Ojciec i syn (Strug, 1925)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Ojciec i syn
Pochodzenie zbiór Z powrotem
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ Jana Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
OJCIEC I SYN.

Trzy stłumione melodyjne uderzenia zegara zbudziły starego. Poznał, że sen już nie przyjdzie i cierpliwemi, przyuczonemi do cierpienia oczyma wpatrzył się w ciemność. Długo leżał bez ruchu, ciężko jak zawsze dysząc i zwłóczył z chwilą pierwszego myślenia, udając przed samym sobą senność i zapomnienie wszystkiego. Lecz blizko, blizko, tuż o krok stały w ciemności ukryte, zaczajone myśli, wypoczęte, gotowe każdej chwili rzucić się nań.
Czuł całą ich gromadę, tłumem zapychającą ciemny pokój. Wiedział naprzód, które stoją na przedzie, tuż obok łóżka, wiedział, które stoją w środku, ukrywając się w ścisku i w ciemnościach, widział i te najokropniejsze, czające się pod ścianami i jeszcze dalekie, te, które jednak po nie długim czasie przecisną się zwycięsko po przez skłębioną ciżbę myślenia i staną tuż, tuż, rozsiądą się na łóżku, przygniotą mu starą pierś brutalnym ciężarem i będą mordować, będą dusić pastwić się, pastwić...
Krótka przerwa między wspomnieniem snu a pogodzeniem się z jawą. Nieskończenie mała chwilka czekania.
I oto stoi już przed oczyma duszy jeden z ostatnich dni długiego, długiego życia. Co za nieutulony, łkający smutek... A oto tam i blizko i niezmiernie daleko i prawdziwy i zda się nie nieprawdopodobny, ów pierwszy zapamiętany na całe życie dzień świadomości, pierwsza dziecinna myśl, pierwsze wspomnienie dziecka...
Jakże prędko wypełniło się życie i oto go już niema — niema. Rzecz nie do wiary! Ale przyuczona wprawna pamięć, liczy dni, miesiące, lata, wywołuje potoki wydarzeń, rzeczy widzianych, rzeczy przeżytych i do samej głębi znajomych.
Dzieciństwo, czasy szkolne, młodość, oto on straszny rok, oto lasy i echa wystrzałów i piekący żywy ból w ramieniu i oto więzienie na zamku lubelskim i oto szerokie stepy Sybiru i oto długie, nieskończone lata Sybiru i płomienne uczucie w pustej i nędznej z okrąglaków ustawionej chacie, jedwabiste złote włosy i rozkochane i zawsze smutne oczy. Płacz stary, płacz... A oto pierwszy szczebiot dziecięcia i radość, jaka radość... Płacz stary...
Teraz urywają się łzawe wspomnienia. Minęło i znikło wzruszenie i tkliwość. Zacięły się usta w gniewie, zmarszczyło się czoło. Jest już, przyszedł dręczyciel.
Co za złe, zacięte oczy. Wstrętne oczy. Jak okropne podobieństwo do cudnych, smutnych oczu Jadzi. I takie złe i w gniewie jakie bezczelne... potwór, wyrodek!
Nie żałuję go, nie żałuję tego, co zaszło. Przekląłbym jeszcze raz, jeszcze dziś zaraz. Bodajby...
I wielki, niepowstrzymany gniew, sprawiedliwy gniew ojcowski porwał go, ścisnął za serce, zatamował oddech, buchnął krwią do głowy, kurczem zwarł gardło. l porwał się stary z poduszek i zaniósł się w strasznym kaszlu. To już koniec — pomyślał — to już koniec, dusi mnie. Boże miłosierny, dusi, dusi...
W pokoju światło. Stary przymyka oczy i rzęzi i chrapie i chwyta uciekające wciąż powietrze.
Powoli uspakajał się pod kojącem zimnem okładów na chorem sercu, wypoczywał, czując koło siebie troskliwe krzątanie się. —
Niech brat usiądzie, lekarstwo.
— A możeby już zaczekać do rana?
— Nie można, doktór kazał.
Co za straszna gorycz. Co za bezlitośne pragnienie.
— Wody? Brat żartuje. Woda — to trucizna. Sto razy mówił doktór.
— Lodu... choć grudkę — jęczał stary.
Oddech staje się głębszy, spokojniejszy; półgłosem mówi coś siostra. Nie słucha, ale rad dźwiękom głosu ludzkiego. Poczciwa ta stara, poczciwa...
— Idź już, idź spać siostro, dobranoc.
— Posiedzę jeszcze, spać mi się nie chce. Poczytałabym, dobrze?
— Idź siostra spać, dosyć tego markowania!
— Dobranoc.
Znowu cisza, martwa, śmiertelna, nie do wytrzymania dla człowieka żywego. W tej naprężonej ciszy taiły się po ciemnych kątach pokoju przejmujące szepty i głębokie, bolesne westchnienia. Wyczuwało się w niej obecność tajemniczego jakiegoś, niewidzialnego ducha, budziło się w duszy oczekiwanie na coś niezwykłego...
Były momenty, kiedy poprostu strach chwytał starego pana. Gotów był jak dziecko wołać, by się kto zlitował i przyszedł do niego. Wiedział, że na jego głos roztworzą się drzwi i ukaże się na progu siostra Ignacja, że za chwileczkę rozpocznie się cicha rozmowa o rzeczach codziennych, zwyczajnych, o sprawach nudnych i nikogo w istocie nieobchodzących, taka właśnie, która najmilej skraca noc bezsenną i odgania wszelkie myślenie.
Jednak nie wołał. Leżał nieruchomy, zamykając powieki, aby za chwilę otworzyć je i przy mętnem świetle świecy zobaczyć: zielony piec, czarny portret dziadka, komodę, świecącą bronzami i wysoką staroświecką lampę, stojącą na niej we włóczkowym kołpaczku.
— Wszystko już było, wszystko, i dziś niczego już niema, nic się już nie stanie. Czas odchodzić, czas umierać. l przecie umieram, nic innego nie czynię od roku. Byle prędzej. Ot, gdyby tak teraz, zaraz. O, cóż za okropne znużenie...
Na jeden moment tylko jakby zapomniał się, jakby zadrzemał, na chwileczkę stanęło myślenie.
A gdyby się ocknął, już stała zmora.
Znajome, codziennie całemi godzinami przeżuwane gorzkie myśli poruszyły się i poszły utartemi szlakami, nie kierowane, poszły same przez się, automatycznie. Zaczął się codzienny dramat myślenia, zawsze o jednem i tem samem i zawsze jednakowo krwawiący ból towarzyszył każdej odsłonie dramatu.
Ileż tysięcy razy odegrał się ten dramat wspomnień w ciągu piekielnych ostatnich pięciu lat?.
Za parę tygodni minie właśnie piąty rok, a zacznie się szósty od chwili, gdy późnym grudniowym wieczorem zjawił się niespodziewanie syn marnotrawny. Wszedł od ogrodu, cichaczem i stanął w progu przemoczony, zsiniały, zbłocony i obdarty, iście widmo nocne, iście jakby wiekuisty, wcielony przykład nieposłusznego, przez sam los ukaranego syna.
Jakże go było nie przygarnąć, i nie przytulić? Głupie serce ojcowskie...
Głupie, słabe serce starego człowieka... I ta na niczem nieoparta, porywcza nadzieja: będzie dobrze, przebaczyć, zapomnieć...
A oto już od pięciu lat codzień powtarza spóźniona trzeźwość i niewczesny rozsądek: trza było odepchnąć, trza było serce ścisnąć i surowym głosem mówić, jeśli na surowość sił nie stało. Było dać nocleg, dać pomoc, jakby się je dało obcemu w potrzebie, w niebezpieczeństwie, jakby się pomogło wrogowi. I więcej nic i więcej nic. A teraz już zapóźno...
Stała się rzecz straszna, nie do odrobienia, nie do powetowania. Zerwały się wszystkie wiązadła i skończyło się wszystko. Nawet sama śmierć nie dzieli tak ludzi, jak ich rozdzielił ten jeden dzień z przed pięciu lat. Tylko dwadzieścia cztery godziny wytrzymał pod ojcowskim dachem. I poszedł znowu precz w czarną noc zimową, w wichurę i deszcz, nie obejrzawszy się nawet, z zajadłością, z nienawiścią w sercu, mszcząc się na starym ojcu...
Straszny wieczór. I chociaż codziennie wspomina go, czuje dreszcz przerażenia, gdy żywiej ukażą mu się zdarzenia tego dnia. Pamięta je, jakby się to działo wczoraj.
Pamięta ten obmierzły, djabelski, przenikliwy głos:
— Niechże mnie tedy ojciec poprostu wyda tutejszemu żandarmowi. Toby była konsekwencja. Toby była..
