na poczekaniu „sposób“ na wroga łatwy, prosty, chłopski, niedostępny tylko dla tych, którzy są już zanadto mądrzy, już beznadziejnie zapchani bibułą... Ci zostaną sobie na boku na cały czas, choćby to byli ludzie najmędrsi w Europie.
Snuły się takie pajęczyny myśli z jakiegoś pośledniego ukrytego gruczołka w mózgu. plątały się i przędły automatycznie, cierpliwie. Nie odganiał ich, nie zrywał Rylski, bo co one komu szkodzą? Czy się kto o tem dowie? Każdy ma swoje głupstwo. które w sobie ukrywa, i niem się cieszy...
Właściwie przekonywał siebie, że czas już zawracać do stacji. Nie do tej naturalnie, na której wysiadł, a gdzie za jakie dwie godziny na popołudniowy pociąg znajdą się żandarmi z poaresztowanymi chłopami.
Między opłotkami, wdół ku dnu parowu szła właśnie ścieżyna. W pięć minut spuści się na dół, wylezie na wierzch i w pół godziny może być w Mętkach. Tam bezpiecznie, tam wszystkiego się dowie, stamtąd już blizko do przystanku, tam wreszcie dadzą mu co zjeść, może dostać koni do stacji.
Wszystkie racje przemawiały za ścieżką.
Rylski już ją minął.
Po chwili znalazł się w sporej przerwie między chałupami, która dzieliła Gródki jakby na dwa osiedla. Zdaleka we mgle deszczowej majaczyły drzewa i chałupy i z każdym krokiem stawały się wyraźniejsze. Niebezpieczeństwo zbliżało się, szło od chałup, groziło we mgle, i raz po raz nacierał natarczywy nakaz: wracaj się! wracaj się! ani kroku dalej!
Ale nogi szły i szły.
Wiedział, że nie dojdzie dalej, niż można, że od miejsca, gdzie się to wszystko odbywa, będzie się trzymał zdaleka, ale chciało mu się poprostu być jeszcze choć trochę bliżej.
Był to popęd, odrzucający wszelkie trzeźwe refleksje. Chce być bliżej ich. Ani on nie obaczy, ani jego nie obaczą, ale zawsze lżej będzie. A kiedyś. kiedyś, może się zdarzyć, że i oni dowiedzą się o tem, jak to w owej strasznej godzinie najazdu żandarmskiego chodził po chałupach „Szymon“, a pocieszał baby, a krzepił tych, co ocaleli. Lżej im będzie wspominać te czasy.
Tak samo w chwilach tęsknoty za tymi, których mu zabrakło w zwykłej kolei rzeczy, szedł włóczyć się pod Pawiakiem, zapuszczał się aż do Cytadeli i okrążał X-ty pawilon, patrząc w okna. Nie zwierzał się z tem nikomu, bo bał się słusznych kpin, ale takie pielgrzymki uspakajały go w niewymowny sposób. Zdawało mu się bowiem, że takie ocieranie się o mury więzienne odbija się nieświadomem, może astralnem, czy tam jakiem echem w sercach samotników, odciętych od świata, i że sprawia im ulgę.
Dziwactwo, ale cóż ono komu zaszkodziło?...
Trzeba być bezkrwistym automatem, trzeba być rozumnym aż do absurdu, żeby takiej rzeczy nie czuć, nie rozumieć! Wstręt go porwał, bo stanęła mu przed oczyma zimna i obojętna, dżentelmeńska twarz Komara. Taki Komar poprostu nie zrozumiałby ani jednego słowa, gdyby mu zechciał opowiedzieć swoje obecne uczucia. Taki Komar postawiłby go poprostu przed sądem partyjnym, gdyby się o tem wszystkiem dowiedział. Ale nigdy się nie dowie... Z towarzyszki Kamy, czyli raczej powszechnie znanej Kamusi, kpił sobie zawsze i nie brał jej na serjo. Nosiła sobie i woziła bibułę, i już tak jej sądzone było na wieki wieczne. Nie dla czego inszego, tylko przez jej głupie serce. Tkliwa, zapłakana dola. A jednak, jakże się ona na tych subtelnościach rozumie; po swojemu, po babsku, ze łzami i lamentem, ale w gruncie rzeczy to przecież jest właśnie to samo, o co w danej chwili chodzi.
Kamusia — to człowiek. Bo czyż to zawsze można wszystko umotywować? A czyż, do licha ciężkiego, trzeba żyć, jeść i spać na motywach, czy nie cnotą jest móc w jakiejś chwili cisnąć je precz i jeszcze plunąć w ślad za niemi?...
— Jazda, jazda gąski — chyla na drogę...
Ze mgły dolatywać zaczęły jakieś zmieszane od. głosy. Zawodził. jęczał i szlochał ktoś po babsku, przenikliwie, jak to bywa na pogrzebach wiejskich; jednocześnie ktoś krzyczał i rozbijał się, wymyślając głosem stanowczym, męzkim. Słów nie można było wyrozumieć. wydawało się, że dzieje się to jeszcze dość daleko.
Ale zaraz wydobyły się ze mgły dwa łby końskie. Jechano zwolna przez wypełnione wodą wyboje.
Dwie kobiety, jedna z prawej, druga z lewej strony, czepiały się bryczki i zawodziły ochrypłemi głosami, w których dźwięczała już beznadziejna rozpacz.
Rotmistrz żandarmski nie zwracał najmniejszej uwagi na swoją babę, która tonęła tuż po kolana w bagnie i trzymała się za fartuch od bryczki. Otulony gumowym płaszczem i zakapturzony, palił sobie papierosa i patrzył w przestrzeń. Zato pan naczelnik denerwował się i wciąż podtrzymywał dyskusję z czepiającą się go kobietą. Baba to była już podstarzała, i zniszczona, a do tego wyżej pasa uciarana w błocie. Oto bryczka ostrożnie wjeżdża w bajurę, baba brnie, nie patrząc gdzie, błoto sięga po piasty u kół, jej — za kolana. Nic to; machinalnie zbiera w garść kieckę, włazi wprost pod koła, a w naczelnikową twarz patrzy, nie odrywając oczu.
