Z powrotem (opowiadanie)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Z powrotem
Pochodzenie zbiór Z powrotem
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ Jana Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z POWROTEM.

Po trzech dniach i trzech nocach, spędzonych w wagonie, wśród brudów, w niewygodzie i w tłoku ludzkim, różnojęzycznym i obcym, wydostali się nareszcie na cudną, równą, jak stół, łąkę, pachnącą i całą kolorową od kwiatów wiosennych, wśród których rzucały się w oczy żółte kępy kaczeńca.
Fjakier krakowski, który ich tu przywiózł, nawracał swoją chudą szkapę z powrotem ku miastu, żegnając ciekawym spojrzeniem panów, którzy kazali się wysadzić — w szczerym polu wraz z walizkami i tobołkami.
— No, Janek, w drogę, bo się trza wyspać nareszcie. Djabli mnie już biorą...
— A mnie się spać nie chce. Patrzajno, jaka szelma łąka... Aż oczy bolą patrzeć...
— Łąka sobie zwyczajna, a oczy cię bolą z niewyspania.
— Uważasz ty, jak tu dziwnie brzęczą pszczoły? Posłuchaj że chwilę...
— Słuchaj sobie sam.
I zabrawszy ze stękaniem swoje pakunki, poszedł naprzód twardo udeptaną ścieżyną, wiodącą aż ku skrajowi łąki, kędy czerniały dachy wsi po przez srebrno szarawą zieleń wierzb.
Janek dogonił go wkrótce i szli tak przez chwilę w milczeniu.
W upale i blasku czerwcowego południa powietrze falowało, migocąc. Drgała zielona płachta łąk, drgały dalekie wierzby i czarne pasmo lasów, zamykających widnokrąg. Z błękitnego nieba, gdzie wędrowały pochody białych, jak wełna, obłoków, spływała radosna pieśń skowronka.
— Poczekaj no, Goworek, posłuchaj: w Krakowie dzwonią.
Stanął i patrzał ku miastu, które czerwieniało hen daleko, jakby przez mgłę. Parę wierzyc wystrzelało w górę ponad mury i dachy, które płasko stały się zaledwo widocznym ciemno-ceglanym pasmem na końcu zielonej równiny. I miasto migotało i drgało w upalnym powietrzu. Słabe, a dźwięczne echa zegarów kościelnych szły stamtąd jakby falami. Janek chciwie łowił te odgłosy. Gdy już zamarły w ciszy, jeszcze przez chwilę wsłuchiwał się i czekał i zdawało mu się, że znowu majestatyczne głębokie tony przechodzą ponad barwną płaszczyzną. Tęsknił za niemi i wołał w duszy: ozwijcie się.
Był najgłębiej przekonany, że posłuchawszy tak jeszcze przez moment tego grania dzwonów, uświadomiłby sobie jakieś tajemne uczucie, nieokreślone i rozkoszne, które chwyciło go tu na łące i trzymało, jak w oczarowaniu. Jakieś niezmiernie dalekie wspomnienie zbliżało się, kołowało nad nim, oddalało się i znikało z żalem — to znowu majaczyło niewyraźnie, nie dając się odgadnąć, ani poznać.
Nigdy niebywałe myślenie trzymało go na miejscu, przykuło mu oczy do tego spokojnego krajobrazu i kazało z niezwalczoną mocą zagłębić się w nieokreślonem skupieniu. Wydawało mu się, że czeka na coś, co lada chwila musi nadejść.
Doczekał się gniewnego, niecierpliwego wołania, które go odrazu postawiło na ziemi.
— A chodźże raz — cóż się tam gapisz!
Szli dalej z tobołkami, pośpieszając. Przy pierwszych chałupach Gawarski przystanął w Cieniu wierzby.
— Ruszajno, Janek, zbadać sytuację. Pytaj o starego Trzmiela: Andrzej Trzmiel — czytał z notatnika — chłop czarny, lat około pięćdziesięciu. Zapytasz go, czy zna Ambrożka z tamtej strony? Jak powie, że nie, to gadaj, że jesteśmy od pana w okularach. Rzeczy tu zostaw...
— A czemu nie razem?
— Ruszaj, ruszaj, takie mam wyrachowanie.
— Znowu jakieś idjotyczne konspiracje... Zostaw to lepiej na jutro. Tam się to przyda.
— Nie pora na dyskusję. Ruszaj i niech stary przyśle kogo po rzeczy.
Gawarski został pod wierzbą i zagłębił się w swoim notatniku. Szperał, mazał coś i ciężko się zamyślał, klnąc chwilami po francusku.
— Przeszła koło niego baba, pozdrowiła go „pochwalonym“, ciekawie patrząc na nieznajomego pana, obłożonego pakunkami. Gawarski nie zauważył jej nawet. Chudy, czarny, kosmaty kot, wędrujący kędyś za zdobyczą, przystanął jak wryty przed nim, wystawiwszy wielkie żółte oczy. A gdy Gawarski zaklął wściekle, porając się z jakąś trudną kombinacją myślową, kot zerwał się i jak widmo znikł w badylach, obrastających płot.
Janek długo nie wracał. Tak długo, że słynny z ostrożności Gawarski już zastanawiał się nad sposobem działania w razie, gdyby zaginiony towarzysz wcale nie wrócił.
— Oczywiście galicyjskie draby go zawadziły, rodzime stupajki, pilnujące granic podzielonej ojczyzny...
Zły uśmiech wykrzywiał jego brzydkie, pospolite oblicze, które z tą złą rysą koło ust nabierało dopiero wyrazu i charakteru dość zresztą niemiłego. Z tym skurczem w twarzy zagłębił się w mrocznem myśleniu. Gawarski wogóle widział świat na czarno. Nienawidził złudzeń i niecierpiał łudzących się ludzi. Za powołanie swoje uważał „doprowadzać ludzi do przytomności“ — rola, która w jego otoczeniu nie była bynajmniej synekurą. Niestety, najczęściej musiał ustępować przed olbrzymią większością, która wolała żyć we mgle, niż jasno widzieć, do czego się idzie i jaką drogą. Gawarski nigdy na nic nieprzewidzianego nie liczył, ze wszystkiego chciał zdawać sobie sprawę i, o ile można, zaznaczyć to w swoim encyklopedycznym notesie, następnie nie śpieszyć się, potem czekać i po dojrzałym namyśle działać ostrożnie, powoli, ale już znosić wszelkie konsekwencje danego postępowania. Nie lubił nowości, a nawet wogóle zmian. Oczywiście, szedł za swoim czasem, ale dopóki mógł, ociągał się i zostawał w tyle, w upartej opozycji.
Był zdania, że za wcześnie wybrał się w tę całą podróż. Na emigracji siedział dopiero sześć lat i nie dano mu czasu na dokonanie dawno uplanowanych prac. Wszystko działo się za pośpiesznie, nierozważnie, po warjacku. A jechać ostatecznie musiał, bo zamiast niego pojechałby kto inny i przez to sprawom krajowym groziłaby opłakana przyszłość. Musi bowiem i „tam“ być choć jeden taki, któryby pamiętał, że prócz zapału trzeba mieć i rozwagę i poczucie miary i odpowiedzialności.
Na tę kampanję przyszłą gotował się, jak do walki z wrogiem wewnętrznym, którego należy złamać. Nazywał się z chlubą „europejczykiem“ i szedł nauczać dzikich krajowych ludzi. Te dzikie ludy wiedziały o nim też cośkolwiek, i czekano tam na niego potrosze jakby z ożogiem. Nie obiecywał tam sobie za dużo słodyczy, ale za słodyczami nie przepadał i zawsze wolał porządną chryję, niż niepewną zgodę. Swoją drogą czuł się wykolejonym i był zły na cały świat. W obecnej chwili trapiły go czarne myśli, albowiem w Krakowie obliczył kasę i przekonał się, że całe przedsięwzięcie zapowiada się „awanturniczo“.
Po dobrej godzinie dostrzegł Janka, idącego w towarzystwie jakichś dwuch wyrostków.
— No, chłopcy, bierz ta się do kuferków! — komenderował, nie zważając na natarczywe mruczenie Gawarskiego, pragnącego się dowiedzieć, dlaczego tak długo siedział, czy znalazł Trzmiela, co Trzmiel mówił i czy we wsi niema posterunku straży celnej.
Gdy chłopcy poszli przodem z bagażami, Janek zaczął opowiadać, że przyjęto go bardzo gościnnie, że już pił mleko, ale że staremu przed tygodniem przestrzelili na plecach cały towar, że wobec tego poróżnił się z żydami z obu monarchji, że tedy będą musieli się obyć bez żydów, albo czekać, aż się stary pogodzi. Że zgoda pójdzie trudno, bo stary pobił ciężko tutejszego propinatora, że właśnie zastał u starego żandarmów, którzy spisywali protokół...
Na to straszne słowo Gawarski stanął, jak wryty.
— Coś ty — zwarjował? I tam pakujesz bibułę? I obadwaj tam wleziemy? Prosto w łapy? Przecie te dranie znają się nawzajem! Dla żandarmów niema granic...
— Dajże spokój...
— Bo wy wierzycie nawet w uczciwość polskich żandarmów...
— A ty wierzysz tylko w swoją głupotę...
— A ty...
Po wymianie paru obelg w tonie spokojnym, Janek ciągnął dalej:
— Bibuła i my pójdziemy do Skowrońskiego, na drugi koniec wsi. Mieszkają tam letnicy i jest wolny pokój. Tam zaczekamy okazji. Stary przyjdzie do nas wieczorem. Zresztą Skowroński, który ma tu sklepik i gospodarstwo, jest również głównie szwarcownikiem. Pogadamy i z nim...
— Tak odrazu, bez żadnej rekomendacji?
— Jak chcesz, to cię przedstawię — pan Gawarski, doktór filozofji i konspiracji, komandor orderu „Wielkiej Ostrożności“, członek miłościwie nam panującego Centralnego Komitetu...
— Mój drogi, dosyć głupstw, sytuacja jest poważna...
— No, więc co?...