Więcej już nie dosłyszał. Uderzył go. Tak — uderzył. Miał prawo. Jako ojciec i jako obrażony człowiek. Miał prawo. Lepiej było powstrzymać się, lepiej było wyjść z pokoju. Trzeba było w milczeniu spojrzeć mu w oczy. Trzeba było...
Tysiące sposobów uniknięcia straszliwej sceny wskazywały mu rozpamiętywania. Po tysiąc razy odrzucał czyjeś, niewiadomo przez kogo podrzucane mu do sumienia oskarżenie...
I po tysiąc razy utwierdził się w niezbitem przekonaniu: miał prawo.
Bo co za szatańska złośliwość, co za sztuka w. szarpaniu za wnętrzności przeciwnika — ojca! Co za świętokradzkie, chamskie grzebanie się w sumieniu. Wierzono przecie dawniej, że piorun strzela w takich synów!.
Co za czasy, co za niezrozumiałe obmierzłe czasy! Chełpił się bezwstydnie, że takich jak on jest już na tysiące, że siła ich rośnie z każdym dniem. To znaczy — tysiące oszalałych w cierpieniu ojców; tysiące matek, wpędzonych do grobu! Zguba idzie na kraj, na najświętsze wspomnienia, na najświętsze cele, dla których tyle krwi... To znaczy — wdeptanie w błoto męczeńskich grobów, obdzieranie z uroku i zasługi tysięcy trupów ofiarnych i tej bezmiernej przepaści cierpienia całego narodu!
— Mieli rozum chłopi, że się nie dali nabrać na to powstanie...
O, jakże żałuje, że odrazu na miejscu w łeb mu nie strzelił — ojcobójcy... Zarażone wścieklizną zwierzę... Gadzina jadowita...
Komuż służy ten ich jad? Ciemnej hordzie hołoty, która gotowa rabować kościoły. Wodzowie tłuszczy, kapłani motłochu, nędzni apostołowie bez czci i wiary...
— A między nimi mój syn, mój syn rodzony...
Patrzał od dzieciństwa na mój stosunek do ludzi, do chłopów-sąsiadów, do parobków...
Czyż nie nazywano mnie w całej okolicy demagogiem, zdrajcą sprawy szlacheckiej, który psuje ceny na robociznę i podłogi wprawia po czworakach?..
Czy widział, bym kogo skrzywdził, bym człowieka swego kiedy uderzył? Czy widział, by kiedykolwiek odszedł ze dworu niezaopatrzony żebrak wędrowny?
Szczenię ślepe i bezrozumne, a już kąsające, już wściekłe...
I ta nienawiść, którą od dziecka, od pierwszej już klasy oddychać musiał. Nauczył się nienawidzieć i tylko nienawidzieć i zbrakło rozumu, któryby go ostrzegł, O, cóż za szatan kształtuje dusze nowego pokolenia!...
A gniew męczył, gniew dusił, wyczerpywał i bolał. O jakże bolał!...
Przecie to syn, przecie...
Gdzieś daleko, za burzliwą chmurą gniewnego myślenia słały się wabiące, ciche myśli, serdeczne, tkliwe. I otwierały się ramiona i westchnienie wyrywało się z piersi...
Nie do uwierzenia dawne czasy... pocoście były? Pocożeście przyszły teraz w przypomnieniu? Drwić? Urągać?...
Lata spokojne, bez pragnień, bez trosk, kiedy wypłakały się już wszystkie łzy, kiedy przeminęły wszystkie żale — lata pogodnej życia jesieni...
W odzyskanym dworze praojcowskim, na wsi cichej, polskiej, która przetrwała nawałnice i klęski.
Ze starego sadu dobiega szczebiot dziecięcy. i okrzyki wesołej zabawy — o czasy umarłe, o lata szczęśliwe...
Cisza w duszy, w myślach spokój i pokora przed losem i wyzbycie się pragnień dalekich i wdzięczność za każdy upływający dzień.
Pogodna życia jesieni... Siłą woli, przemocą odrywa się myśl od kuszących obrazów, wstrzymuje się i więźnie pod powieką łza...
Święty, wielki, prawy gniew odgania precz wszystkie złudy, wszelką słabość. I znowu przeklina, znowu wzywa słusznej pomsty, kary sprawiedliwej.
O jakże często wszystkie siły zbierać musiał, o jakże musiał się bronić... Jak wyćwiczył myśl i wyobraźnię, w jakiem niezmordowanem pogotowiu całej pamięci trzymać musiał straszne obrazy, by puścić je, jak zajadłe psy ze smyczy natychmiast, gdy tylko w starem sercu odezwie się żałość i słabość i gdy niedosłyszalnie cichy głos rozpocznie swoje zdradzieckie szeptania.
Zdarzały się momenty, kiedy widział go, jakby oczyma żywemi: oto krząta się kędyś koło swojej sprawy tajemnej, wśród przygód i niedostatku, oto ścigany przez szpiegów, niepewny chwili, niema gdzie ukryć skołatanej głowy, oto otaczają go już, chwytają — ujmują — gdzieś w mrocznych zaułkach dzielnicy robotniczej, samotnego, opuszczonego przez wszystkich i prowadzą i wloką, wloką... do jedynego domu, jaki mu pozostał na świecie, do więzienia — na długie lata...
I czy w takiej chwili pomyśli on sobie o ojcu, który go przeklął i o domu ojcowskim, skąd go wygnano w noc zimową, w deszcz i szarugę, kiedy nawet psa nie godziło się...
Czasami niespodzianie rozbrzmiewał w ponurej ciszy rozmyślania głos kategoryczny, nakazujący:
I co ty wiesz o nim, stary człowieku? Co wiesz o jemu podobnych? Cóż powiesz, gdy przyjdzie chwila, gdy spadnie ci z oczu bielmo uprzedzenia i tam w tej wstrętnej nauce, prawdę zobaczysz? Co będzie. gdy i takiej chwili nie oszczędzi ci życie? Czemże odkupisz winę, gdzie szukać będziesz syna? I jakże mu to wszystko powiesz? Jako ty ojciec ukorzysz się i przebaczenia żebrać będziesz?
W bezsenne noce, kiedy myśli kłębią — się, kłócą, kiedy w umęczonym mózgu powstają rzeczy niepodobne, o których jak o przywidzeniu sennem myśli się potem za dnia białego, kiedy to ze zgrozą i lękiem wpatrywał się w potworną zmorę: z odmętu myśli wyłaniała się ona, walcząc z resztą zdrowego rozsądku. Niejasna i jeszcze zamaskowana długo zwodziła zmęczoną myśl, ubierając się w postacie znajome i drogie sercu, otaczając się obrazami z przeżytej przeszłości.
Patrzyła nań smutnemi oczyma towarzyszy powstańców i towarzyszy katorżan. Spływała w cichem szeptaniu wieczornych rozmów więziennych...
Unosiła się chmurami, jak gęsta mgła ponad ponurem milczeniem wsi polskiej, głuchej na błagalne odezwy, ponurej wobec rozkazów, mściwej po klęsce...
Jak żałobna czarna rama otaczała krwawe obrazy.. Rozpaczliwe odwroty ze wszystkich pól bitew... Rozbestwienie piekielnych potęg przemocy... Łuny pożarów, stosy trupów, szubienice i przepełnione turmy...
Ubierała się w żałobny welon i w tragicznej zadumie stawała nad grobami i łkała zgnębiona pierś... Aż, zrzucając wszelkie maski, wybuchała szyderczym, bezczelnym śmiechem: z trupów, z ofiar, ze zgliszczów, drwiła słowy dobitnemi, po chamsku, pyszniła się, depcąc po mogiłach, potrącając rozwleczone po szerokich polach kości.
A wtedy dawny gniew i dawna zaciętość powracały do serca i uspakajały złudzone przez zmorę myśli. I znowu przekleństwo zawisało nad głową wyrodnego syna.
Cicho płynęły długie godziny nocy grudniowej. Bez poruszenia leżał stary pan i myślał, myślał bezsenny. O niczem innem nie myślał przez lata ostatnie. Odkąd sprzedał majątek, niemiał żadnych interesów, ani kłopotów. Sprzedał rodowy, dziedziczny majątek umyślnie, bez żadnej potrzeby; sprzedał go źle, sprzedał pierwszemu lepszemu, na złość, jakby mszcząc się na kimś.
Po co utrzymywać tę ziemię, po co ją kochać, myśleć o niej, troszczyć się i kłopotać, kiedy niema komu jej zostawić? Kiedy niema syna-dziedzica, dla którego by się czyniło meljoracje, sadziło drzewa,stawiało monumentalne budynki, po co i na co? Niema syna — niech idzie w obce ręce ukochana pradziadowska ziemia... Niech djabli biorą starych przyjaciół sąsiadów, odwieczne stosunki, ukochane przyzwyczajenia...
