Na zgliszczach (Junosza, 1884)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Na zgliszczach
Pochodzenie Z mazurskiej ziemi
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1884
Druk R. Zamarski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NA ZGLISZCZACH.



KKrwawiło się słońce na zachodzie. Zapadało ono za las, rzucając na niebo odblask czerwony jak łuna odległego pożaru.
Chłopi mówili że się wietrzny dzień zapowiada na jutro, a mieli słuszność naprawdę, bo już to nie od dzisiaj wiatr szalony się miotał i wiał biednym ludziom wprost w oczy; zdzierał poczerniałą słomę ze strzech, a tak wył szkaradnie, jak zgłodniałe wilczysko wśród zimy.
Kalendarz mówił że jest wiosna, ale jej znać nie było — taka jakaś żałobna i zapłakana przyszła w tym roku. Na polach pokazał się pług tu i owdzie, wychudzone bydło ciągnęło z pastwisk, skowronek śpiewał wprawdzie, ale nikt mu nie wtórował na ziemi, bo nie do śpiewania było ludziom w tych czasach.
Smutnie szumiała złota wierzba nad wodą i brzoza przy gościńcu, a między ludźmi znać było przygnębienie ciężkie. Były całe obszary pól leżących odłogiem, zaniedbanych oddawna. Pług nie tknął ich na jesień, nie ruszył teraz na wiosnę, to też stwardniały one i zielskiem porosły. W lasach tylko rozlegał się łoskot siekier, bo drzewo było za bezcen, a spekulanci umieli z chwili korzystać.
W owych to czasach sekwestratorowie i komornicy zajeżdżali konie, tyle mieli zajęcia i pracy. Ziemia była tania, lecz nikt kupować jej nie chciał. Gdzieniegdzie dopiero ukazywały się pierwsze awangardy kolonistów niemieckich, za któremi później dopiero nadciągnąć miały długie szeregi wozów, pełne nowych obywateli...
Krwawiło się słońce na zachodzie — a przy jego promieniach, niebawem już zgasnąć mających, widać było niewielką, na wzgórzystym brzegu rzeki rozrzuconą wioseczkę. Stara to wieś była. Chaty niewielkie, w ziemię już potrosze zapadłe, ze strzechami mchem zielonkowatym porosłemi, kryły się w ogródkach, w których czereśnie zaczynały się właśnie białem kwieciem pokrywać.
Na końcu wsi, jak zwykle, stała karczma wielka, drewniana, z ogromną szopą dla koni, z pozieleniałemi oknami, w których braki szyb przemyślny arendarz gontami i papierem uzupełnił.
Widać ztąd było czerwone mury spalonego niedawno folwarku, otoczonego rzędem topól balsamicznych; dalej rzekę, szerokie łąki nadbrzeżne i biały kościółek w sąsiedniej wiosce.
Przed karczmą stał arendarz, Jankiel, w wytartym kamlotowym żupanie — i z żywą gestykulacyą usiłował wytłumaczyć coś staremu chłopu powracającemu właśnie z kuźni z naostrzoną siekierą.
W chwili, w której żyd najbardziej się zapalił i widocznie najsilniejszego miał użyć argumentu, szybkim pędem wjeżdżał do wsi szczególniejszy ekwipaż.
Była to bryka niepomiernej długości, zaprzężona w trzy rosłe, doskonale utrzymane konie; dwoje źrebiąt biegło obok bryki luzem, a z tyłu dążyły przyczepione dwa dwuletnie źrebce.
Przed bryką, z głośnem szczekaniem pędziły trzy duże wyżły, niby laufry, zapowiadające przyjazd swego pana. W tym ekwipażu siedział mąż o bardzo srogiem spojrzeniu i brwiach zmarszczonych gniewnie. Odziany był w burkę sławucką, a na głowie miał kaszkiet z lampasem.
Gdy ekwipaż karczmę mijał, Jankiel ukłonił się kilkakrotnie do samej ziemi z bardzo uprzejmym uśmiechem, a chłop z przyzwyczajenia czapkę zdjął i odkrył głowę, pokrytą długim, gęstym, ale jak mleko białym włosem.
— Nu, patrzajta Marcinku, czy ja wam nie mówiałem? co!? ja wam powiedziałem, co un teraz trzy grosze niewarte!
— Niby kto? — zapytał chłop, nakładając czapkę powoli.
— Niby kto! kto? wy sobie pytacie kto? ja wam dwa godziny gadałem kto! a ten sobie jeszcze pyta: kto? Jak wy tego nie możeta zmiarkować, Marcinie! a wieta wy kto tera pojechał?
— A kto?
— Un znów sze pyta! Widzieliśta przecie, że sam wielemożny nasz pan sekwestrator! A czy wy miarkujeta Marcinku, gdzie un pojechał?
— Gdzie? pewnie na jarmark z temi koniami.
— Ny, ny — un tam na dworze zrobi dobrego jarmarku, całe licytacye nawet!
— To bez to on tyla koni prowadzi?
— To znowu jest inna chwestya. Ten pan, to trzeba wam wiedzieć, nie ma żadne żone, ani swoje służbe, tylko co jednego furmana, to bez to un nie może ostawić w domu swój dobytek, więc zabiera jego ze sobą — un zawsze tak jeździ, może dla tego coby jemu buło weselej, a może tak sobie dla swoje fanaberye, to jego nie bardzo drogo kosztuje. Ny, ale co nam do tego, ja w am tylko powiadam, że my możemy zrobić bardzo dobry interes!
— A jakize to?
— Oj, żeby ja tak szczęście miał, jakie wy macie ciężkie głowe mój Marcinie, ja sobie nawet dżywuje co was sołtysem zrobili z takiem głowem! a może jeszcze na wójta was wykierują!?
— Ha, jak wypadnie być — to się i będzie.
— Oj waj, będzie! a co wy będzieta z kancelaryą robili, kiedy wy nie wieta co z pieniędzmi robić? A wy macie Marcinku pieniądze, ładne pieniądze macie!
— Musi rachowałeś żydzie moje pieniądze?
— Za co ja miałem rachować? wasza niewiastka gadała co macie z półtorej ćwierci rublów, same białe jak perły, aj, żeby ja to miał w swoim majątku! Ale co tu próżne gadanie gadać? ja wam powiadam Marcinie, co to wszystko jak widzita w koło, może być nasze, za bardzo tanie pieniądze. Kupmy do współki, wy dacie pieniądze zara — ja dam trochę później. To jest fajn interes! ja wam oddam wszystkie gruntów, a sobie wezmę tylko trochę las, trochę młyn i trochę propinacye. Reszta będzie wasza, jakbyśta na drodze znaleźli... prawie za darmo wasze będzie! Chodźta do izby, zara wam litkup sprawię, mam taką fajn pieprzówkę, co aż oko zbieleje!
Chłop usiadł na ławce, żyd wciąż nastawał.
— Ny, co to wy tera nie pan? nie obywatel?
— Ja tam chłop z chłopów, gospodarski syn — odpowiedział, nie bez pewnej dumy, Marcin.
— Może wy sobie miarkujecie na nich — rzekł Jankiel, ręką na folwark wskazując — ny, a co z tego? Uni kapcany są, uni bankruty! wy może jeszcze czapkę przed niemi będzieta zdejmować? Za co? Ja tyż jestem bardzo miłosierny i mam także miękkie serce, ale jak kto kapcan, to na co jemu miłosierność? jemu miłosierność tak pasuje jak groch do ściane! Ny, jak wy miarkujecie z tym interesem, Marcinie? Ja zawdy myślę, co my ich kupiemy.
— Albo to cłek bydlę, żeby go kupować?
— Ja wam powiem, co nie ma gorsze głupie bidło jak człowiek, co sam ze swojej garści szczęście wypicha.
Żachnął się chłop.
— Ej! cichaj ty cyganie! bo jak cię zamaluje, to ci się sądny dzień przyśni.
— Co wy zrobicie zabójstwo? co to jest! gewałt! ja was do sądu zaskarżę!
— A to skarz, bestyjo — mruknął ponuro chłop i już chciał odejść, ale żyd za rękaw go chwycił.
— Za co my sobie mamy gniewać? my zawsze przyjaciele byli. Mój Marcinie, panie Marcinie! panie gospodarżiu! od takie porządne i godne osobe to nie żal nawet paskudne słowo usłyszeć. Ja wam sprawiedliwie powiadam, co całe Zarzecze może nasze być!
— A oni? — rzekł cicho chłop.
— Jakie uni? gdzie jest uni? ich już wcale nie ma! Czekajta, ja wam porachuję wnet na piśmie. Siła ich było wszystkich? całe paradę sześć — no, patrzcie, ja tu piszę na ścianie sześć kresek. Raz, dwa... sześć. Widzita sześć!
— Dyć je sześć, rzetelnie.
— Pierwsza kreska to dziedzic, gdzie un jest? Jemu nie ma.
— Nieprawda, bo je zagranicom, czy za morzem gdzieś.
— No, to idźta po niego i przynieśta go ztamtąd na plecy. Ha! ha! wieta wy gdzie un jest? Nasze żydki gadali, co un powędrował aż za Warsiawie do samego Ameryka i co un tam u tego Ameryka za stróża jest. Ny, tera patrzta, dziedzic ferfał! mażę jednę kreskę. To już tylko pięć!
— Pięć — powtórzył chłop.
— Tera dziedziczka, to także jakby jej nie buło...
— Kiej je, Bogu dzięka.
— Czekajta, nie bądźta w takie gorące wode kąpane! Naprzód, kobieta to sze rachuje tylko za połowę człowieka, to już można pół kreski odmazać; a po drugie, powiedzcie mi, czy pół człowiek można rachować za cały człowiek? czy za pół rubla da kto całego rubla? za pół grosza czy jest cały obwarzianek? No, gadajcie, jest czy nie ma?
— Ha! juści pewnie że nie ma.
— No, to już druga kreska; a tera jest troje dzieciów, to niewarto nawet rachować. Uni pójdą do swoje familie, dostaną adukacye, będą panami! Na co im majątku? a my nie będziemy już mieli adukacye, to nam trzeba majątek! Więc została się tylko jedna kreska. Prawdziwie to nie jest żadna osoba, tylko ten ich stary przyjaciel, co musi zawdy swój nos do kużdego interesu wsadzić. Ja go tylko napisałem bez miłosierdzie, bo co un znaczy? naprzód stary jest, może zaraz zrobić ganc git gesztorben — to go nie będzie; po drugie, un ma pieniądzów, co mu do śmierci wystarczy, można mu także zmazać. A tera, patrzajta na ścianę — buło ich sześć, a gdzie uni tera są? nad kim wy macie sobie litować? kiedy wam pokazałem na piśmie, co ich już nie ma.
Chłop wziął żyda za rękę i dotykając palców jego, na których ślad od ścierania kredy pozostał, rzekł:
— Ot, widzis bestyjo, niedowiarku, patrzaj, są tu wszystkie co do jednego, ostali się na twoim paluchu, tak, jak niejedna chłopska chudoba na nim ostała, wszyćkie tu są, wszyćkie tu siedzą.
— Oj waj! trocha midło i trocha proste wode, już ręka czysta jest jak burśtyn.
— Z sumienia nie odmyjesz!
— Marcinie! Marcinie! za co wy nie jesteście za księdza? wy by tak pięknie gadali do chłopów, coby uni nie byli gałgany, ani pijaki! uni by tak sobie płakali w kościele jak widry, czy jak jakie inne futrzane stworzenie, a potem zapłakane przyszli by do mnie... na gorzałkę! Ha! ha! ja nie wiedziałem, co wy takie mądre, a i co wam z tej mądrości?
Chłop milczał — oczy jego były w tej chwili zwrócone w stronę folwarku, a spojrzenie miał smutne, załzawione prawie. Żyd to spojrzenie zauważył i zdawało mu się, że je zrozumiał dokładnie. W okamgnieniu też przyszła mu do głowy inna kombinacya, przedmiot rozmowy zmienił nagle.
— Nie mata wy czasem z furkę szana na psiedaż? mnie tera bardzo szana potrzeba.
— Zkąd zaś? toć mi łońskiego lata het woda zatopiła wszyćko.
— Prawda, ja zapomniałem co wy macie taki paskudny kawałek przy same wode, co jak sucho jest to same paprochów, a jak mokrość to sam gnój!
— Ha! wola Boska, jak się urodzi, to człek zbierze, a jak nie, to se inaczej radzi jak mogący.
— Ny, tak krawiec kraje, jak materyi staje, ale tych dworskich łąków, co uni troche wyższe są, to jest cósz fajn, aj waj! jakie uni mają szano! to prawdziwe cymes mit makies! panna by mogła takie szano jeść!
— Piękne siano!
— Co to piękne? To rarytne szano! na całe okoliczność takie szano szukać! tego szano wiązka to znaczy kuniowi za ćwiartkę owies mlinkowany, przez sieczke. Mnie sze tak zdaje, co my z Saltzmanem kupimy tego łąka do współki... kiedy wy nie chceta... u niego też pieniądzów nie brakuje.
Chłop na łąkę dworską patrzył, ale nie odpowiadał. Siedział na ławie zamyślony.
Żyd niby o interesie już zapomniał, przechadzał się przed karczmą, śpiewając coś pod nosem. Nagle, jakby sobie coś przypomniał, stanął i uderzając chłopa po ramieniu, rzekł:
— Czy to prawda, Marcinie, co wy chceta stawić nowego chałupa?
— Niby, ja to tak myślę, bo chciałem grunt dzieciom odpisać, a dwoje ich je: syn i córka. Tak w jednej chałupie siedzęcy, to się zięć będzie z synem wadził, a córka zaś z niewiastką, zwyczajnie jako baby, już się przekomarzają; jeno obraza Boska...
— Ny, macie wy recht, co w chłopskie karkulacye na dwa dzieci trza dwa chałupów; to pewno, bo uni sobie kiedy zabiją we złości; a dla czego jeszcze nie stawiacie? sama pora tera jest!
— Ot, tak mi zeszło jakoś — a i drzewa nie mam...
— Drzewa to bagatelka jest! ja wam przedam.
— A ty gdzie masz bór?
— Niedaleko, ztąd widać, ten właśnie co od hrabiowskiej granicy.
— Dyć to dworski, nie twój!
— Dziś to un jeszcze trochę dworski, ale już i tak jak mój — albo to długo czekać licytacye? ja mam już na niego wspólnika. Znacie mu przecie, ten czarny Fajbuś, co miał dawno olejarnie, a tera sobie z lasem handluje. Chceta? to wam pokażę pieniądzów na zadatek. Ja chciałem z wami, ale jak wy nie chceta, to co ja mam robić? ja przecie nie mogę dołożyć do wasze fanaberye.
Poskrobał się w głowę chłop.
— Pocekajta trochę — rzekł — może ja się krzynkę rozmyślę.
— Aj! co mnie z wasze myślenie? wiadomo co chłopskie myślenie, a żydowskie jechanie, to jedno jest! Zara! zara! fur! fur! a w miejscu stoi. U naszych, to dwa słowa i siojn, siabas!
— A siła by to trza pieniędzy?
— Ny, co z tego, że wy mata pieniądzów? ale nim wy odwiążecie swego worek, a pocznieta sobie drapić w głowę, to drugi dziesięć razy kupi; a jak sze namyślita, to sze znowu rozmyślita i znowu zacznieta sobie co innego myśleć.
— Ha, mozebym ja wreście...
— Jak sobie miarkujeta, mnie to wszystko jedno jest. Z tym spółka, z tamtym spółka! Czy ty czort, czy ty Iwan, aby ja swoje miałem.
— Zawdy jabym se chciał dokumentnie to rozkalkulować.
— Karkulujta! chociaż to krótka karkulacya, aj waj! taki łąka, taki las! to jest szafran, to cynamon jest!
— Dwa, trzy dni pocekaj.
— Ny, ja poczekam cztery dni nawet. Aj waj! Marcinie, ja zawsze mówiłem, co wy macie delikatny rozum! co wy nie dla parady niesieta swoje głowe na plecy.
— Adyć dopieroś gadał, com głupi.
— Co ja gadał? jakie gadał? ja nic nie gadał! a choćby ja nawet co gadał, to rachujcie że ja nic nie gadał! bo na co takie gadanie jest?
— No, tedy cekas?
— Co ja dla was nie zrobię, mój Marcinie?
— Ctyry dni.
— Choćby nawet z psiliwkiem! wieta co u mnie miara rzetelna jest, na moje sumienie!