— Trzeba rzecz rozważyć i przedyskutować...
— A któż będzie przewodniczącym?
— Ty się naprawdę wściekłeś? Czy wiesz, czem to pachnie? Nie można być wiecznie błaznującym studentem!
— Nie można być wiecznie namyślającym się niedołęgą...
— Bo niedaleko zajedziesz...
— Bo nigdzie nie zajedziesz..:
— Hola, ja nie idę dalej, wołaj na chłopaków!
— Wołaj sam — czy już zapomniałeś po polsku?
Tak rozmawiając, szli wzdłuż szeregu chałup i zabudowań, pod cieniem wierzb, rosnących tu wszędzie w wielkiej obfitości. Było południe i we wsi roiło się od ludzi. Zganiano krowy do zagród; na podwórzach lub w ocienionych ogródkach ludzie spożywali obiad i mocny zapach skwarzonego sadła unosił się w powietrzu. Gromady gęsi włóczyły się po drodze, świnie tarzały się w gnojówkach. Chałupy były porządnie zabudowane, znać było we wsi dostatek.
— To rozumiem, to jest prawdziwa wieś, nie jakaś zamurowana i zabrukowana do obrzydliwości village...
— Kochajmy gnojówkę ojczystą, albowiem śmierdzi... — potakiwał Gawarski ze swoim zwykłym uśmieszkiem.
Kłócili się tak i przymawiali sobie już od trzydziestu sześciu godzin. Przez całą drogę albo milczeli albo też dogadywali sobie z zajadłością godną lepszej sprawy. Stroną zaczepiającą był właściwie Gawarski, ale i pogodny Janek, gdy go zaczepiono dotkliwiej, potrafił być straszny i wymyślny w dokuczaniu. Tak im zeszła długa droga. Było to tem dziwniejsze, że lubili się wzajemnie, że w Paryżu mieszkali razem przez całe lata i pracowali zgodnie i harmonijnie nad wielką sprawą wydawania pewnych broszur i rzadkich numerów pewnego pisma. Było im dobrze, dopóki siedzieli na miejscu, w miłym, ustalonym trybie życia; ale gdy się ruszyli i puścili w szeroki świat na pewne i niepewne, prysła stara zgoda.
Gawarski denerwował się strasznie i stał się ciężkim w stosunkach; Janek zaś odgryzał się ząb za ząb. choć mógł nieraz zmilczeć dła świętego spokoju. Gdy nareszcie dotarli do granicy, sytuacja przedstawiła się w taki sposób: Gawarski pogrążony był w najczarniejszej melancholji, a Janek zapadł w najgłębszą pod słońcem radość, w stan, który w tych sferach nazywano zachwytem cielęcym. I jeden i drugi nie zdawał sobie sprawy z tych stanów duszy; nic tedy dziwnego, że kłócili się o byle co. Od słowa do słowa doszło do tego, że wkroczyli na tory rozmowy zasadniczej.
Było to już wieczorem, gdy wyspali się w czystej izbie u Skowrońskiego na pachnącej słomie, gdy zjedli obiad, składający się z gotowanej kury, a stanowiący zarazem kolację, gdy Trzmiel już sobie poszedł, zapowiedziawszy, że pójdą jutro, jak tylko zajdzie miesiąc. Wszystko zatem układało się pomyślnie.
Janek po kolacji poszedł aż na koniec wsi i długo liczył gwiazdy i wsłuchiwał się w granie żab, dopuszczając do siebie myśli lekkie i radosne. Cieszył się, że zobaczy siostrę i jej potomstwo, którego jeszcze nie widział na oczy. Cieszył się na myśl o Warszawie, skąd wyjechał przed sześciu laty. Pałał ciekawością przekonania się nareszcie, co się tam dzieje naprawdę w tym tajemniczym „kraju“, o którym tyle się mówiło na zebraniach i zjazdach, ale który jakoś coraz bardziej oddalał się i stawał się jakimś mitem, jakiemś tajemniczem obcem zjawiskiem dla większości starej emigracji. Więc się cieszył, że nareszcie wyrwał się z tej Europy. Ciągnęło go do przygód, do niebezpieczeństwa, do nowego, nieznanego życia. Czuł w sobie młodą, rwącą się do czynu siłę i spodziewał się rzeczy wielkich, nieopisanych. Lata paryskie i wogóle swoje mozoły zagraniczne żegnał z radością — pokpiwał sobie nawet niechcący i z siebie i z innych, którzy tam tkwili, pracując nad podniesieniem sprawy proletarjatu polskiego, który o nich wiedział jeszcze mniej. niż oni wiedzieli o nim. Nie myślał ani o trudach jutrzejszej wyprawy, ani o czekającej go po tamtej stronie ciężkiej pracy.
Szedł ku tej blizkiej przyszłości, jakby z pieśnią na ustach. Wiedział, że zaczęło się dlań nowe życie, pełne nieograniczonej nowej treści, gdzie wszystko wydawało się urocze i niepowszednie, jak w mgle tajemniczej. Przyjdzie czas, gdy rozwieją się niejasne uroki i wyjrzą na jasnym dniu kanty i gnaty rzeczywistości — i tam, w kraju, nie będzie ani cudów, ani cudownych ludzi, tylko to, co jest i jakie jest, ale tymczasem pozwalał sobie na słodycz marzenia i słuchał żabich chórów, wdychał krzepkie i pachnące powietrze i patrzył w gwiazdy.
Wreszcie wstał i spojrzawszy jeszcze raz w ciemności, gdzie niedaleko zdawał się stać twardy, niespożyty mur granicy, pomyślał wesoło: jutro o tej godzinie już będziemy u siebie.
Gdy wszedł do izby, zastał Gawarskiego przy pracy. Towarzysz, rozebrany do bielizny, siedział na podłodze i przy świecy rozpakowywał walizki. Cała izba była zarzucona porozkładanemi szpargałami. Na kupkach leżały broszury i gazety, Gawarski zaś pod światło badał jakąś starą garderobę i miał w twarzy skupienie i troskę.
— O, a to co takiego ma być? Czegóż ty człowieku szukasz?
Gawarski nie odpowiadał. Uważnie oglądał starą jakąś kurktę, potem badał również starą kamizelkę, liczył guziki, próbował kieszenie. Janek przypuszczając, że stary się jeszcze gniewa za ostatnią utarczkę, zaczął ściągać buty i przygotowywać się do spoczynku.
Po jakimś czasie obudził go z pierwszej drzemki gruby głos towarzysza.
— Widzisz, jest rzecz taka...
— Co? No co? Stało się co?...
— Wstąpił na chwilę Trzmiel i okazało się, że umowa bynajmniej nie dotyczy bagażu, że on się za tę cenę podejmuje tylko nas przeprowadzić...
— No, więc cóż? Zabierzemy sami.
— Poczekaj. Przedewszystkiem nie poradzimy sami, tego sobie nie wyobrażaj — po nocy, przez wertepy, krzaki... A przy tem ten dureń, słusznie zresztą, oświadcza, że jak będziemy sami dźwigali, to on za nic nie ręczy. Trzeba iść cicho, lekko. Wreszcie powiada, że jak on nakaże — uważasz — wszystko rzucić, to trzeba go słuchać, gdyż inaczej zostawi nas w polu i będzie się sam ratował.
— Poczekaj no. Jutro rano pogadamy ze Skowrońskim.
— Z nikim nie możemy gadać, bo nie mamy pieniędzy. Zresztą ten twój Skowroński, to drab, zupełnie niepewny człowiek. Trzmiel przynajmniej gada otwarcie.
— Jakto, nie zostałoby nam jeszcze paru rubli? — Paru rubli... Otóż nie wyobrażaj sobie, że jutro zaraz za granicą w tej twojej Polsce ruble leżą na gościńcu na kupkach, jak kamienie, albo że „z tradycji i przyrodzenia zrewolucjonizowany lud“ roztoczy nad nami bezpłatną, a czułą opiekę...
— Do rzeczy, do rzeczy, poco zaraz głupie koncepty? Wiele mamy floty?
— Tyle mamy, ile jest. Dość powiedzieć, że Trzmiel od puda ładunku chce 10 rubli. Mamy ze sobą pięćdziesiąt kilo, co znaczy trzydzieści rubli!
— A ile nam się wogóle zostaje po opłaceniu wszystkiego, drogi, kolei?...
— Za przeprowadzenie nas dwuch 15 rubli, konie do Miechowa trzy, kolej ośm, a dalej trzeba zapłacić za gościnność i za tę kurę wreszcie, której ci się tak zachciało...
— Zdaje się, że i towarzysz nieźle tę kurę obrabiał...
— Otóż po najściślejczym rachunku zostaje nam niecałe dwa ruble na nieprzewidziane wydatki w drodze i na życie w Warszawie, dopóki kogoś nie odnajdziemy.
Janek nic na to nie odpowiedział, bo sam był potrosze temu winien. On to bowiem naglił do wyjazdu, nie czekając na zgromadzenie większej sumy pieniędzy. Liczył na Genewę, że tam się będzie można podreperować. Tymczasem towarzysze genewscy byli sami chwilowo w okropnej nędzy, więc wysłuchali sprawozdania i dwuch odczytów i odesłali ich do Zurychu, który wysłuchał sprawozdania ze zjazdu i dwuch odczytów, ale co do pieniędzy, trudno było nawet gadać z kolonją, gdzie paru osobników zdobyło się na bezczelność zwrócenia się o pożyczkę do przejezdnych towarzyszów.
Tak tedy czemprędzej ruszyli dalej, żeby nie zjadać tego, co mieli ze sobą a od Zurychu aż do samej Warszawy ciągnęła się podówczas pustynia, gdzie tylko na siebie mogli liczyć.
Milczenie przerwał wreszcie Gawarski, oświadczając, że należy bibułę pięknie zapakować i zostawić na składzie u Trzmiela aż do szczęśliwszych czasów, również jak bieliznę i zbywające ubranie.
— To znaczy — wybuchnął Janek — rzucić to na stracenie. Kiedy tam kto po to pojedzie? Słowem, w kraju nigdy nie będą mieli porządnej bibuły, tylko samą starzyznę. Do djabła z taką robotą!...