Przeniósł się do miasteczka powiatowego, kupił domek ze starym ogrodem i czekał śmierci, nic nie robiąc, żyjąc z dnia na dzień i codzień zapytując się ze zdumieniem, pocóż on jeszcze żyje? Czy dla tej męki myślenia i wspomnienia? Czy dlatego, żeby doczekać jeszcze jednego takiego dnia, jak ów dzień ostatniego spotkania z wyrodnym synem?
Choroba serca, dręcząca go coraz bardziej, coraz nieznośniej z każdym dniem, upewniała go, że kiec blizko, że niedaleka godzina, kiedy skończy się wszelkie udręczenie, urwie się myślenie że zniknie na wieki wieków widmo wyklętego syna. Wierzył, że śmierć w nicość zamieni cały ogrom przeżytego cierpienia. Cieszył się, że tam, po tamtej stronie grobu rozpościera się morze ciemności. Gdyby mógł uwierzyć w jakiś dalszy pozagrobowy ciąg świadomego istnienia, przeklinałby śmierć, tak samo, jak przeklinał życie. Dusza, umęczona do niewytrzymania, domagała się nicości, marzyła o nicości.
W tem marzeniu, które było jedynym jaśniejszym promykiem w jego duszy, usypiał powoli, zmęczony codzienną nocną walką z widmami myśli, usypiał, jak po odbyciu codziennej pracy w jarzmie usypia niewolnik, czując na obolałym grzbiecie wszystkie codzienne batogi dozorców.


W trzecim pokoju z gazetą w ręku czuwała przy świecy siostra Ignacja. Znużonemi oczyma wodziła po papierze, cicho przewracając stronice zadrukowanej płachty pustej i nudnej, jak pustym i jałowym był czas ówczesny.

Co parę minut odrywała oczy od czytania, odkładała gazetę i wsłuchiwała się w ciszę nocną, bacznie wpatrzona w nie domknięte drzwi. Piękne oblicze starej niewiasty przybierało w takich chwilach wyraz bezgranicznego ukochania. Tak patrzy człowiek rozmodlony na wyobrażenie swego bóstwa...
Siostra Ignacja, wsłuchując się w ciszę nocną, zrywała się co czas pewien z posłania, gdy z pokoju chorego dobiegło głośniejsze westchnienie i pracując .. wyobraźnią starała się przeczuć, czy nieszczęsny stary człowiek pragnie jej towarzystwa, czy też woli być sam. Gotowa śpieszyć każdej chwili z czytaniem, lub z pogawędką, spędzała tak wiele nocy na czuwaniu, szczęśliwa, gdy mogła choć czasami swoją osobą odpędzić troskę od bezsennego łoża.
Wogóle, żyjąc pod jednym dachem od lat kilkunastu, rozmawiali ze sobą bardzo mało. Ludzie postronni zwykle mawiali, że dwoje starych nie lubi się wzajemnie i że tylko wskutek czysto zewnętrznych okoliczności żyją pod jednym dachem.
W ich wzajemnym stosunku od trzydziestu kilku lat, od chwili pierwszego poznania tkwiła tajemnica, nieznana światu, wiadoma dobrze tylko im obojgu. Kiedy młody pan Jan Niemczewski szedł do powstania, był on narzeczonym starszej siostry panny Ignacji. Odtąd datuje się jej dramat życiowy. Z tą tajemnicą w sercu przetrwała ona straszny rok powstania, sąd wojenny nad ukochanym człowiekiem i rozstanie na długie, długie lata. Była aniołem pocieszycielem zbolałej siostry. Ona to stanęła mężnie do wojny z całą rodziną i po kilku latach wywalczyła dla siostry pozwolenie na wyjazd na Syberję do narzeczonego, który, skazany na piętnastoletnią katorgę łamał rudę w kopalniach Nerczyńskich. Odtąd żyła tylko listami z Syberji, cała oddawszy się opiece nad losem tych dwojga. Przesyłała im pieniądze, książki, gazety, pisywała nieustannie listy i sprawiła to, że pomimo oddalenia i rozłąki rozpoczęło się między ich trojgiem pełne uroku i czaru wspólne pożycie, niepodzielna wspólność wszystkich cierpień, tęsknot, marzeń i myśli.
Czas upływał. Piękna i bogata panna Ignacja zniechęcała wszystkich konkurentów, którzy przez dziesięć lat napróżno cisnęli się do niej, wabieni tajemniczym niezwalczonym urokiem, bijącym od tej pogodnej i smętnej postaci. Niedostępność jej i brak wszelkiej nadziei pozyskania jej serca, oraz posępna, tajemnicza piękność, przyciągały do niej serca ludzkie i niejeden dramat, niejedno poszarpane na zawsze serce zostawiła w swem życiu smętna panna Ignacja.
Takie przepiękne, zawarte w tajonym smutku postacie nie były rzadkością w tych żałobnych czasach. Po samotnych posmutniałych dworach wiejskich żyły we łzach i rozpamiętywaniach narzeczone, wdowy, których jedynem marzeniem było odszukać kiedyś grób ukochany, zagubiony między tysiącami, rozsypanych po polach bitew mogił powstańczych. Żyły w tęsknocie beznadziejnej dziewice, czekające na powrót kochanków z Sybiru, marząc o tym niepewnym dniu, kiedy po latach spotkają się z narzeczonym, staną już posiwiali na ślubnym kobiercu i rozpoczną spóźniony żywot, na schyłku lat, kiedy samo szczęście podobne się staje do dnia jesiennego i w smutnym wyraża się uśmiechu...
Co do panny Ignacji, zdania opinji sąsiedzkiej były podzielone i spierano się o to, czy boleje ona po zabitym pod Batożem dzielnym, jak ogień, młodszym bracie Jana — Stanisławie Niemczewskim, czy włożyła żałobę po rozstrzelanym w Miechowie smętnym poecie i romantyku na całą okolicę — Janie Pomorskim, który często dedykował jej piękne swoje utwory, czy też czeka na powrót najbliższego sąsiada i przyjaciela od lat dziecinnych Snarskiego, zagnanego aż hen — na Kamczatkę. Za złe też miano powszechnie młodszemu bratu Snarskiego jego niestrudzone zabiegi około panny Ignacji, nazywano to zdradą i podkopywaniem się pod rodzonego brata.
Różnie i rozmaicie mówiono po okolicy, nikt jednak nie odkrył prawdziwej tajemnicy serca panny Ignacji, nawet wśród najbliższej rodziny. Kiedy z Nerczyńska przyszła wiadomość o śmierci siostry, zaczęła się w duszy panny Ignacji nowa ostra walka, okres ciężkich przejść. Oskarżała się o nieistniejące zbrodnie, odkrywała w sobie występną radość z powodu śmierci współzawodniczki, dostrzegała w imaginacji zbrodniczą nadzieję, że oto już nic nie stoi na drodze ku niewypowiedzianemu jej szczęściu... Te tajemne walki, staczane z widmami i przywidzeniami zbolałej i udręczonej duszy, wysubtelniły jej świadomość i siwizną przypruszyły jej wspaniałe krucze włosy. Tak przeminęła młodość...
Związek z Syberją zachowywany był po dawnemu. Jan długo rozpaczał, przeklinał nawet syna, który był przyczyną przedwczesnej śmierci matki. I listy za listami nieprzerwanym sznurem biegły bezmiernym szlakiem sybirskim... Każdy z nich pisała całą bez miary kochającą duszą, w każdy tchnęła wszystkie siły serca, pod wpływem tych przychodzących z końca świata pocieszycieli odżył Jan i zajął się synem. Tego synka, małego Antka, ukochała panna Ignacja całą istotą swoją, tu już bez walki i bez przymusu tajemnicy rozwarła całe serce. To ich syn, to jego syn...
Z listów Jana przebijało wyraźnie, nigdzie słowem jednem nie okazane błaganie, by przybyła doń, by dała się ukochać, by w życiu dopełniło się to, co tkwiło jasno jak dzień w ich korespondencji...
I buntowała się w niej cała dusza przeciwko tajemniczym więzom, w które niewiadoma, nieubłagana wola wyższa skrępowała to jej rwące się okrzykiem z piersi chcenie...
Ciężkie walki staczała z nieubłaganem kamiennem bóstwem, które na wszystko odpowiadało: nie wolno!
Nie starczyło jej sił, nie starczyło bezbożnej odwagi, by zwalić i zrzucić to bóstwo nielitościwe. Dozwoliła się umęczyć, dozwoliła się zamordować, posłuszna, pokonana, poddana tajemniczej woli bóstwa...
I zaciężyło nad nią już na zawsze: nie wolno. Przeżarło duszę, wytrawiło ten buntowniczy, szamoczący się w więzach instynkt życia i uczyniło z niej człowieka, który na zawsze pogodził się z wyrzeczeniem swojego własnego szczęścia.
W jej kobiecej duszy szybko odbył się proces dobicia własnej, już raz powalonej woli i kiedy po latach, przy pierwszem spotkaniu spojrzała na powracającego, steranego, posiwiałego Jana, w oczach jej widniało już tylko bezgraniczne przywiązanie siostry, gotowość 75 do wszelkiego poświęcenia, i niepomna na siebie miłość macierzyńska.
