<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Na zgliszczach
Pochodzenie Z mazurskiej ziemi
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1884
Druk R. Zamarski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Zbliża się czytelniku, chwila, w której opuścimy już Zarzecze i jego mieszkańców; lecz aby wykończyć ten obrazek, aby go módz ostatecznie zamknąć w ramki niewykwintne, proste i skromne, jak ciche życie wioskowe, należy jeszcze kilka szczegółów uzupełnić.
Przedewszystkiem zmieniło się tło samo. Na początku zabarwiał je blask słońca, co krwawiąc się na zachodzie, zapowiadało dzień wietrzny, chłodny, gotów rzucać deszczem i piaskiem w zmęczone i niewyspane oczy pracowników, złamanych na duchu i smutnych; — dziś zaś światło równiejsze jest, bardziej spokojne, a i samo tło obrazka, chociaż w szarych barwach się trzyma, nie ma jednak na sobie plam czarnych zupełnie. W spokojnem, złotawem świetle zachodzącego słońca, bieleje wioska z długim rzędem domów nizkich o strzechach słomianych. Za wioską widać folwarczek porządny, ładnie zbudowany, czyściutki. Łąka pstrzy się milionami kwiatów, rzeka srebrem się przelewa, na pracowicie uprawnych łanach gęste, zwarte ściany zboża falują, kołysane łagodnem tchnieniem wiatru. Z oddalenia widać wieżyczkę kościelną, na której złocony krzyż jaśnieje, z wieżyczki dochodzi odgłos wieczornego dzwonu.
Zresztą cicho, spokojnie — a nie jest to już martwa, głucha cisza, co na cmentarzach mieszka, ale raczej cisza towarzysząca pracy i skupieniu ducha. Taki spokój bywa w głębiach lasów, o ile go łoskot burz nie przerywa. Drzewa milczą i rosną powoli, a każdy rok dorzuca im nowe słoje, rozwija konary i korzenie bardziej w głąb ziemi zapuszcza.
Z osób w tym obrazku naszkicowanych, zabrakło nam jednej — zacnego, starego żmujdzina. Nie zapomniano jednak o nim. Na ubogim cmentarzu w Dziundziszkach, na grobie Dyrdejki, postawiono piękny krzyż żelazny i zasadzono kilka wierzb płaczących. Nie mógł mieć stosowniejszego pomnika.
Żelazo było najwłaściwszym symbolem tego charakteru dzielnego i serca.
Na krzyżu znajdował się napis skromny — a młodziutkie wierzby szumiały gałązkami nad grobem.
Lecz opuśćmy cmentarze i umarłych — ci niech odpoczywają w spokoju, którego może nigdy nie zaznali podczas doczesnej pielgrzymki — a pójdźmy natomiast między żywych, pójdźmy tam, gdzie młodość do nadziei, a starość do wspomnień się uśmiecha.
W dworku zarzeckim gwarno jest dzisiaj i ludno. Szczery, wesoły śmiech, którym tylko młodość niezwarzona przedwcześnie, rozśmiać się umie, rozlega się tu, pod dachem nizkim.
Dzieci państwa Karolów zjechały się razem. Wszystkie są w domu — a jakże niepodobne do tych, któreśmy na początku niniejszego opowiadania poznali.
Helenkę już znamy jako piękną, dorosłą pannę, Władzia wesoła i figlarna jak zawsze, również powróciła do domu i długą sukienkę już przywdziała.
Janek między siostrami rej wodził. Agronom to już był przecież, wyższą szkołę rolniczą ukończył i tylko na czas krótki przyjechał do domu, gdyż miał zamiar w Poznańskie, do pewnego wzorowego majątku na praktykę pojechać. Czas obecny to wakacye dla niego, wypoczynek krótki. Znaczną jednak część chwil wolnych poświęca ojcu. Po folwarku z nim chodzi, w pole jeździ, o zawodzie swym przyszłym rozmawia. Wieczorem za to jest dla matki i pięknych siostrzyczek, które kocha tak bardzo. Tak im wszystkim spokojnie, tak dobrze w tem zaciszu domowem, w tej wiosce cichej, miłej, co się w cieniu lip starych i ogrodów kryje...