— Nic innego nie wymyślimy. Na tymczasem bibuły w kraju trochę jest. Przed trzema miesiącami Kazik zabrał pięć pudów.
— Z tego połowa wsypała się, a wszystko zresztą było to samo w kółko, nic nowego.
— Tak, były tam same podstawowe rzeczy, a te, jak zgodzisz się zapewne, nie mogą się zbyt często zmieniać...
— Ja jutro pogadam sam z Trzmielem. Chłop jest rozumny i przecie miał już do czynienia z naszymi.
— Nie mam ja wiary w ideowość przemytników, nawet polskich. Spróbuj mu w każdym razie wyłożyć nowy program; może się uda uczynić z niego towarzysza. Przydałby nam się teraz...
— Powiem mu poprostu, po chłopsku: robiliście Jędrzeju interesy z panem w okularach, robiliście z Ambrożkiem i nie straciliście na tem. Wyszli z wami uczciwie, i jakbyście się skarżyli, tobyście zgrzeszyli...
— Jeżeli chcesz, to stary zgrzeszył, bo dopominał się o pięć rubli, których mu Kazik nie dopłacił.
— Trzmiel nie może być taką świnią, żeby nie wziął choć z puda, a resztę my podzielimy między siebie. Ubranie i starzyznę się tu zostawi, a nowa bibuła w każdym razie musi pójść i pójdzie, choćbym miał sam zabrać wszystko na swoje plecy.
— Trzmiel nie jest świnią, ale nie weźmie nic, bo zapowiedział, że jutro bierze okowitę. Przecież on tylko po to tu przychodził, żeby się dowiedzieć co do pakunków. Myśl nad tem, co jest, a nie o tem, co ci się wydaje. Szkoda czasu...
— Dobrze. Więc bierzemy na plecy co się da sprawozdań i dwuch ostatnich numerów i koniec na tem. A teraz spać.
— To też ja już odłożyłem dla siebie paczkę. Niewiele tego, ale wiem, że doniosę. Wszystkiego parę funtów, ale zato rzeczy podstawowe, które muszą zawsze iść przed wszystkiemi innemi.
Janek zamilkł i milczał tak długo, że Gawarski miał się na pogotowiu i trzymał pod ręką co najgrubsze pociski. Twarz mu się skurczyła i zrobiła się zaciętą, nieubłaganą; paczkę swoją zawiązywał starannie w pasiastą kołdrę i krępował sznurkiem. Wiedział, że pod tą kołdrą wygodniejby mu było spać, ale zaciął się.
— Słuchaj, człowieku — uroczyście zaczął Janek. — Powiedz mi jedną rzecz: poco my jedziemy do kraju?
— Jedziemy do kraju poto — natychmiast odpowiedział Gawarski — żeby przedewszystkiem zakładać fundament, żeby wzmacniać to, co nasi poprzednicy uczynili, żeby odgrzebywać to, co wskutek zastoju w robocie zostało utraconej jedziemy poto, żeby zasady raz nareszcie ugruntowały się w masach. Nie jedziemy po łatwe zdobycze, jedziemy robić to, co już było sto razy robione przed nami. I nas nie starczy, żeby rzeczy dokonać. Przyjdą inni i jeszcze z tem samem porać się będą. A reszta, to są drobiazgi, to są rzeczy piękne i ładne, to są wynalazki ludi, którym się nudzi, którym się śpieszy. Jak to nas będzie wyłącznie pochłaniało — to djabli wezmą naszą robotę, porwie ją czas na strzępy. Robotnik się zbałamuci, uświadomi się nawpół, od końca uczyć się będzie tego, co ma swój przyrodzony, wiekuisty ład i porządek. Z takim rozbudzonym robotnikiem każdy wiatr dziejowy uczyni, co zechce. Biada temu, kto gwałci zasadę!
Zerwał się z ziemi i zaczął śpiesznie chodzić, drepcąc w kółko na małej przestrzeni izby. Wprawy tej nabył w ciągu dwu lat, spędzonych w celi X-go pawilonu.
— Dobrze, bardzo dobrze, żeś zaczął mówić otwarcie...
— Potwarz! Nigdy nie mówiłem inaczej — groźnym szeptem przerwał mu Gawarski. — Nie kłam!
— To prawda; ale kto z tej słusznej skądinąd metody robi zasadę, kto to uważa za swoją misję i z nią jedzie do kraju, ten powinien się zastanowić nad tem, co czyni. Mimowoli wszystko, co będziesz robił, będzie zmierzało do pogrążenia tego, co urodziło się w męce i sporach niezliczonych i co odtąd ma nas prowadzić. Jedziemy poto, żeby rzucić to słowo nowe, żeby je wycisnąć jak piętno niezatarte na duszach ludzkich. Słuchaj, Goworek, źle mówię: to nie jest żadne nowe słowo i nie jest to żaden wynalazek, jak ty powiadasz. Poprostu spostrzegliśmy, że brak nam w naszym codziennym pacierzu jednego wyrazu, że brak w naszej lutni jednej struny... że brak nam jednego palca u ręki, która kolosalną pracę podjęła. Rozumiesz? Teraz wszystko ruszy się i już nie ustanie. Teraz my tam u siebie zapuścimy korzenie, jak żywe, rosnące drzewo! I nie będzie siły, która będzie się mogła mierzyć naszą! Bo przypomnieliśmy sobie, czem i kim jesteśmy. Nie zapomniał o tem ani Niemiec, ani Francuz, ani żaden inny, ale my, jak ślepi, szukać musieliśmy swego imienia i miejsca własnego na szerokim świecie...
Gawarski stanął przed otwartym oknem i patrzył w ciemność. Ani słowem nie przerywał tyrad Jankowych, a ten gadał, jak w natchnieniu, zapomniawszy z pewnością, że go słucha zimny, przenikliwy sędzia. który nie puści mu płazem ani jednego słowa, nie wybaczy ani jednego liryzmu, który notuje sobie skwapliwie ślizkie miejsca i już w myśli przymierza do nich swoje najmocniejsze przyprawy z polemicznej kuchni.
Słuchał długo, ze wszelkiemi pozorami cierpliwości. Ale już od dawna zbierał się do lwiego skoku. Ze ściśniętemi pięściami i groźnie zmarszczoną brwią wpatrywał się w ciemności, jakby wróg stał tam, za oknem i czaił się ku niemu po nocy. Wreszcie porwał się z miejsca i zwrócił frontem do Janka. Był straszny.
— Teraz już dosyć! Mój panie! Ani słowa, uważasz? Słucham od dwuch godzin, choć kiszki się we mnie przewracają. Czy ośmielisz się zaprzeczyć, że słyszałem od ciebie to samo, słowo w słowo, już sto trzydzieści pięć razy? A jednak słuchałem! A jednak nie przerywałem! Dobrze. Otóż teraz moja kolej. Powiem ci coś nowego...
Po tym gwałtownym wstępie urwał i patrzył groźnie. Wreszcie zaczął zupełnie innym głosem i jakby odmiennym akcentem: wolno, wyraźnie, z dziwnemi intonacjami, przypominającemi kazania, i z giestami, które polegały głównie na klepaniu się po czole i zwracaniu się w tę właśnie stronę, gdzie nie było słuchacza.
— Karol Marx, którego znasz bodaj z nazwiska i z tego, co o nim drukowano w naszej chudej bibule, nie przypuszczałby nigdy — rozumiesz? — nigdy...
I tak dalej — i tak dalej... Aż dopóki nie zgasła im świeca.
Nazajutrz koło 10-ej wieczorem, kiedy blady sierp miesiąca zasunął się za lasy, obadwaj wędrowcy udali się za przysłanym przez Trzmiela wyrostkiem i przez ogrody, tyłami, przez opłotki, rowy i miedze zmierzali ku miejscu, gdzie na nich miał czekać stary przemytnik. Niebawem poznał Janek istotną wagę swego ładunku. Towarzysze wciąż znikali mu z oczu, i pomimo wysiłków nie mógł nadążyć. Co kilkanaście kroków zmieniał rękę, potykał się i wywracał. Pocieszał się, że będzie lepiej, gdy wyjdą na jaką drogę. Na drodze istotnie było lepiej, ale bardzo prędko nastąpił moment, kiedy nie mógł już wytrzymać żadną miarą. Rzucił walizkę na ziemię i przystanął, ciężko dysząc. Był strasznie nieszczęśliwy. Wstyd mu było przed Gawarskim i dlatego nienawidził go z całej duszy. Prosty rozum wskazywał, że należało teraz, póki czas, wyrzucić część bibuły, ale na myśl, jakim wzrokiem będzie patrzył na tę operację Gawarski, Janek zebrał wszystkie siły woli i podjął na nowo swój ciężar. Wkrótce też dogonił towarzyszów, a dogonił ich dlatego, że nań zaczekali.
— E, może pan nie poradzą. Bida będzie dalej, będzie las i mokro. Zadałby se pan kuferek na plecy, będzie lżej; tak w rękach nikt nie nosi, chyba konewki...
— Dobrze, dobrze, ruszamy dalej — stawiał się Janek, jednak wypoczywał z rozkoszą i patrzył na chłopaka, kręcącego papierosa, ze szczerą wdzięcznością, pragnąc, by operacja ta trwała jak najdłużej.
Gdy ruszyli, Janek postawił sobie walizkę na ramieniu i pośpieszył raźniej. Systematycznie co dwieście kroków zmieniał ramię, i to liczenie kroków tak go pochłonęło, że nawet nie zauważył, kiedy i jaką drogą doszli do samotnej, ustronnej chałupiny, stojącej w szczerem polu. Z za osłoniętego okienka przebijało się mdłe światło.
W chałupie stary Trzmiel już ładował na siebie pęcherze z okowitą; był wesoły i rozmowny, żartował i dodawał ducha swoim pasażerom. Pijany był w stopniu bardzo nieznacznym.