I niezadługo zaczęło się spokojne życie we troje w cichym, smętnym dworze. Siostra Ignacja zajmowała się gospodarstwem kobiecem i oczyma matki patrzała na tęgiego Antka, zacinającego w swem dziecięcem szczebiotaniu akcentem rosyjskim.
Pan Jan potrosze wciągał się do nowego życia. Z początku chodził, jak obcy, po swojem gospodarstwie, jakby nie wierząc, że to jego są pola i że jego na nich wola, jego, który dopiero co taczkę na katordze pchał, ze zbójami żył i przez dozorców tak jak wszyscy był katowany. Stopniowo nabierał ciekawości do gospodarstwa; odziedziczony po przodkach instynkt do roli przebijał twardą skorupę apatji, wydobywał się na wierzch i po dwóch latach pan Jan rządził się na swoim folwarku, jak wszyscy jego sąsiedzi.
Antka posłano do szkół. Na każde święta i wakacje pan Jan i siostra Ignacja udzielali nawzajem swych spostrzeżeń i odbywali długie narady nad systemem, jaki należało obrać w pokierowaniu niesfornym charakterem chłopca. Dziecko to było dobre, łagodne i namiętnie przywiązane do ojca i ciotki. Miało jednak swoje upory i narowy, dziwne porywy i zawsze nosiło się z jakiemiś swojemi tajemnicami. Z dziećmi Antek bawić się nie lubił a rad pozostawał ze starszymi, z uwagą wsłuchując się w ich rozmowy. Prawie nigdy się też nie śmiał.
— Niedobre to dla dziecka — zauważała nieraz ciotka.
Cóż siostra chcesz, nie może być innem dziecko, urodzone i wychowane w takich okolicznościach. We krwi już nosi smutek. Całe takie osobliwe posmutniałe pokolenie żyć będzie po nas. Jakże mogło by być inaczej?
Czas biegł. W wyższych klasach gimnazjalnych Antek stawał się coraz bardziej skupionym, coraz widoczniej ponurym. Unikał rozmów z ojcem i ciotką. Na serdeczne, macierzyńskie nagabywanie ciotki, co mu jest, odpowiadał krótko: — nic — i wymykał się na samotne wycieczki konne po okolicy..
Opowiadań ojca o powstaniu słuchał zawsze rad i uważnie. Uderzyło jednak starego powstańca, że zaprzestał zupełnie, jak to było dawniej, rozpytywać ojca o szczegóły, dopytywać się o imiona bohaterów. Brakło już przy tych pogawędkach naiwnych okrzyków dziecka, naiwnych przysiąg i marzeń, jak to będzie, kiedy on dorośnie i.t.d. Słuchał w milczeniu.
Aż pewnego razu uczynił nieśmiało uwagę, która dała wiele do myślenia ojcu i ciotce.
Te parę słów chłopięcych, nieśmiałych, wymówionych o szarej godzinie, poświęconej czci i rozpamiętywaniu bolesnych świętości, obco i strasznie rozległy się w starym dworze.
Zgromił go za nie ojciec surowo i nie broniła go tym razem ciotka. Były to słowa nowe i niesłychane. Dalekiem, stłumionem echem odbiło się w nich nowe, rodzące się dopiero w narodzie życie, wrogie całej przeszłości i dalekiej i bliskiej, bezlitosne nawet dla bolesnego dnia wczorajszego, przed którym cały naród ze czcią klękał, jako nad świętą mogiłą.
Tego groźnego nowego życia nie dostrzegał jeszcze ogół w owym czasie. Taiło się ono głęboko pod ziemią i tam w ukryciu przed okiem i myślą reszty społeczeństwa, w pustelniczem osamotnieniu, budowało się ono mozolnie, z trudem rozorując korzeniami zbitą skałę starego życia. Z rozpękłego ziarenka nasiennego dobywała się siła cudowna, tajemna. Opierała się jej jeszcze posucha gleby rodzimej, stare niespożyte gruzowiska odwiecznych budowli, granitowe kamieni — pamiątki, głęboko zakopane a czczone jak relikwje. Pierwsze podziemne pędy nowego życia natrafiły na niedawne, tragiczne groby, wzdrygały się i cofały przed świeżą jeszcze krwią starego życia, krwią ofiarną, krwią ojcową... Ciężkim przebojem szły w głąb korzenie nowego drzewa, torując sobie drogi wśród grubego pokładu ziemi, przesiąkłej trującymi sokami starości i śmierci. Aż sięgły warstw, gdzie w odwiecznej martwicy, w nieporuszonem przez żaden pług dziejowy podglebiu, spoczywało bezmierne bogactwo uśpionego życia. Chciwie zatopiły się w nowym żywiole i natychmiast fale nowego życia z niepowstrzymaną mocą jęły piąć się ku górze po sieci splątanych korzeni. Jeszcze chwila i potężny, młody pęd niebywałej rośliny wystrzelił wysoko ponad zdumioną ziemią. I okrzyk zgrozy rozległ się wśród ludzi, chodzących po powierzchni życia; co za potwór wyrasta z ziemi, którego pierwszy kieł wybujał już ponad odwieczne bory, ponad święte gaje nasze? Kolosalny chwast dźwiga się ku górze, grożąc zagubą wszelkiemu kwieciu ojczystemu! I odwracając się od nienawistnej płonki, dozwolono w milczącej zgrozie, by obca katowska ręka i obcy nie rodzimy topór podciął wybujające drzewo. I uspokojono się, gdy szubienice wyrosły na miejscu wznoszącego się drzewa.
A pędy nowe, podsycone krwią męczeńską, bujną czerwienią słać się zaczęły u stóp szubienic i po słupach ich dźwigać się ku górze, niepowstrzymane, uparte, jak siły natury.
Były to czasy owe. Ale żaden ich odgłos, żaden dźwięk nie doszedł do zacisznego Chrząstowa, gdzie dusze zamknęły się w świątyni pamiątek i na świat nie wychylały oka. Przyniósł je dopiero syn wyrostek, w słowie nowem, w wyrzucie nieśmiałym, w sięgającem aż do dna sumień szczerem spojrzeniem kochającego dziecka.
Antek umilkł po pierwszem zgromieniu i zamknął się w sobie. Napróżno otaczała go ciotka najczulszą matczyną pieszczotą, napróżno ojciec opowiadał mu rzeczy widziane, poświęcenia i ofiary, czynione dla ludu, napróżno karta po karcie odsłaniał mu dzieje strasznego roku, gdzie najszlachetniejsze dusze ginęły z tą ideą zaparcia się siebie i z okrzykiem: „wszystko dla ludu!“
Antek słuchał cierpliwie i nie przeczył, ale ojciec czuł, ku wielkiej zgryzocie swojej, że nie przekonał go bynajmniej. Pocieszał się jednak tem, że to czas przejściowy, że chłopiec dorósłszy — zmądrzeje.
Ciotka odkryła natomiast nowe nieszczęścia: Antek nie mówił pacierza! Pod rozmaitemi pozorami wymawiał się od kościoła... Ciotka Ignacja nie była bigotką, odczuła jednak boleśnie to nowe odkrycie. Ostrożnie. a delikatnie zaczęła wybadywać pod tym względem Antka. I dowiedziała się rzeczy strasznych. Chłopiec twierdził, że Boga niema, twierdził dalej, że kościół, papież, duchowieństwo, wszelkie dogmaty, katechizmy i aparaty nabożne mają za jedyny cel — ogłupianie ludzi ubogich i powstrzymywanie ich od I socjalizmu, który między innemi propagował swojego czasu człowiek, imieniem Chrystus i jego apostołowie, stanowiący partję komunistyczną. Natrząsał się zwłaszcza nad klasztorami i cieszył się, że po powstaniu rząd rosyjski pozamykał te „gniazda klerykalizmu“ itd. itd.!
Zgroza zdjęła ciotkę. Błagała przedewszystkiem Antka, żeby zniczem podobnem nie wyrwał się przed ojcem. Błagała go, by uczynił krok ku pogodzeniu się z Bogiem, by, poszedł do spowiedzi-do księdza proboszcza, który jest człowiekiem świętym i który mu wszystko wytłumaczy i wszystko przebaczy w imieniu boskiem. Przedstawiała mu całą słodycz i potęgę wiary. Cóż dało ojcu twemu i tysiącom ofiar katorgi siłę do przetrzymania wszystkich udręczeń? itd. itd.
Chłopiec jednak zaciął się po swojemu i nic już nie odpowiadał. Nie powrócili już nigdy do przerwanej dysputy o religji, a ciotka Ignacja odtąd dłużej modliła się codziennie, prosząc Boga o oświecenie duszy ukochanego dziecka, o naprawę i odmianę.