— Pamiętajze.
— Aj, Marcinie! kochany Marcinku! panie Marcinie! kiedy wy taki interes zrobili, to nie ostawicie tak próżno moje izbe, nie pójdzieta z suchem gębem spać, ja dziś fundator! słuchajta, ja sam fundator! na moje sumienie.
— Co tam! przed niewodem ryb nie łapią.
— Kiedy uni już jest złapione te ryby! Ja wam co powiem, na co tu niewoda? uni jest takie rybe, co ich wzięli na trutkę, uni tera już płyną z brzuchem do góry! a kto chce to ich może złapić z gołem rękiem.
— Mądry z ciebie rybak, mój Janklu.
— Ny, na co kura grzebie? ale chodźta do stancye.
— Cekaj, to jakże ta licytacya?
— Za dwa tygodnie termin jest.
— A po co tamten dziś pojechał?
— To widzita co innego, a to to co innego. Ten pan co jechał, to sobie handluje tylko z ruchomościami, bo un jest sekwestrator, a w trybunale to handlują z nieruchomoszciem. To jest bardzo piękne procedure! Uni zapalają małych świeczków jak na szabas i wołają: kto da więcej? to ja powiadam: »Jankiel Pacanower dwa kopiejki więcej!« świeczka zgaśniła i już po szabasu! płacę pieniądzów i siedzę sobie na całe hypotekie, jak turecki król na kanapie.
— A to ci kumedya!
— To nie kimedya, to z pełnem giębem wesele! to całe »hasene« jest!
— A jakby na to mówiąc, dziedzic powrócił?
— Ny, to co? po pierwsze, un nie powróci, a choćby powrócił, to niech idzie szukać gdzie pies ma wątrobę!
— Tedy rzekłeś, ze cekos?
— Ny... ny...
— I bez ten cas przezemnie nic nie zrobis?
— Żeby mnie tak wielgie frybre nie trzęsiuło, jak ja przez was tego nie zrobię.
— No, to dobrze, ale...
— Już zaczynata kręcić! Wam sze zdaje, co kot zawsze ma zęby?
— Bo pewnie ze ma.
— A jak un sze obróci z ogonem, a jeszcze jemu za łeb przytrzymają, to gdzie jego zęby? aj, Marcinku, na co to gadać? wypijta sze wódki i idźta do chałupe spać.
— Nie ządny ja dziś wódki, pójdę se pomaleńku do domu... bądźta zdrowi, Janklu.
— Ny, ny, idźta z Bogiem, my sobie jeszcze pewnie jutro będziewa oglądali.
Powoli, ciężkim krokiem poszedł chłop ku domowi. Noc zapadała wietrzna, ciemna, a na jej tle szarem zacierały się kontury chat wieśniaczych. Czasem pies szczeknął i znowu było cicho, o ile szum wiatru tej ciszy nie przerywał.
Chałupa Marcina na samym końcu wsi stała, odosobniona trochę. Naprzeciw niej był wzgórek wyniosły, na którym, pomiędzy czterema wysmukłemi topolami stał krzyż wysoki, poczerniały już ze starości i pochylony na bok.
W lecie dzieci i dziewczęta przynosiły tu wianki i zawieszały je na otaczających krzyż i drzewa sztachetkach, które również poczerniałe, omyte z farby przez deszcze, byłyby już dawno upadły, gdyby nie kilka kołków wbitych ręką troskliwą.
Ktoby się chciał w dzień dobrze temu krzyżowi przypatrzyć, odczytałby, z trudnością wprawdzie, poczerniały, w części mchem zarosły napis, wyryty jakiemś pierwotnem narzędziem:
Chtóryś za nas † czerpyał rany † Christe † Zmyłuy sye Nad namy † a u spodu na dolnej części krzyża: „Walenty Gayda i Magdalena Gaydzina Fondatorowie, A. D. 1782.
Ten Walenty Gajda i Magdalena Gajdzina »fondatorowie«, byli właśnie rodzicami Marcina Gajdy, któregośmy rozmawiającego z Janklem przed chwilą widzieli. Stary ten chłopisko, nabożny, pełen owej prostej, chłopskiej wiary, która wedle orzeczenia Pisma »góry przenosi«, powracając do domu z roboty, lub z drogi, nigdy nie ominął krzyża ojcowskiej fundacyi. I teraz zatrzymał się przed figurą, ukląkł na ziemi wilgotnej, czapkę z głowy zdjął i modlił się szczerze, serdecznie, tą modlitwą gorącą, pełną westchnień i jęków, jaką tylko chłop polski modlić się potrafi.
W ponurej ciszy nocnej, słychać było półgłosem wymawiane słowa, westchnienia głębokie i głuchy odgłos twardej, żylastej pięści, uderzającej z całą mocą w suchą, a wypukłą i szeroką klatkę piersiową.
Długo się modlił stary Marcin; wiatr rozrzucał siwe jego włosy, targał je; rozwiewał poły sukmany, ale stary, zatopiony w modlitwie, nie zważał na to; wciąż klęczał.
Kiedy nareszcie, opierając się jedną ręką o ziemię, wstawał z trudem, we wsi rozległo się gwałtowne ujadanie psów i słychać było turkot kół, uderzających o kamienie.
Pan Jankiel Pacanower puszczał się w podróż. Zaraz po odejściu Marcina zaprzągł do biedki łysego kasztanka, wypił kieliszek mocnej szabasówki, a przywdziawszy na siebie kilka żupanów, aby się od zimna zabezpieczyć, opuścił domowe progi...
Pojechał na noc całą, a miał też interesów co niemiara. Takie duże przedsiębiorstwo wymagało wspólników, trzeba więc ich było wynaleźć zawczasu.
Kasztanek, korzystając z tego, że arendarz różnemi marzeniami zajęty, o biczu zapomniał, szedł powoli, a Jankiel kiwając się na biedce, marzył o przyszłości, która mu się przedstawiała w tem więcej jasnych barwach, że gdzie spojrzeć dokoła, było czarno, łzawo i smutno...





II.

Folwark w Zarzeczu, widziany zdaleka, przypominał ruiny jakiegoś starożytnego, warownego zamczyska. Przez szeregi smukłych, wyniosłych topoli, widać było czerwone, mocno od sadzy i dymu okopcone mury.
Wśród rumowisk i gruzów sterczały kominy, gdzieniegdzie jakaś belka nawpół zwęglona trzymała się jeszcze ściany uparcie. Wiatr rozwiewał popioły i roznosił je po dziedzińcu.
Przyjrzawszy się jednak bliżej, łatwo można się było przekonać, że owe ruiny i zgliszcza nie mają przeszłości odległej za sobą, ani też nie należą do ciekawych archeologicznych okazów.
To, co bujna wyobraźnia wziąść mogła za cenne szczątki jakiejś, szwedów jeszcze pamiętającej warowni, to były mury spalonej gorzelni, spichrza i pięknych, pół z kamienia, pół z cegły murowanych, stodół.
Były to bardzo prozaiczne resztki, które miały jednak swą krótką, ale efektów dramatycznych pełną historyę. Spłonęły, rozwaliły się i padły w gruzy, tak jak wiele im podobnych w tym czasie. Boć gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą, a siekiera, która wonczas uderzała, ciężką była — echo jej uderzeń brzmiało długo, długo — ba! może jeszcze nawet nie przebrzmiało zupełnie...
Nie ostały się mury twarde. Żagiew pożarna dotknęła je kilkakrotnie swym pocałunkiem gorącym — więc rozpadły się też od niego. Z całego folwarku pozostał tylko mały, na uboczu stojący dworek, nizki, drewniany, ukryty do połowy w pełnym starych grabów ogrodzie. Dużo już burz nad tym domkiem przebiegło, on jednak ostał się wśród nich i ocalał i dziś w nizkich swych ścianach przytula i ogrzewa zmartwioną, osierociałą prawie, rodzinę.
Smutno w nim. Nie słychać rozmowy głośniejszej, ni śmiechu, umilkł nawet wesoły szczebiot dzieci i ogień na kominku nie trzaska tak jak niegdyś, i kwiatki w oknach nie kwitną. Zaniedbane, zakurzone, pozwieszały smutnie blade listki, i zdają się oczekiwać śmierci.
Ręka, która podlewała je i pielęgnowała niedawno, dziś, machinalnie prawie, podnosi się do czoła i przyciska je nerwowo, jak gdyby tym sposobem mogła powstrzymać natłok ciężkich myśli, zebrać je, uporządkować choć trochę. A tych myśli ciśnie się tak wiele, a wszystkie takie ciężkie, rozpaczliwe, jedna nad drugą czarniejsze i taki chaos tworzą one, że nawet blady promyk nadziei, tej jedynej nieraz pocieszycielki w zwątpieniu, nie może się przez nie przedostać.
W pokoju panuje głęboka cisza, którą przerywa tylko suchy, miarowy odgłos zegarowego wahadła.
Przy biurku, na którem leży mnóstwo porozrzucanych papierów, siedzi młoda jeszcze kobieta. Znać, że ją ciężka troska przygniata, bo wśród włosów jak węgiel czarnych, przewijają się gdzie niegdzie srebrne nitki siwizny; twarz jest matowoblada, drobne usta nie mają już barwy purpurowej. Kontury pięknego profilu zaostrzyły się nieco, ramiona utraciły zaokrąglenie dawniejsze, a ręce zeszczuplałe, jakby wyschłe, opadły na kolana bezwładnie.
Znać, że głęboki jakiś żal, tęsknota, a i rozpacz może, złamały i zgnębiły tę piękną niegdyś, tak rwącą się do życia, postać. Cóż dziwnego? Wszak, zdaje się tak niedawno temu, weszła do tego dworku, opierając się na ramieniu ukochanego człowieka... Pełna życia i wdzięków, z ogniem miłości w czarnych źrenicach, z uśmiechem i piosnką na ustach, wchodziła pod tę strzechę nizką, promieniejąca szczęściem, jak słoneczny poranek blaskami. Weszła tam i rozwinęła się, wypiękniała jeszcze, jak róża gdy z delikatnych osłonek pączka się wychyli i całe bogactwo barwnych płateczków rozwinie. A później, kiedy się już Janek maleńki sam do niej przyczołgał, gdy pieszczotliwie szczebiotać do niej zaczął, to zdawało się jej, że Bóg całą skarbnicę szczęścia przed nią otworzył i najdroższe klejnoty czerpać z niej pozwolił.
Ileż blasków widziała w oczach pacholęcia i dwóch małych dziewczynek, które później przybyły! Jak bezpieczną i spokojną czuła się przy boku męża, który tyle miłości i szacunku miał dla niej... Dziś, gdy się zaduma nad przeszłością, gdy cofnie się myślą w upłynione chwile, to zdaje się jej że śniła.
Zdaje się jej, że to był sen rozkoszny, marzenie... rozwiane dziś zupełnie. Czasy ciężkie nastały, burza wypadków, ze wszystkiemi jej następstwami fatalnemi przeciągnęła nad krajem, nad wioską, nad owym cichym dworkiem, w którym tyle chwil szczęśliwych przebyła.
Każdy dzień przynosił nową troskę, nowe zmartwienie. Piękne oczy łzami zaszły... a łzy te były krwawe. Westchnienia rozsadzały piersi... Kiedy zaś burza już przeszła i ustała, gdy echa ostatnich gromów umilkły, ona ujrzała się samą i osieroconą. Świat, do niedawna tak piękny, pełen tylu powabów, dziś zdaje się jej pustym zupełnie; przyszłość zaś, przyszłość tak ponętna i pełna nadziei, dziś podobną jest do jakiejś niezgłębionej otchłani, w której czarną paszczę ona nawet spojrzeć nie śmie...
Ten człowiek, na którego ramieniu oparta, zamierzała przejść przez całe życie spokojnie, dziś, za granicami kraju, tuła się wśród obcych, nie wiedząc, czy kiedykolwiek do ukochanej i do dzieci powróci... Tak pospiesznie, tak nagle wyjechał, nie pożegnał jej nawet, nie uścisnął serdecznie.
Dopiero dwa listy były od niego, dwa listy urywane, krótkie, w których ona przeczuwała coś tajemniczego, niedopowiedzianego może... Donosił, że mu dobrze w Szwajcaryi, że znalazł pracę wśród obcych, że ze swym losem się godzi, ale w tych słowach czuć było łzy tłumione.
Majątek, chociaż nie przywiązywała do niego wielkiej wartości, dotychczas jednak aż nadto dostatecznie zabezpieczał byt rodziny; dziś całe to piękne Zarzecze cóż warto? Folwark w gruzach, inwentarz zniszczony, podatki zaległy, długi wymagalne, połowa gruntów w odłogu, a ziemia za bezcen! Kredytu, wsparcia, pomocy, szukać próżno. Ręki nikt nie poda, nie pomoże, nie podźwignie z upadku. Jak kruki nad trupem, spekulanci krążą nad własnością i resztkami jej dzielić się pragną.
Okoliczności, czas, zmiany i przewroty społeczne składają się w związek fatalny, przeciw któremu ma stanąć do walki — kto? ta samotna i słaba.
Toć i niedziw, że w takich warunkach rumieńce uciekają z twarzy, ręce załamują się kurczowo, a oczy łzami zachodzą.
Są jednakże chwile, w których żywszy blask w tych smutnych źrenicach zaświeci, a boleśnie zaciśnięte usta rozchylają się w przelotnym uśmiechu. To bywa wtenczas, gdy z sąsiedniego pokoju doleci gwar dziatwy; wówczas to radość matki pokonywa chwilowo smutek żony i milknąć mu każe.
Poznajmy wszakże tych młodych obywateli, stanowiących dumę i radość swej matki. Są to bardzo mali jeszcze ludzie, ale ze wszech miar godni uwagi. Matka utrzymuje, że nie zna równie miłych dzieci i ma słuszność, bo nie wyobraża sobie nawet, żeby mogły być milsze czyjekolwiek. Któż ośmieli się zaprzeczyć tej prawdzie?
Przedewszystkiem, najstarszy Janek, to już osoba! Niezadługo ubierze się w mundur. Nie będzie to wprawdzie uniform generalski, lecz paradny strój pierwszoklasisty! Granatowe kepi z nieporównanym wdziękiem leżeć będzie na jego gęstej czuprynie. Janek dobrze się uczy — potrosze może już rozumieć swe położenie. Sam pisał list do ojca, a matce przyrzekł, że jak dorośnie, to wszystko poprawi. Weźmie rodziców i siostry do siebie, w pałacach trzymać ich będzie. Czytał przecież Robinsona, który był w gorszem położeniu, a jednak nie zginął, i wie z historyi, który król powiedział chłopczykowi: »disce puer« — więc będzie się uczył gorliwie i dobrze. Często całuje matkę po rękach i prosi żeby nie płakała — jakże więc takiego chłopca nie kochać?
Helenka jest to wielka sensatka, prawi lalkom nauki moralne i utrzymuje je we wzorowym porządku. Zaczyna już czytać i bardzo lubi książki z obrazkami. Wprawdzie ma dopiero sześć lat skończonych, ale postanowiła już sobie, że nigdy za mąż nie pójdzie, gdyż ma zamiar ożenić się... z mamusią! Zrobi to niezawodnie, skoro tylko urośnie — i nie pozwoli żeby Janek wziął kiedy matkę do siebie.
Matka należy do niej i ona też nie odda jej nikomu. Helenka pamięta i dziś o niej, znalazła na stole kilka łokci nici i za pomocą szydełka ma zamiar zrobić z nich ogromną i ciepłą chustkę dla mamy. Udało jej się zadzierzgnąć kilka oczek, jest więc pewną, że dalsza robota pójdzie jak z płatka.
Będzie z tej Helenki wielka pracownica i wzorowa gospodyni.
Czteroletnia Władzia nie objawia jeszcze żadnych, bardziej określonych, predylekcyj. Kocha wprawdzie matkę, ale z równą radością wyciąga ręce do rumianych jabłek i słodkich pierników. Panna to, niedorosła jeszcze, ale lubiąca się stroić i bawić. Toalety balowe sporządza z gazet starych i gałganków, a w braku odpowiedniego tancerza puszcza się chętnie w pląsy z tłustym, białym kotem, trzymając go za przednie łapy. Niedelikatny ten kawaler już ją nawet kilka razy zadrapał, ale panna prędko otarła łezki i na złość kotowi wzięła do tańca pieska, który był daleko grzeczniejszy i widocznie lepiej wychowany, bo nigdy Władzi nie ukąsił.