— Nic się panowie nie bójcie. Jak nas nie postrzelą, to przejdziem cało, a jak dziś nie zbłądzim, to jutro o tej porze będziecie, panowie, już jechać koleją. Co tam, Wojtek, nie chmurzy się?
— Widno, psiamać — gwiazdy wytrzeszczone...
— Wiatr je?
— Akurat. Widać go gdzieindziej na dziś zamówili. Cicho.
— To znaczy, moje państwo — tu stary zwrócił się do nich ze srogą miną-to znaczy, że trza iść, jak te koty. Ani gałązki nie złamać, ani kamyka nie trącić, ani kichnąć, ani kaszlnąć, jeśli wam życie miłe.
Następnie popatrzył przez chwilę na walizkę Jankową, podniósł ją i zważył w ręku i rzekł tonem, nie dopuszczającym żadnej dyskusji:
— Albo pan sobie wybierz z tego, co trzeba, tak z dziesięć funtów, albo pan to tutaj ostaw wszystko. Wojtek odniesie do nas, to się przechowa do czasu. Ino raz, dwa, trzy...
Janek szybko odpiął rzemyki walizki i uczynił, co kazano. Wydobył i rozłożył na ziemi dziurawą kołdrę i zaczął na niej układać wiązki bibuły. Już miał zawijać swój ładunek, gdy mu się żal zrobiło, i dobrał jeszcze parę, funtów broszur. Myślał nad tem, czy dosyć, czy nie za dużo, wyciągał rękę do walizki i cofał. Był bardzo nieszczęśliwy, upokorzony i ze strasznem pragnieniem czekał, żeby Gawarski odezwał się z czemś, żeby bąknął jakie słowo, chrząknął lub mruknął. Wówczas rzuciłby się na niego, jak dziki zwierz, zwymyślałby go, sponiewierał, dowiódłby mu, że jest złym, zazdrosnym, znieprawionym i podłym. Ale Gawarski nie był głupi i ani pisnął.
Na szczęście przemytnik przerwał tę ciężką sytuację, Wojtek zabrał walizkę i przeciął wszelkie wahania. Pakował tedy pośpiesznie swoje zawiniątko i zupełnie szczerze i głęboko postanawiał sobie rozstać się z Gawarskim zaraz po przebyciu granicy. Widział w nim już tylko wroga, a raczej spostrzegł, że od czterech lat żył jak z przyjacielem z człowiekiem absolutnie niegodziwym, z wyrafinowanym obłudnikiem, z potworem. Teraz dopiero przejrzał go nawskroś, teraz dopiero postanowił sobie. To postanowienie było już nieodwołalne i ostateczne.
Szli długo w milczeniu. Długo mijali jakąś wieś głęboko uśpioną. Przemytnik szedł z Gawarskim, Janek zostawał w tyle. U jakiejś studni pili wodę, potem opędzali się od natarczywości jakiegoś zbudzonego ze snu psa, potem było pole, droga polna, potem szli miedzami, gdzie Gawarski trzy razy się przewrócił, i za tym trzecim razem Janek nie mógł już wytrzymać i parsknął śmiechem.
Wreszcie dotarli do pastwiska, czy ugoru, gęsto porośniętego krzakami jałowcu.
Przemytnik ostrożnie zdjął ze siebie pęcherze i usiadł pod krzakiem, giestami nakazując towarzyszom uczynić to samo. Zaczęło się długie szeptanie.
— Tego pastwiska będzie na trzy pacierze, potem las. W lesie ciemno! Jak ino będzie poznać po nocy pierwsze drzewa, jeden pan mnie weźmie za ramię, drugi się będzie trzymać za niego. Wolniuteńko, aby się ino ruszać — tak iść, jak ja będę szedł. Nogi podnosić wysoko, wprzódy wymacać, żeby pewno stąpać. I cicho! Żeby jeden drugiego nie słyszał! Ani pisnąć, ani odetchnąć mocniej. Boże broń jedno słowo szepnąć! Zrozumieli? Wypadnie się przyczaić, przywarować ku ziemi, to robić jak ja i wtedy cały dech strzymać, bo to będzie już na samej linji, może o trzy kroki od sołdata. Wy jego nie będziecie widzieli. ino ja, dlatego powiadam, ani tchnąć i stać jak martwe słupy, jeżeli pierwszego pana mocno ścisnę za rękę. A pan drugiego to samo za rękę mocno. Tam gadać już nie można nic, ino czuć, co ja będę robił, to samo wy. Może sołdat krzyknąć: kto idiot? To nic, bo on tak i po próżnicy krzyczy, co jakiś czas. Będzie wołać: stój, strielat’ budu! No, to też nie zważać, ani jakby karabinem szczęknął i odgrażał się zblizka. Ino na to zważać, co ja będę robić. Miarkować się, panowie, i słuchać, bo o wasze zdrowie się rozchodzi. Tego dużo nie będzie, ale na ten czas zebrać się w kupę i trzymać tęgo. Strachu tu żadnego niema, bo przejdziemy. Co tydzień ja dwa razy przechodzę i tak już lat dwadzieścia, i widzicie cały jestem. Jeno raz jeszcze powiadam, nic nie robić po swojemu, nic sobie nie myśleć! Od myślenia jestem ja. Może zaś być i tak: zawrócę z miejsca i nazad. Tedy uważać i ani chwili się nie namyślać. Za ręce się trzymać mocno, ku ziemi się przygiąć i rwać co duchu, a cicho! Nic się nie bać, tylko mnie się trzymać, broń Boże ręki nie wypuścić, nizko, nizko, nosem po ziemi, co sił umykać. Jak się który oderwie i zostanie, to już przepadło, zbłądzi i na samo świtanie wylezie na linję, albo na sam „post“, i wtedy ja nic nie będę winien. Będę szukał po lesie, będę hukał, jak sowa, ale to ta niewiele pomoże, bo trza i mnie odpowiadać. Inaczej nic z tego. Umie który z panów, jak sowa? Nie — to na nic. Tak się odrazu nikt nie nauczy ptasiego głosu.
— A jak będziem uciekać, to co to będzie znaczyć? W razie strzelania? — spytał szeptem Gawarski.
— Co to będzie znaczyć, to już ja będę dobrze wiedział. Panu to na nic nie jest potrzebne na ten raz. Strzelanie nie znaczy nic, po nocy żaden nie trafi. Las — drzewa bronią. Tu jest rzecz inna.
— Zawsze lepiej jest rozumieć, wiedzieć o co chodzi, a nie, jak ślepy...
— Całkiem nie. Lepiej — to znaczy słuchać i robić, jak nakazują. Ot i wszystko.
— A prędko dojdziemy do samego kordonu?
— A to panu na co wiedzieć? Jak dojdziem, to dojdziem. Wstawać, panowie i w drogę! I pamiętać, że już od teraz nie wolno gęby otworzyć, dopóki ja nie powiem. Sza!
Noc była ciepła, cicha. Tajemniczo słało się szerokie bezgraniczne pole, ginąc gdzieś w pomroce, zlewając się kędyś z niewiadomym światem, pełnym tajemnic, błądzących po nocy. Srebrnym pyłem jaśniały na niebie gwiazdy.
Po paru minutach utonęli w czarnej, wązkiej drożynie leśnej. Przejmująca cisza tych ciemności budziła w Janku wrażenie uroczyste. Wydawało mu się, że zamierzyli rzecz niesłychaną. Że czeka ich nie proste i zwyczajne przejście „przez zieloną granicę“, ale sprawa tajemnicza, wymagająca ogromnego zasobu sił i odwagi. Cisza ta wróżyła niespodziewane przygody, groziła zupełnie pewnem niebezpieczeństwem. Z początku dziwił się, że dopiero teraz przyszedł do świadomości, na jaką to rzecz się odważył, potem uczuł słodycz dumy, że się nie boi, a wreszcie uczyniło mu się wesoło. Szli wolno. Gawarski ściskał go za rękę o wiele mocniej, niż tego było potrzeba i dla ostrożności tak wysoko podnosił nogi, że zawadzał mu niezmiernie.
Wszyscy trzej wpakowali się w głęboką kałużę i chlapiąc głośno, wydobyli się na twardą drogę. Na moment zatrzymał się przemytnik, wreszcie poszli dalej. Potykali się na korzeniach, przełazili, jak mogli przez porzucone na drodze rosochate gałęzie, wpadali w głębokie kotliny i przy tym pochodzie plątały im się nogi do tego stopnia, że Gawarski, deptany i kopany co krok, odważył się nareszcie pomrukiwać i zcicha kląć. Ściskał i wytrząsał za rękę Janka, chcąc mu dać poznać całe swoje oburzenie. W ciągu tego gubił i podnosił swoje zawiniątko, które mu dotkliwie zawadzało, jako że szedł pośrodku, trzymając się jedną ręką przewodnika, a drugą Janka. Przyszła mu do głowy zupełnie słuszna myśl, że jeżeli ludzie mają po dwie ręce, to równie dobrze mogliby ich mieć po trzy. Za to oczy stały się dziwnie niepotrzebne, do tego stopnia, że mu aż zawadzały. Nie widział nawet pleców przewodnika, którego trzymał za połę kubraka. Przymknął tedy powieki i dla zabicia czasu zaczął liczyć kroki. Doliczył jednak zaledwie do trzydziestu i ostatecznie znudzony wpadł w apatję. Zdawało mu się, że wloką się tak już od paru lat. Droga była względnie równa, a do nadeptywania i kopania Jankowego już się przyzwyczaił.
Przybyło im rozmaitości i rozrywek, gdy zboczyli w las. Zagradzały im drogę gałązki podszycia leśnego, bądź kłujące igłami, bądź szorujące po twarzy i oczach szorstkiemi liśćmi. Ocierali się o chropowate pnie sosen, stukali w nie głowami, włazili na odziomki zrąbanych drzew. Szli i szli, po jakimś czasie otworzył się przed nimi jakby zmierzch niebieskawy.
Wyszli na polanę i znów ujrzeli gwiazdy. Wydawało się tu bardzo widno. Skrajem polany, popod samemi drzewami, chyłkiem w czarnym cieniu, poprowadził ich przewodnik. Prowadził bardzo ostrożnie. Co kilkadziesiąt kroków przystawał, wchodził między drzewa i nadsłuchiwał.
