<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Na zgliszczach
Pochodzenie Z mazurskiej ziemi
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1884
Druk R. Zamarski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Wiosna przyszła z całem bogactwem barw, woni i jasnych promieni słonecznych. W powietrzu zawieszały się śpiewające skowronki, zwinne jaskółki zataczały kręgi nad wodą, muskając aksamitnem skrzydłem powierzchnię mieniącej się fali.
Ptactwo roiło się wśród gałęzi drzew, pszczoły pracowały na kwiatach. Ze śpiewem ptasząt mięszały się ludzkiej pieśni dźwięki — złota wierzba kąpała w rzece końce swych długich warkoczy.
Nawet brzozy na cmentarzach, te żałobnice smutne, szemrały gałązkami weselej, a na grobach barwne kwiateczki wykwitły.
Woły ciągnęły ciężkie pługi, konie pospieszały w bronach, a tu i owdzie, na poletkach małych, miedzami przedzielonych gęsto, uwijali się chłopi, rzucając w rolę grube ziarna jęczmienia.
Dworek zarzecki odnowiony, wybielony, jaśniał zdaleka, widocznie się na ciemnej drzew zieleni rysując, gałązki dzikiego wina oplatające ganek, liśćmi się pokrywać zaczęły.
W oknach białe firanki widać było i mnóstwo kwiatów pięknych, utrzymywanych starannie. Jedynie tylko w oficynce, w tym pokoiku, który przez lat tyle zajmował Dyrdejko, okiennice pozamykane były.
Nikt tam nie mieszkał...
Dobry, wierny, stary druh i przyjaciel dawno już legł w ziemi — i to w jakiej ziemi jeszcze!
Pani Karolowa, na wniosek Helenki, spełniła chociaż po śmierci, gorące pragnienie żmujdzina — i zwłoki jego w dwóch trumnach, zalutowanych szczelnie, wysłała tam daleko... do Dziundziszek, na cmentarz. Leży teraz, jak marzył, w swojej ziemi, wśród swoich, tuż przy ubogim kościołku drewnianym, którego z po za lip starych nie widać.
Tak więc spełniło się jedyne marzenie, które tyle czasu żywił w swej duszy dobrej, zacnej, szlachetnej.
W Zarzeczu wspominają o nim często — a nietylko wspominają ci, dla których opiekunem był w niedoli i ojcem prawie, ale mówią o nim częstokroć i we wsi, przypominają uczciwe jego rady — i nie masz w całem Zarzeczu chłopa, któryby wymawiając nazwisko starego »rządcy«, nie westchnął ze szczerym żalem, serdecznie, bo prawość i zacność to ma do siebie, że każde serce zniewala, bez względu, czy ono pod cienkim surdutem, czy też pod grubą siermięgą, uderza.
W tej wiosce, w ustroniu cichem położonej, nie ustawała praca, ale też i dobrobyt się wzmagał, a nietylko na folwarku znać to było, bo i włościańskie siedziby wyglądały lepiej. Bielsze ściany chałup, większe okienka były niż dawniej, a nawet i ogródki pozakładano. W środku wsi, z inicyatywy Dyrdejki jeszcze, wzniesiono spory i schludny domek szkolny, na budowę którego pani Karolowa drzewa potrzebną ilość dała. Karczma natomiast nie była tak gwarną jak dawniej, gdy jeszcze w niej nasz dobry znajomy, pan Jankiel Pacanower przemieszkiwał.
I w jego losach także zmiana zaszła. Już obecnie nie szynkuje, nie siedzi na karczmie, a jeżeli handluje okowitą, to już większemi partyami, bo Jankiel to już nie szynkarz teraz — to osoba! Ma w miasteczku swój dom własny, prześliczny, z zielonemi okiennicami, z gankiem na dwóch żółtych słupach opartym. W salonie, w którym zbankrutowanych swoich klientów przyjmuje, są już meble i wielki świecznik mosiężny.
Pan Jankiel jest »morejne« teraz, co sobota przywdziewa czapkę futrzaną i racimorowy żupan, pas jedwabny nosi, w synagodze na pierwszem miejscu zasiada... Należy do ojców miasta, kachalnym jest teraz i nawet go sam rabin odwiedza.
Powierzchowność Jankla również uległa pewnej zmianie. Zostały na niej ślady walki, walki tradycyi z postępem — i to walki żarliwej, zawziętej.
Postęp przystrzygł mu nieco brodę, obrównał ją trochę, tradycya zaś wywalczyła dla siebie jarmułkę i dwa małe, filuternie zakręcone pejsiki na skroniach. Postęp obciął mu o kilka cali kapotę, tradycya z pod kamizelki aksamitnej, jakby postępowi na złość, wychyliła białe tasiemeczki, — »cycełe«. Postęp czyścił mu buty niekiedy, tradycya aksamitną krymkę obsypywała pierzami — i tak dzięki walce tych dwóch sił potężnych, Jankiel był największym elegantem między żydami i najgorliwszym żydem między elegantami miasteczka.