— Mołczi stierwa jedna! Bo do kryminału pójdziesz...
— Nic mój nie winowaty, jak na świętej spowiedzi... czytać, pisać nie umie, jakoż jemu z książkami, jeszcze z zakazenemi... Święty Boże!...
— A gdzie podział książki, gowori siju minutu?!! Powiesz, męża puszczę!... Nie powiesz...
— Powiem, jasny panie komisarzu, powiem, przecie, że powiem...
— No. gdzie schowane? Gadaj, nie łżyj!
— Powiem wszystko, jak na świętej spowiedzi, powiem, jaśnie panie...
— Gdzie schowane?
— Jak na świętej spowiedzi; nie było u nas książków nijakich, my nie uczone, żeby mnie tak Pan Jezus pokarał w tej godzinie...
— Ach, ty swołocz, ujdi odsiuda, sukina docz... Poszła mi precz z oczu, kanaljo!
— Powiem wszystko, jaśnie panie naczelniku, mój nie uczony...
Obraz ten przesunął się przed oczyma Rylskiego znagła, niespodziewanie. Po chwili podział się ze szczętem we mgle, i tylko głosy babskie dochodziły ostro, przenikliwie. Oto jedna właśnie zaniosła się od płaczu; podobne to było zdaleka do przytłumionego wycia.
A że właśnie jedna z gąsek wlazła mu prosto pod nogi, więc kropnął ją prętem, aż siadła w błocie i tak już została.
— Nic nadzwyczajnego, niechże mi kto powie, że to coś nadzwyczajnego? Tak bywa zawsze w podobnej okazji...
Ale ta mała swojska scenka rodzajowa, częsta i jedna z tysiąca, odbiła mu się w tej chwili tak głęboko w mózgu, jak gdyby wyżarta była piekielnym kwasem, który piecze. jak ogniem i pewne obrazy utrwala w pamięci na wieki wieczne, aż do godziny śmierci.
Dwie żebrzące baby, brnące za końmi po przez błoto. Dwóch psów umundurowanych, rozpartych w bryczce...
Co za straszny ból. Jak mogły oczy znieść, jak można było palrzcć! Co za palący, okropny wstyd...
— To trudno, moi drodzy — zaczął. jakby broniąc siebie przed kimś...
A w tym najtajemniejszym zakątku duszy po.. wstawała już na pociechę myśl — nonsens, zrodziło się bezpłodne marzenie. Poczciwy przyjaciel pajączek zdążył już omotać je i oprząść, wysnuł wszystkie wnioski i konsekwencje, wykończył wszystkie szczegóły... A by/oby to właśnie tak: wróciłby się zaraz oto z miejsca za bryczką, w minutę zrównałby się z nią, zaszedłby od przodu, jeszczeby raz spojrzał w bezecne oczy i nie śpiesząc się gruchnąłby raz — dwa w te dwa łby obmierzłe. O dwa kroki każdy trafi. A jakby nie-to przecie jest siedm naboi.
I browning zaczął mu dziwnie ciężyć, w kieszeni, dopominał się, prosił, prawie że się poruszał,jakby sam chciał wyleźć i przyrosnąć do dłoni.
— Bierz a wal — bierz a wal!...
— A cóż dalej? Potem?...
Odrzucił ze wstrętem natrętne pytanie. Dał się nieść wyobraźni, słuchał bajeczki, którą mu opowiadał ktoś szybkim jak myśl szeptem.
Porwała go niewymowna, dzika radość! Spojrzy im w oczy, nareszcie — otwarcie, śmiało, spojrzy w same ślepie wraże! Odsłoni się i powie: patrzajcie oto jestem! patrzajcie, oto się już nie kryję... poznajcie mnie nareszcie w tej ostatniej godzinie waszej!
Krótki, rozkoszny trzask wystrzału, jeden, drugi, rozkoszny dźwięk bojowy!...
Czuje, jak targnie się w zaciśniętej dłoni broń raz — dwa.
Widzi potruchlałe oczy bab, widzi, jak skonały na oniemiałych wargach ostatnie słowa upodlenia, ostatnie skomlenia żebracze.
Widzi przerażoną twarz furmana.
I szarpną się od huku konie, i wylecą precz z bryczki dwa trupy w błoto, w błoto...
I któż i jakaż oczywistość wyjaśni tym ludziom—świadkom, kto był ten, który w tej godzinie strachu i przygnębienia mierzył prosto we łby tym wszechmocnym panom życia i śmierci? Kto był ten, który się odważył?
Bóg sprawiedliwy anioła przysłał w człowieczej postaci. przysłał Ojciec anioła swego, żeby pokarał... We mgle i deszczu spłynął z nieba posłaniec posłuszny i sprawiedliwość wymierzył. rozkazanie wypełnił boże... Taka legienda żyć zacznie między ludem... A on niewiadomy — zginie we mgle, niepoznany. Wtedy będzie już miał prawo odejść...
Co za błoto. W opłotkach stała rzeka żółtej, gęstej wody. Gąski poprostu popłynęły sobie przodem, rade kąpieli. Rozśmieszyło to Rylskiego. Czepiał się płotów, wyławiał pojedyńcze, sterczące z wody kamienie, przeskakiwał, i to trudne zajęcie pochłonęło narazie całą jego uwagę. Rozmaite pozaczynane kawałki myślenia, szczątki dopiero co przeżytych wrażeń zdawały się czekać gdzieś w pobliżu, aż załatwi się z trudną przeprawą.
Narazie starał się tylko jak najprędzej i z jak najmniejszym szwankiem dla przyodziewku przeprawić się przez bajurę, która wypełniała całą drogę i rozlewała się poza opłotki w ogrody i podwórka, tworzyła tam fantastyczne zatoki i unosiła na swej powierzchni słomę, wióry i wszelakie śmiecie.
— O, wsi polska... — westchnął, skoczywszy w olbrzymim susie na suchszy ląd.