Ojciec i matka z pewną dumą spoglądają na tę młodzież hożą, cieszą się, widząc dzieci zgromadzone razem, a chwile tej uciechy policzone już są, bo Janek niebawem za chlebem w świat pójdzie, a panienki, tylko patrzeć, jak dom opuszczą.
Helenka nawet już teraz zamyśla się często i roztargnioną bywa, gdyż do Zarzecza przyjeżdża młody człowiek z sąsiedztwa i jest bardzo dobrze przez państwa Karolów widziany. Oświadczy się niezawodnie i nie dostanie odmowy, nie dostanie z pewnością; Helenka musi o tem coś wiedzieć, gdyż się rumieni i gniewa na Władzię, która figlarna jak zawsze, z jej zamyślenia, z jej smutków przelotnych się śmieje..
I Władzia również długo nie posiedzi w domu. Ładna i dobra dziewczyna podobać się musi, a gdy się w towarzystwie znajdzie, to niejedne oczy gonią za nią uparcie.
Rodzicom, gdy już samotni zostaną, gdy czas coraz szczodrzej głowy im posrebrzy, pozostanie tylko prócz pracy, do której przywykli, wspomnienie i kominek — no, i czasem dziecinny szczebiot wnuków, ta może najmilsza nagroda, jaką człowiek po spełnieniu obowiązków względem dzieci otrzymuje.
Państwu Karolom w osamotnieniu towarzyszyć będzie stary Marcin, ten chłop srebrnowłosy, taki podeszły w lata, a jednak rzeźki jeszcze i zdrów. Tyle się przecież sochy w swoim życiu nadźwigał, tyle ciężką siekierą i cepami namachał, tyle niewygód użył, a jednak trzyma się jeszcze dzielnie i wielu młodszych od siebie pochował.
Pogrzebał też i babinę swoją, z którą co najmniej pół wieku zgodnie przeżył, bo chociaż, gdy się przy czem uparła, »przeperśwadował« jej co po swojemu, niemniej jednak to na harmonię ich pożycia nie wpływało i uważanem było jako rzecz zwyczajna, jako wrażenie, które od czasu do czasu urozmaicało jednostajność życia.
Po stracie swej kobieciny, Marcin jeszcze bardziej przywiązał się do dworku i do państwa Karolów, nawet nie codzień na wieś zaglądał. Miał wprawdzie syna i córkę i kilkoro wnucząt jasnowłosych, pyzatych, ale i zięć i synowa niebardzo mu się »udali« — wiec też dość zdaleka się trzymał. Wnuczkom, ile razy do miasta jeździł, zawsze obwarzanków przywoził, ale im czasu wiele nie poświęcał. Czasem tylko, w niedzielę wieczorem, na wzgórek pod krzyż przychodził, i zwabiwszy dzieciaki do siebie, pacierza je uczył — i na tem kończył się jego z najbliższą rodziną stosunek.
W folwarku za to był jak u siebie, cieszył się każdem powodzeniem, martwił suszą, lub deszczem nie w porę, a gdy co do pana Karola o gospodarstwie mówił, to pola, inwentarz, zboże nieinaczej jak »nasze« nazywał.
Dzieci bardzo też kochał. Kiedyś przypomniał Władzi »moranse« dawne i śmiał się dziadowina z panienki.
— Dyć ja wdowiec tera jezdem — mówił — ksiądz da ślub przez ambarasu i chwestyi; kiej mie panna Władziunia popierwej chciała, to jo mogę tera we cwartek pzyjść w zaloty, a w sobotę zara na zapowiedzie zaniosę. Słówko się zekło, panienko, a tera, chcący nie chcący, trza za pannę młodą być...
Władzia się śmiała.
— Mój Marcinie — mówiła — wprawdzie zrobiłam wam zawód, ale wynagrodzę to — zamiast mojej ręki, dostaniecie za to kolońskiej wody do tabaki — zgoda?
— A juści, lepsy rydz niźli nic, a od złego dłuznika to trza brać i łyka, jak to ludzie powiadają — zaś pachniąca tabaka to pono juz dla starego najlepse wesiele.
I delektował się stary ową tabaką pachniąca, a gdy Władzia odeszła, mówił do pana Karola:
— Mój Boze miłosierny, jak to porosło prędko, na pociechę wielmoznych państwa...