Utył pan Jankiel, zmężniał, tuszy okazałej nabrał, a chociaż starym jeszcze nie był, jednak już trzech synów ożenił, dwie córki za mąż wydał, i prócz tego jeszcze się radował w domu widokiem kilku delikatnych bardzo latorośli swego rodu, tak delikatnych jeszcze i małych, że im trzeba było pierniczki dla uciechy kupować...
Co rano, gdy na wzór Ateńczyków, obywatele żydowskiej mieściny schodzili się na forum błotnistem, na rynku — i komunikowali sobie nawzajem najświeższe nowości, przychodził także i pan Jankiel.
Jako człowiek mądry, skąpy był na słowa i niewiele zwykł mówić; słuchał jednak uważnie i według tego oryentował się w położeniu, jakie ta mikroskopijna giełda wytwarzała. Wstępował także po drodze na pocztę, gdzie uprzejmy urzędnik pozwalał mu przeglądać w gazecie ceny zboża i okowity.
Wszystko to czynił pan Jankiel z powagą, właściwą obecnemu jego stanowisku.
Właśnie i teraz się na rynek wybierał. Czapką aksamitną głowę nakrył, zakrzywioną laskę wziął w rękę i już przestępował próg swego domostwa, gdy od podwórka wpadł zadyszany żydek, wrzeszcząc zdaleka:
— Reb Jankiele, Jankiele! sy du a grojse nowine!! a sołche czekawe sache!!
Pan Jankiel, jak na poważnego męża przystało, ciekawości wielkiej nie okazywał. Spojrzał tylko na chłopaka badawczo — i lakonicznie zapytał:
— Ny?
— Aj waj! — wołał żydziak — a Zarzieckie purec ist os de zagranice cygekimt!
Jankiel uśmiechnął się nieznacznie, potem do głębokiej kieszeni sięgnął, a dobywszy z niej czworaka, dał go chłopcu za pomyślną nowinę.
Winniśmy teraz objaśnić, dla czego ta wiadomość mogła być interesującą dla Jankla — i dla czego wywołała ona wielkie ożywienie w całej zabłoconej mieścinie. Obywatele-handlujący przyjęli ją z wielką radością, nie dla tego wszakże, żeby ich tak szczęście cudze miało wzruszyć gwałtownie, lecz raczej z powodu, że przyjazd pana Karola przynosił im jakiś promyk nadziei. Od lat kilkunastu folwark zarzecki stopniowo, ale stale, przestawał być dla nich polem zarobku.
Dyrdejko do tego dążył konsekwentnie, z uporem i wytrwałością żmujdzina. Odprzedawszy chłopom część gruntu, wyzwolił folwark od wierzytelności uciążliwych i niebezpiecznych i uniknął konieczności zaciągania nowych długów, a później z pachciarzem kontraktu odnawiać już nie chciał; młyn wydzierżawił młynarzowi fachowemu, poznańczykowi jakiemuś, a na karczmie osadził mieszczanina rzeźnika.
Ostatni opuścił Zarzecze pan Jankiel Pacanower, któremu, jak widzieliśmy, nowy zawód, polegający na prowadzeniu interesów z zachwianymi finansowo właścicielami i dzierżawcami folwarków, przynosił piękne zyski.
W folwarku i we wsi było cicho, spokojnie, pijaństwo zmniejszyło się o wiele, chłopi do zamożności przychodzili potrosze.
Taki obrót rzeczy nie zachwycał wcale mieszkańców miasteczka, którzy też czynili wszystko co mogli, aby na utracone stanowiska powrócić. Przy Dyrdejce wszakże było to niepodobieństwem; dziad bowiem twardy był jak kamień, a nawet na wyższe ceny dzierżawne skusić się nie dał. Po śmierci żmujdzina rokowania rozpoczęły się na nowo; przyjeżdżał do Zarzecza pan Jankiel, tłómaczył ile taki system strat przyczynia, o ile większemi mogłyby być dochody stałe, gdyby korzystne oferty nowych konkurentów przyjęto — mówił nawet, że brzydko jest zrywać z trądycyą — i z pewną, nawet subtelną dyalektyką dowodził, że Pan Bóg już tak świat urządził, żeby szlachcic bez żyda istnieć nie mógł.
Pani Karolowa bardzo grzecznie Jankla przyjmowała, prosiła siedzieć, częstowała herbatą, pytała o nowości — ale co do interesu oświadczyła stanowczo, że musi się trzymać systemu rządcy — i że, aż do przyjazdu męża najmniejszej zmiany nie zrobi.
Delikatny rozum Jankla i dowodzenia jego pełne godności nie odniosły żadnego skutku — i z tego to powodu przyjazd pana Karola był dla miasteczka interesującą nowiną; z tej przyczyny żydziak, który Janklowi ją przyniósł, dostał tak wspaniałe, jak na te ciężkie czasy, honoraryum.
Janklowi wieść niespodziana program całego dnia zmieniła. Zamiast iść, jak zwykle, na rynek, powrócił do domu i do drogi wybierać się zaczął. Jednocześnie też zalecił swemu stangretowi, aby przygotował bryczkę, co nie należało do łatwych zadań, gdyż, przed każdym wyjazdem, kowal i rymarz musieli coś w tym pięknym ekwipażu reperować.