Tak więc, te trzy młode istotki stanowiły jedyną pociechę i radość opuszczonej kobiety.
Teraz myśląc o przyszłości, jaką im trzeba będzie zapewnić, oparła głowę na ręku i zapadła w tak głęboką zadumę, że nie słyszała skrzypnięcia drzwi i nie zauważyła nawet, że ktoś wszedł do pokoju.
Dopiero gdy przybyły kaszlnął głośno, widocznie chcąc się zaanonsować w ten sposób, odwróciła głowę i z pewnem zadziwieniem w głosie zawołała:
— Ach! pan Fulgenty!
— Tak jest, pani dobrodziejko. Pan Fulgenty, w swojej własnej osobie... ten sam. Gdzie go nie posieją tam wschodzi, dokąd nie wołają tam idzie, częściej przynosi złe niż dobre, najczęściej nie przynosi nic — zwyczajnie jak stary dziwak i zrzęda. Pani dobrodziejka pozwoli, że ucałuję jej rączkę, co, o ile mi wiadomo, dotychczas zabronionem jeszcze nie jest.
Z temi słowy ujął podaną sobie rękę, przycisnął ja do ust z szacunkiem — i chwilkę na nią popatrzył.
— Szczuplejemy! pani dobrodziejko — ciągnął dalej — niedziw, jest to teraz taka epidemia podobno... Niegdyś, gdym przebywał za granicą, powiedział mi jeden poeta, że kiedy ciało szczupleje, duch się wzmacnia — i naodwrót, gdy ciało tyje, duch słabnie. Jest w tem więcej prawdy, aniżeli w życiu naszem szczęścia, ale... ja tu pani dobrodziejko, nie w interesie poezyi przyszedłem.
— Czy się znowu co stało?
— Ba! cóżby takiego? Zwykłe rzeczy. Dług stał się pozwem, pozew sprawą, sprawa wyrokiem, wyrok nakazem, nakaz egzekucyą... toć to tak prosta geneza, że ją lada woźny zrozumie.
— Jeszcze więc jakaś sprawa?
— Stare dzieje! pani dobrodziejko, stare dzieje! Mówiłem... ale mnie nie słuchano. Popełnialiśmy grzeszki, teraz mamy czyściec, w którym... w którym, oby na długie lata przebywać nam nie przyszło.
— Któż temu winien, mój panie?
— Co tam o tem!... jam nie winien, bom gadał; pani dobrodziejka winna jeszcze mniej. Janek, Helenka i Władzia chyba już najmniej, a jednak im to podobno najbardziej pokutować przyjdzie... Smutno, pani dobrodziejko, bardzo smutno, ale bądź co bądź, żeby jeszcze trzysta razy smutniej było, trzeba się obejrzeć jakoś nareszcie i w sytuacyi rozpatrzyć.
— Ja właśnie pragnęłam...
— Pani dobrodziejko, pojmuję to pragnienie, chociaż obawiam się, aby ono żółcią zaspokojonem nie zostało.
— Panie Fulgenty!
— Ba! panie Fulgenty! a i cóż ten pan Fulgenty poradzi?
— Określ pan przynajmniej jasno położenie, przecież jesteś takim naszym starym przyjacielem.
— Co tu określać — w domu sekwestrator...
— Czy już zrobił zajęcie?
— Hm, dotychczas nie jeszcze, ale jak skończy śniadanie, to kto wie? Sztuka to twarda — ale to jeszcze najmniejszy ambaras, poważniejsze niebezpieczeństwa nam grożą.
Westchnęła ciężko pani. Fulgenty prawił wciąż dalej.
— Subhastacya, wywłaszczenie, proszę pani kochanej, mnóstwo interesów prywatnych, a w dodatku... wiadomo pani, że to wiosna.
— I cóż ztąd?
— A cóż? orać! bronować! siać! pani dobrodziejko, tylko kwestya — czem? co? i za co?
— Wobec grożącego nam wywłaszczenia, wobec tego, że zmuszeni będziemy opuścić te nasze śmiecie stare, mamyż się o siew kłopotać?
— Ba! wobec... wobec! Sądzisz pani zatem, że każda groźba się spełnia, że już nas tak odrazu wyrzucą z Zarzecza?
— Ja nie mam nadziei — a i któż ją dzisiaj mieć może? Wszystko stracone — stoimy nad przepaścią, nad grobem, w którym wszelkie złudzenia raz już zagrzebać należy. Któż dziś sądzi inaczej? kto ma odmienne zdanie?
— Kto? hm... a może jest jeszcze ktoś taki?
— Nie sądzę...
— Pani dobrodziejko, jest takoż Fulgenty Dyrdejko! — rzekł, kłaniając się, stary.
— Pan?
— Dziwne to pani? a jednak tak jest. Ten stary dziwak, mizantrop, ten żmujdzin zawzięty i uparty jak muł, ten, co jak powiadaliście nieraz, zawsze był puszczykiem złowrogim, ten powiada, że dopóki oczów święta ziemia nie przysypie, nie godzi się tracić nadziei. Nadzieja! pani dobrodziejko, nadzieja!
— Zkądże ją czerpiesz, panie Fulgenty?
— Nie sekret, z siebie samego.
— Szczęśliwy!
— Powiedz pani raczej, że doświadczeńszy, że stary... Nie pasiono mnie cukierkami, gryzło się chleb twardy, a nieraz piło łzy gorzkie. Tłukł się Dyrdejko po świecie. A kiedy młodzi na gorącem ręce parzyli, on już takoż i na zimne dmuchał. Nie lubią mnie, wiem o tem, jestem mrukliwy dziwak, sknera, co sobie na fajkę tytoniu żałuje... ale ja was kocham jak ojciec, pani dobrodziejko, jak ojciec.
W oczach młodej kobiety znać było zdziwienie.
— Jak pani patrzy pytająco... i nie dziwię się temu, bo ja nigdy o swoich uczuciach mówić nie lubię i dziś nie gadałbym takoż, ale musiałem... obowiązek nakazywał.
— Obowiązek?
— Właśnie że obowiązek! a ponieważ niewolno mi was nigdy opuścić, więc chciałbym wytłómaczyć powód, dla którego narzucam się pani. Przystąpię więc wprost do rzeczy. Czy pamięta pani noc siódmego stycznia?
Wstrząsnęła się nerwowo.
— Mogłażbym zapomnieć? — szepnęła zcicha.
— Szatański czas był takoż. Wichura straszna, deszcz, a ciemno choć oczy wykól. Karol był przebrany za chłopa, odprowadzałem go przez las. Trudno było rozmawiać, bo szumiało szkaradnie, a gdzie drzewa rzadsze, to deszcz siekł po twarzy, jak biczem. Milczeliśmy oba. W lesie, ale może tak z pięć wiorst od domu, czekał na Karola chłop z wózkiem. Znasz go pani przecie — stary Gajda. Nie było czasu na czułości, bo każda chwila znaczyła wiele. Karol uścisnął mi rękę i powiedział: — Dyrdejko, tyś dobry człowiek, bądź dla nich ojcem — ja liczę na ciebie! — a jam odrzekł tylko: — Licz, jak na żmujdzina! Pani dobrodziejko, na żmujdzina! To święte słowo, to przysięga! no — i ot cała historya.
— Panie Fulgenty!
— Słowo się rzekło... dziś, chcesz pani, czy nie chcesz, a stary Dyrdejko twój i twoich dzieci opiekun. Dyrdejko tu rządca, ekonom, parobek nawet w razie potrzeby, bom się wam w służbę zaprzysiągł!
Biała rączka wyciągnęła się ku niemu.
— Dziękować chcesz pani? a za cóż? jeszcze nic nie zrobiłem, później może, jak odchodzić będę, dobre słowo dacie.
— Jakto odchodzić? przecież obiecałeś nie opuszczać nas, panie Fulgenty.
— A jakże, nie opuszczę, nie, tylko widzi pani, jak już wam lżej będzie nieco, za jakie parę lat może, to mnie wypadnie na świętą Żmujdź pojechać.
— Do swoich?
— Ja nie mam już swoich — pomarli, tylko potrzeba tam powoła mnie koniecznie.
— Potrzeba? jakaż to?
— Chciałoby się umrzeć w Dziundziszkach...
Tu machnął stary ręką, szybko łzę otarł i wnet twarz jego przybrała dawny, nieco sarkastyczny wyraz.
— Wybacz pani — rzekł — rozczuliłem się jak dzieciak, szkaradna to wada, z której nawet czas nie może uleczyć... no, ale przypomniałem sobie Karola... Dziundziszki, ot i głupstwo się stało.
Kobieta miała oczy pełne łez.
— Oh! i pani takoż? nie pora, nie pora na to dziś. Łza zasłania źrenicę, a my jasno i dobrze widzieć potrzebujemy. Z cyframi do czynienia mieć, obliczać się, rachować pani dobrodziejko, jak żydzi, bo bez tego zginiemy.
Długo trwała rozmowa pani Karolowej ze żmujdzinem — rozpatrywano się w sytuacyi, badano środki ratunku, lecz niestety! położenie rozpaczliwe było... a ratunek trudny niezmiernie.
Późno już wieczorem, Dyrdejko z plikiem papierów i rachunków udał się do oficyny, w której pokoik zajmował, a pani zajrzawszy do pokoju dzieci, ucałowawszy je śpiące, zamknęła się w gabinecie męża.
I w oficynie i w dworku długo światła nie gasły, bo sen nie bywa towarzyszem troski, a nieszczęśliwym skąpo użycza swych darów.






III.

Przez drogę, wiodącą ze wsi ku folwarkowi, ciężkim ale pewnym i równym krokiem szedł Marcin. Rogatą czapkę nasadził na czoło, w ręku sękaty kij trzymał, a poły od sukmany za pas pozatykał, żeby mu lżej iść było.
Przyszedłszy na folwark, zatrzymał się trochę. Spojrzał raz na dworek, to na oficynkę znowu, jakby się namyślał, czy tu, czy tam wejść. Pomyślawszy chwilkę, ku oficynie się zwrócił.
Postał chwilę przed drzwiami, buty z błota otarł na progu i za klamkę poruszył. Drzwi otwarte były, wszedł więc i schylając się nizko ku ziemi, powiedział: »Pochwalony«. Dyrdejko za stołem siedział i pisał. Zobaczywszy wchodzącego chłopa, odłożył pióro.
— A Marcin! jak się masz stary, co powiesz?
Chłop zwyczajem swoim po głowie skrobać się zaczął.
— Niby ja to — mówił — potrzebnośći wielgiej nie miałem, jeno tak...
— Chciałeś się dowiedzieć, co słychać? zobaczyć, jak tu żyjemy?
— A juści...
— Źle, źle, mój bracie, a kto wie, czy gorzej jeszcze nie będzie?
— I musi, panie, ze będzie, bo się zydy śkaradnie kręcą, tak teraz po wsiach latają, że im się jeno łby na biedkach trzęsą.
— Latają, powiadasz?
— A juści, wielemozny panie i to nie przez racyi oni się tak kręcą wsędy, a juz najbardziej kiele nas.
— Spodziewają się czegoś...
— Bo i pewnie... o licytacyi coś gadali... Nie dokończył chłop, czapkę miął w ręku, z nogi na nogę przestępował, widocznie chciał coś powiedzieć, lecz nie śmiał.
Dyrdejko spojrzał mu bystro w oczy. Wstał, zbliżył się do niego, a ująwszy za klapę od sukmany, rzekł:
— Słuchajno, Marcinie, tyś tu takoż bez kozery nie przyszedł, mów więc śmiało, co chcesz? sami tu przecież jesteśmy.
— Dyć to prawda, panie, chciałem ja se wymiarkować tu jednę karkulacyę i długom myślał, czy do wielemoznego pana tu przyjść — czyli do samej dziedzicki?
— No — i przyszedłeś do mnie?
— A juści — bo to je taka śtuka, co nie kobieckiej głowy do niej potrzeba. Kwarda rzec i markotna! jesce by się pani zalamentowała — i tylo!
— I jakaż to sztuka? nie strasz-no stary, tylko gadaj.
— Tedy zydy gadały, co mają Zarzecze kupić, het ze wsyćkiem jak je — i nawet mnie namawiały, zebym z niemi do współki był. Mądre oni som, panie! zara las het wytną, a ziemię wezmą zadarmo, a potem do miemców pojadą i na kolenije folwark puscą...
— I cóż? przystałeś Marcinie do w spółki?
Zaczerwienił się chłop.
— Wielemozny panie! bez co mnie pan tak beśta?
— Cóż to za besztanie? interes, korzystny nawet...
— Niech je ta marności z takim jenteresem — jo nie cygon!
— Więc nie chciałeś?
— Powiedziałem zydom ze się namyślę — no i przysedłem do pana. Dyć grosowiny trochę mam, a i jensze gospodarze nie przez grosa, a co z nim robić? Juści wiadomo, ze ziemia nalepsa, ale i dziedzicki śkoda, zeby się miała z dzieciami gdzie tułać po świecie... Wedle tego ja tu jestem, wielemozny panie.
Dyrdejko się zamyślił i długo nie odpowiadał; — chłop tymczasem do kieszeni siągnął, tabakierkę z kory brzozowej z niej wyjął i zażywał powoli, jakby dając czas tamtemu do namysłu.
Przez chwilę trwało milczenie; Dyrdejko pierwszy głos zabrał.
— Poczciwy jesteś, stary! — rzekł z uczuciem.
— Chłop... — odpowiedział Gajda — ni taki, ni siaki, jeno chłop prosty... nicyjej zguby nie pragnący.
— Jakże więc?
— A tak, wielemozny panie. Folwarcysko wielgie je; gdzie tera, przez pańscyzny, takiej kobyle poredzi? Na tyli śtuk gruntu, tyla łąków! toć to śkaradnej forsy trzeba, a zkąd ją weźmieta? Więc ja se tak pomiarkowałem: Mają zydy kupować, las zmiscyć, a reśtę miemcom przehandlować, to mozeby lepiej nase gospodarze co wzięły...
— Kupić chcecie?
— A niby... Widzi wielmozny pan te łąki, co het za Zastawiem, gdzie pan będzie tyle śtuk drogi po siano posyłał? albo całe to pole za lasem? Nim parobek ze sochą tam dojdzie, to i południe będzie, a nam toby dycht pasowało. Niech se wielmozny pan pomiarkuje, bo mnie się zdaje, co ja sprawiedliwie gadom...
Dyrdejko zamyślił się i szybko po stancyi chodzić zaczął.
— Masz ty racyę, Marcinie — rzekł — ale niech ci się nie zdaje, że to tak łatwo zrobić.
— Bez co nie łatwo? panie.
— Form dużo, prawnych form, segregacyj, pomiarów, różnych rzeczy. Nie będę ci tłómaczył, bo się na tem nie znasz, ale powiadam ci, że to rok, dwa lata przejdzie, nim się to uregulować może, a tymczasem...
— Miarkuję ja panie, tymcasem zydy...
— No tak, tak, mój Marcinie.
— Wielemozny panie, to bajki! ja tak se karkuluję po chłopsku. Papierów my orać nie będziewa, jeno grunt, a jak nam pan on grunt wydzieli zebyśwa orać mogli, to my, choć dziś, zara pieniędzy przyniesiewa, a papiery niech by ta i później. Omentra tez moze potem odmierzyć. Sprawiedliwie powiadom, wielemozny panie, co państwu po tych kawałkach? a sprzedawsy, mozeby się trochę połatało.
— Prawda, ale przecież bez dziedziczki tego nie zrobię; toć to nie obwarzanek za grosz sprzedać! Bądź co bądź, dziękuję ci Marcinie, żeś z tem przyszedł, i miło mi jest że myślałeś o nas — dziś jeszcze z panią pomówię i mam nadzieję, że się zgodzimy. Nawet, wiesz co, pójdź ty do niej sam pierwej.
— A no, jak pójść to się i pójdzie, ale jesce chciałem się pana o coś zapytać.
— O cóż to?
— Cy... jakiego pisma nie było?
— Od niego?
— A juści, jak on tam sierota na świecie se redzi?
— Było pismo, ale niewesołe, biedę klepie, o swoich pamięta, a i ciebie Marcinie, kazał pozdrowić.