Nagle doszły ich wyraźne odgłosy czyjejś dalekiej rozmowy. Stanęli, jak wryci za drzewami. Rozmowa urywała się, padały rzadkie pojedyńcze słowa — ktoś ziewnął, ktoś tam splunął. Wreszcie zarysował się na polanie czarny olbrzymi cień. Rósł, zbliżał się, zaszeleściała trawa, i nagle ukazała się sylwetka konnego. Głucho, cicho stąpały kopyta końskie, zadzwonił munsztuk, słychać było chrzęst siodła pod jeźdźcem.
I w chwili, kiedy zdawało się, że już najeżdża na nich i że już wszystko stracone, sylwetka rozpłynęła się w ciemnościach. Jeszcze raz doleciało zdaleka parskanie konia. Ruszyli dalej w las.
Zdarzenie to rzuciło na Janka, jak gdyby czar. Wydało mu się sennem marzeniem, które jednak miało swoje wewnętrzne znaczenie, niezmiernie głębokie, niepokojące. Wydawało mu się, że dopiero w tej chwili przekonał się ostatecznie o istnieniu rzeczy, które przez całe lata były treścią jego życia. Czarny jeździec, wynurzający się z tajemniczych ciemności, groźne czuwanie po nocy, strach, przygważdżający do ziemi, i niemoc, która zmusza do ukrywania się — — były to zjawiska żywe, namacalne. Ogrom ich przytłaczał, zdumiewał. Jasne i wyraźne stały się sprawy znajome oddawna i do głębi. Jak w dziwnem i zmąconem odczuwaniu przez sen, wydobywał się z tych rzeczy ich prawdziwy ukryty sens, niedostępny dla trzeźwego logicznego myślenia.
Oto coś się otworzyło nagle i zawarło. Przez krótką chwilę zdążyło zajrzeć oko i wykraść tajemnicę. Będzie ona ciążyła pamięci, będzie się domagała rozwikłania, odgadnięcia. Sprobuje ją lekceważyć pewny siebie rozsądek i nie podoła, podda się nieusprawiedliwionemu wrażeniu. Nie przez zrozumiałe słowo, nie przez pracę myśli, ale innemi swoje drogami dotrze tajemnicze wrażenie do dna duszy i tam złoży na zawsze swój obraz. Nie jeden raz przypomni się on, coś wyjaśni, coś odwoła, coś nakaże. W niespodziewanej chwili, bez powodu, zjawi się i sam bez pytania wmiesza się do świadomego myślenia — spełni to, co sobie zamierzył, zadziwi i zniknie do swojego czasu.
Któż nie wie, że straż graniczna czuwa dniem i nocą? Kto nie wie, że dziwnie i tajemniczo wyglądają po nocy rzeczy, które za dnia są zwyczajne i powszednie? Kto nie zna niemiłego uczucia nocą w lesie, w nieznajomem miejscu, pod grozą przyłapania... A jednak Janek uwierzył odrazu i bez wahania, że spotkała go chwila, jakich niewiele miał w życiu. Przypominały się inne, równie dziwne, choć zwyczajne, wydarzenia. Kojarzyły się z czarnym jeźdźcem głębokie wrażenia dziecinnych lat; ocknęły się po nocy sprawy nic nie znaczące, oddawna uśpione w niepamięci. Teraz dopiero zostały zrozumiane. Stanęła w nim na moment i zasłoniła chwilę przechodzącą jakaś odwieczna nieomylna mądrość. Odgadł tajemnicę życia, śmierci — wiedział, poco jest na ziemi człowiek. Uchwycił czas i zatrzymał w biegu. Na chwilę błysła mu z wysokiego nieba gwiazda — przedarła się przez gałęzie drzew, znikła. I w ciągu jednej sekundy zdążyła mu wypowiedzieć wszystko, co tylko jest we wszechświecie, w nieograniczonej przestrzeni.
Spadło nań upojenie. Szedł posłusznie za towarzyszem w cichej przesłodkiej radości. Nazywał ją w myśli głupią i czegoś się wstydził przed samym sobą— ale wnet poddał się i znalazł się jakby uniesiony w górę na skrzydłach. Małą i łatwą rzeczą wydała mu się cała wędrówka. Śmiesznym i pokracznym wydał mu się Gawarski, stąpający ostrożnie w ciemnościach. Nie widział go, ale czuł każde jego niezgrabne poruszenie, każdą minę i skrzywienie twarzy. Śmieszne wydały mu się jego okulary w tej pomroce i mocne ściskanie za rękę. Tłumić musiał wybuchający w nim szeroki, swobodny śmiech.
Nagle Gawarski kichnął, ale tak, jak to czynią ludzie w dzień i zdala od pasa granicznego. Przemytnik targnął go za rękę, tak, że go o mało co nie przewrócił. Szarpnęło potężnie i Jankiem. Pociągnęło go naprzód i pobiegł, nie bardzo jeszcze rozumiejąc, co się stało.
— Stoj! Kto idiot! — wrzasnął ktoś wyraźnie i tak zdumiewająco blizko, że Janek myślał w pierwszej chwili, że to przemytnik woła dla zmylenia straży, czy dla jakowegoś niewytłumaczonego fortelu. Błysło, huknął strzał, i echo zaczęło chodzić po lesie. Przycupnęli pod drzewem. Przewodnik namacał w ciemności ich twarze i położył im twarde łapy na ustach. Znieruchomieli.
I znówu strasznie blizko ozwał się wrzask:
— Wychadi siuda! Słysz. A to priamo po tiebie! Słysz?
W głosie tym czuć było groźbę, ale jakby i przerażenie.
Przenikliwie, metalicznie szczęknął zamek nabijanego karabinu.
Cisza. Przepłynęła przez nich fala dymu prochowego od pierwszego wystrzału. Wchłonęły nozdrza jego ostry, groźny zapach. Trudną do zniesienia była ta blizkość wroga. Janek nie bywał w podobnych opałach, ani też nie miał hartu szwarcownika. Zamknął tedy oczy, bo zdawało mu się, że żołnierz stoi przed nim i dotyka go końcem bagnetu. Broniły ich tylko ciemności, ochrona wątła, bo żołnierz może mieć latarkę, zresztą świt już zapewne blizko. Serca tłukły im się gwałtownie, a bali się mocniej odetchnąć. Gawarski był tak zgnębiony swojem przestępstwem, że wpadł w tępe i bezmyślne osłupienie. Czekał na wystrzał, jak na słuszną i sprawiedliwą karę. Dobrze, dobrze! Niech się raz skończy ta hańba!
Wtem zadudniło coś ciężko, gwałtownie; tentent, zbliżał się, rósł, potężniał. Czuć było drgania ziemi. Oddechy zatrzymanych koni. Ludzie gadają tuż. Słychać każde słowo. Ucichli. Nadsłuchują.
Buchnęło ostre światło. I w tejże chwili przemytnik zerwał się z ziemi, jak kot, porwał ich obu za ręce i puścił się w las. Chłop trzymał mocno, zginał ich do ziemi i rwał naprzód, tłukąc nimi o drzewa, przewlekając ich przez zarośla. Gdy się przewracali, wlókł ich za sobą po ziemi. Nikt za nimi nie wołał, ani nie strzelał. Tak wędrowali z kwadrans. Nagle przemytnik stanął jak wryty. Cisza była wokoło i ciemno jak w kałamarzu. Gdzieś w górze w konarach sosen błądziły słabe poszumy. Chłop stał i od czasu do czasu ściskał ich potężnie za ręce. Trwało to tak długo, że Gawarski ośmielił się cichuteńko westchnąć. Został za to ukarany przez przewodnika tak strasznym ujęciem za ramię powyżej łokcia, że o mało nie pisnął z bólu.
Stali i stali, jak wkopani. Sytuacja stawała się nie znośną. Wreszcie wszystko się wyjaśniło, kiedy Janek, dla odmiany pozycji, która mu ciążyła, oparł się o drzewo. Rozległ się głośny suchy trzask odłamanej gałązki.
— Nu i pojmali! Podi siuda, podlec — ozwał się spokojny, pewny siebie głos. Usłyszawszy to, Janek był pewny, że już wszystko przepadło. Bowiem mówił to ktoś,kogo mógłby dostać ręką.
— To zasadzka — pomyślał.
Ale stali w miejscu, bo przewodnik trzymał ich w łapach.
— Słysz m..? Podi siuda, tiebie goworiat w poślednij raz! — zagrzmiał inny głos. I w tejże chwili oblało ich przeraźliwe białe światło nagle odsłoniętej ślepej latarki.
Chłop zwinął się i skurczył ku ziemi — zawrócił w bok i rzucił się wraz z nimi w las.
Rozległy się krzyki — odpowiedziały im inne dalsze. Ktoś przedzierał się za nimi przez krzaki. Rwali co sił, nie czując, jak uderzali o drzewa, przewracając się co chwila i wstając natychmiast z przedziwną sprężystością. Huknął wystrzał jeden, drugi, trzeci... To dodało im jeszcze sił. — W tem ziemia zapadła się pod ich nogami i, wypuściwszy opiekuńczą dłoń przemytnika, na łeb, na szyję zwalili się po stromej pochyłości aż na samo niewiadome dno. Nie zaraz podnieśli się, odurzeni tym wypadkiem. Po lesie rozchodziły się echa nowych wystrzałów. Janek czekał minutę, drugą, trzecią — wreszcie, usłyszawszy daleki głos strażniczej gwizdawki, odważył się spytać:
— Trzmiel? Andrzeju?
— To ty, Janek, nie tak głośno!
—To ty? Gdzie Andrzej? — wyszeptał Janek.
— Andrzeju!
— Cicho, czekajmy.
— A jak przyjdą sołdaty?
— Nadsłuchujmy — będziem zmiatać.
— Ale gdzie?
— Przed siebie.