Dawniej, gdy Jankiel jeszcze w Zarzeczu mieszkał, jeździł zazwyczaj biedką, którą ciągnął znany nam już bucefał, ślepy kasztanek, ów waryat, co raz o mało swego chlebodawcy życia nie pozbawił.
Dziś zmieniły się czasy; kasztanka waryata dawno już psy zjadły na błoniu, a biedka ani zdrowiu, ani sytuacyi społecznej Jankla nie odpowiadała. Dziś podróż na tak niewygodnem siedzeniu sprawiałaby panu Janklowi dotkliwe ściskania w sercu, a przecież mąż ten nawet w roku zeszłym do Karlsbadu jeździł, wody pił, a ile go to kosztowało!? Jankiel nie bez pewnej dumy wspominał o tym wydatku, a do rozmowy wzmianki o szczegółach owej kuracyjnej wycieczki wtrącać lubił.
Gdy stangret, a zarazem pisarz od różnych interesów, Michel, zajął się kompletowaniem licznych śrubek i rzemieni, których przy ekwipażu brakowało, pan Jankiel zasiadł do śniadania i rozmyślał, w jaki sposób powracającego po tak długiej nieobecności powitać.
Układał on sobie w myśli mówkę krótką, ale serdeczną, która wyraziłaby nietylko indywidualną radość Jankla, ale uciechę całego miasteczka z powrotu tak godnej i szlachetnej osoby, a zarazem nadzieję, że przy dobrem zdrowiu i bardzo długiem życiu, wzajemne stosunki ułożą się harmonijnie i zgodnie, a system dawnego rządcy ulegnie tyle pożądanej dla obu stron reformie. Tak jak dziś jest, to do niczego niepodobne, tak się nigdy nie praktykowało i zapewne na przyszłość praktykować nie będzie.
Bo i do czego to prowadzi? Nawet zboża nie umieli sprzedawać za dawnego systemu. Niewiadomo było, jaki żyd kupił? kiedy kupił? czy kupił? tylko nagle, ni z tego ni z owego, włożyli worki na wozy, odesłali na kolej — i po wszystkiem! Co to porządnie jest? Czy to kiedy panowie, godne osoby, w ten sposób interesa prowadzą? Wolno było tamtemu, jako rządcy, podczas nieobecności właściciela, głupstwa robić, bo go nikt nie kontrolował, nikt mu w tej czynności nie przeszkadzał; ale gdy sam dziedzic rządy objął, to mu się kompromitować nie wypada, to musi już robić tak, jak inni bardzo godni i porządni panowie...
Długo tak rozmyślał Jankiel, brodę gładził i plan bardzo przekonywającej mówki układał; potem wstał, przybrał się w szaty odświętne, nową czapkę włożył i przechadzać się zaczął po stancyi, snując różne plany i kombinacye — a były one widocznie liczne i różnorodne, bo na fizyonomii Jankla różne też malowały się wrażenia. To uśmiechał się ironicznie i szyderczo, to zamyślał poważnie, to znów z gestem niecierpliwości skrobał się po głowie.
Wreszcie na nierównym bruku turkot się jakiś zrobił; po charakterystycznem klekotaniu i brzęku różnorodnego żelastwa, pan Pacanower poznał swój własny ekwipaż.
Ekwipaż pana Jankla istotnie przed gankiem stanął.
Była to najtyczanka na resorach, bardzo starożytnego fasonu, ongi podobnoś żółta, lecz dziś już nieokreślonej barwy. Z poobdzieranych jej boków niedyskretnie wyglądała słoma, a złamany stopień do wsiadania był przywiązany postronkiem.
Archeologiczny ów okaz nabył pan Pacanower na licytacyi po jakimś eksmitowanym dzierżawcy; ztamtąd też pochodziły i stare szory angielskie, w którą ustrojoną była para koni, dobrze w całym miasteczku a nawet i okolicy, znana. Jeden z nich był ogromnego wzrostu, ranżer kawaleryjski, który, pomimo lat podeszłych, fantazyi nie tracił i zawsze łeb nosił wysoko, druga zaś mała szkapina z zapadłemi bokami i głową spuszczoną ku ziemi.
Pan Jankiel w odświętne szaty ubrany, fajkę porcelanową na giętym cybuchu zapalił i na bryczce z powagą zasiadł. Michel biczem kilkakrotnie szkapy uderzył i ekwipaż z brzękiem i klekotaniem potoczył się po nierównym bruku miasteczka.
Nie będziemy towarzyszyli szanownemu finansiście w tej podróży, tembardziej, że zanim do Zarzecza dojedzie, jeszcze po drodze kilka interesów załatwić musi — a natomiast wyprzedzimy go i zajrzymy do znajomego dworku, w którym łzy i westchnienia ustąpiły radości, w którym teraz tak gwarno i wesoło.
Zdaje się, że wszystkie czarne chwile już pogrzebane zostały, a natomiast zajaśniała jutrzenka nowego i lepszego życia.
Co prawda, próżnem byłoby usiłowaniem kusić się o dokładny opis sceny powrotu i powitania po nieobecności tak długiej. W pierwszej chwili milczały usta, mówiły tylko łzy i uściśnienia serdeczne. Ale takie łzy schną szybko i po nich zazwyczaj następuje grad pytań krótkich, urywanych, tych pytań, któreby dziejów lat całych od razu dobadać się chciały — odpowiedzi, pragnących te dzieje w kilku wyrazach zawrzeć.