Smutnie jednak upłynęły wakacje tego lata. Utarczki z ojcem stawały się coraz częstsze i zatruły wszystkim trojgu niejeden dzień. Ojciec chodził wciąż zirytowany, ciotka smutna, a Antek unikał ich towarzystwa. Oboje starzy czuli, że zrywa się owa nić serdeczna, łącząca ich troje, jakby w jednego człowieka. A nić cieniała, rozciągała się i pękła wreszcie.
Gdy z dyplomem dojrzałości przybył Antek do domu, oznajmił kategorycznie ojcu i ciotce, że do uniwersytetu nie pójdzie, gdyż na to nie pozwalają mu jego przekonania.
— Jakież to przekonania nie pozwalają ci się uczyć? — spytał szyderczo ojciec.
— Jestem socjalistą i nie mogę uczyć się, kiedy lud jęcz“ w niewoli kapitalistycznej.
— Cóż więc masz zamiar robić?
— Wstępuję do fabryki, jako prosty robotnik, by poznać zblizka potrzeby ludu roboczego i by nie korzystać z majątku, pochodzącego z wyzysku...
— Jak śmiesz mówić, że mój majątek, na który pracował mój dziad i ojciec...
Nie pogodziwszy się z ojcem, poszedł Antek — na robotnika. Ciotka błagała go na wszystkie świętości, by z domem nie zrywał, by pisywał, wcisnęła mu w rękę kilkaset rubli i pieszczotą a płaczem wymogła na nim, że powiedział przynajmniej, dokąd się udać zamierza.
Listy ciotczyne goniły go po świecie. Czekały nań miesiącami, aż zgłosi się do wiadomego miejsca. Nieraz ginęły. Czasami wpadały wraz z rozmaitemi papierami w ręce żandarmskie i figurowały wklejone po aktach spraw politycznych, jako dokument, dowodzący istnienia jakiegoś nieznanego „nielegalnego“, o którego napróżno rozpytywano się tych, u których znajdowano owe listy.
Antek zaś pisywał najwyżej dwa trzy razy do roku krótkie wzmianki po kilkanaście słów. Listy przychodziły z rozmaitych stron. Z Petersburga, z Warszawy, z Genewy, z Paryża, z Londynu. Wszystkie krótkie, suche, pisane jakby z przymusu i tyle że z obowiązku.
Aż wreszcie przyszedł pewnego dnia list, zaopatrzony w różnobarwne stemple i pieczęcie, pomazany żółtą farbą — list z cytadeli.
Tu już zmiękło serce ojcowe. Stary wyprawił czemprędzej siostrę Ignację do Warszawy, by czuwała nad Antkiem. Sam, pamiętając swoje samotne miesiące więzienia, liczył na to, że więzienie wpłynie dodatnio na Antka. Wierzył, że pod wpływem samotnych rozmyślań przejdzie „zaślepienie“ jego przekonań, że wytrzeźwieje myśl, a serce odezwie się na tęskne wołanie sprawy ojczystej, otworzy się dla ukochania tego, co jedynie kochać Polakowi przystoi. Napisał doń nawet długi, staroświecki, serdeczny list i sam wybierał się go odwiedzić.
Ujrzał go po przez podwójną kratę, pod eskortą draba z bagnetem, mizernego i wynędzniałego, jak śmierć, zarośniętego, o ponurem spojrzeniu skazańca.
Pozdrowili się i stali tak przed sobą w milczeniu przez cały czas przepisany na odwiedziny. Nie mógł żaden zdobyć się na jakieś słowo. Przywarli do siebie oczami i tak stali. Milczeli żandarmi, milczał konwojujący sołdat, aż wreszcie kazano staremu się wynosić. I w tych paru minutach milczenia pogodzili się ojciec z synem. Stary był odtąd raźniejszy, Antek pisywał częste i serdeczne listy, ciotka Ignacja wyprawiała co tydzień przez okazję kosze najrozmaitszych frykasów do Cytadeli.
Po roku w krótkim liście doniósł Antek, że z wyroku idzie na dziesięć lat zesłania na Jakuty.
Ciężkie było dla starego ostatnie pożegnanie.
— Nie zastaniesz mnie ty już, chłopcze, jak powrócisz. Młody jesteś, zdrów, możesz przetrzymać te lata, a jak ci będzie źle, gorzko, pomyśl o tych tysiącach, którzy tam żywota po długiej męce dokonali, o tych Polakach, co tam na katordze... którzy przez trzy pokolenia kości w sybirskiej ziemi składali... chociaż i nie socjaliści, a tylko jako Polacy, pomyśl o ojcu... A jak będziesz wracał wolny, do nowego życia... zbocz, synu, tam... Będzie ci się śpieszyło do nowego życia... ale zawsze nie pożałuj paru tygodni... zbocz tam... pod Nerczyńsk... na grób matczyny. Pokłoń się prochom matki, postój nad tą mogiłką... w takiej chwili przed nowem życiem przyjdą ci myśli dobre, zamiary szczere... posłuchaj tego głosu, który się tam tobie w duszy odezwie...
Słuchał Antek w skupieniu i żalu serdecznym tych słów ojcowskich i łzy mu się kręciły w oczach.
Pojechał na długie lata.
Aż gdzieś za Jakuckiem udało im się w kilku wykonać plan, wymarzony w któremś więzieniu i wymknąć się z pod konwoju. Tajgą sybirską o głodzie, w niepewności i o resztce sił dowlekli się do bezpiecznego miejsca, dostali pomoc, paszporty i w pojedynkę już poparli ku zachodowi.
W pół roku po ucieczce Antek był już w kraju i odrazu utonął w wirze spraw i kłopotów, które jakby umyślnie czekały na niego. W domu naturalnie nie mógł się pokazać, uczynił więc tylko tyle, że z głębokiej zagranicy jakiś tajemniczy i straszny dla samotników z Chrostowa komitet nadesłał oficjalne zawiadomienie, że taki to a taki towarzysz prosi o zakomunikowanie, iż szczęśliwie zbiegł zagranicę. Pod wskazanym adresem pisywano jakiś czas listy, na które już nie było żadnej odpowiedzi.
Tak minął znowu rok, aż sprawy partyjne, ganiając Antka po szerokim świecie i po całym kraju, zapędziły go aż w okolice rodzinne. W drodze spotkało go nieszczęście, natrafił na nastawioną nagonkę szpiclowską, wymknął się z matni cudownym sposobem i nie mając już żadnego wyboru, pieszo, bez grosza przy duszy dowlókł się parę mil do Chrostowa.
Późnym wieczorem zastukał do okna rodzinnego dworu.
Spędził tu jeden tylko dzień...
Następnego wieczora porzucił dom z przekleństwem ojcowskiem, z nienawiścią w sercu, z szyderstwem na ustach. Słyszał za sobą jeszcze długo w pomroce nocy rozpaczliwe wołania ciotki: „człowieku, na rany boskie...“
Stało się to wszystko nieoczekiwanie dla wszystkich trojga, wypłynęło może ze wzmagającej się w tym czasie choroby serca starego skołatanego człowieka, ale Antek w tym czasie nie mógł znieść w milczeniu nawet słowa, obrażającego jego świętości. Trzymał się, dopóki tylko mógł, odwracał rozmowę na inne przedmioty i czynił to z niepospolitem mistrzostwem przez cały prawie dzień. Pomagała mu w tem ciotka, modląc się tylko, żeby się to dało utrzymać do wieczora, bo wieczorem miał Antek jechać.
Od słowa do słowa...
Aż przyszły słowa, które przepaścią dzielą ludzi od siebie. I poszedł Antek w ciemną noc grudniową...
Ciotka przez szereg lat wzywała go nieustannie do pogodzenia się z ojcem, pisywała listy, które do kamienia by przemówiły I zaklinała go na wszystkie świętości, w słowach prostych, wzruszających przedstawiała mu tragiczny obraz starego, schorzałego i skazanego na śmierć człowieka, którego każda myśl jest zatrutą, którego ostatnie dni życia są męczarnią i katuszą.
Antek nie odpowiadał zupełnie na te wezwania. Zrzadka, znowu raz, dwa razy do roku pisywał krótkie, suche listy, urzędowe i zawsze jednakowe. O ojcu nie czynił nigdy żadnej wzmianki.
— Ten chłopiec nie ma widać serca — z bólem szeptała ciotka, otrzymując po długiem, nieskończonem wyczekiwaniu nie dbale nagryzmolony świstek, gdzie naprozno szukała bodaj cienia nadziei, że ten okropny stan może się kiedykolwiek zakończyć.