— Bóg mu zapłać! prawdziwie bo dobre panisko było, niech go tam Najświętsa Panienka pociesy i pzyprowadzi scęśliwie. On się, wielmozny panie, nie będzie gniewał, jak my te kawałki pokupujemy, bo on sam, choć niby i dziedzic, zawdy powiadał, ze to tylo prózna mitręga dla dworu. Pójdę ja, panie, do dziedzicki, co będzie, to będzie! a jeśli jej się spodoba, to ja zara z chłopami pogadam i po obrządku tu do wielmoznego pana przyjdziewa. Ja tak miarkuję, ze, choć na to mówiący — i między nami zdybie się jenszy kręciel, to przecie i taki za kupą pójdzie...
Poszedł Marcin do pani. Dyrdejko sam w stancyjce pozostał.
Przypatrzmy się temu żmujdzinowi.
Była to oryginalna figura. Ile lat życia mógł liczyć, tego z powierzchowności jego niktby nie odgadł. Wyglądał na pięćdziesiąt, a miał siedmdziesiąt co najmniej. Nizki, krępy, o szerokich ramionach, z twarzą czerstwą jeszcze, ruszał się żwawo, gestykulował z ogniem.
Twarz jego miała wyraz sarkastyczny. Z pod krzaczastych, gęstych i najeżonych brwi, błyszczały oczy nieokreślonego koloru, pełne ognia. Czy był blondynem, czy brunetem niegdyś, któż mógł zgadnąć? Nad czołem jego piętrzyła się czupryna gęsta, twarda jak szczotka, barwy niby szpakowatej, niby płowej, jakby przykurzonej nieco. Kości policzkowe wystające miał, nos niewielki, wąsy przystrzyżone krótko. Ręce suche, żylaste, znamionowały niepospolitą siłę fizyczną.
Ubierał się oryginalnie, gdyż garderoba, skompletowana jeszcze przed trzydziestu laty, wystarczała mu aż dotąd.
Znaleźć w niej było można i frak cynamonowy z guzikami żółtemi i jakieś rajtroki przedpotopowego kroju i kołnierzyki, co z mantynowej chustki jak dwa rogi sterczały. Te kostjumy wszakże przywdziewał Dyrdejko tylko w uroczystych życia godzinach, na codzień bowiem nosił długą z chłopskiego sukna bekieszę, szamerowaną suto.
Pokoik, który zajmował, był bardzo ubogo umeblowany. Proste łóżko, skórą łosiową przykryte, skórzana na niem poduszka, nad łóżkiem mata słomiana, krucyfiks i wizerunek Matki Boskiej Ostrobramskiej, do której stary Dyrdejko szczególne miał nabożeństwo. Pod obrazem wisiał gruby, staroświecki zegarek, który ongi, dawno już jeszcze, ś. p. dziadek Fulgentego kupił w Gdańsku i jako klejnot rodzinny wnukom przekazał.
Oprócz łóżka, znajdowało się w stancyjce krzeseł drewnianych kilka, stół staroświecki dębowy, papierami założony, szafka i ciężka skrzynka okuta, do podłogi przymocowana śrubami.
W tym pokoiku bielonym, niewykwintnym, już Dyrdejko blisko dwadzieścia lat przepędził. Co wyrwało go ze »Żmujdzi Świętej«, jak ją nazywał? jaka go siła przyniosła z rodzinnych Dziundziszek tu, na szerokie mazurskie płaszczyzny? długoby opowiadać trzeba. Epopeja to cała. Syn niebardzo zamożnych rodziców, od małego czuł pociąg do świata, do książki, do szerszego życia. Należał on właśnie do tej garstki ludzi, co ukochawszy ideał jakiś całą potęgę młodej, a zdrowej i silnej natury, nie płyną za prądem, lecz nadstawiają pierś własną, sądząc, że ona jest opoką, o którą się bystra fala roztrąci. Był to jeden z tych Syzyfów cichych a nieznanych, co chcieli głazy przez wulkan wyrwane, na dawne miejsce podźwignąć, a rzeki rozdrobnione i wpół wyschłe, wepchnąć w dawne, wspaniałe łożyska. Ileż ten biedny Syzyf guzów oberwał! ile razy spadający głaz staczał go razem z sobą ku przepaści! ale nie rachował tego twardy żmujdzin, nie pozował na bohatera, skromny był zawsze a i mówić o sobie nie lubił.
Tułał się, włóczył po całej Europie, ba, i dalej nawet! wszystkiemi prawie językami mówił, a czy się mową Goethego czy Danta odezwał, zawsze zachowywał ten przeciągły, śpiewny akcent, którego się niegdyś, w Dziundziszkach jeszcze, od matki nauczył.
Za granicą poznał się Dyrdejko z panem Piotrem Ostojskim, ojcem Karola; poznał się, a przechodząc z nim razem dolę i niedolę, pokochał go szczerze. Po powrocie do kraju raz tylko pan Fulgenty w rodzinne strony zajrzał, lecz nie popasał tam długo. Jeszcze bardziej smutny, bardziej milczący powrócił i na stałe w Zarzeczu przy panu Piotrze osiadł.
Rządcą tam był, pracował gorliwie, od świtu do nocy był na nogach, a bez jego rady pan Piotr żadnego ważniejszego interesu nie przedsięwziął.
Po śmierci Piotra, Dyrdejko przy młodym dziedzicu pozostał, a tak się wszyscy do niego przyzwyczaili, że uważali go poniekąd za członka rodziny.
Do Dziundziszek stary dziwak wybierał się umrzeć, ale mieszkać i żyć w rodzinnej wiosce nie chciał, zanadto bowiem zraniono mu tam serce. Boć i Dyrdejko kochał. Wyjeżdżając z kraju, pozostawił w sąsiedztwie piękną, modrooką Jadzię, sentymentalną blondynkę, o powłóczystém wejrzeniu, rozmarzoną zawsze, zapatrzoną w gwiazdy. Odjechał z miłością w sercu, z przysięgą wierności na ustach i sądził, że i Jadzia czekać będzie na niego.
Niestety! zakochany biedak tak długo był nieobecnym w Dziundziszkach, że Jadzia zdążyła przez ten czas wyjść za pana Kiełpsza, zostać matką sześciorga cherubinków i dojść do wcale okazałej tuszy.
Kiedy po powrocie wyciągnęła do niego na przywitanie pulchną rączkę, sądził Dyrdejko, że serce mu pęknie. W pamięci stanęły mu żywo obrazy minione, cała wiosna młodości, w której, na tle zieleni i kwiecia, rysowała się sylwetka smukłej, modrookiej Jadzi. Miłości już od niej żądać nie miał prawa, ale mniemał, że jak żebrakowi jałmużnę, rzuci mu jakieś słówko usprawiedliwienia, że się tłómaczyć będzie.
Ale gdzieżtam! Pani uśmiechnęła się tylko, gdy jej Dyrdejko o miłości wspomniał, i rzekła:
— Faramuszki dziecinne! faramuszki! kochany panie Fulgenty, ot, lepiej u nas na kołduny dziś zostań.
A gościnny Kiełpsz dodał:
— Zostań, brateńku, zostań, kiedyś dobry — toż ty u niemców ludzkiego pożywienia nie widział, a u mojej Jadzieńki kołduny, jakich w całym powiecie nie znajdziesz!!
Został na kołdunach Dyrdejko, ale już od tej pory kobiet unikał jak ognia i za wietrzne je uważał istoty. Pożegnał łzawem wejrzeniem Dziundziszki i Żmujdź swoją świętą, westchnął ciężko, potem ręką machnął, jakby pragnąc wyrazić tym gestem, że już abdykował ze szczęścia — i powlókł się na mazury, do przyjaciela, któremu serce swe i pracę ofiarował.
Cenne to były ofiary, bo przyjaźń wierna, a praca sumienna i wytrwała, żelazna można powiedzieć.
Gdy Dyrdejko pana Piotra pochował, pozostał przy jego synu i był mu we wszystkiem pomocą, opieką i radą.
Pomimo różnicy wieku, młody dziedzic Zarzecza lubił towarzystwo Dyrdejki. Raz tylko posprzeczali się mocno. Było to na krótko przed chwilą, w której piękna, młoda gosposia wejść miała po raz pierwszy do zarzeckiego dworku.
— Nie rób ty głupstwa! Karolku, nie waryuj takoż, bo i cóż ci po tem? To wszystko lalki... puste głowy, bez serca...
Jadzieńkę swoją miał stary na myśli.
Ostro przemówili się wtenczas. Później, gdy już piękna pani wniosła pod strzechę dworku ten błogi ład i harmonijny spokój, który roztacza w koło siebie zacna polska kobieta, Dyrdejko trzymał się zdaleka, dziczył się jeszcze. We dworze tyle go tylko widziano co na obiad, a kiedy czasem goście byli, to się bólem głowy wymawiał i do swojej stancyjki uciekał; chyba że partyjkę preferansa znalazł, a przy niej o Bożym świecie zapominał zwykle.
Dzieci dopiero rozbroiły żmujdzina. Pozwalał im na kolana siadać, za wąsy targać, a szczebiot tych młodych, niewinnych istotek, w źrenicach których mieścił się błękit niebios i czystość duszy anielska, rozrzewniał go prawie.
Gdy pieścił się z niemi, marsowata twarz jego nabierała dziwnie łagodnego, kobiecego prawie wyrazu. W oczach, ponurych zwykle, znać było rozrzewnienie; usta, do których przyrósł niemal wyraz wiekuistego sarkazmu, składały się do dobrotliwego uśmiechu. Dyrdejko usiłował nawet szczebiotać, wymawiać wyrazy pieszczotliwie, po dziecinnemu.
Nieraz też, nabawiwszy się z dzieciakami, mówił do pana Karola:
— No, Karolku, braciszku, głupstwo takoż zrobiłeś, to prawda; ale te błazenki wasze to rozkosz! takie to kochanieńkie, durnieńkie maleństwo!
Dzieci pogodziły także starego dziwaka z panią Karolową, chociaż pogodzenie to miało wszelki charakter zbrojnego pokoju. Niekiedy nawet całował ją w rękę, ale rozmowy dłuższej systematycznie unikał, o kobietach nie mówił z nią nigdy, bo dawno zadany cios pulchną ręką Jadzi nie zabliźnił się jeszcze i bolał jak rana dotkliwa.
Późniejsze okoliczności, które się tak smutnie złożyły, niespodziany, a jednak konieczny wyjazd pana Karola, obowiązek opieki nad pozostałą jego rodziną i mieniem, zmusiły starego do częstszego odwiedzania dworku i przesiadywania w nim dłużej.
Mrukowaty i milczący zazwyczaj, wyznał opuszczonej kobiecie przywiązanie do niej i do dziatek i odrazu zjednał sobie zaufanie, na które tyle lat gorliwie pracował.
Dyrdejko, jak powiedzieliśmy poprzednio, był niezmiernie oszczędny, skąpy nawet; potrzeby swoje ograniczał do minimum, a niewielką pensyjkę, jaką pobierał w Zarzeczu, chował starannie, »na czarną godzinę« jak mówił. Cząstkę swoją na Dziundziszkach sprzedał był poprzednio, a że z niej grosza nie wydał, więc też wraz z zaoszczędzoną pensyjką zebrała się sumka, niewielka wprawdzie, lecz zawsze na czas ciężki mogąca się przydać.
Stary, który sobie na fajkę tytoniu skąpił, nie zawahał się jednak w chwili krytycznej do okutej skrzynki sięgnąć, aby zagrożone mienie dziatek swego przyjaciela ratować. Wszakże w tych ciężkich czasach wszystkie oszczędności Dyrdejki nie mogły odwrócić katastrofy. Zaledwie z pilniejszemi uporał się długami i podatki opłacił; to też propozycya starego Gajdy bardzo przychodziła mu w porę.
Byłby się chłopu na szyję rzucił, gdy jego słowa usłyszał, ale umiał zapanować nad sobą, żeby nagłym objawem radości interesu nie popsuć. Zimnego i obojętnego udawał, a jednak gdy się słońce ku zachodowi już miało, niecierpliwie wyglądał przez okno, czekając zapowiedzianego przyjścia gromady. Od pani Karolowej, która na dwa lata przedtem została tytularną właścicielką majątku, upoważnienie łatwo otrzymał — mógł więc zupełnie swobodnie działać.
Kiedy już zmrok szarawy zapadał, na dróżce ode wsi wiodącej, ukazali się upragnieni goście. Ciągnęli po ważkiej ścieżce sznurem, jak żurawie, a na ich czele kroczył Marcin Gajda, którego długie, białe włosy, wymykały się z pod czarnej, kształtem wronie gniazdo przypominającej, czapki baraniej.
Niebawem stancyjka pana Fulgentego była pełną. Gorąco i duszno się w niej zrobiło, gwar panował. Perorował stary Gajda, odpowiadał mu Dyrdejko, a reszta naradzała się półgłosem, czyniąc szmer podobny do brzęczenia pszczół w ulu.
Dyrdejko wielką mapę na stole rozłożył, a dwadzieścia głów ciekawych pochyliło się nad nią, śledząc ruchy ołówka, którym pan Fulgenty krajał pole za lasem i łąkę na Zastawiu, ową łąkę piękną, która słusznie mogła być szczytem marzeń dla włościan zarzeckich, mających sianożęcia nizkie i zalewane prawie corocznie.
Kto zna naszych włościan, zwłaszcza przy układach i interesach pieniężnych, nie zadziwi się wcale, iż Dyrdejko z siebie kapotę zrzucił i czoło fularową chustką ocierał. Wymyślać on musiał tysiączne kombinacye, tłómaczyć, perswadować, krzyknąć nawet, udawać, że układ całkiem zrywa. Jan nie chciał brać kawałka łąki nad brzegiem, Maćkowi dostawało się trochę krzaków, na polku Onufrego duże dwa kamienie leżały, Michałowi znowuż przy drodze działek wypadał... Ładu dojść z nimi nie było sposobu!
Ale i stary Gajda nie próżnował. Wyczęstował wszystkę tabakę z tabakiery, uderzał kumów i swatów w dłonie, że im aż puchły, aż nareszcie doprowadził do zgody.
Dobrze już po północy było, gdy na krótkim kontrakcie przez Dyrdejkę spisanym, chłopi znaki krzyża kłaść zaczęli, poczem każdy woreczek z za sukmany dobywał, odwracał się i liczył z trudnością, powoli, pilnie każdy papierek przeglądając.
Rozweseliły się twarze, gwarno się w stancyjce zrobiło, Dyrdejko targu solennie dobijał, każdego w dłoń uderzał, szczęśliwych urodzajów i zbiorów pomyślnych życzył i nawzajem też życzenia odbierał. Poczem z szafki duży gąsior wydobył, wódki się z niego napił i chłopów częstował. Dla większej ważności kupna w oczach tych ludzi prostych, poszedł Dyrdejko do dworu i panią Karolową poprosił. Czuwała ona jeszcze i czekała na rezultat układów. Nie do snu jej było. Przewracała machinalnie karty jakiejś książki, lecz myśl jej błądziła daleko, a czarne, załzawione oczy, nie widziały ani liter, ani kart książki. One usiłowały przedrzeć się przez mgłę oddalenia i niepewności i pobiedz w obce strony, za myślą, za tęsknotą do ukochanego męża.
Gdy pan Fulgenty drzwi otworzył, wstrząsnęła się nerwowo jakby przestraszona i zwróciła ku niemu spojrzenie wpół pytające, wpół trwożne.
Z twarzy jednak starego nie można było nic odgadnąć. Był zimny, spokojny, jak zwykle.
— Trzeba — rzekł — żeby pani poszła do nich takoż, podziękować chcą...
— Więc skończone?
— Zaledwie.
W milczeniu wyciągnęła rękę, którą żmujdzin szczerze w swej żylastej dłoni uścisnął. Zarzuciła chustkę na ramiona i do oficyny poszła.
Chłopi skłonili się nizko i dziękowali za sprzedaż. Ona życzyła im pomyślnej pracy na nowonabytych fortunach i zbiorów świetnych.
Po chwili Marcin, który w gromadzie słusznie poniekąd za prowodyra i kierownika był uważany, rzekł że już »północkowe kury pieją« i że do domu czas. Z ukłonami i życzeniami, chłopi zaczęli pokoik Dyrdejki opuszczać. Marcin odprowadził panią aż na próg dworku, a potem, za gromadą ku wsi podążył.