Pan Karol uszczęśliwiony, spoglądał to na żonę, w której pięknych oczach dawniejsze odnajdywał blaski, to na córkę znowu, co z małego dziecka, niewiadomo kiedy, na tak dorodną pannę wyrosła...
Marcin stary też przybiegł i głośnym płaczem panicza powitał, ludzie z folwarku się zeszli, chłopi z bliższych chat przybyli, tak że chwilowo robota nawet ustała, bo każdy się do dworu cisnął, aby tak dawno oczekiwanego powitać.
Pan Karol, pod względem powierzchowności nie zmienił się bardzo.
Zmężniał tylko nieco, spoważniał, czoło stało się wyższem, a blond włosy jakby jaśniejszej barwy nabrały.
Duże, siwe oczy, spoglądały otwarcie i szczerze, jak dawniej, a gdy się ku żonie lub córce zwracały, to w tem spojrzeniu malowały się radość i szczęście.
Była to chwila poobiednia. Helenka do swego pokoiku pobiegła i do pisania się wzięła, ażeby jak najprędzej z bratem i siostrą podzielić się radosną wiadomością, pan Karol zaś, jedyną swoją rękę żonie podał i do ogrodu z nią wyszedł.
Ileż wspomnień łączyło się z tym ogrodem! Cienisty, chłodny szpaler lipowy, słyszał niegdyś ciche szepty miłosne dwojga młodych, szczęśliwych, kochających się istot... tu także rozlegał się dźwięczny śmiech dziatek, a później to wszystko ucichło, ucichło na długo, i tylko westchnieniom osamotnionej, wtórował szmer liści, przez wiatr trącanych...
Dziś, po latach smutnych, a więc długich podwójnie, lipy znowu mają usłyszeć szept cichy, niedomówione wyrazy, które pocałunek w połowie przerywa... Usiedli na ławce, on białą rękę jej pieści, ona głowę na jego ramieniu wsparła i upojona radością, szczęśliwa, wsłuchuje się w dźwięk jego wyrazów, w których brzmi miłość i wdzięczność. Czyż nie należy jej się to słusznie za wytrwałość, za pracę, za staranne wychowanie dzieci? Więc też dziękuje jej słowem, spojrzeniem, uściśnieniem dłoni, dziękuje i nie widzi, że słońce ku zachodowi się schyla, że wielka jego tarcza już się obsunęła tak nizko, że z ciekawością w szpaler zagląda i po pod sklepienie zielone lip rzuca ogromny snop promieni czerwonawo-złotych.
W szczęściu tak szybko upływają chwile, jakby je czas skrzydłami obdarzył.
Jeszcze jeden uścisk i jeszcze jeden i jeszcze... po ostatnim następuje ostatni, a potem cały szereg pierwszych znowu.
Ręka szuka ukochanej dłoni do uścisku, pierś szybciej faluje, a w źrenicach drga promień miłości.
Spóźnione to może... lecz i na jesieni bywają dni słoneczne — i październik nawet uśmiecha się czasem do ziemi...
W takich chwilach fijołki kwitną powtórnie i bledniejąca trawka zieleńszej barwy nabiera...
Mrok już zapadał, w ogrodzie odzywały się słowiki, młodziutki księżyc, jak sierp wygięty, zdawał się płynąć po obłokach i gonić za chmurkami białemi.
Państwo Karolowie powracali do dworku przez ów szpaler lipowy, cichy, tajemniczy, na wpół ciemny już teraz.
Na spotkanie ich wybiegła Helenka. Już napisała listy do rodzeństwa, już uprosiła Marcina, aby je natychmiast na pocztę odesłał, a teraz spieszy do rodziców. Spotyka ich razem, rzuca się ojcu na szyję, szczebiocze do niego, to znowu ręce matki całuje, zapewnia, że dzień dzisiejszy to najszczęśliwszy w jej życiu. Żałuje tylko, że Janek i Władzia tego szczęścia nie dzielą.
Wszyscy troje zbliżają się ku dworkowi. Tam Marcin czeka już z raportem, z kluczami, z żądaniem dyspozycyi na jutro. Zamówił się dziad tylko temi interesami, a w gruncie rzeczy, chciał on się tylko z panem Karolem zobaczyć, wypytać go o historyę wypadku utraty ręki, opowiedzieć, co się przez ten czas w Zarzeczu działo, jak stary rządca gospodarował i jak umierał... Chciał się wygadać starowina o wszystkiem, a tyle się przecież materyału zgromadziło po temu...
Tymczasem na dziedzińcu turkot dał się słyszeć i psy ujadać zaczęły. Ekwipaż pana Jankla zatrzymał się przed gankiem.
Jednocześnie, gdy państwo Karolowie z Helenką przez drzwi od ogrodu do dworku wchodzili, pan Jankiel w przedpokoju otrzepywał się z kurzu.
Sam gospodarz drzwi mu od pokoju otworzył i wejść poprosił.