Gawarski przyczołgał się do przyjaciela i siedli na mokrej, miękkiej ziemi. Siedzieli bezmyślnie nic nie mówiąc. Nie mieściło im się w głowie, żeby przemytnik ich tak rzucił na pastwę losu. Nie wyobrażali sobie tego — i gdy im zabrakło w tych ciemnościach twardej chłopskiej łapy, która prowadziła prosto i nieomylnie, przypuszczali, że w istocie jednak tak być nie może i że coś się musi odmienić. Czekali, że chłop do nich przyjdzie, że go jakiś węch doprowadzi, i że zjawi się łada chwila.
Strasznie im ciążyła ta niespodziewana, podarowana przez los, samodzielność. Już zdążyli ochłonąć. Uczyniło im się zimno i nieswojo. Chociaż na granicy wszystko powróciło do spokoju, choć ustała pogoń i nic im już nie groziło na austrjackiej stronie, byli jednak srodze strapieni. Zaczęli się porozumiewać, ale nie szeptali długo. Pokłócili się. Sytuacja jednak wymagała solidarnego działania. Pod przymusem tej konieczności Janek wyłożył swój plan. Iść ciągle w tym samym kierunku, żeby się oddalić jeszcze od pasa granicznego, a potem czekać dnia. Gawarski zgodził się w milczeniu. Wstali i poszli, nawet trzymając się za ręce, jak przyjaciele.
Po niejakim czasie weszli w jakąś wodę. Szli z początku delikatnie, na palcach, szukając nogami suchego miejsca, ale wnet pogodzili się z losem i krokiem zwyczajnym przebyli płytki strumień. Wdrapali się na wysoki brzeg i znowu zanurzyli się w czarnym lesie. Szli ostrożnie, powolutku. Po pewnym czasie dotarli do niewytłumaczonej przeszkody. Zaplątali się w jakieś dziwne gałęzie. Ze wszystkich stron otoczyły ich grube konary dziwnie powykręcanych drzew. Wydarłszy się z jednych splotów, wpadali w jeszcze gorsze. Wreszcie, kiedy nie mogli już ani iść dalej, ani się wycofać, usiedli zmordowani na czemś, co przypominało pień drzewa, ale było twarde i zimna, jak kamień.
— Co to jest?
— Djabli wiedzą... wleźliśmy gdzieś.
— Nigdy nic podobnego nie widziałem. Jakież to drzewa tak rosną?
— Coś niesłychanego...
— Może jaka halucynacja?
— Przeczekamy. Ot, wodybym się napił!
—Do tego strumienia niedaleko, byleby tylko trafić...
— Byleby tylko się wydostać z tych gałęzi...
— To nas ubrał ten łajdak...
— Sameś się ubrał. Zebrało ci się w porę na kichanie...
— A gałązka? Mało nas przez ciebie nie pozabijali!
— Cicho...
— Cicho...
Nasłuchiwali. Zdaleka odzywał się dziwny odgłos. Przykry i ponury był po nocy ten tajemniczy dźwięk. Śpiący, cichy las odsłaniał jakąś swoją tajemnicę. Coś tam żyło i ruszało się po nocy. Ale co?
— To chyba dziki przechodzą i nawołują się — zauważył szeptem Gawarski.
— Tego jeszcze brakowało, żeby tutaj przyszły.
— W Galicji jest dużo dzików...
— Ale dziki tak nie wołają, to chyba jakieś leśne nietoperze...
— Głupi jesteś, to jest sowa, to Trzmiel!
Porwała ich radość. Nadsłuchiwali. Odgłosy błądziły gdzieś daleko, wypływały niewiadomo skąd. Ani się nie zbliżały, ani się nie oddalały. Wreszcie umilkły.
— Trzeba mu się odezwać.
— Spróbuj ty, przecie umiesz śpiewać...
— Nigdy nie udawałem sowy.
— Ja zawołam zwyczajnie: hop...
— I zaraz wylezie skąd strażnik galicyjski. Masz paszport? Masz mu co do powiedzenia?
Wreszcie po długich kłótniach i namysłach Janek zebrał wszystkie siły i wydał ze siebie w niepojęty sposób coś w rodzaju zduszonego wycia. Spróbował jeszcze raz i jeszcze gorzej. Nikt im nie odpowiadał. Daleko, ledwie dosłyszalne w ciszy, ozwało się jeszcze raz tajemnicze wołanie. Janek i Gawarski odpowiedzieli jeno ciężkim westchnieniem. Siedzieli i irytowali się w milczeniu.
— No i cóż? Spróbujmy może jeszcze wyleźć stąd?
— Można i tu przeczekać do dnia.
— Skulony jestem jak pies. Ani się wyprostować, ani siedzieć. Kości mnie bolą. Jakoś może wyleziemy. Wstawaj, daj rękę, bo się zgubimy.
Długo pracowali, macając rękami na wszystkie strony. Wyłazili, okraczali pnie, odginali gałęzie, przekradali się przez jakieś jakby okna, pełzali na czworakach pod nizkiemi bramkami, wreszcie, o dziwo, wyleźli z pułapki. Uczyniło się widniej. Widać było pojedyńcze drzewa i gwiazdy na niebie.
— Nareszcie wychodzimy z tego lasu.
— A wiesz, co to było? To były zwalone drzewa. Całą kupą wpakowaliśmy się w sam środek.
— No, to teraz prosto przed siebie, a potem na prawo. Tam są Czatkowice.
— Taki jesteś pewny?
— Jestem pewny, bo widzę gwiazdy. Jakeśmy szli ze Trzmielem przez wygon, zapamiętałem położenie gwiazd. Byliśmy przodem do, Wielkiej Niedźwiedzicy, a teraz ją mamy z lewej strony. Należy się odwrócić tyłem i iść przed siebie!...
— Czyli wracać do lasu i na granicę.
— Nigdy mi nie dasz skończyć. Zważywszy, że gwiazdy uczyniły przez ten czas pewien obrót, należy to wziąć pod uwagę. Więc nie całkiem tyłem do Niedźwiedzicy, tylko trochę.
— Bardzo to ściśle. Prowadź, prowadź, mnie wszystko jedno.
— Tak samo zresztą wypadnie, jeżeli się orjentować według gwiazdy polarnej. Tam rosyjska strona — tu austrjacka. My zaś...
— Jesteśmy w Polsce, czyli nie wiadomo gdzie...
— Jesteśmy o parę kilometrów od Czatkowic. Szliśmy wolno, choć długo. Teraz może być godzina pierwsza. Jak myślisz, można już tu zapalić zapałkę?
— Idźmy jeszcze trochę.
Wyszli na wielką otwartą przestrzeń. Była to łąka. Po strasznej rosie brnęli na przełaj, zapadając się czasami na mokradłach. Przeszli przez jakieś niewiadome zboże (którego zresztą nie poznaliby i za dnia), tratując niemiłosiernie krwawicę chłopską. Wyszli z tego skąpani do pasa i przemarznięci do kości. Długo, długo szli pulchną, świeżo zoraną rolą, aż wyrosła przed niemi czarna, szeroka ściana lasu. Gawarski zbuntował się:
— Nie, dosyć tego. Lasu już mam na dzisiaj dość. Nie pójdę.
— Przecież zaraz tuż za lasem jest nasza wieś. Czego ty chcesz, człowieku?
— Chcę tego, żebym wiedział, poco właściwie mam iść.
— Poto, żeby się wyspać i jutro ze świeżemi siłami nocą przejść przez granicę.
— Skaranie boskie! Czyż ty trafisz? Przez las? Po nocy?
— Teraz już wiem doskonale, jak się kierować. Mam gwiazdy.
— Gwiazdy. I ja mieszkałem przez dwa lata na Avenue d’Observatoire, a nie mam się za astronoma.
— Ależ człowieku, ja doskonale czuję kierunek.
— Kpię sobie z twojego czucia.
— No, rozumiesz? Ruszaj, nie pora na kpiny! — irytował się Janek.
W odpowiedzi na to Gawarski usiadł pod drzewem, wyciągnął nogi i wpatrzył się w niebo. Janek uczynił to samo pod sąsiednim drzewem.
Tak spoczywali w milczeniu i w złości z jaką godzinę. Dygotali z zimna.
Teraz dopiero zaczęły im dolegać wspomnienia po przebytej drodze. Bolały potłuczone kolana, podrapane do krwi ręce. Gawarski okładał sobie wilgotną ziemią stłuczone czoło, Janek manewrował z sykaniem z bólu ramieniem, które sobie sforsował, czy też zlekka wykręcił. Noc nie miała zamiaru się skończyć, a zapałki zgubili.
Wyiskrzone niebo świeciło bladym, odbłaskiem. Wyraźnie było widać głęboko — czarną ścianę lasu. Na łąkach zbierały się mgły, tworząc jakby białawe jeziora, rozległe, nieogarnione. Szeroką, jak świat; wy dawała się widzialna płaszczyzna. Aż hen, niezmiernie daleko, stał czarny mur, na którym kończyło się wszystko. Dziwiło się oko tej rozległości, nie wierzyło jej wspomnienie dopieroco odbytej drogi. Zbudziło się dziwne pragnienie ułudy, nadzwyczajności. Jankowi zachciało się, żeby w tej cichej nocy, w tej omglonej przestrzeni, zrodziły się tajemnicze głosy, niepojęte postacie. Niechby się coś przywidziało, niechajby się coś zjawiło w jakikolwiek sposób. Zatęsknił do dziecinnej wiary w rzeczy nadprzyrodzone, ukazujące się zrzadka wybranym do spraw, które dzieją się po nocy, kiedy śpią wszyscy ludzie.
Coby tu teraz ujrzał jaki marzyciel? Jaki poeta?
Płynęłyby nad łąką korowody aniołów białych, jak te mgły.
Szeroko rozpostarłyby się ich powiewne skrzydła, zwolna, zwolna, spokojnie unosiłyby się ku niebu, ku dalekim gwiazdom. Szedłby za niemi od ziemi tęskny, przesmutny, cichy śpiew...
Ukazałby się zaczarowany łabędź z przygiętą szyją, a za nim błędna postać boga — rycerza. Popłynęliby po morzu mgieł skądś z za świata, niewiadomo przez kogo przysłani na dokonanie wielkiego czynu. Srebrny hełm, srebrna tarcza...