A serce Antkowe wytarło się po świecie i po tych dziwnych sprawach jego. Obrosło twardą skorupą, zataiło się w głębi piersi i na wiele rzeczy całkiem zamarło. Był czas, że wzruszał się każdem większem niepowodzeniem sprawy; był czas, że spędzał bezsenne noce po każdej „wsypie“ i prawdziwemi łzami opłakiwał stratę towarzyszy. W czasie tym i o ojcu często myślał. Trapiły go gorzkie, drażniące wyrzuty a wątpliwości tak daleko sięgały, że chwilami gotów był wracać do domu i póty molestować i przekonywać starego ojca, ażeby przecie odczuł, ażby mu przecie „pójść“ pozwolił.
Ale nielitościwe życie podziemne hartowało młodzieńcze serce. Dzień za dniem, wypadek za wypadkiem, cios za ciosem, kształciły go na bojownika, na zdziczałego w walce żołnierza. Obył się z niebezpieczeństwem, otrzaskał się z niepowodzeniami i stratami, wciągnął się do katorżnej roboty, gdzie po sto razy trza zaczynać i po sto razy patrzeć, jak żandarm, szpicel, prowokator, jak ciemnota, intryga, nędza, jak traf, przypadek i sto innych nieprzewidzianych, nieubłaganych, niezwalczonych szkodników niweczy sprawę zaczętą, urąga zamiarom, urąga wysiłkom, urąga ofiarom.
Posłuchał głosu życia, który mu radził, jak stary młodemu:
— Serce wstrzymaj, nie wzdychaj, mało pamiętaj! Bo nie starczy ciebie, człowieku, nie starczy na długo. A nie ty w życiu znaczysz, jeno sprawa znaczy, którą do końca zrobić trzeba.
I nie biło mu serce, gdy ryzykował rzecz niebezpieczną, sypiał spokojnie po stratach, obojętny był w opałach. Nie wzdrygał się już, patrząc na wrogów sprawy jego i na obojętnych i na sytych i na próżnujących. Nie truła go zdrada, ani żaden niespodziewany, jak piorun z jasnego nieba, spadający cios.
I już dawno przestał myśleć o sprawach własnych. Całemi miesiącami nie potrącił nawet wspomnieniem o dom, o ojca i o to, co zostało tam w zapomnianym Chrostowie.
Zdarzało się jednak czasami, zrzadka, że w największym rozgwarze kłopotów, wśród trudnej jakiej roboty, przychodziły nań momenty, jakby z innego świata wyrwane. Krótkie, błyskawicą przemijające myśli, niespodziewany jakiś obraz zapomnianych rzeczy stawał mu do oczu na chwilę i zmuszał go do irytującego patrzenia w sprawy zamarłe. Niebywały gość, wzruszenie tkliwe i płaczące żebrało o kąt i przytułek u wystygłego serca, jakiś przedawniony wyrzut usiłował przebić twarde żelazne blachy, któremi opancerzyła się pierś.
Bywało, jedzie dniami i nocami zdaleka, od kłopotów śpieszy do nowych kłopotów, przemęczony, zdenerwowany. Brudna trzecia klasa, bezsenne noce, niewygoda... I nieustająca praca myślenia, przewidywania, kalkulowania, obliczania przeszkód, trafów, niespodzianek i pełna pamięć zawiłych kombinacyj, adresów, umówionych znaków...
A oto idzie w dal zielonem sklepieniem stara pradziadowska aleja lipowa. Bieleje hen daleko w zielonej ramie dwór Chrostowiecki, a po ziemi pląsają w łagodnym letnim powiewie słoneczne krążki, przebijające się przez gęstwinę liści. Pachną lipy kwiatem o południu i cisza stoi taka, że słychać granie pszczół w gałęziach.
Jakże boli to niespodziane ściśnienie pod sercem... Idzie pochylona postać w słomianym kapeluszu, idzie wolno brzegiem drogi, na kiju się wspiera. Krok za krokiem, wolno, jakby z wysiłkiem, jakby już ustać miała. Kroczy zwolna, w ziemię patrzy...
Oto wszystko. I zaboli jeszcze raz i drugi i przypomni się wszystko, wszystko. Zarazem wydobędzie się skądściś pokusa i głos zły opowiadać zacznie dziwy, że są i tacy, którzy dom mają i ludzi rodzonych, kochanych i sen spokojny i głowę wolną od troski.
Zobaczy starą ciotkę na ganku, siedzącą z robotą, zobaczy ich oboje w milczeniu siedziących przy stole i zdziwi się: — toż oni przecie żyją! — I zadziwi się zdziwieniu swemu i nie wie, co rzec na natrętne pytanie: — Dlaczego tak? Dlaczego tak?
Szybko jednak mijały takie wyjątkowe momenty. Podziewały się gdzieś bez śladu, kryły się miesiącami, nie przeszkadzając trzeźwemu, potrzebnemu myśleniu. A gdy przyszły znowu, mijały, nie pozostawiając nawet smutku, nie napraszały się na rozpamiętywania długie, nie mieszały się w niczem do istotnego życia, które biegło swoją zwyczajną koleją. Nie tyle czegoś żałował, ile dziwił się, że owo zapomniane coś jeszcze istnieje...
Takie momenty przypominały mu jednak, że ma do spełnienia jakiś nudny, beztreściwy, formalny obowiązek i pisał wtedy parę słów do ciotki, pytał ją o zdrowie, które go nic nie obchodziło i kończył na ucałowaniu rączek.
Wyrzutów żadnych nie odczuwał, ale i do ojca żalu nie miał. Właściwie nie myślał o tem nigdy, jak nie myślał o sobie i o swoich własnych, osobistych sprawach, których zresztą nie posiadał już zupełnie w owym czasie.
Listy ciotczyne nie dochodziły go często, ale i te nieliczne, które odbierał, przebiegał oczyma raczej z obowiązku i palił na zapałce, jak wszystkie niepotrzebne papiery. Pewnego razu jednak...
Był to właśnie dzień szczęśliwy, kiedy ciesząc się chodzili ludzie. Cieszył się i Antek wraz z innymi. Gdzieś wieczorem zeszli się na jakimś noclegu w kilku i jeszcze po raz setny opowiadali sobie, chlubiąc się i chełpiąc, jak się to wszystko stało. Coś się grubo udało, zaszedł jakiś fakt niebywały, niby to wkroczyło coś na nowe tory, niby to zaczęła się nowa epoka. Fakt wiekopomny, a śmieszny i niezmiernie maleńki, którego nigdy nie wspomni żadna nawet stutomowa historja. A jednak cieszyli się ludzie i naprawdę wierzyli, że to idą już czasy nowe, odmienne, promienne, zwycięskie. Długo w noc gadali, snując plany i marząc. Aż przypomniał sobie któryś wreszcie i podał Antkowi wymiętoszoną kopertę.
— Jest tu dla ciebie list.
Antek, nie śpiesząc się i nie przerywając rozmowy, rozerwał kopertę, rzucił okiem i drgnął cały.
— No, co tam znowu? — pytano go, widząc zmienioną w jednej chwili twarz Antka.
— Nic — odrzekł — to tam jedne moje sprawy. prywatne.
— A, prywatne... uspokojono się.
„Ojciec umiera. Jeżeli ten list dojdzie na czas...“ Spojrzał na datę, list był spóźniony o całe sześć tygodni.
Skądże wziął się ten straszliwy, nieubłagany żal, skąd ten wyrzut gryzący, skąd ten ogrom winy i poczucie wyrządzonej krzywdy, krwawej, straszliwej krzywdy, której nic już naprawić nie jest w stanie... Oto grób, oto koniec, przepaść, której nikt nie przekroczy, nic nigdy nie zapełni!
Nad tą myślą przeraźliwą jakby skamieniał i trwał nad nią przez całą noc bezsenną. Nazajutrz jechał z jedną jedyną myślą — zobaczyć grób ojcowski. Tam nad tą mogiłą coś się miało stać, tam coś się musi rozstrzygnąć. Nie przybywała na ratunek żadna myśl krytyczna, trzeźwa, rozumna. Odżyły wszystkie zamarłe żale, powstały z martwych wszystkie, co do jednego, wspomnienia. Jasnowidzenie przyszło na rzeczy, ukryte na samym dnie duszy ojcowej, ujrzał wszystkie, uzbierane z długich lat myśli jego, jakby własne i czytał je wyraźnie, aż rozpacz go targnęła i obrzydzenie do siebie...
I ta straszliwa świadomość, że nic, nic już nie pomoże. Na poratowanie przychodziły i chwile niezłomnej pewności, że tam, gdzieś, jakoś, drogami niezbadanych dla rozumu ludzkiego tajemnic, spotka się ten jego żal z krzywdą ojcu wyrządzoną, że duch z duchem, widziadło z widziadłem, gdzieś za światem się poznają i że naprawi się krzywda. Bo inaczej... o, cóż za ból!...
Jechał w gorączce, w zapamiętaniu tego bólu, który mścił się i pastwił nad nim za całe lata obojętności i zniewagi.
Chwilami czuł, jakby tuż blisko, blisko duch ojcowy stawał nad nim z chłodem grobu, z dreszczem zgrozy, z niepodobnym do zniesienia wyrzutem.