Oto chałupa Chowańcowa. Szybko, odwracając się od niej bokiem, minął ją Rylski i pośpieszał, jakby chciał jak najprędzej uciec, jakby się bał, że mu każą tu zdać rachunek, odpowiadać za to, co się stało. I była to pierwsza chwila, kiedy pożałował tego, że się tu zapuścił niepotrzebnie, po raz pierwszy stanął mu do oczu cały nonsens tej wyprawy. Jakie to wszystko bezmiernie głupie: i te wszystkie rozmyślania i te żale i te gąski, toczące się przodem. Poco? naco?
Nagle uczuł, że go ktoś chwyta za ramię.
— Szymonie, to wy, Szymonie, jezdeście tu, Bogu miłosiernemu dzięki. Ja wiedziała, że przyjdziecie nas ratować, ja wiedziała, już bez pięć dni, bez pięć nocy czekam i wypatruję; spóźniliście się jeno, Szymonie, bo mój już siedzi...
— Czekajcież, Janowo, i idźcie do dom, zaraz ja za Wami pójdę, ino gąski zawrócę, bo to moje, kupiłem...
Mówił spokojnie, z odcieniem znudzenia. — Tego mi było właśnie potrzeba. Dyskusji z rozżaloną babą.
Dla tej przyjemności poniosło mnie aż tutaj. Słuchać zawodzenia i chlipania, a gadać trzy po trzy, a pocieszać... Dobrze, dobrze...
I z irytacji zaczął sobie poświstywać, ostro, fałszywie.
A gdy znalazł się w chałupie, w ciepłym zaduchu. kiedy sobie usiadł na ławce a pod nogami uczuł miłą butom suchość, skrzepił się na duchu i zaczął myśleć na trzeźwo, porządnie. Znacznie go też postawił na nogi papieros, którego sobie palił zwolna i z rozkoszą. Tego, co gadała Chowańcowa, słuchał pilnie. Wiele mu się z tego gadania całkiem nie spodobało. Babina najwyraźniej oczekiwała od niego poratowania i pomocy. Mniej więcej wyglądało na to, że teraz zaraz ma wstać i iść tam na kraj wsi, gdzie zbierają się do drogi poaresztowani, że ma pójść i coś takiego powiedzieć wachmistrzowi i strażnikom. i coś takiego rzec do chłopów, a potem ma się wszystko odmienić. Strażnicy pojadą sobie do miasta, a chłopy zostaną po chałupach. Co więcej, i ci, którzy już siedzą w kryminale w Siedlcach. będą wypuszczeni i powrócą. Dziś już na to zapóźno, ale koło jutra... Jak i co ma to być, tego — nie mógł żadną miarą wymiarkować. Ot poprostu wierzyła w jakąś nadprzyrodzoną potęgę jego, w tajemniczą władzę.
Głupia — rozczaruje się.
Marne czasy nastały dziś w Warszawie na popularną muzykę. Gdzie dzisiaj można usłyszeć katarynkę? Chyba za rogatkami. — O arfie niema już co mówić... Mamy za to filharmonję i koncerta codziennie, my jednak, którzy chodzimy do filharmonji, słuchaliśmy zawsze katarynek z obrzydzeniem, a ci, co napawali się podwórzową muzyką, nic nie dostali w zamian. Poprostu pozbawiono ich muzyki. Uczyniła to kultura, która na wyższych swoich stopniach nie znosi kataryniarzy i brzdądolenia na arfie. Stawało się to bardzo powoli, przez łagodną ewolucję. Przyszła kanalizacja, telefony, kolejki podjazdowe, drewniane bruki, przyszły latarki niebieskie z numerami domów, nastał wreszcie monopol cesarski, a tymczasem muzykusi podwórzowi wynosili się z miasta, wynosili, aż się całkiem wynieśli. Nikt ich nie wysiedlał z Warszawy, poprostu zniósł ich nieubłagany duch czasu. ten sam, który zaszczepił na naszym gruncie secesyjne okładki oraz automobile, a usunął latarnie naftowe i wiersze Deotymy...
Pan Jakób Helbik, artysta-skrzypek, z cichemi, pełnemi rezygnacji klątwami, wspominał czasy, kiedy to za młodych lat chadzał z kwartetem po najpierwszych ulicach Warszawy i kiedy żadnemu stróżowi ani się marzyło zastępować muzyce drogi do bramy.
Chodzili we czterech. Drugie skrzypce grał pan Jan Gondaszewski, na klarnecie stary mikołajewski sołdat Podsiadek, a wiolonczelę prowadził ś. p. Rypalski, choć może i tamci dwaj są już też nieboszczykami, kto ich wiej tyle lat...
Po dwa złote wynosili z kamienicy, a jak im wyzrucono rubla, to też nie bardzo się dziwili, tylko grali „tusz“ bardziej z grzeczności, niż z przejęcia. Muzykę wtedy ludzie cenili.
Na weselach dobrze zarabiali, na majówkach, a jak przyszedł karnawał...
Co porabiali tamci dwaj od kwartetu, nie wiedział Helbik, tak jeno myślał,że Gondaszewski musiał się już zapić do szczętu, a Podsiadek napewno umarł i to dawno.
I dobrze zrobili. Nie doczekali się hańby, jaka spadła na wszystkich artystów. Teraz artysta uchodzi za dziada, teraz nie patrzą, czy dobrze grasz, czy źle, tylko patrzą, czyś nie ślepy, nie kulawy albo przetrącony, z łaski puszczają na podwórka, naturalnie gdzieś na bocznych ulicach, a broń Boże w porządniejszej kamienicy. I to kogo? Ze skrzypcami! Artystę! Z klarnetem to się nawet nie pokazuj, nie powiadając już o kataryniarzach, którzy w rachunek nie wchodzą, jako podrzędne procederniki. Byle stróżyna śmie pytać: „A co to, zdrowy chłop, a z muzyką — się włóczy. poszedł won z bramy, bo jeszcze co ukradniesz!“
Dawno zapodziały się gdzieś te czasy. kiedy pan Helbik był naprawdę zdrowym chłopem, kiedy dziewczyny za nim latały, bo i grał, że grał, pominąwszy, że urodę miał. Nie bronił sobie też użytku z tego powodzenia: brał a ciskał, a żył. Lekko było żyć, a przyszła chwila smutna, to sobie zagrał, sobie samemu, swoje własne kompozycje.