— Tak, tak Marcinie, czas idzie.
— Przez urazy, co wielmozny pon casu widzioł? kzynkę jeno; ale ja jesce nieboscyka pamiętom i wielmoznego pana jak maluśkim dzieciokiem jesce był — i te dziatecki pańskie, z nieboscykiem rządcą, niech se ta odpocywa z Bogiem, tośmy na ręcach nosili... Tyla ludzi się pzewinęło, jedne pomerli, drugie posiwieli, jense porośli, a cłek oto zyje i zyje, jak to stare gruscysko na miedzy, co ją co roku chłop sochą zawadzi, a ona se zawdy jak stojała tak stoi...
— Jak stara grusza na miedzy? ha, poczęści to i prawda, mój Marcinie.
— Bo i juści ze nie co jeno sprawiedliwa prawda, wielmozny panie.
— A wiesz-że ty, na co Pan Bóg ludziom niektórym, dobrym zwłaszcza, takie długie życie daje?
— A chtoby ta wolę Boską mógł pzeniknąć, chto ją zgadnie?
— Domyślać się można. Widzisz bo, mój bracie, tam daleko cmentarz... krzyże na nim stoją i trawa na mogiłach porasta — a tu ot, wioska i życie, w każdej prawie chałupie kolebka.
— A juści je, mało nie w kuzdej izbie, a w drugiej to i ze dwie się zdybie.
— Więc pomiędzy kolebką a cmentarzem starość jest, która te dwie tak sprzeczne rzeczy łączy i jak nić wiąże je ze sobą.
— Jak mić? — zapytał chłop zdziwiony — a bez co taka mić je? nie mogę se jakoś pomiarkować tego dokumentnie.
— Posłuchaj, wytłómaczę ci, kiedyśmy się rozgadali o tem. Powiedz-żeż, kto młodego nauczy?
— Dyć stary...
— Kto mu powie, co się tu działo dawniej, jak ludzie żyli, pracowali, cierpieli?
— Juści ze stary, on jeno moze se takie dawne historyje spamiętać.
— Widzisz wiec, starość powinna być nauczycielką młodości, powinna czas dzisiejszy z dawnym łączyć — i dla tego to jest ona niby nić, łącząca to co już było z tem co jest obecnie... teraz zrozumiałeś, Marcinie?
— Dyć tak to je, wielmozny panie, sprawiedliwie, zawdy my stare musimy młodych ucyć, bo przez tego toby się tak to wsyćko rozwydrzyło, zeby na to mówiący — kijem do kościoła i do roboty nie nagnał.
Długo na ten temat gwarzył pan Karol z Marcinem, bo też stary ten chłop, będący niejako patryarchą swej wioski, nietylko nicią tradycyi łączył z przeszłością teraźniejszość, ale był także nicią, która wszystkie chaty z dworem łączyła, wpływem swym dopomógł niemało do ułożenia stosunków sąsiedzkich, w sposób dla obu stron bardzo pożądany. A jednak nie było to tak łatwem jak się zdaje. Nurtowały między ludźmi różne prądy, jak to się powszechnie po naszych wioskach działo, a i dzieje jeszcze; lecz odwracał je zawsze skutecznie wpływ Marcina, którego słuchano i szanowano we wsi.
Pan Karol, jakkolwiek obecny stan majątkowy pozwalał mu na większe wydatki, jednak ani rządcy, ani ekonoma nie trzymał, sam te obowiązki spełniał, tylko Marcin w dozorze go wyręczał, a pani Karolowa, lub Helenka, rachunki prowadziły, gdyż brak prawej ręki nie pozwalał kalece piśmiennym oddawać się zajęciom.
Oboje państwo prawie ciągle w domu przebywali, w sąsiedztwo nie jeździli często, bo i kółko sąsiadów dawnych, z którymi łączyły ich stosunki zażyłości, pokrewieństwa lub powinowactwa, przerzedziło się znacznie. Jedni na bruk miejski poszli biedę klepać i szamotać się z losem przeciwnym, aby zdobyć kawałek powszedniego chleba; inni, zamożniejsi, nie chcieli prowadzić gospodarstwa w warunkach zmienionych a cięższych, więc pozamieniali ziemię na kapitały, lub na domy w miastach i — wegetują bezczynnie.