Fakt zgromadzenia się chłopów na dworze, w celu nabycia gruntów, wywołał wrażenie niemałe. W całej wsi, oprócz dzieci, nikt nie spał i w każdej chacie migotało światło. Baby oczekiwały na mężów, aby się dowiedzieć o rezultacie układów. Dziewuchy, którym uśmiechała się nadzieja zamążpójścia i chłopcy starsi, cieszyli się z powiększenia ewentualnej sukcesyi po rodzicach. Najbardziej jednak zajętym, najbardziej tym nagłym zamiarem kupna gruntów dworskich zainteresowanym był, jak się zresztą łatwo domyśleć, pan Jankiel Pacanower.
Dowiedziawszy się, że chłopi nad wieczorem mają iść do dworu, już od południa biegał po wsi jak szalony, chłopów odmawiał, kobiety przeciw nim buntował, żeby nie pozwoliły na kupno. Nie udały się wszakże zabiegi, bo wpływ starego Gajdy był większy, a sam interes zbyt korzystny, żeby chłopi mogli tak łatwo od niego odstąpić.
Nie dziw więc, że był imćpan Jankiel w fatalnym humorze, tem więcej, że i kontrakt dzierżawy propinacyi w Zarzeczu za parę miesięcy ekspirował. Z kim innym możnaby na to poradzić, dać dzierżawę za kilka lat z góry i zostać przy karczmie — ale z Dyrdejką wogóle sprawa była trudna... Widział więc żyd wielkie prawdopodobieństwo konieczności opuszczenia Zarzecza, po którem tyle sobie obiecywał! Wszakże miał niezadługo zostać właścicielem tego folwarku, już poczynił nawet odpowiednie kroki, miał wspólników na las, na młyn, ba! nawet o dzierżawcach ogrodu owocowego już pomyślał — a tu naraz widzi się strąconym ze szczytu marzeń i przez kogo? przez prostego chłopa, za którego rozum i przebiegłość złamanego szeląga dać by nie chciał.
Biegał Jankiel po wielkiej izbie szynkownej, za brodę się targał, a tak był roztargniony i myślami własnemi zajęty, że wędrownemu druciarzowi, który wszedł do karczmy wypocząć i wódki zażądał, rzetelnie cały półkwaterek odmierzył, co mu się jeszcze od urodzenia nigdy nie zdarzyło.
Ciągle do okna przybiegał, brudną szybkę przecierał i patrzył czy nie wracają ze dworu. Łudził się nadzieją, że się układ odwlecze, a w takim razie on się postara, ażeby go zerwać, ale na to potrzeba trzy dni czasu przynajmniej.
— Trzy dni! trzy dni! — to majątek! — mówił do siebie i za brodę się targał.
Miarkując, że już około północy być musi, nie mógł dłużej nad ciekawością panować i poszedł w stronę dworu.
Akurat, w środku wsi prawie, ujrzał powracającą gromadę, na czele której szedł Gajda.
— Aj waj!! — zawołał z przekąsem — musiała was dziedziczka na harbatę zaprosić, kiedyśta do północka we dworze sobie siedzieli. Macie recht, moje ludzie, coście sobie zabawili trochę, bo tam już dawno żadne goszczów nie buło.
— Musi ty załujes, ześ nie był — odezwał się chłop jakiś z gromady.
— Wielgie mecyje harbata! niby to mnie pierwszyzna? żeby ja miał tyle tysiąców, wiele ja u różnego hrabstwa wypił harbate z arakiem? albo czy wy się znacie na tego! To nie do chłopskie gębe taki delikatne jadło!
— Widzita go, jaki delikatny, bestyjo, jak jangielski psiocek.
— Niech un będzie jangielski, ale co wyśta tam robili we dworze?
— Kupiliśwa gruntu, łąków — i tylo! — zawołał nie bez pewnéj dumy jeden chłop.
— Ny, ny, za co nie? wy tera wielgie panowie! obuwatele! a more morajne! wy nie długo nie zechceta gnój wozić, jeno samych dobrów kupować! A kto będzie żemię orał? kto będzie snopków młócił? kto pójdzie, za pozwoleniem, to paskudne stworzenie paszcz? kiedy wy takie wielgie obuwatele, co handlujecie z dobrami?
— Żydów se do roboty najmiewa — odparł spokojnie stary Gajda.
Jankiel cierpliwość tracił.
— Tak! tak! — krzyczał — a wy będzieta za żydów!? ładne żydy z was będą! niech moje wrogi takie szczęście nie widzą! To wy, Marcinie, jesteście pierwszy machennik do tych interesów, ale pamiętajta wy sobie: kto chce psa uderzić, to kija zdybie.
— Wiadomo — ale kij ma dwa końce.
— Ny, ny, was sąd z obydwoma końcami obije i jeszcze na kryminału was wsadzi.
— Coś ty zgłupiał?
— To wy bardzo sobie zmądrowali; wy myślita, co ja nie mam świadki, jako zrobiałem z wami współkę? Nie bójta się; moja żona stojała przy oknie i te dwa żydy, co sobie na jarmark jechali, uni przysięgną na sumienie, co wy mieli ze mną współkę.
Roześmiał się chłop.
— To je prawda rzetelna — rzekł.
— Słuchajta, słuchajta gromada! un sam nie zapiera, powiada, że się zgodził do współkie!
— Bo juści tak. Mieliśwa kupić het cały folwark, ja miałem wziąść grunt...
— Ny, tak, ja wam mówiałem, co wy weźmieta grunt, a mnie sze ostanie trocha las, trocha młyn i trocha te kiepskie propinacye, co nic nie warto jest.
— To tez ja tak zrobiłem. Ja se z gospodarzami kupiłem krzynkę gruntu, a ty se kup cały las, cały młyn i całą propinacyją, skoro twoja wola. Broni ci kto!?
Gromada wybuchnęła śmiechem. Jankiel splunął i klnąc półgłosem, pobiegł napowrót do karczmy.






IV.

Nadszedł koniec maja. Na liściach drzew drgały jeszcze krople przelotnego deszczu, a słońce wychyliwszy się z za chmury, która przed tchnieniem wiatru uciekła, zdawało się uśmiechać dobrotliwie do ziemi, do ludzi, i do zgliszczy zczerniałych. Na polach wznosiły się już zielone ściany żyta i pszenicy; owies i jęczmień powschodziły ładnie, a na łąkach miliony drobnych kwiatków wychylały główki z pośród trawy.
Na ugorach bydło się pasło, z oddalenia dochodziły odgłosy fujarek pastuszych, zlewające się w jeden harmonijny akord z śpiewem ptactwa i łagodnym szumem liści. Była w całéj pełni wiosna, ta wiosna, co rozsypuje hojnie lilie i róże, obrzuca bukietami bzy, jaśminy i czeremchy — i wlewa w dusze stęsknione — nadzieję.
Na folwarku w Zarzeczu bieliły się świeżo obrobione belki; tracze na warsztatach drzewo tarli, a kilku gonciarzy, których z po za ogromnéj sterty wiórów i strużyn ledwie co widać było, pracowało z pośpiechem.
Stary żmujdzin uwijał się wśród gromadki robotników i z domorosłym budowniczym — cieślą obliczał długość i wysokość projektowanych budynków.
Czas naglił. Na jesień już stodoły, obory, stajnie i śpichlerzyk pod dachem stanąć musiały, a tymczasem inwentarz mieścił się w skleconych naprędce barakach.
Skromne bardzo, niewykwintne budyneczki wznieść postanowiono — lecz i te, na owe ciężkie czasy kosztować miały dość drogo, i musiał pan Fulgenty dobrze głową kręcić, żeby przeznaczonego na ten cel funduszu nie przebrać.
Oszczędność konieczną była, gdyż gotówki wciąż brakło, a wydatków było mnóstwo. Indemnizacya i fundusz ze sprzedaży gruntów poszły na spłatę nagłych wierzytelności hypotecznych, wywłaszczeniem grożących; zaś osobisty kapitalik pana Fulgentego zażegnał grozę sekwestratora i służyć miał zarazem do przeprowadzenia gruntownej, a nieuniknionej w gospodarstwie reformy.
Sypiać Dyrdejko nie mógł, tyle miał różnorodnych spraw do załatwienia, a przez ten czas głowa jego, a raczej nieokreślonej barwy czupryna, coraz bielszego nabierała koloru.
Gdy inni, w podobném położeniu będący ziemianie, szukali ratunku w bajecznie taniej sprzedaży lasów, lub też w najbardziej uciążliwym kredycie lichwiarskim, gdy sprzedawali zboże na dwa, trzy lata naprzód, Dyrdejko przewidujący, ostrożny, może do zbytku podejrzliwy nawet, wyrobił sobie zupełnie inny system ratunku i obrony, a mianowicie — oparł się na chłopach.
— Ratujmy życie — mówił nieraz do pani Karolowej — a później takoż pomyślimy o zdrowiu; trupowi lub konającemu nie pomoże już żadne lekarstwo, a osłabienie chwilowe da się nawet dobrem powietrzem usunąć.
Z wierzycielami trzymał się ostro, żadnych ulg i prolongacyj, kosztem wysokiego procentu, zyskiwać nie chciał, a w przeprowadzeniu raz wytkniętych planów, konsekwentny był i stanowczy, uparty nawet.
Plany jego były proste i wcale nie skombinowane. Według jego mniemania grunt i podstawę ratunku stanowiła robocizna. Szło mu więc o to, aby tę robociznę mieć, a grosza gotówki na nią nie wydać, bo gotówka znowuż potrzebną była na pomnożenie liczby inwentarza, na narzędzia. Więc też z chłopami w różne kombinacye wchodził; powypuszczał im pastwiska, posprzedawał drzewo na budowle, a wszystko na odrobek, tak, że kiedy sąsiedzi myśleli jeszcze, zkąd na dokończenie zasiewów pożyczyć pieniędzy, on już o żniwa był zupełnie spokojny.
Gospodarstwo po staremu, rutynicznie prowadził, ale pilnie u sąsiadów wszelkie innowacye obserwował, a gdy mu robiono uwagi, że nie stara się o postęp, odpowiadał z przekąsem:
— Chleb, dobrodzieju, przedewszystkiem, chleb i kapota, a później takoż marcepany i fraczek!
Niektórzy śmieli się z niego, ale stary na to nie zważał — i swoje robił. Od świtu samego już na nogach był, wszystkich robót dojrzał, pola konno objechał, często też do miasta wpadł, aby interesa załatwić, bo nie lubił się nikim wyręczać i nie dowierzał nikomu...
Wieczór nadchodził. Słońce kładło się do snu pogodne, uśmiechnięte jak dziecko; nad wodami brzęczały roje muszek drobniutkich, motyle uwijały się jeszcze nad kwiatami, korzystając z ostatnich chwil dnia. Lipy stare i klony szumiały w ogrodzie a u stóp ich pokładły się cienie długie. Wiatru nie było prawie, jakaś błoga cisza panowała w powietrzu. Bocian powrócił na gniazdo z całodziennej wyprawy i klekotał radośnie.
W ogrodowej altance siedziała pani Karolowa i szyła jakąś sukienkę dla swej faworytki najmłodszej. Janka nie było, gdyż pomagał Dyrdejce w dozorowaniu robotników; przy matce siedziała Helenka i wypracowywała jakiś nowy kostyum dla lalki, a Władzia biegała po ogrodzie i zbierała kwiatki.
Tylko proszę czytelnika nie posądzać tej młodej osoby, że zrywała kwiaty bez celu, li tylko dla przyjemności niszczenia. Nie — ona miała nawet plan bardzo jasno określony. Usiłowała zrobić prześliczną lalkę z samych kwiatów i z jednego patyka. Ta lalka miała mieć główkę z pączka róży, korpus z samych bratków, spódniczkę z kielicha lilii ogrodowej, a kapelusz z narcyza! I byłaby z tego zrobiła się prześliczna osóbka — ale cóż? kwiaty nie chciały się trzymać patyka! Zmartwiona Władzia dała więc pokój lalce i zaczęła robić wianeczek, który miał służyć za obróżę dla pieska, ale w trakcie roboty zmieniła projekt. Zamiast obróżki dla pieska, postanowiła zrobić bigos dla mamy i to jej się najlepiej udało. Oskubała kwiatki, zmięszała je doskonale w fartuszku i poszła poczęstować mamusię... Niegrzeczna mamusia nie chciała jednak jeść takiej doskonałej potrawy!
Pani Karolowa obejmowała dzieci spojrzeniem łagodnem, słodkiem, które tylko w oczach matki dostrzedz można. Była w niem macierzyńska miłość, duma i obawa pewna o swoje skarby najdroższe. Częstokroć podnosiła wzrok od roboty i patrzyła na córki, a wówczas na drobnych, pobladłych jej ustach, osiadał uśmiech przelotny.
Właśnie już miała robotę składać i dzieci do pokoju zabrać, gdy furtka ogrodowa skrzypnęła i w alei ukazał się Dyrdejko.
Wbrew zwyczajowi swemu szedł powoli, z głową pochyloną, jak gdyby pod brzemieniem jakiegoś ciężaru.
Zbliżył się do altanki, kapelusza uchylił i milczał czas jakiś. Nareszcie zwracając się do Helenki, rzekł:
— Weźmij ty, duszeńko, Władziunię za rączkę i do pokoju zaprowadź, tam Janek jest takoż... a jakiego ślicznego motyla złapał, żebyś wiedziała...
Dziewczynki motyla co prędzej pobiegły oglądać, pani zaś na starego oczy z wyrazem pytania podniosła.
Żmujdzin kapelusz miął w ręku.
— Chciałbym jedną rzecz powiedzieć — rzekł.
— Słucham, panie Fulgenty.
— Ot, widzi pani, kłopot takoż...
— Czyż ich nie mamy ciągle?
— No tak... ale to...
— Nowy jaki?
— Nie, nie, nie lękaj się pani, to nawet nie kłopot, tylko głupstwo małe!
— Cóż więc?
— Jechać mnie w drogę potrzeba.
— Teraz? w tym czasie?
— Nawet na noc, żeby na ranny pociąg do kolei się dobrać.
— Więc wyjeżdża pan koleją? ale dokąd? zkąd taki powód nagły?
Nie odpowiadał zaraz żmujdzin, pomięszany był, sam nie wiedział, co ma mówić.
— Ot, casus! — rzekł — pilno i dla tego chciałbym pani to i owo powiedzieć, na czas nieobecności mojej...
— Więc ta nieobecność dłużej ma potrwać?
— Bóg wie — dwa... może trzy tygodnie.
Kobieta powstała przelękniona.
— Na miłość Boską! panie Fulgenty, co się stało? mów, nie oszczędzaj mnie, najgorsza wiadomość lepsza jest od niepewności. Na honor cię zaklinam, panie, mów, dokąd jedziesz?
— Za... za granicę — wyjąkał Dyrdejko.
Kobieta za głowę się chwyciła.
— Karol! Karol! krzyknęła rozpaczliwie i bezprzytomna prawie upadła na ławkę.
Żmujdzin, który w największych kłopotach i nieszczęściach radzić sobie umiał i nigdy krwi zimnej nie tracił, wobec spazmatycznego płaczu kobiety stanął jak oszołomiony i sam nie wiedział co czynić.
Za rękę ujął i jąkał:
— Pani... pani kochanieńka! zmiłuj się, nie mglej! No, dalibóg! cóż za dzieciństwo! nie bójże się... nie płacz!
Widząc, że perswazye nie pomagają, zerwał się nagle i pobiegł do dworu po wodę i po sól; słyszał bowiem kiedyś, że temi środkami trzeźwią zemdlone kobiety.
Przez drogę, zasapany, mruczał:
— Jezusie kochanieńki ratuj! ach te baby! te baby! takoż komedya z niemi!
Gdy o ile można najprędzej, zdyszany, z wodą i solą powrócił, pani Karolowa płakać przestała; przyjęła wodę podaną, napiła się trochę i prędko, urywanym, ale stanowczym głosem mówiła:
— Nie, nie! nie oszczędzaj mnie pan, mów prędko, cokolwiek się stało, ja muszę wiedzieć! ja powinnam wiedzieć! jestem jego żoną i matką jego dzieci, panie! ja muszę wiedzieć!
— Ja bo chciałem... — bąkał Dyrdejko.
— Pan mnie chciałeś oszczędzać, dziękuję ci za to, ale wolę pewność, mów co się stało?
— Mała rzecz — chory trochę...
— Może umarł!...
— Na uczciwość, pani, nie obawiaj się — żyje.
— Miałeś pan wiadomości? kiedy?
— Od niedawna... list przyszedł.