Teraz gorzko żałuje, że z domu uciekł ze skrzypcami jeno i z hardością w sercu. Byłby teraz porządnym rzemieślnikiem, kto wie, może miałby i własny warsztat, miałby żonę i dzieci, i wnuków, i szacunek u ludzi. Biada artyście, kiedy takie żale przychodzą mu do głowy...
Ano, życie minęło, jak sen: dziewki, muzyka. sznaps... Zostało się jeno śmierci doczekać. Tymczasem żył Helbik marnie ze swojej muzyki, rzępoląc po podwórzach, gdzie go jeszcze puszczali, legitymował się zaś jako ślepiec i w tym celu nosił zielony daszek nad oczami. choć właściwą chorobą jego był dokuczliwy reumatyzm w prawej ręce, którą wodził jak drewnianą. Ale się już wciągnął i nawet przestał się martwić. że porządnie grać nie może.
Żył i żył z dnia na dzień. Co rano wyłaził z Parysowa, gdzie mieszkał kątem u baby, która puszczała swoje trzy córki i z tego żyła, a również i z lokatorów, którzy wszyscy byli złodziejami i rzadko nocowali w domu. Oddawna przestał Helbik uważać na to, z kim się zadaje. Tak się złożyły okoliczności. Wychodził rano i jak miał za co wypijał zaraz na rogatce parę kieliszków i poczynał grać od Okopowej. Obchodził sobie z góry wybrane domy i tak planował, żeby nigdzie nie koncertować po dwa razy w jednym tygodniu. Prócz tego musiał dotrzymywać umowy, zawartej z dziadami, śpiewającymi psalmy i z muzykantami, operującymi w tych okolicach. Musiał zaś dotrzymywać, bo już był za słaby, żeby się nie dać. Przez to nakładać musiał drogi. Skręcał tedy w Nizką i grał przez całą Smoczą (z którego rewiru miał największy zysk), zbaczał w Gęsią, w Pawią i Dzielną, wystrzegając się jak ognia, żeby się nie zapędzić w Nowolipie, gdzie mu już dwa razy podbił oczy i połamał skrzypce stary łotr Goździarz, śpiewający psalmy w tej okolicy i suwający się po ziemi w dwóch skrzynkach od gwoździ, jako niby od spodu sparaliżowany. Hycel ten panował nad bandą dziadów i złodziei na całem Nowolipiu i na kawale Żelaznej, aż do Grzybowskiej, gdzie już zaczynało się królestwo ludzi nieznanych Helbikowi.
O południu wstępował na obiad do szynku na rogu „Wolność“ i, wypiwszy pewną ilość wódek, długo mamlał bezzębnemi dziąsłami bułkę z ćwierć funtem wędzonki, a jak była o tej porze jaka wesoła kompanja, to przygrywał i oberwał czasem parę kopiejek, czasem poczęstunek; jak nikogo nie było, to spał na ławce i wypoczywał. Po obiedzie dochodził jeszcze do Żytniej i tą samą drogą powracał do domu, wstępując już do innych kamienic.
Kolację wypijał znowu na rogatce Powązkowskiej i szedł już z pustą kieszenią do domu zupełnie pijany.
Za lokal płacił tylko rubla, a za to z tym warunkiem, że jak do córek gospodyni przyjdzie jaki gość znakomitszy, jaki giser, albo inny metalowiec, którzy na dziewki pieniędzy nie żałują, to świt nie północek ma tary wstawać i grać za darmo pode drzwiami — a czasem (że niby ślepy zupełnie), to i w tym samym pokoju, dla większej ochoty gościa. Żył tak u tej samej baby lat kilkanaście, już i wnuczek się dochowała, sporych bąków, które się przy nim porodziły i podrosły, już się stara zbierała puszczać je po ludziach, z czego były kłótnie z córkami, bo córkom marzyło się, żeby je zaraz puścić jakiemu hrabiemu, jak to zawsze matki chcą dziecku najlepiej. Jeno stara miała rację: nie tak to łatwo teraz i o hrabiego, któryby się nie targował.
Wszystko to działo się całkiem na stronie; pan Helbik żył sobie zupełnie samotny i z domowymi się nie wdawał. Wiedział, że jest ubogi i nędzarz, to jednak pamiętał, że z domu porządnego wyszedł i sam ludźmi poterał swojego czasu, kiedy go się trzymały pieniądze i siły młode. W domu na Parysowie działy się w jego oczach rzeczy wołające o pomstę, ale Helbik patrzał na to, jakby był rzeczywiście ślepy i niczego nie widział. To mu bardzo ułatwiało życie. Ze współlokatorami-złodziejami żył też w zgodzie, ale gadał z nimi tylko wtedy, jak go sami zaczepiali, pierwszy nie odzywał się nigdy.
A kiedy na parysowskie budy spadała obława policyjna, co zdarzało się co parę tygodni, a o czem wszyscy, komu to było potrzebne, wiedzieli conajmniej na dzień naprzód, kiedy tarmoszono babę, zajadle odszczekującą się policjantom, Helbik wyjmował swoją niezmierine wymiętoszoną książeczkę legitymacyjną i spokojnie przeczekiwał nawałnicę.
Raz tylko od niepamiętnych czasów uniósł się Helbik gniewem i wyszedł z pełnego konteplacji i spokoju trwania: oto przed paru laty, właśnie w czasie, kiedy wszystkie umysły na Parysowie, Burakowskiej i Zaokopowej zajęte były sensacyjną sprawą Krasińskiego i kiedy się zakładano o to, czy Krasiński będzie uciekał odrazu z kryminału, czy też poczeka, aż go wywiozą na Sybir, jakiś nowy lokator złodziejaszek, oczywiście z głupoty ukradł mu skrzypce.