Liczba dawnych dworów i dworków zmniejszyła się, zmalała; z niejednego folwarku nie pozostało i śladu, a na miejscach, gdzie niegdyś bory gęste czerniły się zdaleka, dziś po gołem polu wiatr hula, lub też rozbija się o domki kolonistów niemców. W jednym dworze żyd siedzi, pachciarz dawny lub propinator, nie dbając o grunta i o gospodarstwo, resztki lasu niszczy i pustoszy; indziej zbogacony przedsiębiorca lub rzemieślnik, co sielanki i życia wiejskiego zapragnął, topi zapracowane pieniądze, klnąc ziemię, z którą się zupełnie obchodzić nie umie; a są jeszcze i spekulanci, co na handel majątki kupują, rok posiedzą, obniszczą i znów w inne ręce puszczają, byle grosz jakiś zarobić.
Takich folwarków jak Zarzecze, co przetrwały klęski i podźwignęły się z ruin o własnej sile, niewiele — ale też co prawda — i niewielu było takich ludzi jak Dyrdejko nieboszczyk, pracowitych, konsekwentnych, wytrwałych. To też owa garstka tych ocalonych weteranów niedoli trzyma się z sobą krzepko, złączona wspólnością tradycyi, celów i przekonań — i żyje w swem kółeczku patryarchalnie, podawnemu, krzepi się nawzajem i wzmaga.
W tej właśnie sferze żyli i państwo Karolowie, z niej pochodzi ów gość w Zarzeczu częsty, na którego Helenka dobrem oczkiem spogląda, w tej sferze i Władzia na swojego trafi — i Janek kiedyś towarzyszkę znajdzie.
Węzły przyjaźni i harmonii zacisną się mocniej, szereg bardziej zwartym, bardziej ściśniętym się stanie — i ugruntuje się braterstwo z krwi, z przekonań i z ducha, braterstwo pracy i zacności.

. . . . . . . . .

Słońce zaszło pogodnie, na niebie gwiazdy już jaśnieją, cichy wietrzyk szeleści listkami. Noc nastaje cicha, pachnąca. Gdzieniegdzie jeszcze we wsi światełko miga w chatach, a we dworku we wszystkich oknach jasno.
Przed gankiem bryczka stoi w trzy dzielne konie zaprzężona, gotowa do drogi.
Konie z niecierpliwością wędzidła gryzą i kopytami w ziemię uderzają, wąsaty stangret coś koło siedzenia poprawia, a służąca coraz to jakiś nowy pakuneczek do bryczki przynosi.
We dworku gwarno jakoś. Rozmowa ożywiona jest, wesoła prawie; panienki śmieją się i żartują, Janek dotrzymuje im placu, tylko matka jedna ogólnej wesołości nie dzieli i zamyśla się smętnie...
Biedne te matki! — tak często zamyślać się muszą...
Zamyśliła się smętnie — i niedziw, syn odjeżdżał na długo, na kilka lat może.
Tak rzadko mogła swego jedynaka widywać; od czasu gdy mundurek szkolny przywdział, już gościem tylko bywał w domu, gościem jest i dziś i zawsze takim tylko dla niej będzie. Kiedyś rodzinę sobie znajdzie i jej już serce całkowicie odda, a matce tylko wspomnienia zostaną.
A jednak wychowała go, wypieściła, wykołysała na rękach swych własnych...
Taka to już dola matek na świecie!
Niedziw więc, że obecnie tak smutnie pani Karolowa spogląda, że oczy jej łzami zachodzą — całuje głowę syna i jeszcze go żegna i jeszcze raz i błogosławi na drogę.
Ojciec spokojniejszym się zdaje; jako mężczyzna, nie objawia uczuć swych łzami, lecz i jemu smutno. Ściska silnie dłoń syna i rady mu daje ojcowskie, przypomina o obowiązkach, o pracy.
Zbyteczne przypomnienie co prawda, bo chłopak dobry z gruntu, a matka i Dyrdejko stary dobre w niego zasady wpoili. Będzie człowiek z Janka, bo do pracy wciągnięty, w twardej szkole chowany — rozkoszy za młodu nie użył.