Zdarzały się i momenty błagalnej, nierozumnej nadziei, że ojca jeszcze przy życiu zastanie. O nieprawdopodobieństwie tem marzył, jak o najwyższem szczęściu. I nie wierząc ani na chwilę, by to mogło się ziścić, poganiał i pilił żydka furmana, który go wiózł od stacji. Zmierzchało się. Kończył się krótki dzień grudniowy i śnieg zaczynał już świecić w pomroce na szerokich płaskich polach, otoczonych wdali żałobną wstęgą lasów. Gdzieś daleko darły się wrony, układające się już do nocnego spoczynku, ciepły powiew odwilży przeciągał i szumiał w nagich gałęziach przydrożnych topoli.
Furman gadał bez ustanku i Antek z biciem serca wsłuchiwał się, czekając, aż żyd zacznie o „nieboszczyku panu Niemczewskim“, a może o niedawnym pogrzebie, który w tej zapadłej dziurze był całem zdarzeniem, a może, kto wie, kto to wie, usłyszy wieść szczęśliwą, trudną do wiary, że ojciec żyje jeszcze. Pomagał furmanowi, jak tylko mógł, naprowadżał go i prowokował. Ale żydek gadał o wszystkiem, tylko nie o tem. Przez tę parę godzin jazdy co chwila zbierał się Antek poprostu zapytać o ojca i raz już coś wiedzieć napewno. Ale bał się zdradzić przed furmanem, do kogo jedzie i kto jest, bał się nierównie więcej i czego innego: kategorycznej odpowiedzi na pytanie, przed tem słowem „umarł“ drżał, choć ani na moment nie wątpił, że ojciec już oddawna spoczywa w grobie.
Ciężką śmierć miał stary Niemczewski. Tygodniami ciągnęła się długa, straszliwa męka konania. I codziennie prawie o różnej porze przychodziły chwile, kiedy siostra zapalała gromnicę, wtykała ją w sztywniejące palce konającego i klęcząc szeptała modlitwy, wpatrując się w ukochaną twarz na wieki odchodzącego człowieka. I zawsze w pewnym momencie otwierał stary oczy i spoglądał wokoło przytomnie, a siostra Ignacja gasiła czemprędzej śmiertelną świecę, podawała lekarstwo, poprawiała pościel, radując się, że jeszcze przez jeden dzień umiłowany człowiek męczyć się będzie.
Wyczerpana zmartwieniem i całemi tygodniami niespanych nocy, cudem i niewiadomo czem trzymała się jeszcze na nogach, zawsze gotowa na każde wezwanie chorego. Nikomu nie dała się zastąpić, w niczem nikomu wyręczyć. Przez długi czas zajadle walczyła ze śmiercią, teraz, czując i widząc, że śmierć nie wychodzi już z pokoju chorego, trwała jak żołnierz na straconej pozycji i zdarzały się momenty, kiedy przychodziła jej myśl straszna, niedozwolona myśl rozumna, by skrócić te straszne cierpienia chorego: poprostu dać mu podwójną dozę lekarstwa i zmusić śmierć, by przestała bawić się tą męką.
Po jednem takiem ocknięciu się, chory długo patrzył siostrze w oczy i ledwie dosłyszalnym głosem wyszeptał:
— Antka... tu... niema?..
Imię to wymówił po raz pierwszy od pięciu lat.
Długie godziny spędził Antek nad łożem konającego ojca. Nacieszył się już pierwszą radością swoją, przetrawił ją i zapomniał o niej.
— Ojciec żyje, żyje...
Straszliwy ciężar spadł mu z sumienia. Teraz rozpaczał. Nie było najmniejszej wątpliwości, że ojciec nie doczeka rana — umrze nieprzytomny. A zatem krzywda zostanie między nimi, jak była — niezałatwiona. A zatem nie zamienią ze sobą ani jednego słowa, ani uścisku, ani spojrzenia...
I ból olbrzymi chwytał go i ciskał nim o ziemię. Nieznane nigdy myśli, te, które przystępu snać nie miały przez życie całe, takie, jakich istnienia nie przypuszczał nawet, teraz rzuciły się nań wszystkie zgłodniałe, zażarte i szarpały mózg.
Co za kara...
Za co? Buntowała się chwilami dawna, zapomniana dusza. Za co? I tłumaczył się słowami niezbitemi dawny, codzienny rozum. To życie winno i prawa jego, które poniewierają ludźmi, ciskają całemi narodami, wylewają oceany łez, oceany krwi. Któż ośmieli się ich spytać: za co? na co?
Ale wystarczało mu spojrzeć na piętno nieszczęścia, na bruzdy zgryzoty, wyciśnięte głęboko na twarzy ojca i wszelka trzeźwiejsza, rozumna, dawniejsza myśl stawała się nonsensem, zniewagą, zbrodnią. Żadna logika, żadne wyszukane słowo, żaden oficjalny, naukowy termin, nic nie ostawało się wobec tego obrazu.
Nieubłagane prawo życia...
Tak się to nazywa zaiste. I w danym razie zapewne zachodzi ono właśnie, wykonuje swoją, przez piekło wyznaczoną rolę, działa żywiołowo, sprawnie, nieomylnie i miele na proch wszystko, wszystko...
Ileż zdołał wycierpieć ten stary, umierający człowiek! Komuż, przed jaki trybunał zaniesie on skargę swoją, kto i czem nagrodzi mu tę zbrodnię, która się nad nim stała, tę brutalną, zbójecką przemoc, która na szyderstwo’ wszystkich czeluści piekielnych wyprowadziła jego i miljony jemu podobnych na światło dzienne i kazała im żyć?
I co chwila opadał Antek z tych górnych sfer aż na sam spód sprawy własnej. Jakże żywo stanęły mu w pamięci wszystkie dni jego życia! Ileż strasznych win zapisano w nich, jaka każda jasna, oczywista, niezaprzeczona!
Jakże niewiele zachodu trzeba było, żeby starego ojca oszczędzić, jakże to w jego mocy było, by innem się stało życie ojca, by inną była śmierć jego! Wystarczyłoby odrobiny chęci, dobrej woli, trzeba było tylko choć czasami pomyśleć o ojcu, jak człowiek o człowieku. Niewielki trud...
Na teraz, na tę okropną chwilę, zgromadziły się tłumem wszystkie te rzeczy niespełnione. Ile win!
Na nic się nie zdało wszelkie tłumaczenie. Każda racja zniewagą była dla tego łoża śmierci. Tego, co widziały oczy, nic nie mogło zasłonić. Więc patrzał, godzinami przykuwając wzrok do twarzy ojca, patrzał w nią, jak w winę własną. Dusza stała się pokorną, domagała się słusznej kary, a błagała o cud, modliła się do cudu. —
Żeby choć jedno spojrzenie...
Umierający otwierał chwilami oczy. Błędne martwe źrenice patrzały przed siebie nieruchomo, strasznem, niepatrzącem spojrzeniem. Dreszcz przerażenia chwytał Antka, gdy patrzał w te oczy.
Raz wydawało mu się, że ojciec patrzy na niego, że go poznaje. Zerwał się, jakby chcąc uciekać przed tem spojrzeniem. Całą siłą woli opamiętał się i pochylił nad umierającym.
— Ojcze, ojcze, przebacz, zrozum ojcze, nie umiałem ja z tobą... ja, twój syn... ojcze ulituj się... ojcze, spojrzyj, ojcze przebacz...
Słowa bez związku i sensu wydzierały mu się z piersi w bolesnem szeptaniu. Ale oczy ojcowskie patrzały martwo, nie widząc. Bezgraniczne umęczenie w nich było i obojętność śmierci na wszelkie sprawy żywe, pozostające.
Chwilami źrenice wywracały się ku górze, a oddech słabł, ustawał...
Cichemi krokami zbliżyła się do łóżka stara niewiasta. Uklękła i na klęczkach wsunęła w rękę umierającego zapaloną gromnicę. Błagalny jej, przejmujący głos, wymawiający słowa litanji za konających, ponury żółty odblask świecy przekonały Anltka, że już niema żadnej nadziei.
Przez cały czas ceremonji modłów trwał w skamieniałem osłupieniu.
Na ojca już nie patrzał. Wpatrywał się w tę bliską chwilę, która dosięgnie go natychmiast po śmierci ojcowskiej. Oto idzie nie spiesznym, pewnym krokiem, rośnie w oczach, potężnieje, jeszcze parę sekund i nielitościwem brzemieniem osunie się nań, jak skała. Już z tym ciężarem dalej przez życie wędrować będzie, jeno jakże z nim z miejsca ruszyć?.. Z tym nieskończonym wiecznym żalem, z tą krzywdą, wpatrzoną w niego smutnemi oczyma... Wszędzie, na każdej drodze, stanie przed nim widmo ojca z temi krzywdy i łez pełnemi oczami. Patrzeć będzie, nic tylko patrzeć. A pod takiem spojrzeniem wije się dusza.