Wszyscy domowi ze zdumieniem patrzyli na przeobrażenie cichego dziadowiny. Helbikowi jakby trzydzieści lat ubyło: grzmiał, cholerował, odgrażał się, wrzeszcie wziął czapkę i zapowiedział, że idzie do samego „Burmistrza“ na skargę, który w całym parysowskim okręgu rozsądzał spory między złodziejami i słynął za Salomona, bo mądry był i nie znał litości. Złodzieje potruchleli i postanowili nie dopuszczać tej sprawy na drogę urzędową, a załatwić ją polubownie, jako że zresztą cała słuszność była po stronie muzykanta. Wyprano więc po mordzie głupiego kolegę i kazano mu wynosić się i nie wracać bez skrzypiec. Na trzeci dzień wrócił dopiero złodziej, ale skrzypiec Helbikowych odszukać już nie mógł. Przyniósł za to inne. Rzucał się i pienił Helbik i domagał się koniecznie swoich, bo były bardzo ograne, ale kiedy wziął do ręki te nowe i spróbował, drgnął cały ze wzruszenia. Skrzypce były koncertowe, cudownie ograne i mogły kosztować niezmierne pieniądze. Ale długo jeszcze narzekał i wymyślał Helbik, dopóki dla świętego spokoju nie dodano mu jeszcze nowej pary spodni.
Z nowemi skrzypcami powróciło Helbikowi dawne zamiłowanie do muzyki. Przypominał sobie rozmaite stare melodje i stanęła mu przed oczyma żywa, burzliwa i piękna młodość.
Można powiedzieć, że grywał teraz z pewną satysfakcją nawet na podwórzach. Dziwnie rozbrzmiewały cudne skrzypki po śmierdzących podwórkach na Smoczej. Słuchano go też wszędzie uważniej, choć nie można powiedzieć. żeby to wpłynęło na podniesienie się jego zwyczajnego dochodu dziennego. Raz przyczepił się do niego podczas grania jakiś pan i koniecznie namawiał, żeby mu te skrzypce sprzedał. Dawał już 50 rubli, ale Helbik nie myślał się godzić, wiedział bowiem, że na taki instrument niema poprostu ceny. Kiedy się zaś ów amator przylepił się do niego na dobre i zaczął potrosze zanadto blisko podchodzić, a przepytywać, skąd się u niego wzięły takie drogie skrzypce, Helbik poprostu uciekł w wielkim strachu i nigdy nie wstępował już do tej kamienicy.
Odnowił też znacznie repertuar, słusznie przyszedłszy do przekonania, że mogło się nareszcie ludziom, już znudzić słuchać co tydzień jednego i tego samego grania przez trzydzieści lat. Wygrzebywał z pamięci stare melodje, uczył się nowych,których nigdy nie grywał, ale zapamiętał był kiedyś i sprawiało mu to niemałą przyjemność. Zwłaszcza czysty, przedziwny ton nowych skrzypek, cieszył stare ucho muzykanta, niezależnie od melodji.
Czternastoletnia Melka, najstarsza wnuczka, z którą jedyną z całego domu rozmawiał Helbik od czasu do czasu, nie odczepiała się teraz od niego i zamęczała go, żeby grał i grał. Ton nowych skrzypek działał na nią, jak oczarowanie, poprostu wściekała się dziewczynina.
Od małego bębna rwała się do muzyki i myślał sobie czasami Helbik, żeby ją kiedy zacząć uczyć, od tak poprostu dla zabawki, ale ponieważ nigdy na trzeźwo nie wracał do domu, więc tak jakoś zeszło. Zresztą poco jej właściwie muzyka? — myślał. — Tem będzie, co i matka, szkoda czasu i zachodu... tylko to pewne, że się ulęgła z muzykanta i to nie z byle jakiego... We krwi muzykę ma. Facety będą się za nią wściekać, może dziewka jeszcze karetami jeździć, byle rozum miała.
Ledwo tylko wrócił z roboty i zaczynał grzebać się w swoim kącie, napastowała go Melka.
— Zagraj-no pan co, panie Jakób, bo człowieka cholera bierze. Trzyma mię stara i nie puszcza jak we kreminale, wezmę chiba i ucieknę stąd. Zagraj-no pan co, tylko smutnego..
I grywał Helbik godzinami między zmierzchem a wieczorem, kiedy w domu nikogo nie było, tylko on i Melka, nie licząc młodszych bachorów, które bawiły się gdzieś na podwórzu.
— Ej, panie Jakób, żeby z pana Jakóba nie był taki dziadyga, to jaby za panem Jakóbem poleciała na koniec świata. Skąd to panu Jakóbowi takie granie przychodzi? Jak to idzie? Samo ze siebie, czy jak?
— Głupia jesteś, samo z siebie nic nie przychodzi. Naukę trzeba mieć, wyrobienie w palcach, nuty trzeba znać. Mnie uczył profesor i grube pieniądze brał, a kiedy mnie już wszystkiego nauczył. to rodziców molestował, żeby nie żałowali, tylko się zastawili i do Wiednia mnie wyprawili jeszcze na rok nauki. Obiecywał, że z koncertami mogę po całym świecie jeździć i wszędzie mi będą płacić szczerem złotem. I takby było. Teraz jest pan Wieniawski i jest sławny po całym świecie (Helbik wciąż myślał, że Wieniawski jeszcze żyje i grywa jak przed powstaniem). A mógł bardzo być na jego miejscu pan Helbik, bo dlaczegożby nie?
— Ola Boga!... I czemu-że pan Jakób do tego Wiednia nie wyjechał? Starzy nie dawali fajgli, co?
— Dlaczegom nie jechał? Ja wiem dlaczego. Starzy, nie możną powiedzieć, byli chętni bo im się i dobrze powodziło, trzymali wtedy piwiarnię i sklep na Grzybowskiej, tylko teraz tego domu już niema. bo tam postawili browar parowy.
Tu Melka przeczekała jakiś czas, żeby się stary nałgał, pamiętała bowiem z opowiadań starego muzykanta, że jego ojciec był jednocześnie urzędnikiem, młynarzem i że bodaj raz miał własną garbarnię, a to pamiętała przedewszystkiem. co już zupełnie zakrawało na prawdę, że Helbik, jak miał lat 17, to z domu uciekł i odtąd o rodzicach nic nie wiedział.