Dyrdejko zawsze mu życie w barwach szarych malował, zamiłowanie do pracy w niego wpajał, a w każdym niemal liście chłopca zachęcał, by o własnych siłach szedł, a na pomoc z domu się nie oglądał. Janek słuchał tej rady — i im wyżej w naukach postępował, tem mniej kosztował rodziców, a od lat kilku sam się już z własnej pracy a ciężkiej, bo z lekcyj, utrzymywał.
Wychowany w takiej szkole i teraz idzie między ludzi pracą kawałek chleba zdobywać.
W tej chwili właśnie już się z rodzicami żegna, a i siostrzyczki, co się tak śmiały wesoło, teraz, gdy już godzina odjazdu nadchodzi, rzucają mu się na szyję, z płaczem prawie.
Cała rodzina na ganek wyszła. Janek raz jeszcze skłonił się wszystkim, na bryczkę wskoczył, konie ruszyły, a ojciec, matka i siostry stali przed domem, dopóki bryczka nie zniknęła w zakręcie lipowej alei.
Noc była piękna, letnia, przezroczysta niemal. W łagodnym jej półcieniu i półświetle od gwiazd i księżyca, można było dostrzedz i wieżyczkę kościelną i rzekę szemrzącą tajemniczo, rzekę, której wody to ciemniejsze przybierały barwy, to mieniły się blaskami pożyczonemi z góry, od świateł wiecznie jednemi szlakami dążących. Ze wzgórza okolicę całą widać było: — i topole wysokie przy ludzkich siedzibach, jak obeliski smukłe, i obracające się leniwie skrzydła wiatraków — a cały ten obraz, tak powszedni, a jednak tak szczególnie piękny, ujęty był w czarne ramy borów, otaczających wieńcem owo koło przestrzeni dla oka ludzkiego dostępne.
Janek spoglądał na te tak dobrze sobie znane widoki, nie bez tęsknoty pewnej. Oglądał się często po za siebie, czy nie dojrzy jeszcze świateł migotających w oknach dworku.
Długo one błyszczały tej nocy — nikt bo jakoś do snu nie miał ochoty.
I Marcin stary też nie spał. Pożegnawszy panicza, siadł na kamieniu i dumał...
O czem rozmyślał, któż zgadnie? Przed oczami jego przesuwała się długa, bardzo długa panorama najrozmaitszych obrazów. Tu się w tej wiosce urodził, wychował, całe życie w niej spędził, tu kiedyś stare kości na spoczynek położy — szerszego świata nie zaznał, a jednak widział tak dużo! A gdy do tego doda to, co z ust ojców i dziadów słyszał, to mu się w myśli wysuwają dzieje całe tego małego zakątka — i zarazem wszystkich takich zakątków dzieje.
W długiem pasmie tych wspomnień tyle rozmaitych barw było: — jasnych i ognistych, krwawych i czarnych jak rozpacz — i szarych jak ta biedna ziemia, po której stąpamy.
Mały zakątek, mała garstka ludzi — a wspomnień smutnych tak dużo — ileż więc ich świat cały posiada?
Zląkł się chłop widać tego pytania, które mu się uparcie do głowy cisnęło, wstał i powoli, ciężkim krokiem, powlókł się ku wsi.
Poszedł ku swojej dawnej chacie, na wzgórek, na którym stał krzyż poczerniały, z fundacyi jego rodziców. Staruszek to już był także, ale trzymał się jeszcze — umocniony, podparty.
Marcin czapkę zdjął, ukląkł na ziemi i w modlitwie zatonął.
Wiatr łagodny rozrzucał jego włosy srebrne, chwytał na swe skrzydła westchnienia i niósł je daleko... daleko.
Chłop półgłosem się modlił i można było w ciszy nocnej dosłyszeć oderwane wyrazy:
— Zmarłym wiecne odpocnienie... zywym Twoje wspomozenie, a tym, chtóre cierzpiące są i smutne — pociesenie daj Panie...
Biegły w przestrzeń słowa serdecznej modlitwy prostaczej, a wtórowały im tajemnicze szmery uśpionej ziemi... te zagadkowe szepty, które tylko sercem odczuć i zrozumieć można...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.