— Klaniam! bardzo klaniam wielmożnego pana i winsiuje państwa z tego wielkiego radościów, co pan dobrodżyj przyjechałesz do nas po tak długiego wojażu.
— A jak się masz, panie Jankiel? dziękuję, bardzo dziękuję za pamięć... siadaj pan, proszę, powiedz co tu u was słychać?
— Uf! jestem bardzo sfatygowany, bo sobie okropnie strzęsiułem. Jak tylko nasze żydki powiedzieli co wielmożny pan przyjechał! to ja zara kazałem zaprzęgać mojemu furmanowi moje pare koni do moje bryczke na resorach i leciałem tu jak parowa maszina, żeby wielmożnego pana powitacz.
— To już wiedzieliście żem przyjechał? zkąd?
— Co my nie wiemy?! to jedno; a po drugie, co my wielmożnemu panu tak wiglądali... tak prosili Pana Boga, żeby się pan psiewrócił do nas jak najprędzej...
— Niepodobna?
— Oj, oj! żeby ja tak nieścieście nie miałem, jak u nas buło całe nabozieństwo do tego interesu...
— Za mnie?
— Ny, co wielmożny pan miśli, że zidy to wrogi? uni tak pana kochają... tak kochają, co ja nawet nie umiem tego opowiedzieć.
— Nie zasłużyłem, mój panie Janklu, nie zasłużyłem na to.
— To bajki, proszę wielmożnego pana, to jeszcze można... odsłużyć.
— No i jakżeż tam przez te długie lata żyjecie? panie Janklu.
— Oj! takie życie! niech Bóg zabroni! niech nasze wrogi takie życie nie mają!
— Dla czego?
— Dla czego? ja wielmożnego pana co powiem: bez ten czas to cała okoliczność przewracała sobie do góry z nogami! Co buło dobre panowie, to skapcaniało; a co sze ostało, to już nie jest dobre. Cósz jest jakiś czas bardzo paskudne... szlachta sze odmieniła, nie poznać!
— Pod jakim względem?
— Pod kużdego wzgląd. Dawno to buło całkiem insze procedure. Byli panowie bogate, z pełnem giębem panowie. Prawda, co uni ksiknęli: »ej ty żydzie! Mordka! czy Szmul! idź tam! psinieś to!« trocha po grubiańsku nawet, ale mieli miętkiego serca, dali zidkowi żyć. I to bardzo porządnie buło.
— A dziś?
— A dziś? proszę wielmożnego pana, co to jest dziś? Czy to szwiat jest? czy to życie jest? Przyjdzie żydek do dworu, to szlachcic bardzo z wielgiem delikatnoszczem: — panie Jankiel, panie Szmul, każe jemu szadać na ksiesło!
— To właśnie dobrze, to grzecznie.
— Proszę pana, co z tego szedzenie, jak nie ma jedzenie? Un mi każe szadać, un mi mówi panie, a jak przyjdzie do interesu, to un jest takie twarde jak gnat, co jemu i z psieproszeniem wielmożnego pana, nawet pies nie ukąsi. Przy takiem politykiem to cała zguba jest!
Rozśmiał się pan Karol — a Jankiel dalej rzecz swoją prowadził:
— Prawdziwe ślachte — mówił — mało już gdzie tera jest; co buło najlepsie, to spsiedali ich na licytacye za bardzo kiepskie pieniądze; a co sze ostało, to niech Bóg zabroni! sama bieda! a te drugie co jest, te nowotne, to jest takie ludzie, co sze przy nich nikt nie dorobi. Ny, choć przez urazy wielmożnego pana, ten stary rządca, co buł tu, co już umarł, to un co dobrego zrobił?
— Wszystko jak najlepiej, mój panie Janklu, majątek utrzymał, z długów oczyścił, gospodarował dobrze, czegóż pan chcesz więcej?
— A dla czego un taki mądry buł? bo pół majątku między chłopy poprzedał! wielgie mecyje! cieszył sobie co mu się ostało kołnierź i z rękawami, jak sprziedał prawie całe kapote!..
— Więc cóż miał zrobić?
— Żeby się nas trzymał... My chcieli jemu dać pieniądzów, my jemu już dawali. Un nie chciał! un wolał tyle gruntu zmarnować! Un młyn popsuł, un propinacyjów popsuł, un pacht popsuł! a grzeczny, bardzo grzeczny buł! każdego żydka mówiał »panie«. Jak un gadał! jak gadał! un gadał jak z miodem — ale do interesu to buł jak z pieprzem. Kto co od niego zjadł, to miał bardzo gorźko w giębie. Zborzie to un chciał na warsiawskie cenę psiedawać! Czy wielmożny pan słuchał kiedy takie hece?
— Widzisz, panie Janklu, bieda rozumu uczy, rachować trzeba, kto tyle już przeszedł...
— Co psieszedł, psieszedł, wielgie rźeczy! i my psiechodzowali, a dla tego takie zidy jesteśmy jak dawno... przez żadne dyferencye.
— Przechodziliście także?
— Oj oj! wielmożny panie — i jak jeszcze!
— I pan, panie Janklu? co prawda, nie pamiętam żebym co słyszał o tem.