Przywykła już do tego, że stary za każdym razem łgał co innego. Wygadać się zaś musiał, bo inaczej nie chciał grać. Czekała więc cierpliwie.
— Przez głupie moje serce djabli mnie wzięli z moją karjerą. Mogłem mieć kamienicę w Warszawie, albo i parę kamienic. Mogłem...
Tu Helbik brał się do skrzypiec i długo próbował rozmaitych akordów, brzdąkał, zaczynał i po takiej uwerturze przystępował znowu do rzeczy.
Melka ziewała.
— Była ona od ciebie o trzy roki starsza i nie było za moich czasów takiego paskudztwa, żeby tyle bachory, co ty, za kobity uważać.. Nie! Tylko była szelma akurat taka właśnie czarna, jak ty jesteś biała. Oczy jak u djabła. Leciała na mnie szelma i z początku to aż się bałem.
— Hahaha! I czego też się pan Jakób bał? Kąsała czy co?
— Głupia. Myślisz, że ja od początku między złodziejami siedziałem. Z porządnej rodziny jestem. U nas była w domu skromność. Matka nabożna, ojciec srogi. Nie to, co tu u was na tym waszym Parysowie zatraconym...
— Owa! — drwiła Melka.
— Z nią się zaczęło właśnie. bo przedtem to ja nawet nie wiedział, do czego kobity są na świecie. Co chciała, to ze mną robiła, szelma jedna. Z ojcem się pokłóciłem na amen, z domu uciekłem. Kazałaby kraść, tobym kradł. Dlaczego nie? Zacząłem chodzić z muzykantami, zarabiałem nieźle i mieliśmy się już pobrać, kiedy mnie rzuciła i poszła.
— Oj, to mądra dziwka była. Bo i ja nigdy z jednym nie będę długo siedziała...
— Głupia jesteś. Takiego, jak ja dla niej byłem, to ona już nie znalazła przez całe swoje życie. Jeżeli żyje jeszcze, to sobie może to teraz przypomni, suka jedna... I żeby ona teraz nie wiem w jakim pałacu mieszkała...
— Ojoj, niech się pan Jakób o to nie boi, chodzi ona po śmietnikach, kości zbiera. To już napewno: jeżeli gdzie we szpitalu nie zegniła...
— A ty sobie Melka, też nie wyobrażaj, żebyś i ty koniecznie w karecie jeździła, chyba w tej, co z ratusza na Pawiak kursuje — odcinał się stary w irytacji. — Co ci z tego, że krew masz gorącą, że cię aż rozpiera? Głupia jesteś i rozumu nie masz na takie życie. Muzykę lubisz, to najgorsze, zawsze polecisz za oberwańcem i złodziejem, a statecznego człowieka nie uszanujesz i pieniędzy w ręku nie utrzymasz. Takie, jak ty, to lubią, żeby je chłop poniewierał. Pójdziesz i ty kości zbierać, nie bój się!
— Mam pójść, to i pójdę. Co użyję, to użyję i niech mnie potem djabli biorą. Co mnie to szkodzi, jak już stara będę i nikt mnie nie będzie chciał brać? Niech już o to pana Jakóba głowa nie boli!
— Miałoby mi się też o co rozchodzić...
— No to niech pan Jakób weźmie już i gra, bo starej maciory tylko co nie widać.
I stary grał pociemku w tej złodziejskiej izbie na Parysowie. Co zechciał, to mu się samo grało, bo już prawdziwie cudne były te kradzione skrzypki, a Melka słuchała, tamując oddech, to znów wzdychając głęboko i jakby z jękiem, a chwilami zapałały się jej oczy i świeciły w ciemności, jak u kota.
Stary nigdy nie myślał o swoim losie podupadłym i nie rozpamiętywał dawnego życia. Nigdy mu też do głowy nie przyszło zazdrościć komu losu szczęsnego. albo brzydzić się swem złodziejskim otoczeniem.
Łgał czasami przed Melką, ot tak, żeby się wygadać, bo dziewczynę prawie że lubił. ale nie myślał się zbytnio przejmować swoją historją. Stępiał zupełnie, a myśli w nim zastygły. Kto wie, może nawet nic myślał zupełnie, zważywszy jeszcze, że w ostatnich latach prawie że nie miał chwili, w której nie byłby pijany, albo co najmniej trącony.
Dopiero kiedy brał do ręki skrzypce w wieczornej godzinie, co zdarzało mu się od jakiegoś czasu coraz częściej, kiedy grał tak sobie, skrzypce opowiadały mu cuda o inszych światach i ludziach, gdzie wiele jest rzeczy zupełnie nieznanych i nawet nie pojętych, a nic niema podobnego do tego, co go otaczało naokoło. I wtedy żal chodził po napiętych strunach i dźwięczał i zawodził — ten żal, o którym żadne słowo ludzkie nie daje pojęcia.
I grałby tak stary bez żadnego końca. Ale zawsze wkońcu przychodził który z lokatorów, wracała ze swoich tajemniczych wycieczek stara z córkami i kończyła się muzyka, a dom napełniał się rejwachem, klątwami i zwykłem piekłem wieczornem.
Czasami sama Melka nie mogła już wytrzymać muzyki i wołała na starego, żeby przestał, „bo człowieka aż cholera trzęsie“, czasami wybuchała niepowstrzymanym płaczem, zanosiła się i trzęsła od tego grania.