— Od niego? pokaż mi pan ten list.
— Nie, pani, nie od niego, ale od jednego mego przyjaciela. No, nie rozpaczaj pani, powiem wszystko, powiem. Karol chory... ma skaleczoną rękę.
— Ale gdzie? w jakim wypadku? czy bił się z kim? broń Boże!
— Przypadek, pani... w fabryce. Zbliżył się nieostrożnie do maszyny, ręka jakoś dostała się w tryby, no — i wypadek!
— Boże! Boże! cóż to jest? same zagadki! fabryka, maszyny! ale cóż Karol miał z tém wspólnego?
— Uspokój się pani, wszystko takoż porządkiem opowiem, tylko proszę obetrzeć oczy, proszę nie płakać, bo dalibóg i ja takoż zgłupieję do reszty przy tym lamencie...
Pani Karolowa białą, szczupłą rękę przycisnęła do piersi, jakby pragnąc uspokoić przyspieszone bicie serca. Otarła łzy i głosem suchym, w którym jednak przebijał się dźwięk rozpaczy, ukrytej w pozornym, sztucznie udanym spokoju, rzekła:
— O, mów pan, proszę, słucham, patrz pan, wszak jestem już tak spokojna...
Dyrdejko z przerażeniem na tę gorzką spokojność spoglądał. Widział, że twarz, na której tak niedawno jeszcze drgał wyraz życia, w tej chwili powlokła się trupią bladością, a oczy pałały dziwnym jakimś blaskiem.
Ujął panią Karolowa za rękę żmujdzin.
— Pani droga — rzekł — wierz przyjacielowi staremu, strasznego tu nic nie masz...
— Mów pan, mów, proszę.
— Wiesz pani, że obliczywszy nasze skromne środki, jakiemiśmy mogli po przebytych katastrofach rozporządzać, przekonaliśmy się, że przy największej oszczędności, możemy posyłać Karolowi pięćdziesiąt rubli miesięcznie zaledwie.
— I pan posyłałeś je zapewne?
— Najregularniej — i co pani powiesz, najregularniej takoż odbierałem napowrót te pieniądze.
— Napowrót?
— Wszystkie, co do grosza. Leżą one u mnie jak depozyt święty, jak legat z ostatniej woli pochodzący.
— Więc nie przyjmował ich Karol? dla czego? czy pogardził naszą pomocą? czy nie potrzebował jej może?
— Eh! pani droga! Nieszczęście to takoż szkoła wyborna — daje nam nauki tak mądre, jakich żaden pedagog nie udzieli. Szkoda tylko, że te nauki czasem zapóźno przychodzą...
— Panie, my odchodzimy od przedmiotu...
— Ani na włosek nawet, pani dobrodziejko, a pierwszy na to dowód, że Karol pieniędzy naszych nie chciał.
— Więc z czegoż żył? na Boga!
— Z pracy, pani, z pracy, z tej ciężkiej pracy, przy której pot oczy zalewa i grzbiet takoż trzeszczy. Z tej pracy...
— I pan! pan, przyjaciel jego, pozwoliłeś na to?
— Ja? jabym jemu za to był ręce całował, bom widział że dorósł, że mężczyzną stał się... człowiekiem takoż nakoniec.
— Czyliż nie uważałeś go pan za takiego poprzednio?
— At! co o tem gadać? Dzieciak był takoż, pani dobrodziejko — jak drudzy — dzieciak tylko, ale posłuchaj pani. Kiedy już na obczyźnie stanął, a osamotniony całą przeszłość w myśli przebiegł, kiedy zrobił obrachunek za te lata, które przeszedł już w życiu, zobaczył nul w bilansie! Nul! nul! czyli zero, jak wy nazywacie; jednem słowem nic! Ja pani powtarzam wyrazy jego listu, który, jeżeli wola, przynieść mogę. To jego słowa własne.
Pani Karolowa oczy rękami zakryła, Dyrdejko zaś ciągnął dalej.
— Nie nauczono mnie, pisał, nic — ale to literalnie nic, chociaż umiałem przecież to wszystko, co każdy człowiek mojej pozycyi towarzyskiej u nas umie, a kiedym się znalazł wśród obcych, kiedy zadałem sobie to pytanie: »co robić?« ujrzałem z przerażeniem, że ja nic nie umiem!
— Zkąd jemu takie myśli?
— Poczekaj pani, pamiętam ja te listy, nie zapomniałem żadnego wyrazu. Ach, mój Fulgenty, braciszku, pisał Karol, jak smutno dojść do przekonania, że się jest... piątem kołem u wozu! Nie mogłem dostrzedz tego przy łagodnem i jasnem świetle pogodnego słońca, lecz dojrzałem wyraźnie przy oślepiającym blasku błyskawic, wśród grzmotu i ognia piorunów! Rozumiesz pani, jak on to powiedział: wśród ognia błyskawic i piorunów!
— Ja tego nie rozumiem — szepnęła kobieta.
— Ależ pani, to jasne jak słońce! tak się budzi z uśpienia dusza zacna, serce prawe, charakter męzki! lecz, czekaj pani, jeszcze kilka słów. Tak pisał dalej: i kiedy dziś z moich oczu bielmo spadło, ty takoż, przyjacielu wierny, upokarzasz mnie zasiłkiem! jałmużna!
Z piersi pani Karolowej dobyło się ciężkie westchnienie.
— Mów, mów pan dalej — rzekła.
— I od kogoż mi ty braciszku, tę jałmużnę przysyłasz? czy od kobiety nieszczęśliwej, co sama jedna na gruzach dawnego majątku została? Czy od dziateczek drobnych, pół-sierót już prawie? Nie! nie! weź ty sobie takoż te pieniądze napowrót, oddaj im, a żony mojej proś, żeby Janeczka inaczej niźli mnie chowano... ot, masz pani sens listów, jakie ja miałem, od niego.
— Lecz...
— Pozwól pani dokończyć, bo to już krótka historya. Dobry człowiek z niego, a ponieważ nie chciał jeść darmo sierocego chleba, a inaczej pracować nie umiał, poszedł na prostego robotnika do fabryki.
— Na robotnika!? on?
— Korona mu takoż z głowy nie spadła! ale nieszczęście się stało. Robił przy maszynie, tryby jakoś pochwyciły za rękę, no — i chory.
Kobieta zerwała się z ławki.
— Jadę tam natychmiast! — rzekła z mocą.
— Nie, pani tu zostaniesz, ja pojadę.
— Niepodobieństwo!
— Ani myśl pani inaczej.
— Któż mi może odmówić miejsca przy nim? kto mi zabroni pospieszyć do ukochanego? do męża?
— Rozum, rozum, pani kochanieńka — i rozwaga.
— Ja chcę, ja muszę być przy nim! — zawołała z płaczem.
— Tak, pani musisz być przy nim — a kto będzie przy dzieciach? kto im matkę przez ten czas zastąpi? Pozostawisz że pani te sierotki kochane?
Pani Karolowa twarz rękami zakryła, w sercu jej odbywała się walka uczucia matki z przywiązaniem żony.
Milczenie przez jakiś czas trwało — wreszcie Dyrdejko je przerwał.
— Pani kochanieńka, komu w drogę, temu czas; dla mnie już konie gotowe. Zaledwie godzina pozostała nam na porozumienie się co do interesów, które na czas nieobecności mojej w pani ręce chcę złożyć. Jutro rano będę w naszem gubernialnem mieście; znajomych tam mam, więc ceremonie paszportowe jak sądzę, nie potrwają zbyt długo, a jeżeli co nieprzewidzianego nie zaskoczy, to za trzy dni najdalej Karola zobaczę.
— Prawda, masz pan słuszność, mnie od dzieci nie sposób, choć się dusza do niego wyrywa, choć takbym pragnęła być przy nim! Zresztą, cóż ja sama, słaba kobieta, na obczyznie, nieznająca stosunków tamtejszych, mogłabym mu dopomódz? Spiesz więc pan, spiesz do niego, zanieś mu od nas uściśnienie serdeczne i powiedz, że może gorąca, szczera modlitwa przywiązanej kobiety wyprosi zdrowie dla niego... o jedź, jedź już, panie Fulgenty.
— Ba! jedź! jedź! nibyto pan Fulgenty złapie takoż tłómoczek na plecy i poleci jak fircyk — a folwark? interesa?
— Cóż one znaczą w porównaniu...
— Każdy drobiazg znaczy, moja pani, każdy drobiazg; ja nie wiem jak tam długo pobyć wypadnie, więc muszę pani wszystko rozpowiedzieć, co się ma robić i kiedy, kasę takoż pani oddam, bo majstrów płacić trzeba, a fabryki przerywać niepodobna, każdy dzień drogi teraz. Ot, sianokos niedługo, żniwa, ani się obejrzy jak snopki wozić zaczniemy, a gdzież je składać, jak stodół nie będzie?
Widząc, że pani Karolowa niezbyt chętnie słucha, łagodniej zaczął przemawiać.
— Ja pani zaraz z miejsca depeszę przyślę i list codzień napiszę długi, szczegółowy, żebyś pani spokojniejszą była.
— O! proszę, błagam pana o to.
— Napiszę z pewnością, napiszę szczerą prawdę, wszak wiesz pani, że kłamać, nawet w dobrym celu, nie potrafię.
— Podziękuję panu całem sercem.
— A teraz pójdźmy na chwilkę do domu, przecież nie mogę odjechać, nie pożegnawszy tego kochanieńkiego maleństwa. W gospodarstwie tu, podczas mojej nieobecności, dopomoże pani stary Marcin, ja zaraz poślę po niego i rozpowiem mu co ma się robić, to chłop uczciwy, może mu pani zaufać w zupełności.
Pani Karolowa i Dyrdejko poszli ku dworkowi przez starannie wygracowane uliczki. Ona zamyślona i milcząca, żmujdzin zaś ożywiony, mówiący... Zamaskować on chciał troskę, która ciężkiem i na jego barki spadła brzemieniem; dlatego też starał się mówić dużo, wesołego prawie udając, żeby tym sposobem dodać siły i męztwa nieszczęśliwej kobiecie.
Wszedłszy do dworku, Dyrdejko ucałował dzieci, które się już do snu zabierały, zjadł naprędce kolacyę i pobiegł do swego pokoiku w oficynie. Maleńki tłómoczek podróżny przygotował, a potem papiery ze stołu zabrawszy, napowrót do dworku przyszedł.
Oddał pani Karolowej książki i rachunki, szczupły zapasik pieniędzy jej wręczył i o wszystkich interesach pilniejszych i o zamierzonych robotach szczegółowo objaśniał.
Młoda kobieta słuchała wszystkiego uważnie, ale szeroko otwarte jej oczy zachodziły łzami, a od czasu do czasu dreszcz jakiś nerwowy nią wstrząsał; starała się być spokojną, panować nad sobą.
Nareszcie przed ganek z turkotem zajechała bryczka. Dyrdejko na zegarek spojrzał i szybko z krzesła się zerwał.
— Czas — zawołał — czas takoż już wielki, jechać trzeba.
To rzekłszy, panią Karolową za rękę ujął i długi na tej ręce pocałunek wycisnął.
— Dobrej myśli, pani kochanieńka, odwagi — szeptał z ojcowską czułością. — Wrócę z dobrą nowiną, a kto wie? może wrócimy oba... stosunki jakie takie są... wszystkie poruszę.
— Bóg by przez twe usta przemawiał, panie Fulgenty.
— W jego mocy wszystko — rzekł żmujdzin i na ganek wyszedł. Pani Karolowa odprowadziła go do bryczki, a gdy się stary z trudnością na wysokie siedzenie gramolił, mówiła jeszcze półgłosem:
— Szczęśliwej drogi, a pamiętaj pan powtórzyć Karolowi wszystko com mówiła, wszystko mu powtórz, o dzieciach mu opowiedz, że kochają go, że nawet mała Władzia mówi o nim często. Powiedz, że ja o jego zdrowie się modlę, a nie zostawiajcie mnie bez wiadomości... wracajcie... wracajcie obadwa!
— Paniusiu kochanieńka, napiszę... telegram zaraz przyślę... bądźcie zdrowi.
Marcin, który stał dotychczas przed gankiem i ze stangretem rozmawiał, pokłonił się nizko Dyrdejce.
— Niech ta pana Najświętsa Panienka prowadzi i psyprowadzi scęśliwie.
— Bóg zapłać ci, stary, a o tem co mówiłem pamiętaj.
Bryczka ruszyła i niebawem zniknęła, za bramą słychać było tylko oddalający się, a coraz cichszy jej turkot i ujadanie psów, strzegących chałup wiejskich.
Pani Karolowa załamawszy ręce, na ławce w ganku usiadła i puściła wodze łzom tłumionym tak długo. Pierś jej podnosiła się gwałtownie, ze ściśniętego bólem gardła wydobywały się łkania.
Chłop stał jeszcze przed gankiem, patrzył na ten płacz rzewny i sam oczy rękawem grubej sukmany ocierał. Widocznie pocieszać pragnął, ale przemówić nie śmiał, miął tylko czapkę w ręku i pokaszliwał, z nogi na nogę przestępując.
Nareszcie, gdy spłakana kobieta uspokajać się zdawała, odezwał się nieśmiało:
— Prosę łaski pani, a dyć to je gzech tak przeciw Boskiej mocy ustygować...
— Ach! mój Marcinie, nieszczęście takie... kaleka! nie wiesz o tem zapewne.
— Wiem, wiem, prosę pani, bo mi pon rządca powiadał, co bez masynę...
— Nieszczęśliwy... może rękę straci! pomyśleć o tem nie mogę.
— I — prosę pani, dla tego, choć i na to mówiący, przez jednej ręki je kiepsko, to zawdy się jesce drugą mozna jako tako oganiać.
— Ależ to straszne kalectwo!
— Zawdy gorsa bieda przez oców, a przez jednej ręki, byle się jeno mógł cłek drugą przezegnać a łyzkę w garści utrzymać, to zyć zawdy mozna.
Westchnęła ciężko pani na tę smutną pociechę, a chłop mówił dalej.
— Niech się wielmozna pani nie markoci, toć i stary Onufer, co tu był za gajowego bez dwa roki, tez ręki nie mioł, bo mu we młocarni pięść urwało, a potem mu dochtory urznęni według równości, ze mu jeno kikut się z niej ostał; dla tego jaki był jesce chłop z niego! Drugi niezguła z dwiema ręcami tego nie stojał. A jak raz posed cyganów spędzać z pola, a te do niego z kijami przystąpiły, to ich tak jedną ręką i kikutem sprał galanto, ze nie wiedziały, bez który zagon skikać! Niech się tez wielmozna pani i o nasego pana nie frasuje, bo jesce, da Bóg miłosierny, i z niego ludzie będą.
Tak stary chłop pocieszał strapioną dziedziczkę. Naturalnie, pocieszał ją jak mógł i jak umiał, a na tę scenę patrzył z góry księżyc jasny, pełny, oblewający łagodnem światłem dworek i ogród, przeglądający się w rzece, w której falach łamały się, migotały i drżały srebrne jego promienie.
Wietrzyk lekki osuszał łzy płynące po pięknej twarzy kobiety i igrał z długiemi, białemi włosami chłopa, który strapioną tak szczerze pocieszać się starał.
Księżyc oświetlał także drogę żmujdzinowi staremu, a drogą tą był gościniec piasczysty, szeroki. Konie z trudnością ciągnęły bryczkę, podnosząc kopytami tumany kurzu — stangret drzemał na koźle.
Właśnie do lasu wjeżdżano. Noc była prześliczna, w oświetleniu księżycowem drzewa wyglądały wspaniale. Sosny, jak baldachimy czarne, wznosiły się nad brzozami białemi, nad krzakami leszczyny i nad całą masą roślin drobnych, karzełków, co się stóp olbrzymów czepiają. W gęstwinie odzywał się chór słowików, a silny, donośny głos tych ptasząt szarych, potęgował się jeszcze i olbrzymiał wśród uroczystej ciszy nocnej.
Zdaleka, z odległego bagna, dolatywał chór żab rechoczących; czasem sowa cichym lotem przemknęła po nad drogą; z po za lasu, ukazywały się światełka kolorowe — sygnały ze stacyi kolei.