I jakby na jawie usłyszał Janek ciche, przejmujące rozkoszą granie. Zajęczały, zakwiliły skrzypce. Wykwitła pajęcza, przesubtelna nić melodji. Nieuchwytna, przejrzysta, jak mgła, z rosy poczęta, osnuwała duszę. Uniósł się ponad tą łąką, ponad tą nocą, ponad całym światem jej łagodny, niezwalczony czar.
Dźwignął za sobą człowieka.
Od ziemi, od codziennej sprawy, od bieżącej chwili wznosi się dusza w zapomnieniu. Krainy sennych marzeń, rzeczy bez imienia — pojęcia, na które niema słów w mowie ludzkiej, odsłoniły się spokojnie i spokojnie ginęły w nicości. Przemijały długie chwile, przygnębiające nadmiarem rozkoszy. Wyszło na jaw, okazało się bez wstydu, bez chwalby wszelkie piękno, utajone głęboko w znajomym świecie. Nie poznawała pamięć rzeczy przeżytych, nie poznawała myśl samej siebie. Skąd się wzięła moc, która wszystkiego się podejmie i wszystko wykona? Skąd zjawiła się i dlaczego teraz stanęła, jak mur niespożyty, wiara twarda i spokojna, ta, która pewna jest siebie i rozumie swoje zwycięstwo?
Uniosło się w duszy nagłym, niespokojnym porywem pragnienie rzeczy wielkich. Zatęskniło serce, zabiło serce za czynem szybkim, zwycięskim..
Coraz wyraźniejszym stawał się las przeciwległy. Już ostro odcinała się jego powyłamywana linja na tle nieba. W zburzyły się mgły i szły całym tłumem, sunąc ku górze. Odsłaniały i zakrywały świat, rwały się na strzępy, które ścigało oko w zachwyceniu, układały się w pasma i wstęgi, rozpływały się po ziemi.
Szły, ciągnęły bez przerwy pochody, tłumy, korowody cieniów. Niewyczerpane były ich odmiany i kształty. Wytryskały w niebo kielichy olbrzymich kwiatów, zarysy napowietrznych zamków. Walczyły ze sobą narody, przepierał9 się zło i dobro, życie i śmierć.
Coraz bielsze stawały się mgły, coraz wyraźniejsze stawało się wszystko. Ciepły powiew zaszumiał w drzewach. Raz, drugi i trzeci zaświergotała jakaś ptaszyna. Raźnie, głośno, wesoło.
Janek spojrzał ku niebu. Tam przygasała już ostatnia gwiazda.
Był dzień.
Zerwał się z ziemi na równe nogi. Zrobiło mu się wesoło. Tuż pod drugim drzewem Gawarski spał, oparty o drzewo. Wymizerowany i zabłocony, na tle tego pejzażu wyglądał, jak straszydło. Ułożył się tak, jak gdyby się starał wyglądać jak najśmieszniej.
Obudził go wesoły, niepowstrzymany śmiech. Nie zmieniając pozycji, z pod oka, ponuro, po zbójecku spojrzał przed siebie. Wywołało to w Janku wybuchy warjackie.
— Goworek, jak ty wyglądasz? Zlituj się, nie patrz tak, bo pęknę!...
Towarzysz nic nie mówił i nie spuszczał z niego oka. Janek brał się za boki, siadał, wstawał, wreszcie powalił się na wznak i majtał nogami w powietrzu. Twarz miał umazaną błotem, nos i jedno oko opuchnięte, a na czole przylepiony wielki liść.
— No i co ci jest? — spytał Janek.
— Trzęsie mnie. Strasznie zimno. Zgubiłem okulary i nic nie widzę. Niech wszyscy djabli wezmą!
— Wstań z ziemi. Ruszaj się!
— Wszystkie kości mnie bolą!
Stękając i gramoląc się, stanął wreszcie na nogach. Drżał cały i szczękał zębami.
— To nic, na słońcu się ogrzejesz. Strasznie mi wesoło, Goworek. Uważasz? Żeby tak teraz o świcie miała być taka porządna, wielka bitwa! Co? Kiedyś tam psiakrew! Co? Kupy, mrowie ludzie, naszych, porządnych, zdrowych, mocnych. Pobudzili się i stają w szeregach — konie — ludzie — armaty. Jedzie wódz... Naokoło mgły, rzeźwe powietrze, każdy ściska broń w łapie, gotowy! A tam pod lasem wróg — widać kupy żołdactwa. Dopieroż jak zatrąbią! Bij psubratów! Niech żyje Rzeczpospolita! Ej, Goworek! Doczekajmy tego, pókiśmy jeszcze nie dziady! Ej, Goworek, powiadam ci! Taką siłę teraz czuję, żebym cię ciskał w górę i łapał razem z całą twoją uczonością!...
I nie mogąc już wytrzymać, porwał go w objęcia i zaczął nim trząść, podnosić do góry i okręcać niezliczoną ilość razy, wreszcie chwycił go za bary i zaczęli się mocować. Gawarski posiniał ze wściekłości. Młócił przyjaciela pięściami, gdzie trafił, i to nie na żarty. Targał go za włosy, bił po łbie, kopał. Kiedy się zwalili na ziemię, Janka ze śmiechu opuściły zupełnie siły. Gawarski wydobył się na wierzch i pastwił się nad powalonym, a w oczach miał tyle okrucieństwa, że gdyby ktokolwiek nadszedł na tę scenę, byłby przekonany, że jest świadkiem morderstwa.
Wreszcie uspokoili się. Stali naprzeciwko siebie dysząc.
— No i co? Rozgrzałeś się trochę?
— Nieźle mi to zrobiło. Owszem, ciepło, tylko nie trzeba być idjotą. Oberwałeś mi rękaw!
— Oporządzimy się u Skowrońskiego. No, zabierajmy rzeczy i w drogę!
Tu po raz pierwszy roześmieli się obydwaj jednocześnie. Bibuła, która ich do pewnego stopnia poróżniła, przestała być na razie punktem spornym, albowiem i jeden i drugi pogubili swoje tłómoczki, a żaden nie wiedział nawet kiedy i w jakim punkcie tej nieszczęsnej podróży. Pocieszyli się prędko, gdyż w chałupie u Skowrońskiego mieli cały skład.
Szli przez las. Było tu jeszcze ciemno i tajemniczo. Zrzadka odzywały się dziwnemi głosami ptaki. Pusto i przestronno było między wysokiemi kolumnami starodrzewiu. Szli bez drogi, według wytkniętego przez Janka kierunku. Rozruszał się i Gawarski. Dowodził, że w istocie może nawet jest lepiej, że nie przeszli za tym razem granicy, bo zdobyli doświadczenie, co przydać się może. Prócz tego mogą się umówić co do całego transportu z miejscowemi żydkami, na termin z dostawą do Miechowa.
— A ja jestem rad z jednej rzeczy — rzekł z zapałem Janek — oto, że do nas strzelali!...
— I że nie trafili.
— To swoją drogą, ale zawsze miło jest przejść przez taką przygodę.
— No, no, nie wiadomo, co jeszcze będzie tej nocy.
— A niech będzie, co chce. Mówię ci, Goworek,że zniedołężnieliśmy na tej emigracji.. Trzeba się będzie puścić na przygody. Trzeba trochę ognia podłożyć pod to krajowe życie. Co znaczy sama bibuła? Trza czasem i trochę hałasu...
— O tak, buntujmy ciemny tłum, wyprowadźmy o na ulicę, a on już pójdzie, gdzie mu się zdarzy: do pana oberpolicmajstra ze skargą na fabrykantów, albo pójdzie na sklepy żydowskie... Socjalizm zostanie — na bibule...
— O nie, kochany organiczniku! Ja teraz masy nie wyprowadzę na ulicę, ale co innego jest zebrać kupkę dzielnych chłopów i pokazać społeczeństwu, że i my egzystujemy w tej ojczyźnie. Przy nas Hurko nie powinien spać spokojnie. To będzie więcej znaczyło, niż wszelkie odgrażające się odezwy, które są drukowane za granicą, a wsypują się na granicy.
— Daj ci Boże powodzenia, ale tu w lesie na świeżem powietrzu, zapominałeś o pewnej zeszłorocznej dyskusji i o pewnej uchwale, która obowiązuje.
— Przyznam ci się, że ja dopiero w kraju przysłucham się, czego ta ziemia chce. Zobaczymy się nareszcie z tym proletarjatem. Co my tam wiemy? Co znaczą nasze uchwały?
Dyskusja toczyła się w tonie dość spokojnym przez cały las. Szli i szli, nie uważając na drogę.
Szli przed siebie. Zmęczyli się już nieźle, ale postanowili nie spocząć, dopóki się nie wydobędą z lasu. Nareszcie drzewa zmalały, zastąpiły je krzaki i odsłonił się szeroki świat.
Umilkli i stanęli, podziwiając.
Niebo zalewała purpurowa łuna. Nizko po ziemi i daleko, jak okiem zajrzał, słały się mgły. Z za horyzontu wydobywały się kłęby obłoków. Cały ich zastęp już wędrował po niebie. Mieniły się w oczach ich nieuchwytne barwy, przeistaczały się ich zarysy, przepiękne w każdym swoim bezkształcie. Jak smugi płomienia chyliły się nad ziemią dalekie, najdalsze, te, za któremi się taił jakiś niesłychany pożar. Przelewało się po niebie olbrzymie, niepojęte życie. Jego tajemnicza wola zapełniła przestworza. Coś się rodziło, powstawało, rosło, zmieniało się. Nieprzeparte było i wszechmocne to jego ku czemuś dążenie. Czekał, czekał na coś świat.
Nocne mgły leżały jeszcze precz, zasłaniając barwy ziemi swoją bladą, senną szarością. Martwo i obco słała się szeroka nizina. Był to cichy i przejmujący smutkiem obraz jakiegoś zgaszonego świata. Gdzieś tu i owdzie wynurzał się cień drzewa, mętny zarys dalekich budowli, gdzieś tam przeczuwało oko w tej pustce istnienie niewiadomych rzeczy, niewiadomego życia. Nużył i dolegał ten spokój — jak ciężkie, długie milczenie.