— Pan nie słuchał, bo pan sobie pojechał; ale ja pana co powiem: że nawet ten psiechodzowany trzewik, co już tak psiechodzowany, że sze z niego tylko same dziurów ostało, jeszcze tego nie psiechodził, co ja psiechodziułem!
— Nie może być?!
— Tak jest, nawet, proszę wielmożnego pana, nie tak ja sam psiechodziłem, jak uno po mnie chodziło, jak dziś sobie psipomnę, to jeszcze mi idzie... mróz na pleców!
— No proszę, ale powiedz mi, panie Janklu, kiedy to było? jak? bo o ile wiem, siedziałeś przecie spokojnie w Zarzeczu.
Na ustach pani Karolowej pojawił się uśmiech przelotny.
— Co o tem wspominać?! proszę wielmożnego pana, to buło pfe! to grubiaństwo buło, rozbójstwo!
— Ależ przecie... zaciekawiony jestem bardzo.
— Ny, to ja pana powiem: to buło czas bardzo paskudne... nikt nie mógł zmiarkować na wieczór, jaki się jemu rano może psipadek zrobić.
— Tak, to prawda, to prawda...
— Nawet ja pana powiem, co moja ziona miała takie dżywne ciucie od Pana Boga; ja pamiętam co w tego dnia, to w piątek buło, una mówiała do mnie, coby ja nie jechał do miasto. Una proszyła mnie, nawet z psieproszeniem honoru wielmożnego państwa, głaszczyła mnie za brodę i mówiała: słuchaj ty, moje Jankiel, nie jedź ty mój kichaneczku do miasta, bo mnie sze zdaje, co tam sze czebie cósz złego psitrafi.
— I pan nie posłuchałeś tej rady?
— Cósz ja miałem słuchać, kiedy mnie tam trzeba buło odebrać od Fiszla pieniądzów?
— No, ale to do historyi przejść pańskich nie prowadzi.
— Oj waj! zaprowadziło mnie uno, zaprowadziło w takie paskudne miejsce, co niech ja jego już więcej nigdy nie oglądam!.. ale niech wielmożny pan posłucha, jak sze to całe nieszczęście zrobiało. Pan wie, co to buło takie paskudne czas, co każdy musiał sobie poszwięcić...
— Więc i pan, panie Jankiel?
— Ny, co pan chce, wsistkie sobie poszwięcili, to i ja nie mogłem ostawać sze w tyłu...
— A cóżeś pan robił?
— Ja? ja dostawiułem zborzia dla wojsko! Uni tu stojali w miasteczku; antelernie buło i dragonów, a ten ciarny Fiszel, wielgi kupiec w te czasów, un buł za główny podrajczik! Oj, zieby ja tyle ścięścia miałem, wiele un ciećwierów jednego owsa dostawiuł! Tymciasem jemu psistawiali zborzie i drugie zidki, ciasem i ja, buwało, kupowałem od chłopy wiela? dwadzieścia, trzydzieści korcy owies... to Fiszel zaraz wsistkich zabierał.
— Jednak robiłeś pan na tem dobre interesa?
— Na owies, to może bić — ale na zito to ja zrobiłem interes! — aj sy git interes! niech moje wrogi dużo takich interesów zrobią! Wie pan dobrodżyj, jak to buło takie zawieruche, takie głupstwo — to trudno miałem szukać ziarno co samo celne jest i suche, tymciasem u pana Pękalskiego, co trzymał w Wywrotkach dzierżawe, zdybiało się może sześćdziesiąt korcy takie zito, co buło het zrośnięte i mokre, aż sze uno samo ruchało — to ja kupiałem jego, tak na oko, całe partyje za jedne sto rubli.
— I cóż panu ztąd przyszło?
— Ja jemu kazałem krźynkę przesuszyć i odstawiułem dla Fiszla, a un oddał dla te dragony. Pamięta wielmożny pan te dragony, co niesili białe lampasów na kaśkiety?
— Pamiętam, pamiętam.
— Wszystkoby buło bajki, zieby nie ich pułkownik; pewnie pan dobrodżyj wie, taki wielgi buł, z wąsami, co jemu siedzieli przy nos — jak dwa miotłów! To, panie, buł bardzo gwałtowny człowiek! i zły jak całe wilk, może jeszcze gorsze nawet...
— Więc zapewne nie przyjął tego żyta?
— To, widzi pan, buło takie mechanike, co un sam tego żyto nie widział, tylko że ciasem to un lubił mieć swego fanaberyjów...
— Fanaberye?
— Ny tak. Napsikład, raz to sze jemu zachciewało jeść sołdackiego chleba. Słuchał pan, co sze jemu zachciewało?! To nawet nie pasowało na takie osobe... z takiem wielgiem rangiem i honorem, żeby jeszcz ordynarne chleb, no, ale on miał swoje fanaberyjów, jak un ksiknął: chleba! to zara sam wachmistrz poleciał i przyniesił jemu tego chleba. Akuratnie un buł z moje zito.
— I zapewne nie bardzo smaczny?