Dyrdejko, żmujdzin nabożny, jak każdy z nich prawie, pacierz półgłosem szeptał, ale wrażenia dnia ubiegłego przeszkadzały mu w modlitwie, to też przerywał ją co chwila i znowu do niej wracał, a kiedy mu na myśl przyszła smutna, załzawiona twarz pani Karolowej, zastanawiał się nad sercem kobiecem w ogóle, to znowuż myślą w odległą, własną przeszłość powracał... porównywał, kombinować się zdawał...
Widocznie jednak i te porównania przekonać go nie mogły, bo ostatecznie machnął ręką niechętnie i rzekł półgłosem:
— Jak ty sobie chcesz, braciszku, a zawsze kłopot z babami!!!






V.

Chociaż nad ziemią, ustrojoną w zieleń i kwiaty, jaśniało niebo pogodne; chociaż przyroda cała tchnęła życiem, śpiew ptasząt napełniał powietrze, a bzy kwitnące kąpały się w blaskach słonecznych, pani Karolowa zdawała się tego nie widzieć. W duszy jej smutno było i posępnie, dnie wydawały jej się szare i smutne jak na jesieni późnej, a każdy z nich wlókł się i ciągnął tak długo, jak gdyby jedna godzina miesiąc trwała.
Ciągle, nieustannie prawie, czarne, załzawione oczy osamotnionej zwracały się ku oknu, pragnąc dostrzedz na drodze posłańca z przyobiecaną wiadomością. W nocy, gdy tylko psy szczekać zaczęły, już była na nogach, zapalała światło i czekała... napróżno.
Tak upłynął tydzień cały, tydzień długi jak rok. Zdawało się, że przez ten czas Dyrdejko mógł już pół świata objechać, a jednak żadnej wieści, żadnego znaku życia nie dawał.
Smutna, stęskniona i niespokojna stała przy oknie, przecierając wciąż szybę i patrząc na aleję lipową, przez którą się z gościńca do folwarku wjeżdżało... gdy nagle w tę właśnie aleję, nie wjechał, lecz wpadł w całym pędzie dobrze znany w Zarzeczu ekwipaż.
Była to dwukołowa biedka Jankla.
Pan Pacanower nie siedział, lecz stał w niej raczej, jedną ręką z całej siły za lejce targał, drugą zaś okładał biczem wychudzonego kasztanka, który, zniecierpliwiony że go chlebodawca tak bez miłosierdzia ćwiczył, spuścił łeb ku ziemi i wierzgał, uderzając z całej siły kopytami w przód biedki. Była to homeryczna walka bata z kopytami, lecz że przy bacie zawsze bywa racya, więc i w tym razie kopyta ustąpiły i biedny kasztanek całym pędem, jak gdyby się na wyścigowym torze popisywał, sadził przez aleję, wpadł na dziedziniec jak szalony i zakręcił przed dwór tak nagle, że oś biedki uderzywszy o kamień, pękła, a Jankiel Pacanower w całym impecie upadł na piasek.
Po tym akcie wielkiego wysilenia, kasztanek zapomniawszy o przejściach bolesnych, z filozoficzną obojętnością zaczął gryźć trawę, nie troszcząc się o to, co się z jego gospodarzem stało.
Na szczęście, pan Jankiel, oprócz lekkiego stłuczenia, większego szwanku nie doznał. Zerwał się na równe nogi zaraz i zaczął kamlotowy swój żupan z kurzu otrzepywać, gdy ukazała się pani Karolowa, która widząc z okna owo salto mortale, przestraszona na ganek wybiegła.
— Co to jest? co wam się stało? — spytała Jankla.
— Bogu dziękować, proszę wielmożnej pani, nic... Takie kuń, niech jego moje oczy nie widzą, niech un zara zdechnie, jak ja jego sprzedam! Ja tu leciałem do wielmożnej pani jak ptak! jak zając!
— Cóż się stało?
— Aj waj! wielgie nowina! Pani wie, co z miasta jest dwa mile drogi z ogonem, a ten ogun, niech jemu djabli wezmą, to za drugie dwa mile znaczy — to ja nie jechałem więcej jak jedną godzinkę! Widzi wielmożna pani, aż mi się biedka złomiła i ten kuń... ten waryat... pewnie sobie ochwaci.
— Biedkę wam każę naprawić, ale mówcie co się stało... prędzej!
— Oj! kiedy z tego giewałtu tak mi koło serca pika, co nawet gadać nie mogę. Uf! to jest wielgie nowine! to jest wielgie scięście!
— Zmiłuj się, człowieku, mów już raz, nie trzymaj mnie jak na rozżarzonych węglach!
— Oj, oj! jak mnie kole serca pika; czy wielmożna pani trzyma los na brunswińskie loterye?
— Ależ nie trzymam wcale.
— To może na warsiawskie! pewnie pani trzyma?
— Więc cóż?
— Jakto co? teligraf do pani jest!!
— Gdzie? gdzie? pewnie z zagranicy... o Boże! dawajcież go prędzej!
Żyd po kieszeniach szukać zaczął i mówił.
— Ja sobie stojałem na rynku, tymczasem sam nacielnik z teligrafu przyleciał i powiada, co jest bardzo pylne depesie do wielmożnej pani... ny, ja zaraz jego brałem i powiedziałem, co za godzinkę już un u pani będzie.
— Dawaj, dawajże tę depeszę, Janklu, jak najprędzej!
Żyd jeszcze raz do kieszeni sięgnął, wreszcie przestraszony zawołał:
— Aj waj! nieścięście!
— Co?
— Ja tego teligrafa zgubiałem!!
— Bój się Boga, człowieku! to niepodobna!
— Proszę wielmożnej pani — i ja sam tak miszlę — rzekł zatrwożony Jankiel, szukając po wszystkich kieszeniach — napróżno.
— Mój Boże, mój Boże! — wołała pani Karolowa — a czy wy wiecie, Janklu, że w tej depeszy mogło być całe moje szczęście!... cały los!
— Oj, waj! gewałt! cały los! a ja sobie miszlałem, co wielmożna pani tylko jednego czwiartke trzymała! Cały los! a gance los! to mi dopiero scięście!
— Ależ ja o żadnej loteryi nie myślę, ja czekam depeszy od męża! może gdzie w drodze zaginęła? zmiłuj się, Janklu, przypomnij, może gdzie wstępowałeś jadąc?
Żyd zamyślił się, nie przestając jednak po kieszeniach szukać.
— Gdzie ten teligraf się podział?... djabli jego wiedzą! nu, gdzie un się podział? to całe kimedye, żeby ja tak zdrowie miałem!
— O którejże godzinie wyjechałeś z miasta?
— Przed samym wieczorem wczoraj... jeszcze krzynkę słonko pokazywało na niebie.
— Przecież mówiłeś dopiero, że ledwie godzinę jechałeś.
— Ny, ny, ja sprawiedliwie godzinkę jechałem, tylko że stojałem trochę na drodze. Miałem wielgie niescięście! Zara za miastem ten mój kuń, niech jemu djabli wezmą, co to za kuń! jak się rozpędził z wielgiego giewałtem, to zara sobie psiewrócił i leżał na gościńcu jak bik! dopiero chłopy z Wygnanki jechali, więc obiecałem im dać wódki, co ledwie podniesili tego waryata. Aj waj, co ja miał kramu!
— Więc może tam depesza wypadła?
— Nie, na moje sumienie, nie, proszę pani, bo pamiętam, co ja tego teligrafa pokazywałem Fajwlowi w Zawadkach.
— Cóżeście tam robili? to przecież nie po drodze.
— Ja wielmożnej pani przyznam się całe prawde. Ja z tego Fajwla mam współkie do gęsiów, a po drugie, co ja chciałem tak krzynkę przenocować.
— Więc nocowałeś w drodze?
— Jakie to nocowanie!? na terajsze noc, czy to człowiek nocuje? Tylko co się trochę prześpi, już dzień! Nawet pacierzów nie mówiałem, rano tylko brałem pięć gęsiów na biedkę i zara duchem pojechałem w drogę. Proszę wielmożnej pani, czy to z takim wielgim teligrafem można bałamucić w drodze? ja leciałem jak ptak! co ja gadam jak ptak! jak dwa ptaków!
— Mój Boże, mój Boże! i taką ważną, tak oczekiwaną wiadomość zgubić! to okropność!
— Niech wielmożna pani poczeka, ja jego zdybię, ja jego z pod żemię wykopię. Jak to może być, żeby ja zgubił? ja jeszcze jak moje życie, jedne dziesięć groszy nie zgubił! Ja bardzo dobrze pamiętam, że go w Woli Zarzeckiej widziałem i w Stawkach.
— Cóżeście w Stawkach robili?
— Tam buło licytacya po księdzu... całkiem niewielgi interes! Tam te zidy dali mnie trocha odstępnego i zara odjechałem, tylko co kunia napoiłem i duchem leciałem do wielmożnej pani. Na moje sumienie! toć wielmożna pani widziała jak ja jechałem! mało mnie kuń nie zabił!
— Ach! cóż mi z tego, kiedy depeszy nie ma... o Janklu, Janklu! co wyście mi najlepszego zrobili?
— Niech sobie wielmożna pani nie frasuje, to nie może być! pójdę ja, poszukam w biedkę, między słome, może ten teligraf tam wyleciał?
Z temi słowy Jankiel wybiegł przed ganek i rozpoczął ścisłą rewizyę zawartości swego ekwipażu i roztrząśnionej na miejscu wypadku słomy — lecz pani Karolowa na rezultat tych poszukiwań nie czekała. Myśl, że może mieć tyle upragnioną wiadomość o losie ukochanego człowieka, dodawała jej siły i energii.
Na żyda nie zważała już nawet. Nietylko bowiem prawdopodobnem, ale pewnem nawet jej się zdawało, że w wędrówce, w której tyle różnorodnych interesów załatwiał, mógł łatwo zgubić depeszę. Natomiast przyszła stroskanej kobiecie inna myśl. Niezawodnie na stacyi telegraficznej muszą mieć kopie depesz, a jeżeli nie, to może urzędnik, ze względu na niewielką ilość telegramów, treść przynajmniej pamięta. Pragnęła więc pani Karolowa być w miasteczku lotem ptaka. Kazała też konie natychmiast zaprzęgać, a sama zaczęła się z gorączkowym pośpiechem do drogi ubierać.
Rzeczywiście toaleta nie zajęła jej więcej nad dziesięć minut czasu. Ubrana i zupełnie już do drogi gotowa, chodziła szybko po pokoju, oczekując na konie. Posyłała służące jedną za drugą do stajni, żeby spieszono, a chociaż stangret się zwijał i karbowy z Marcinem pomagali mu także, jej się zdawało, że ci ludzie zaprzęgają godzinę, że mają ręce drewniane... że psuje się im wszystko!
— Prędzej, prędzej! — wołała zniecierpliwiona tupiąc nóżką, a w oczach jej błyskały iskry, usta zacinały się gniewnie, kurczowo zaciskała dłonie, a nadbiegłej z pieszczotami Władzi kazała iść do swego pokoju.
Dziewczynka rozpłakała się rzewnie i powiedziała, że już nigdy w życiu nie pocałuje mamusi, kiedy taka zła.
Tymczasem pan Jankiel Pacanower jeszcze za wygraną nie dawał. Przetrząsał starannie całą zawartość swej biedki, szukał w słomie, nareszcie zaczął czynić poszukiwania koło siebie.
Pomimo że ciepło było, miał jednak kilka żupanów na sobie. Jankiel przypuszczał, że może przez rozdartą kieszeń telegram za podszewkę się dostał. Sondował więc swą długą i wychudłą ręką tajemnice podszewek i właśnie w chwili, gdy pani Karolowa już na bryczkę wsiadła i konie ruszyły, znalazł zgubę i krzyknął z całej mocy:
— Wiwajt! teligraf jest! Stój! stój! już un jest! już ja mu teraz nie zgubię!
Pani Karolowa w jednej chwili wyskoczyła z bryczki, wyrwała depeszę z rąk Jankla i wbiegła do swego pokoju.
Wzruszenie tamowało jej oddech...
Tak tej depeszy pragnęła, tak oczekiwała na nią, a teraz, gdy ją posiada, gdy trzyma ją w ręku, nie śmie zerwać pieczątki... nie śmie przeczytać.
Położyła ją na stoliku i drżąc na całem ciele, patrzyła na nią trwożnie, jak gdyby pragnęła odgadnąć, czy ten papier szary nieszczęścia jakiego nie przynosi.
Wreszcie rękami drżącemi rozerwała depeszę. Przebiegła ją jednym rzutem oka — i w tejże chwili z okrzykiem padła na kolana przed obrazem i głośnym wybuchnęła płaczem. Twarz ukryła w dłoniach, z piersi zaś, falującej szybko, wydobywały się przytłumione jęki i łkania.
Konwulsyjnie załamała ręce i długo, długo w tej pozycyi klęczała, wznosząc od czasu do czasu oczy na obraz, na którym nie wykwintnym, ale natchnionym widocznie namalowana pędzlem, widniała twarz Matki Bolesnej, z oczami wzniesionemi w niebo i sercem siedmioma mieczami przebitem...
Widocznie modlitwa pokrzepiła strapioną, gdyż wstała, otarła oczy — i z ciężkiem westchnieniem, ale już spokojnie, przypatrywała się depeszy, jak gdyby z martwych liter pragnęła ułożyć obraz szczegółów tych chwil ciężkich, przez które mąż jej przechodził.
Ale depesza była małomówna, lakoniczna, w kilku wyrazach donosiła ona, że operacya się powiodła i że chory ma się dobrze.
Więcej nic nad to!
Operacya! a zatem ręka odjęta! Karol kaleka! marzenia jego o pracy, której się oddał tak szlachetnie i zacnie, skończone!
I pocóż brał się do roboty, zakończonej tak fatalnie? Dlaczego? co go do tego zmuszało? Dyrdejko powiada, że Karol przejrzał, że w szkole nieszczęścia i niedoli myśleć się nauczył, być może... lecz czemuż przejrzenie to musiał aż krwią własną i kalectwem okupić?
Cofnęła się myślą w przeszłość i mówiła do siebie:
— Tak dobrze zapowiadało się życie. Zdawało się, że jest samemi kwiatami usłane... Byt spokojny, miłość wzajemna, dziatki takie rozkoszne, jak cherubiny z nieba zesłane. A teraz... teraz... barwy jasne zniknęły, zamiast kwiatów ciernie, oddalenie, tęsknota i kalectwo! Smutno i czarno dokoła.
I zadumała się biedna, kochająca kobieta, utonęła w myślach posępnych i byłaby Bóg wie jak długo w pokoiku, samotna, z myślami czarnemi pozostawała, gdyby nie to, że służąca oznajmić jej przyszła że Jankiel czeka i o chwilę rozmowy bardzo prosi.
Pani Karolewa ocknęła się z zadumy, otarła oczy, poprawiła suknię na sobie i kazała żyda do pierwszego pokoju poprosić, dokąd też sama miała przyjść niebawem.
Jankiel wszedł i jarmułkę na głowie poprawił, twarz czerwoną chustką obtarł i przyjścia pani oczekiwał.
Nie bez planu przybył on tutaj — i depeszę nie bez planu wiózł. Kontrakt na karczmę za parę tygodni upływał, a on odnowić go pragnął, gdyż nie chciał Zarzecza opuszczać. Postanowił też z nieobecności Dyrdejki korzystać i z samą panią układ zawrzeć; — kontent był nawet, że żmujdzina w domu nie było, gdyż stary w interesach twardy był jak kamień i najmniej skłonny do ustępstw, a już bezwarunkowo głuchy na wszelkie obietnice i pochlebstwa, któremi zazwyczaj sprytni żydkowie robią co chcą z dobroduszną szlachtą.
Nieobecność Dyrdejki tedy była bardzo Janklowi na rękę — i bądź co bądź, postanowił sobie tę korzystną dla siebie chwilę wyzyskać.
Przybrał też minę bardzo układną, grzeczną a pokorną i przybycia pani oczekiwał.
Niedługo na siebie dała czekać. Weszła do pokoju, bledsza jeszcze niż zwykle, ale poważna, spokojna, a w oczach jej nie było już nawet śladu łez, których tak wiele wylała przed chwilą. Boleść w sercu własnem zamknęła i nie chciała jej pokazywać nikomu.
Jankiel zobaczywszy wchodzącą, niemal do samej ziemi się skłonił i przepraszał, że tyle niepotrzebnego kłopotu zgubieniem owej depeszy narobił.
— Na te nasze kochane prepinacye — mówił — to nawet człowiek nie ma na kawałek porządne kapote! same dżurów i łatów — i bez to się ten teligraf zapodział, proszę wielmożnej pani.