Składał tedy stary instrument i mruczał:
— Widzisz Melka. nie będzie tobie dobrze na świecie, serce masz miętkie, gdzie tobie wyżyć z ludźmi? Po kawałeczku cię rozkradną, choćby i nie byli złodzieje z zajęcia. Puści cię stara, bo i co ma innego robić? Tak już jest w waszym rodzie. Jakby nie ona, to i ty sama potrafisz, bo przecie już nic innego nie wymyślisz lepszego. Tylko do tego rozum trzeba mieć i twardość. żeby się nikomu nie poddać, nad niczem się nie użalić. Najgorsza rzecz człowiekowi. jak go muzyka rozbierze; nie byłbym ja tu teraz między wami wszystkimi, gdyby mię muzyka nie rozflaczyła w życiu. Tobie Melka, to prawdziwie wszystko jedno, boś się tu od maleńkiego tego wszystkiego napatrzyła i nic innego nie znasz; złodziejstwo i każde świństwo tutaj szuka przytułku. kto tu już tylko siedzi, to już za samo to wart do kryminału, za samo to jedne, że takie draństwo i obrazę boską wytrzymuje i na to patrzy. Ale ja tobie Melka powiadam: jest inny świat. tylko jego stąd, z parysowskiej budy, nie widać. Kto do nas z miasta przyjdzie? Właśnie tylko taki, któremu nasze świństwo albo złodziejstwo jest na coś potrzebne. A i taki jeszcze trzy razy plunie i jeszcze się otrząśnie, jak od nas odchodzi. Ale są inni, oj, są... Tylko, żebyś ty nawet samego anioła z nieba zobaczyła, to teżby ci nic z tego nie przyszło. Już ty się nie odmienisz — i żadnej odmiany tu być nie może, bo i jakże?
Tak mamrotał stary, układając się do snu w swoim kącie. Grzebał się w gałganach pociemku, poprawiał się na tapczanie. stękał i szeptał. wreszcie zaczynał chrapać, a Melka długo jeszcze siedziała bez ruchu strapiona i przerażona, wpatrując się w okno, z którego rozlegał się po izbie mętny zmierzch. Patrzyła na koszlawą latarnię, żółto się palącą na uliczce, patrzyła na przeciwległy nawpół rozwalony dom, gdzie też mieszkali złodzieje i takie same kobiety jak jej babka i na czarną wysoko rozpostartą chmurę drzew cmentarnych i było jej ciężko. Przeklinała starego i jego muzykę, to odgrażała się wszystkim, że póty będzie się starać, aż zacznie jeździć „na gumach“, jak córka jednej baby z przeciwka, o której po całym Parysowie“ krążyły legendy i że wtedy ani starej. ani matki, ani nikogo ze swoich na próg nie puści, to znowu chwytał ją dziki i tajemniczy płomień i już wstawała. żeby lecieć na Burakowską do króla nożowców Czarnego Antka, żeby się już raz zaczęło to co ma być. A na to wszystko przychodził żal. dziwny i tajemniczy, nieznajomy gość i długo trząsł nad nią starą siwą głową i wpatrywał się w nią z ciemności dobremi i smutnemi oczyma, wyciskał jej łzę za łzą, dusił i męczył, wciąż jej żałując.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Późną już jesienią o pierwszych przymrozkach wyszedł sobie jak zawsze pan Helbik ze skrzypcami na robotę. Poranek był tak piękny, że zwrócił powszechną uwagę nawet na Parysowie, gdzie ludzie nie zwykli rozwodzić się nad pogodą. Stary z rozkoszą wdychał mroźne i czyste powietrze i z pod swojego zielonego daszka poglądał na wyjaśniony, lśniący od szronu świat, na pościnane kałuże i zaskrzepłe błoto uliczne, podziwiał kosmate od osiędzielizny drzewa, mieniące się na wesołem słońcu i pomrukiwał coś pod nosem, ciesząc się. A kiedy wyszedł z szynczku na rogatce po swoich trzech kieliszkach, zdawało mu się, że mu połowę lat zwalono z pleców i że tak zostanie już na zawsze. Grał też tego dnia wyjątkowo pięknie. Skrzypce dzwoniły jak srebrne w mroźnem powietrzu, a palce chodziły mu jak nigdy.
Spadały mu też gęsto miedziaki z okien, a on grał coraz ostrzej i nie męczył się. Rypał obertasy, ogniste marsze wojskowe, rozmarzone walce i starał się grać jak najrozmaitsze kawałki. jakgdyby sobie postanowił dzisiaj wynagrodzić swoich słuchaczów za całe lata rzępolenia i fuszerki dziadowskiej.
W jednej z kamienic na Dzielnej spotkała go nawet osobliwa owacja, która dziwnie go wzruszyła, bo już od niepamiętnych czasów nie zdarzało się, żeby mu kto bił oklaski. Za młodych lat często bywało, potem trafiało się przed powstaniem, kiedy to grywał po podwórzach same „polskie“ kawałki, a choć wtedy wszyscy muzykanci takie same rzeczy grali po wszystkich podwórzach warszawskich, to jednak zawsze ludzie byli na nie łapczywi i krzyczeli „bis“. Od tego czasu nie dostał pan Helbik ani razu brawa za swoją, nuzykę. To też kiedy po jednym z nowych kawałków rozległy się w kamienicy rozgłośne oklaski, drgnął stary artysta i z wielkim wysiłkiem dojechał do końca bez omyłki. Kawałek to był mało ograny, bo dopiero w ostatnich czasach wygrzebał go sobie z pamięci. Zaczął więc rżnąć swoje najlepsze rzeczy już z samej wdzięczności i tylko ucha nadstawiał, czy znowu nie usłyszy dźwięków, miłych sercu każdego artysty. Ale oklasków już nie było, tylko z suteryny, gdzie pod całą oficyną był warsztat stolarski, zaczęli się wysypywać na obiad stolarze i obstąpili go całą gromadą.
— Panie artysta, rypnij no pan jeszcze ten kawałek, co pan wiesz, tylko z ogniem, po naszemu...
— Ale głośno, uważasz pan, nie po dziadowsku, bo taką rzecz to albo głośno na cały świat, albo całkiem nie!...
— No jazda, jazda. zapłacimy!...
Domyślił się pan Helbik, o czem mówią i wrócił do kawałka, za który dostał przed chwilą takie brawo z tej suteryny. Grał z rozwagą i rzetelnie. a dociskał smykiem, aż skrzypce dobyły głosu, jak cała kapela. Wszedł w takt i zrozumiał melodję, a widział, że gra dobrze, bo słuchaczom tylko się oczy śmiały, a niejeden przyśpiewywał, co artyście trochę przeszkadzało.
— Brawo, brawo!
— Bis!
— Jeszcze go raz! A to ci frajda!...