Niespodziewanie szybko wyjrzał z za krawędzi świata płomienny krąg. Spojrzał po ziemi i odmienił wszystko. Żywe, mówiące stało się oblicze ziemi, wyraziste, jak twarz człowieka. Obudził się świat i powstał ze snu. Wygarbiała się i prostowała płaszczyzna, odkrywały się lasy i wzgórza, zaznaczały się siedziby ludzkie, wielobarwne pola, płaty niwek, poplątane sznury miedz. Białe drogi zakreśliły się we wszystkie strony i metalowym połyskiem zagrała gdzieś daleko wstęga rzeki. Prześwietliły się mgły i odkryły wszystkie swoje tajemnice. Wyrosły nieprzeczuwane jeszcze przed chwilą wioski, zjawiły się na swoim miejscu całe doliny, całe dzielnice, skradzione oszukanemu oku. Rozszerzył się świat i stał się wielkim, prawdziwym.
— Będzie dzisiaj upał, czy czujesz, że słońce już grzeje?
— Czyś ty, Goworek, widział kiedy wschód słońca? Ja dopiero po raz pierwszy... Nigdy się nie spodziewałem, żeby to było takie...
— Nie, takiego wschodu nie widziałem... Ładne to jest, niema co gadać... Ale i spać chce się również.
— Nigdy w życiu! Teraz spać? Patrzaj! Przecie to wszystko tak wygląda, jakby cały świat był szczęśliwy, jak gdyby już nie było niczyjej krzywdy, niczyich łez, ani niewoli, ani przemocy. Jaka potężna ułuda! Cudne są te chałupki między drzewami... I ktoby powiedział, że i tam są ludzie głodni, skrzywdzeni, ciemni, źli, żyjący, jak zwierzęta... Patrzaj na ten biały kościołek. Dzwonią, naprawdę dzwonią! Słuchajże!
— Ależ słyszę.
— To na Anioł Pański. Słowo daję, że gdyby tu nie siedziała taka małpa, jak ty, co to nic subtelniejszego... to doprawdy zdjąłbym kapelusz.
— Owszem, nie krępuj się, zmów sobie pacierz, a jak przyjdziemy do tej wsi, to się wyspowiadaj. Może cię tu przyjmą na kościelnego! będziesz proboszczowi...
— Tak, widzisz, doktorze, są takie zasuszone mumje emigracyjne, co nie potrafią już niczego odczuć, co się nie mieści ani w minimum, ani w maksimum...
— Te rzeczy są właśnie w średnimum, gdzie operują podlotki i zakochani pięcioklasiści. Dziecko jesteś — zawcześnie ci na robotę krajową.
— To chyba tobie zapóźno. Trzeba ci było już zgnić na miejscu, gdzieś na strychu na rue Mouffetard przy pisaniu ostatniej broszury, która również, jak poprzednie, nie dojdzie nigdy do kraju... Ja już wolę, żeby mnie zastrzelono na granicy, niż...
— Obawiam się, że za często będziesz wspominał to strzelanie.
— Wiesz, stary, okropnie mi się nie chce kłócić. Czy nie można pogadać z tobą, jak z człowiekiem? Czegoś ty się tak zawściekł? Przecie powinniśmy się cieszyć...
— To też się cieszę. Ale dogryzania twojego mam dość! Jeżeli tak samo będzie tam w Warszawie, to wyobrażam sobie naszą wspólną robotę...
— No, zgoda! Ani słowa. Zgoda, rozumiesz? Nie chcę już...
Siedzieli i nie chciało im się wstawać. Cudnie, gościnnie, szeroko roztwierała się przed niemi ludna kraina. Wabiła, witała, wróżyła szczęście i radość. Tęsknym, smutnym, ale pełnym przebaczenia uśmiechem wypominała długie lata zapomnienia. Spowiadała się ze swego bólu, skarżyła się na przemoc, która depce jej pola, na niedolę, która zgina głowy ku ziemi. Domagała się przyrzeczenia, przysięgi. Żywym głosem mówić zaczęły pola, wioski, zalesione pagórki i równe łąki. Poważnie, spokojnie wypowiadał się las przeciągłym, rytmicznie rozkołysanym szumem igliwia. Skromnie, ciekawie, pytająco wyglądały z trawy główeczki drobnych kwiatków.
Wszystko wokoło ożyło i opowiadało dzieje rozmaite: szeptem liści, smugą mgły, barwą kwiecia, zapachem żywicy, piosenką ptaka, brzęczeniem owadu. Zasłuchała się dusza, zapamiętała się w niebywałem zapatrzeniu. Nie mogły się oderwać oczy od żyjącego obrazu ziemi. Myśl szukała usprawiedliwienia, wykrętu przed tajemniczym wyrzutem, który zjawił się niespodziewanie i zabolał. Znienacka, w prostem przypomnieniu spadło brzemię dawnych, zbieranych w ciągu lat, pół myśli, pół pragnień, niewyraźnych postanowień, zagadkowych żalów. Nazwały się po imieniu ulotne chwile i dziwne nastroje, które zdarzały się, mijały, wracały — tam, wówczas. Z ulgą odetchnęła pierś.
Przyszłaś nareszcie, chwilo rozumienia!
Długo spoglądali w milczeniu przed siebie, nie patrząc na nic, a widząc wszystko.
I ukoiła się ich tęsknota, którą dźwigali oddawna nie wiedzący — tęsknota za ziemią rodzoną.
Janek miał jakby łzy w oczach, a Gawarski, który we wszystkiem był teoretyczny, spostrzegł, że dopiero teraz w jakiś dziwny sposób zrozumiał pewną zawiłą sprawę, której swojego czasu poświęcił ogromną ilość myśli, irytacji, dyskusji, artykułów, referatów. Oczywiście, rozumiał ją i przedtem. Oczywiście, nie jest jakimś Jankiem, który żyje wrażeniami, ani malarzem, który ma rozum w oczach. Ale — ale nie mógł nie przyznać (przed sobą samym i uczynił to bez żadnej specjalnej przykrości), że owo dawne rozumienie było żadne, wobec tego, które (licho wie dlaczego) wyjaśniło się w nim tak niespodziewanie, bez żadnej widocznej [logicznej!] przyczyny. Był gotów do odparcia ataku entuzjazmu, który powinien był lada chwila wybuchnąć w Janku. Był gotów w razie jakiej zaczepki powtarzać wszystko dawne. Ale w starem archiwum partyjnej mądrości dokonała się jakaś rewolucja. Odbyło się szybko jakieś tam podejrzane głosowanie, czy „zamach stanu“, jednem słowem, jakieś niesłychane warcholstwo... Nie odczuwał jednak ani oburzenia, ani niepokoju. Był rad, a co do naukowego uzasadnienia tego przewrotu, to odłożył je czemprędzej na czas późniejszy.
Janek był zadumany i milczał. Siedzieliby tak, niewiadomo jak długo, gdyby nie zjawiła się przed niemi mała, skulona postać, dźwigająca na plecach w nędznej płachcinie olbrzymi pęk chrustu.
Babina patrzyła na nich ze zdziwieniem i przestrachem.
— Proszę pani! — odezwał się Gawarski — gdzie tu droga do Czatkowic, do wsi?
Babina wlepiła w niego osłupiałe oczy.
— Zbłądziliśmy w lesie. Pani przecie tutejsza?
Baba westchnęła ciężko i pośpiesznie podreptała precz. Po chwili znikła za krzakami.
— Głucha, czy co?
— Nie zrozumiała. Któż mówi do takiej baby „pani“. Myślała, że jakie warjaty, albo że z niej kpią.
— To trzeba ci było się odezwać. Na „ty“, czy jak tam się po polsku mówi do chamów...
— Chodźmy za nią.
Zerwali się i po paru chwilach dogonili babę. Zanim jednak zdołali przemówić do niej słowo, kobieta zrzuciła z pleców wiązkę i rzuciła się w krzaki.
Stanęli i długo patrzeli na siebie.
— Co jej jest? Przecie nie wyglądamy na zbójów...
— Kto to wie...
— Dziwne tu obyczaje...
Postali i poszli pierwszą lepszą ścieżką szukać języka. Albowiem Janek stracił całą pewność kierunku i nawet już się tego nie wstydził. Zbierał po drodze kwiaty i układał w bukiet, pośpiewując. Zostawał w tyle i bynajmniej mu się nie śpieszyło; kiedy zaś dogonił towarzysza, było to już na szosie, która jakoś niespodziewanie przecięła im drogę. Gawarski stał opodal i z zadartą głową patrzył pilnie na tabliczkę, przybitą wysoko na słupie. Dziwnie niewyraźną miał minę.
— Chodź no tu prędko; w oczach mi się troi bez okularów. Nic nie widzę. Tu jest coś napisane... ale nie jestem pewien...
Janek spojrzał, postał chwilę nieruchomy i, odwracając się do towarzysza, rzekł zmienionym głosem:
— Wiesz, co tu stoi napisane?
— Lubię takie pytania. Mów raz, co jest, do wszystkich djabłów!
Na to Janek położył mu dłonie.na ramionach i wydeklamował:
— W Wolbrom diewiat’ wiorst...
— No tak, dobrze, ale cóż to znaczy w takim razie?...
— To znaczy, że jesteśmy w kraju!
Tu padli sobie w objęcia i ucałowali się, czego nie czynili już może ze sześć lat. Poczem, odwróciwszy się przodem do Wolbromia, pomaszerowali szosą bez zbytecznych bagażów i lekkim krokiem, obdarci i unurzani w błocie, ale z radością i dumą. Janek odrazu zaintonował „L’Internationale“ rozgłośnie i pięknie, a Gawarski za nim, jak zwykle, fałszywie i głucho...
Tak im się zaczęło wesoło od samego progu w tym tak zwanym „kraju“. Potem — różnie bywało...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Gałecki.