— Ny, dla takie chłopska gębe, jak sołdaty mają, to na co ma być lepsiego? ale na pułkownika, to un naprawdę trochę kiepskie buł. Jak un wziął jeno w zęby kawałek, tak zaczął pluć i bardzo hałas wielgi zrobiuł! Sprowadzili tego sołdata co za piekarzia jest, przyniesili mąkę, przyniesili mojego żyta. Zrobiało się wielgiego giewałtu, a ten pułkownik to tak krzyczał, tak krzyczał, co aż wsistkie sołdaty frybre trzęsiuło! Jak un sze już wysapiuł, wydychał od tej złoszczy, tak powiedział do sołdatów, coby jemu pristawili podrajczika — w mig! Uni polecieli, tymciasem Fiszla nie buło, bo pojechał za zborziem, a ja akurat psijechałem w te chwile do miasto. Tak Fiszlowa powiada — ny, na co wam Fiszla? jest Jankiel — un także podrajczik. Ja nie chciałem iść, ale jak mnie trzy dragony złapili za kołnierź, to leciałem jak ptak.
— Spodziewam się.
— Ny, a co wielmożny pan miszli? czy ja miałem bić się z nimi?! przecie taki dragon to jest chłop, grubijan, może człowiekowi, broń Boże, rękę złomić! Więc tymciasem uni psiprowadzili mnie do pułkownika...
— Pewnie dobrze nakrzyczał na pana, panie Janklu?
— Niech Bóg zabroni! Un sobie już całkiem wysapiuł, już nie miał żadnej złoszczy. Pił sobie harbatę. Ja jemu pokłoniłem się grzecznie, delikatnie... un kiwnął z głowem i powiada: — a jak się macie podrajczik? wy porządny kupiec, wy ładnego zborzia psistawili. To ja się znowu kłaniałem do niego i gadałem, co w każde chwyle mogę z wielgiem akuratnoszciem, dla takie porziądne wojsko i dla takie godne kunie, zito i owies psistawić... Un to słuchał, kiwał z głowem i powiada: da, da, wy jesteście bardzo dobre kupiec... wam jeszcze za tego zito należy się reszta... Ja mówiałem, co Bogu dzięka, Fiszel mnie wsistko zapłaciuł i co nie mam ziadne a ziadne pretensyów. Un rozeszmiał się bardzo brzidko i jak ksiknął: Wziąść jego na koniusznie! to nawet nie miałem czasu ksiknąć aj waj! jak mnie te grubijany tam zaniesili!...
— Domyślam się jakiejś przykrej dla pana awantury.
— Tak, uno buło trochę psikre. Mnie dali za tego zito resztę... niedużo i niemało — same porcye — jedne sto!! Co to panie za cias buł paskudny! bez sprawe, bez apelacye, bez sąd! To pfe buło! grubiaństwo! Skrziwdzone bułem; miałem w żupanie z tyłu bardzo porządne porcynelowe fajke, od samego Gdańska, to co pan dobrodżyj powie? całe te fajke to uni mi potłukli na drobny mak!
— Ale właściwie to Fiszla powinno było spotkać; pan cierpiałeś za niego — i on też zapewne wynagrodził panu tę krzywdę?
— Ny, ny, niech jego... on mi dał żidowską nagrodę! tyle co mi fajkę odkupiuł, a całe miasto to sobie trzęsiuło od szmichu, »zastępcem« mnie zidy nazywali.
Pan Karol minę poważną zrobił, bo mu nie wypadało przecież śmiać się z tej przygody Janklowej.
— Ny, tera to niech sam pan dobrodżyj powie — i w swoje delikatne głowe wymiarkuje, jakie jest na szwiecie wdzięczność?
— Jakto?
— Ny, my czerpili, my sobie poszwięcili, a tera, jak trocha lepsze cias jest, to co my z tego interesu mamy?
— Nie rozumiem pana.
— Dżywuje sze bardzo co pan nie rozumie! Tera właśnie szlachta toby chciała żyć przez nasze pomoc... Niech pan dobrodżyj napsikład obaczy całe swoje majątek! Ma pan krowów, jest karczme, jest młyn — a gdzie żid? żida nie ma... Jemu wypędzili — a dla czego jemu wypędzili? bo un brat, un wielgie czerpienie miał, un sobie na głupstwo naraził... za to trzeba jemu odsunąć! trzeba tak kużde rzecz w garści szczysnąć, żeby un nawet kawałek te głupie propinacye nie powąchał! Trza tak wsistko zgniecić, zduszyć, żeby my całkiem życie nie mieli! To jest git interes! to jest myłoszerdzie! to ludzkoszcz jest! Jak tak wsistkie panowie będą robili, to gdzie my pójdziemy?
— Ależ, mój panie Jankiel, mogę naprzykład pana zapewnić, że jak pański syn będzie doktorem, to go każdy z nas wezwie i da mu zarobek uczciwy...
— No to co? to wsistkie żidy mają doktorziami być? a kto będzie chorował?
— Niekoniecznie — dla czego nie mają być kowalami, rymarzami, dla czego nie mają wyrabiać wozów, maszyn?
— Ny, co z tego? czy to handel, czy to interes? czy od tego można mieć życie?
— Jeżeli im się to nie podoba, to niech rąbią drzewo, niech się uczą kosić, niech do żniwa idą, do sochy, niech kartofle kopią...