Jechał więc pan Helbik jeszcze raz i powtórzywszy zwrotkę kilkakrotnie, zakończył potężnym akordem, bo się już bardzo zmęczył. Robociarze zaczęli się między sobą śmiać i zmawiać a sięgać do kieszeń i uzbierali miedziakami całych 20 kopiejek. Helbik bardzo dziękował i kłaniał się, tylko w żaden sposób nie mógł zrozumieć,skąd się tym ludziom wzięło takie czucie do muzyki, bo przecie chodził do tej kamienicy co tydzień przez lat piętnaście, a nigdy nie widział od nich złamanego szeląga.
— Widać, coś się we mnie odnowiło i muszę grać teraz tak, jak za młodości. Nie jest to na dobre, bo widać śmierć blisko, jak się tak człowiek odrazu odmłodzi.
Ale mimo złych przeczuć radowała się w nim stara,zdeptana dusza, a zdziecinniały mózg zaczął roić plany rozmaite.
— Wezmę i rzucę to złodziejskie gniazdo, a sprowadzę się do miasta do jakiej porządnej familji. Zarabiać będę teraz dużo, to wiadomo. Można będzie odkładać na czarną godzinę, bo i zdrowie mam już nie takie i popsute przez psie życie... Zawszem sobie tak myślał, bo i czas...
W następnej kamienicy zaczął odrazu od tego marsza, który tak ludziom przypadł do smaku, a i jemu samemu owszem dosyć się spodobał. Tu brawa nie bili, ale jeszcze nie skończył owego kawałka, kiedy zaczęli się roić koło niego słuchacze: wylazło gdzieś z jakiejś piwnicy kilku wynędzniałych szewców, popodnosili się wypoczywający na południe robotnicy z jakiejś fabryczki, która tu dymiła i pykała parą w głębi ogromnego podwórza. Sam stróż słuchał z rozdziawioną gębą i wielce uradowaną miną.
Znowu musiał grać to samo w kółko trzy razy i znowu uzbierał bodaj-że ze dwa złote i to od takich, którzy słuchać słuchają, ale nigdy nie płacą za granie i na których nigdy nie zważa żaden podwórzowy artysta.
— Graj pan tak wszędzie, wszędzie panu będą płacić, bo nas jest wszędzie pełno...
— Dobrze, dobrze, bardzo pięknie dziękuję panom — kłaniał się stary.
I zaczął się zastanawiać. Szedł właśnie na swój zwykły obiad do szynku. Usiadł w kącie i zamyślił się głęboko, ale dopiero po trzecim kieliszku zrobił odkrycie, że musiał mu powrócić dawny talent i że nareszcie ludzie się na nim poznali.
Odtąd dobrze mu się działo i nawet podniósł skalę życia i pijał już po kilkanaście kieliszków dziennie.
Zbierał się co dzień wynosić z Parysowa, ale siedział, nie bardzo tylko miał komu prawić o swojej sławie, bo ze starszych nikt go nie chciał słuchać, a Melka już była w ciągłem zajęciu i nie miała głowy do starego. Gadał więc sam ze sobą godzinami, dopóki po pijanemu nie zasnął. Każdy koncert zaczynał od owego kawałka, który mu przyniósł szczęście. Zapuszczał się teraz i w dalsze okolice na Chłodną i Wronią i powodzenie miał stałe. Raz nawet jakiś pan wyrzucił mu z okna całego półrubla!
Próbował rozpytywać ludzi, coby to była za melodja, którą tak w Warszawie polubili nawet ludzie prości i nie znający się na muzyce. Ale napróżno grywał to i złodziejom swoim i innym ludziom z Parysowa. Nikt w Parysowie tego kawałka nie znał. A słuchaczy swoich przecie o to pytać nie mógł, bo jako artysta prawdziwy czuł, że mógłby szwank ponieść na zdobytej sławie. Zresztą ciekawość przeszła mu zaraz i zadawalniał się samymi rezultatami, tylko do — owej muzyki podobierał szumne i piękne ozdoby, warjacje a trele, że aż się dusza radowała, słuchając.
I grywałby tak może do dzisiejszego dnia dziadowina z uciechą na schyłku życia i z powodzeniem. Ale sława go zgubiła. Któregoś dnia na podwórku przy ulicy Wroniej, właśnie w chwili, kiedy wygrywał swoją uwerturę, obstąpiony przez słuchaczy, wpadł do bramy sam rewirowy. Słuchacze się trochę stropili i poodstępowali starego; który został na środku podwórza sam na sam z groźnym naczelnikiem.
— A to ty, hyclu, grasz tę „mierzost“ po całym cyrkule? Skąd ty to umiesz? Kto cię nauczył? A gdzie mieszkasz? A paszport? Ej „dwornik“. prowadź go do części!
Dopiero w cyrkule na Chłodnej dowiedział się pan Helbik, jaką to straszną zbrodnię popełniał przez dłuższy czas. Ponieważ zaś pan komisarz uznał, że łotr to jest, choć stary, bardzo niebezpieczny, gdyż ogromnie sprytnie gra komedję, zatelefonowano do ratusza i koncerty skończyły się na zawsze.
Gruchnęło między ludźmi, że „starego z daszkiem“ zabrano do ciupy i żałowano go powszechnie.
— Tylko za co dziadowina będzie odpowiadał? Przecie on chyba na niczem się nie rozumiał?
— Rozumiał, nie rozumiał, zawsze sprawie dobrze się zasłużył. Serca ludzkie pokrzepiał...
— Z przejęciem grał wielkiem. Oj, stary to socjalista, ja wam powiadam, stary!
Tego tylko nie powiadano. że każda sprawa wielka i każda sprawa święta. i każda sprawa. do której świat należy. wszędzie znajduje sługi swoje. Myśliciele jej drogi wytykają. bohaterowie oddają za nią życie. tłumy ludzkie są jej ramieniem tęgiem i młotem. kującym...
A są i tacy. którzy bez myśli i woli są sprawy narzędziem. Podobni ptactwu niebieskiemu roznoszą oni nasiona drzewa żywota po wszej ziemi. bez zasługi zasłużeni i cierpiący bez winy.