Wczorajsze sprawy i całe życie dawne, pełne czynu, grzmiące walką, wydawało mu się snem, który minął. Oto się zbudził. Dzień nowy idzie pusty, ściele się bezmierną, nagą niziną, gdzie na niczem oko, na niczem myśl spocząć nie może. Ani racji, ani celu. Ech, podziać się gdzie z tego świata, gdzieś się schować przed tym dniem nowym, przeklętym...
Po pokoju rozchodził się ciężki, cmentarny czad zgaszonej świecy.
— A więc to już... A więc...
Z rozpaczliwym wyrzutem podniósł oczy na trupa ojcowskiego. Ale ojciec żył jeszcze. Tak, jak przedtem dyszał ciężko, podnosząc pierś, tylko oddech stał się równiejszy, spokojniejszy.
Dzień się właśnie uczynił na dworze i niebieskawy odblask przesiewał się przez zasłony okien, wdzierał się we wszystkie kąty pokoju, otaczał i dusił ze wszystkich stron żółte światło lampy.
Ciotka siedziała w fotelu u okna, spoczywając i dopiero przy ostrem świetle zimowego poranku ujrzał Antek, jak strasznie wyniszczyły i złamały ją niewywczasy i zmartwienia.
— Spełniała moje obowiązki...
Znowu wyrzut. Znowu zdziwienie. Przez tyle lat ani razu nie pomyślał o niej. Nie pomyślał o niej ani teraz — kto wie, może się jeszcze z nią nawet nie przywitał? A przecie, jeżeli tu na łożu śmierci leży jego ojciec, to któż mu matką był od pierwszej chwili, kiedy myśleć zaczął?
Żal nowy otworzył mu nieodmykaną od szeregu lat skrytkę serca i coś postanawiał, coś przysięgał...
Miękkiemi, serdecznemi słowy, którym sam dziwił się, słysząc je, namawiać zaczął ciotkę, by wypoczęła, by choć na chwilę przymknęła powieki. Obezwładnioną tą niespodziewaną pieszczotą, wyprowadził do drugiego pokoju, ułożył na kanapie, przykrył i otulił.
I znowu zasiadł u śmiertelnego łoża. Zasiadł, by czuwać, by chwytać możebny moment ocknienia, wyczekiwać na owo ostatnie spojrzenie zgody, przebaczenia. Ale już o tem nie myślał. Niedoświadczane nigdy cierpienie, żywe i szarpiące — za serce otworzyło mu jakby okno na świat inny. Nieznane tchnienie wdzierało się do dusznego, dawnego zamknięcia się w sprawach i rzeczach i wypierało stamtąd cnoty dawne, wyganiało precz zrozumiałą pewność siebie, poruszyło wszystkie niezbite pewniki. Patrzał zdumioną duszą w nowy świat, który szeroko odsłonił się przed nim.
Coś dawno przeżytego, zapomnianego dusiło się.. gdzieś pod stosem uzbieranych z całego życia zdarzeń, myśli. Poruszy się i ucichnie, a wysilona pamięć napróżno goni to wśród odmętu, szuka i poznać nie może.
To jakieś nieliczne, niezmiernie rzadkie chwile życia odbiły się w duszy i w nieświadomości, w niepamięci, jak za mgłą, spoczywały gdzieś na dnie. To, co przyszło teraz, było jakby dalszem ogniwem owych-zagubionych momentów: teraz spajały się one wszystkie w duszy w jeden łańcuch.
Były tam niejasne, jakby senne obrazy z lat dziecięcych, śmiech i łzy, uniesienia radosne i dziecinne rozpacze, rozlewne ukochanie wszystkiego, na co tylko patrzały oczy dziecięce. Były żałobne, łkające godziny zmierzchu, kiedy ojciec opowiadał o powstaniu, o katordze... Było rzewne i śmieszne, nawpół zatarte wspomnienie pierwszej uczniowskiej miłości...
I pierwsze, płomienne wzloty ku tym oślepiającym nowym prawdom, które jak objawieniem spadły nań onego czasu: nieprzeparta, ślepa wiara, gorączka natychmiastowego czynu i żądza ofiary, męczeństwa...
Zdjęła go bolesna tęsknota: Nie wróci czar... Z nudą i wstrętem odwracała się od myśl od życia, w którem ugrzązł już bez wyjścia, w którem rozprószył i zagubił wszystkie siły, wszystkie dary młodości...
Powszedniość i nuda codziennego kieratu pracy społecznej odsłoniła się przed nim znagła, aż wzdrygnął się od wstrętu. Z pośrodka bezmiernej pustyni wyłoniło się oblicze tępe i pewne siebie — bezczelne oczy patrzały nań groźnie, nakazująco, za moment głos gruby, chamski, huknie nań: —
Dosyć tego! Do szeregu!
Za moment świśnie nad jego plecami harap ekonomski.
Wściekłe uczucie buntu targnęło nim, olśniła go niespodziana myśl, że oto znalazł sprawcę tego, co się stało. Przelotne uczucie ulgi, że oto nie on jeden stoi przed trybunałem tego łoża śmierci — a za chwilę już uczucie wstydu, poniżenia i jeszcze nieznośniejszy wstręt do samego siebie. Nieudźwigniony ciężar winy tłoczył go i spychał kędyś w przepaść. Krok za krokiem osuwał się niżej i niżej ku niewiadomej czeluści.
Jeszcze chwilka i pogrąży się bezpowrotnie.
Z rozpaczą spojrzał ku ojcu, jakby wzywając go na ratunek i wraz serce zamarło w nim — ojciec patrzył jasnem, zupełnie przytomnem okiem. Antek czuł na sobie jego głębokie, przejmujące nawskroś spojrzenie.
Ustał w biegu swoim czas, ucichły wszelkie odgłosy życia i znikło wszystko, co jest w przestrzeni. Ojciec i syn przywarli do siebie oczami. Wargi ich drgały, pracowały, wysilały się na słowo niewiadome.
Napróżno Antek całą mocą woli pragnął wypowiedzieć słowo, które odsłoniłoby przed ojcem jego duszę, jego cały żal i całą mękę — i te lata spędzone w obojętności i każdy dzień tych długich lat i to, co zapełniało te dni, co żyło w duszy jego i w duszach jemu podobnych i w tym świecie nowym, powstającym... Wypowiedzieć, ach, wypowiedzieć...
Ale w języku ludzkim niema takiego słowa, więc milczał Antek, oczami tylko błagał:
— Ojcze, zrozum, ojcze, wybacz, ojcze, odpowiedz choć spojrzeniem...
Z mgły i mroków, z niepojętych dalekich dróg, wróciła dusza konającego. Z wpółprzeczuciem nowych światów, pożegnawszy już i porzuciwszy wszystko, co zostaje, — powróciła jednak dusza ojcowska.
Długo wysilały się zmęczone oczy, długo wpatrywały się w przestrzeń, aż dojrzały go, aż poznały. Długo, mozolnie dźwigała się myśl i opadała bezsilnie we mgły snu ostatniego. Aż przyszła chwila, gdy w niewymownej jasności stanęło przed nim wszystko, całe życie i każdy jego dzień, cały świat nieogarniony myśli i uczuć, i to, co było wczoraj, i to, co w niebycie zapomnienia spoczywało kędyś... A wszystko stało się zrozumiałe i jasne i życie i śmierć i losy ludzkości i zagrobowy świat i przeszłość i przyszłość. Na moment, na tę ostatnią sekundę, zanim nie zgaśnie wszystko...
I oto syn...
Oczy widzą rysy ukochane, umiłowane ponad wszystko. Dusza wszczepia się w duszę, odsłoniętą nawskroś i do głębi prześwietloną przez niewiadomą jasność, jaka tylko w tej ostatniej godzinie... O czemuż usta nie mogą mówić. Czemuż głowa przymurowana do posłania, czemu ręce skute, nieruchome — obce...
Żeby choć znak uczynić — żeby choć słowo, jedno słowo... Niechby wiedział, niechajby wiedział...
Nadludzkie usiłowanie zlało mu czoło potem, krwią powlokło policzki.
O jednej jedynej chwili marzył, o krótkiem jednem słowie, w tem ostatniem mocowaniu ze śmiercią. Wszystkie siły ducha, wszystkie pragnienia i wszystkie modlitwy na tę jedną chwilę zebrał i skupił konający.
Czuł, jak duszą go brutalne, bezwzględne dłonie, z któremi niema walki. Czuł ciosy głazów niezmiernych, trzaskające w jego głowę, miażdżące go. Nie poddawał się — jeszcze chwila i nagle dźwignął się z pod opasających go zimnych żelaznych obojczy — na mgnienie oka — tuż, przed nieodwołalnem cięciem śmiertelnej kosy. I wyszeptały usta zsiniałe:
— Synu — przebacz!...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Gałecki.