— Co wielmożny pan mówi? pfe! czy to jest żydowski interes? taka paskudna robota! czy to z tego może życie być?
— Jednak są ludzie, którzy z tego żyją.
— To nie żidy, ale... z psieprosieniem osoby wielmożnego pana, co tu długo gadać? ja chcę panu dać za propinacye, za młyn, za krowów, trzydzieści procent więcej, niż te dzisiejsze dzierżawce, za dwa lata z góry gotówką płacę!
Pan Karol się zamyślił.
— Nie, panie Jankiel — rzekł po chwili — nie zgodzę się na to, nie mogę ruszać ludzi spokojnych, którzy osiedlili się już tutaj i pracują uczciwie.
— To jest pańskie ostatnie słowo? — zapytał wstając i biorąc czapkę do ręki.
— Najostatniejsze.
— Ny, to po co ja tu psijechałem?
— Z życzliwości przecież, jakeś pan sam mówił, powitać mnie...
— Powitacz? powitacz?! ny, niech i tak będzie — pfe! żeby to nasze dżiadki widzieli, toby sobie do góry nogami psiewrócili... Klaniam pana dobrodżeja, klaniam pani. Os dy gesehen? — folwark przez żida, szwiat przez ludzie, dzień przez słońce!... Ładne ciasów jest!!!
Kiedy Jankiel na swej pięknej bryczce opuszczał Zarzecze, już cicha, pachnąca noc wiosenna zapadła.
We wsi migotały światełka, na niebie gwiazdy jaśniały, po nad łąkami i moczarami zaś wlokła się mgła blada, zmieniając się w różne fantastyczne kształty, niby obłok tuż po nad powierzchnią ziemi płynący.
Michel drzemał na koźle, Jankiel zaś milczał i rozmyślał, a tak się dalece w dumaniach swoich zagłębił, że nie spostrzegł nawet, iż porcelanowa fajka gdańska wysunęła mu się z ręki i trzęsła się a podskakiwała na dnie bryczki, zkąd mogła bardzo łatwo wypaść na gościniec i stać się łupem jakiego przechodnia.
Utonął Jankiel w myślach poważnych i ciężkich; machinalnie podnosił rękę do głowy, odchylał czapkę i tarł czoło z całej mocy, pragnąc może ten nawał myśli i kwestyj różnych rozproszyć.
Szary świt już był, gdy się bryczka ku miasteczku zbliżała. Można już było dostrzedz smukłą wieżyczkę kościoła i wielką, murowaną, żółtą synagogę, przy której jak pisklęta drobne przy kokoszy, tuliły się małe domki żydowskie, wpół zapadłe, brudne, tonące w czarnych jak smoła kałużach.
Patrzył Jankiel zdala na miasteczko i trwogę jakąś uczuwał. Zdawało mu się, że ma sen przykry i że w tym śnie widzi, jak powoli, powoli, mieszkańcy tych domostw brudnych przestają bezczynnie wygrzewać się na słońcu, jak jakaś niewidzialna, ale żelazna ręka, biczem konieczności uzbrojona, zapędza ich do pracy, wytrąca z rąk złotodajną kwaterkę i wagę fałszywą i łokieć za krótki, jak pustoszeją hedery... milknie szwargot... jednem słowem, śnił, że się świat przewraca, że się kończy już, że lada moment wielki lewiatan machnie ogonem i cała ta niekształtna bryła ziemi, z gruntami, wodą, szlachtą, propinacyą, chłopami i żydami, wyleci odrazu w powietrze...
Pod tem wrażeniem Jankiel przymykał powieki, czuł że jakiś chłodny dreszcz wstrząsa jego ciałem, że mu dziwnie smutno na duszy, że jakaś przykra mara go przygniata... Zdawało mu się, że cały ten świat, w którym urodził się, wychował, wzrósł, trzęsie się, niby most oparty na słupach zbutwiałych, w które coraz to nowa ława kry uderza.
Smutno, smutno było Janklowi. Żałował tego miasteczka z całym jego ustrojem, żal mu było hederów dusznych i niechlujstwa i brudu, żal mu było atmosfery próżniactwa i łatwych dorobków.
Czuł, że mu łzy do oczu się cisną, widział, że świat taki jest czarny, brzydki, smutny, szkaradny... że już żyć chyba niewarto.
Wtem koło od bryczki gwałtownie uderzyło o kamień. Michel omało z kozła nie spadł, a sam pan Jankiel, skutkiem niespodzianego wstrząśnienia, odrazu oczy otworzył.
W blaskach zarumienionej jutrzenki ujrzał swoje ukochane miasteczko. Było ono równie brudne, równie brzydkie jak wczoraj. Bure kozy przeglądały się w kałużach, w niektórych domach okiennice już otwierano, wróble grzebały w śmieciach, a szynkownie otwierały swe gościnne podwoje...
Jankiel poznał, że był ofiarą snu przykrego, że wszystko dotychczas pozostało jak dawniej. Poprawił więc czapkę na głowie, uśmiechnął się szyderczo i rzekł zcicha, jak gdyby w odpowiedzi marom sennym:
— Nie tak to prędko jeszcze...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.