— Źle wam idzie? — spytała.
— Ot, nie wiem sam jak mam wielmożnej pani powiedzieć, terajszy czas bardzo kiepskie jest, a te propinacye zarzeckie to ni tak, ni owak, jak to powiadają, co ani pachnie, ani, za pozwoleniem, szmierdzi... tyle co jeno człowiek żyje z dzieczami.
— Cóż? nie martwcie się, bo zdaje mi się, że już od świętego Jana kończy się wasz kłopot...
— Właśnie, ja wedle tego chciałem się z wielmożną panią rozmówić.
— Na co? źle wam tu... tracicie.
— Ny, to prawda jest, co ja tracę, bo te chłopy to nie długo harbatę zaczną pić... bardzo mało co okowita odchodzi; tylko, jak to powiadają ludzie, co i kamień na jedne miejsce sobie obrośnie, to ja chciałem prosić wielmożne pani według prolongacye...
— Na stratę?
— Ny, niech moje wrogi to mają, co ja u państwa straciłem!... tylko zawdy człowiek sobie miszli, że co w jednego roku stracił, to w drugiego odbije; a po drugie izba jest... ogrodu kawałek, to choć sze urodzi jaka kwarta grochu dla dzieczów...
Pani milczała, żyd dalej ciągnął:
— Proszę wielmożnej pani, my nie pójdziemy do wójta... jabym nawet, choć na moje strate, krzynkę postąpił — dałbym na jakie dwa lata z góry... bo państwu pieniędzów potrzeba...
— Mamy dość, z łaski Boga.
— Aj! co to doszcz? czy to można mieć za dużo pieniądzów? to tylko, niech Bóg zabroni, słaboszczy może być za dużo, a pieniądzów nigdy nie jest doszcz! Zgódźmy sze, niech wielmożna pani na tego samego kontraktu swoje godne imie podpisze!
— W każdym razie odpowiedzi stanowczej dać wam nie mogę, mój Janklu, bo wszystkie interesa załatwia pan rządca, czekajcie zatem, on zapewne niedługo powróci.
— Co pan rządca! pan rządca! albo un jest, przez urazy, wielmożnej pani matka, co przez niego nawet jeden goździk we szciane wbić nie można? Ja nawet wielmożnej pani mogę pod sekretem powiedzieć, co un tyż ma swoje szpikulacye, un grubijan jest! un na pani krzywdę interesów prowadzi.
— Co do tego, to już pozwólcie mi Janklu, mieć swoje własne zdanie.
— Ny, ny, niech i tak będzie — a z młynem to un niby ładny interes zrobił?
— Cóż takiego?
— Toć wielmożna pani wie dobrze. Bez piętnaście lat siedział Berek, płacił regularnie jak bank! jeszcze wygodził wielmożnemu panu czasem, ale pan rządca tera puścił młyn Michałowi.
— Bo dwa razy tyle płaci i spokój z nim jest, skarg żadnych, procesów nie ma.
— Żeby jemu tylko nie przytrafiuło się jakie nieścięście...
— A cóż mu się może przytrafić?
— Ny, ja nie wiem, ale w drugich miejscach, co takie nowotne młynarze brali arendę po żydkach, to sie różnie trafiuło... ny, na co daleko szukać, w Stawkach młyn się spalił, a przy żydku dwadzieścia lat stojał!
— Nie obawiam się o to, nasz młyn ubezpieczony.
— Niech Bóg zabroni, żeby un sze miał palić — ale bywa zdarzenie. Pani dobrodżyka wie, co czasem jak Pan Bóg dopuści to i z kija wypuści, a jak kto pruszy ogień, to sze musi zrobić dymu... rożnie sze trafi na tym świecie.
— Być to może, jednak ja sama z wami układu kończyć nie mogę. Przyjedzie pan Dyrdejko, to będzie sam wiedział co robić.
— Proszę wielmożnej pani, co un może wiedzieć? un to tylko wie, że chciałby wsistkie zidy zapędzić do soche, albo do karczunku w lesie, a handlowałby tylko z chłopami! Un wie! co un wie ten stary? Un dobrze nic nie wie, a pani wielmożna to jego sze słucha, jak kogo dobrego!
Rozśmiała się pani Karolowa.
— Cóż dziwnego? — rzekła. — Kobieta jestem, sama, więc muszę kogoś słuchać.
— A za co sze pani mnie nie słucha?
— Czy także jak matki?
— Jak bardzo ziczące osobe... przecie ja dla wielmożnej pani małom życie nie stracił, tak z tego teligrafa leciałem...
— Ach, prawda, macie racyę, mój Janklu, pójdźcie też zaraz do Marcina, niech wam da pół korca owsa dla konia.
— A prepinacye?
— To już poczekajcie, pan rządca niedługo przyjedzie... ja się w to nie wdaję.
Jankiel zły, ze mu się interesu zrobić nie udało, wyszedł, kłaniając się nizko, lecz jeszcze za wygranę nie dawał; postanowił użyć wszelkich środków, lecz potrzebował namyśleć się dobrze, skombinować wszystkie okoliczności. Biedkę złamaną na dziedzińcu zostawił, a sam na kasztanka wsiadłszy, powoli ku karczmie pojechał.
Wieczór już nadchodził, słońce ku zachodowi się zniżało. Czas był piękny, wietrzyk chłodził powietrze. Pani Karolowa pragnęła orzeźwić się trochę. Zdawało jej się, że szum drzew, wonny zapach łąk uspokajająco oddziałają na nią. Chciała być samą, zebrać myśli, po doznanych wrażeniach smutnych odetchnąć, a kto wie? może też w samotności zapłakać, może wyspowiadać się z trosk swoich i cierpień przed krzyżem przydrożnym... przed gruszką samotną na miedzy.
Szła ku łąkom, ku rzece, po lekkiej pochyłości wzgórza, przez ścieżkę wydeptaną wśród pola. Z jednej i z drugiej strony ścieżki wznosiły się zielone ściany żyta, a po za tem polem otwierał się widok na rozległe, barwne sianożęcia, na których już niedługo kosy zabrzęczyć miały.
Na polu owem, na łące, każdy krzak, każde drzewko, dobrze znane jej było. Ileż to razy przechodziła tedy szczęśliwa, kochająca i kochana, wsparta na ramieniu męża, który jej pola i zbiory spodziewane pokazywał. Siadali nieraz oboje nad samym brzegiem rzeki, słuchali plusku jej fal modrych, albo też zrywali maliny nad brzegiem rosnące.
Przeszły te chwile, skryły się jak jasne słońce za chmury, a pytanie, czy kiedy jeszcze przyjdzie wiatr pomyślny i czy te chmury ołowiane rozpędzi?
Smutno, smutno...
Słońce zapadało za las. W krzakach nadbrzeżnych świergotały jeszcze ptaszki, sadowiąc się już do snu na gałązkach, bociany dążyły do gniazd.
Jeden z nich tylko nie spieszył z powrotem. Podlatywał, znów siadał, później się zrywał do lotu i zataczał w powietrzu kręgi szerokie, nareszcie usiadł na zeschłej gałęzi topoli i długo, długo klekotał.
Był to biedny samotnik bez pary. Silniejsi odbili mu towarzyszkę życia, więc też tułał się sam bez gniazda, pocieszając się zapewne nadzieją, że może gdzieś za górami, za wodami... towarzyszkę swoją odnajdzie.






VI.

Żniwa były w całej pełni. Na polach pracowali ludzie, a stary Marcin uwijał się między niemi.
Swojem gospodarstwem nie zajmował się już, gdyż oddał je dzieciom, a nawet, na czas nieobecności Dyrdejki, z chałupy się wyniósł i w folwarku w stodole sypiał, żeby być bliżej dworu, nad którym obecnie rozciągał opiekę.
Co prawda, dumnym był potroszę z roli jaką odgrywał — i powierzone sobie obowiązki spełniał sumiennie. Z ludźmi kłopotu wielkiego nie miał, gdyż we wsi wszyscy go za najstarszego uważali i słuchali jak ojca, to też robotnika nie brakło mu nigdy i żniwa odbywały się bardzo szybko i pomyślnie. Nowe stodoły nie mogły całkowitego zbioru pomieścić, więc ustawił Marcin dwie sterty pokaźne na polu, aby zdaleka widziane świadczyły, że w Zarzeczu źle nie jest i — chleba nie zabraknie.
Janek biegał po polach i o ile mu czas wolny od lekcyj pozwalał, ciągle Marcinowi towarzyszył, a gdy na bliższych polach żęto, to i Helenka z małą Władzią przybiegały do robotników.
Marcin zjednał sobie szczególną sympatyę Władzi. Raz przyniósł jej małego zajączka, którego w zbożu złapano, to znowuż kwiatków jej narwał; to jak był na łąkach, z sitowia ładny koszyczek jej uplótł, skutkiem czego tak się dalece wkradł w łaski dziewczynki, że zapowiedziała, iż się z nim ożeni.
Chłop protestował, tłómacząc się, że stary już, że babę swoją ma, ale to jednak nic nie pomogło. Władzia rozpłakała się i nie uspokoiła prędzej, aż mamusia przyrzekła, że jej sute wesele z »Marcinem« wyprawi... jak się kartofle wykopią.
Dni upływały jednostajnie i w Zarzeczu nic się nie zmieniło, prócz tego, że dobry nasz znajomy, pan Jankiel Pacanower karczmę opuścił i do miasteczka się wyniósł, a na jego miejsce zainstalował się rzeźnik z pobliskiego miasteczka, który przed pół rokiem jeszcze kontrakt z Dyrdejką zawarł. Ten nowy propinator sklepik mały przy karczmie założył i jakoś nieźle mu się działo, a że był człowiek spokojny, kościoła w niedzielę nigdy nie opuścił, więc też i ludzie we wsi polubili go nawet i kontenci byli z tej zmiany.
Pan Jankiel wyniósł się do miasteczka; w kupnie zboża pośredniczył, małe dostawy na siebie brał, lecz chociaż wiodło mu się nieźle, na losy wciąż narzekał i przeklinał »złych ludzi«, którzy go usunęli z Zarzecza.
Do pani Karolowej przychodziły listy. Stary żmujdzin rzetelnie przyrzeczenie spełniał i co kilka dni, ciężką, niebardzo do pióra nawykłą ręką, relacye o zdrowiu Karola podawał, przyrzekając, że za powrotem najbardziej szczegółowo i detalicznie o wszystkiem opowie. Taką obietnicą kończył zazwyczaj list każdy, nie zaniedbując przytem skreślenia szczegółowej instrukcyi — co robić w folwarku, gdy pogoda będzie — co, gdy się na dłuższy deszcz zaniesie. Informował też o szczegółach wykończenia budowli, o odrobkach od włościan należnych, jednem słowem, chociaż z oddalenia, starał się całem gospodarstwem kierować.
Pani te instrukcye Marcinowi odczytywała, chłop je spełniał sumiennie i zapewniał, że jak pan rządca powróci, nic w gospodarstwie do zganienia nie znajdzie, przeciwnie, kontent być powinien, gdyż pogoda dopisywała stale, zbierało się pomyślnie, a ludzi do roboty nie brakło, chociaż się w sąsiedztwie powszechnie na brak uskarżano.
Obawa o zdrowie Karola mijała. Donosił Dyrdejko że ręka się goi i że do pewnego stopnia brak jej da się sztuczną zastąpić; donosił, że ogólny stan zdrowia jest dobry, że Karol pogodził się z losem, który takie zesłał na niego kalectwo — i że zajmuje się już planami zatrudnienia swego na przyszłość.
O powrocie Karola jakoś nie wspominał żmujdzin, przeciwnie, wnioskować było można, że to najdroższe marzenie opuszczonej kobiety nie spełni się jeszcze tak rychło.
»Pani nasza kochanieńka — pisał stary — nie poznałabyś swego Karolka, jaki poważny z niego człowiek! jaki sensat! Po całych dniach my tu takoż z sobą gadamy o pani, o tych dureńkach małych, co teraz pewnie ciągle w polu przesiadują, o Zarzeczu, no i pani dobrodziejko, o tysiącach takich Zarzeczów jak nasze, opuszczonych dzisiaj, rozkawałkowanych, rozbitych. Co z nich w przyszłości będzie, o tem my z Karolkiem po całych dniach gadamy i godzimy się na jedno, że to się odrodzi jeszcze, wzmocni, odmłodnieje takoż — ale, jeżeli umiejętnie pracować będzie. O Janku my radzili, co ja gadam o Janku, o tysiącach Janków! jak ich wychować, żeby ludzie z nich byli. Pokutniki to maleńkie, droga pani, za grzechy ojców i dziadków, którzy im takoż twardy los zgotowali...
No, toż trzeba ich też inaczej wychowywać, praktyczniej do życia sposobić. Gadaliśmy, gadali, pani kochanieńka, aż nieraz w gardle zaschło i gęba zabolała, a obaśmy na jedno się godzili. Opowiem ja to wszystko za powrotem dokładnie, bo do wypisania się ja nie majster, a i Karolek takoż od pisania odrywa, a o was ciągle się pyta. Da Bóg, gdy powrócę niedługo, to dowiesz się pani, co Karol dalej zamierza. Do fabryki już nie wróci, bo nie może — a bezczynnie takoż siedzieć nie będzie, chleba darmo przyjąć nie chce. Obmyśliliśmy plany, ale jeszcze uprzedzać ich nie chcę, cóż bo takoż ryby przed niewodem łapać?... powrót mój niedługo nastąpi, a z nim i relacya też będzie. Tymczasem cierpliwości, pani kochanieńka, spokoju — a jak bardzo żałośnie na duszy będzie, jak zatęsknisz pani ciężko, to weźmij które maleństwo na ręce, popatrzaj jemu w oczki... a wnet takoż i siła się znajdzie«...
Kilkakrotnie odczytywała pani Karolowa ten list i niejedna łza gorąca spadła z jej oczu na papier szary, na grube, niezgrabne litery.
Z gorączkową niecierpliwością oczekiwała zapowiedzianego powrotu Dyrdejki i łudziła się do ostatniej chwili nadzieją, że może... może, obok niego, ujrzy jeszcze kogoś, komu z okrzykiem radości na szyję się rzuci... kogo powitać tak gorąco, tak serdecznie pragnie.
Noc już była późna, stary zegar gdakał miarowo, a jego wskazówki już się ku dwunastej zbliżały. Wioska, folwark i cała okolica tonęła w ciemności i ciszy, tylko gałęzie drzew, poruszane tchnieniem wiatru szumiały, a od czasu do czasu pies we wsi szczeknął.
Pani Karolowa nie spała jeszcze. Czuwała ona wsparłszy głowę na dłoniach. Dokąd biegły jej myśli? domyśleć się łatwo. Błądziły one daleko, daleko od Zarzecza, od ziemi rodzinnej, na skrzydłach miłości przebywały przestrzenie, spieszyły tam, dokąd głos serca je wzywał.
Wśród ciszy nocnej nagle rozległ się dźwięk metaliczny, donośny i powtórzył się echem w lesie poblizkim.
Zdawało się pani Karolowej, że to sygnał trąbki pocztowej...
Z okrzykiem, który mimowolnie wydarł się z jej piersi, rzuciła się do okna, otworzyła je na oścież, i rozszerzonemi źrenicami oczu usiłowała przeniknąć ciemność nocy.
Dwóch, czy tylko jeden? zapytywała trwożnie, a serce jej uderzało przyspieszonem tętnem, rumieńce na twarz wybiegły.
Dwóch, czy jeden tylko?
Nie, nie! dwóch będzie, wszak Bóg dobry, On wysłucha tylu modlitw gorących, tylu łez, tylu westchnień! Dwóch będzie z pewnością!
Już ich tylko co nie widać, ale czemuż jadą tak powoli? Głos trąbki rozlega się tak wyraźnie, tak donośnie przecie, muszą więc być tuż za wsią... ale nie, to złudzenie... może dopiero wyjechali z lasu, a głos tak się wyraźnie rozlega po rosie... Nie! to niepodobna! tak długo, tak okropnie długo... a i ten pocztylion nieznośny, zamiast popędzać konie, wytrębuje jakiegoś krakowiaka, jak gdyby się chciał popisać muzykalnym talentem!
Tak myśląc, wychyliła się przez okno otwarte, bardziej, coraz bardziej wytężała wzrok, usiłowała usłyszeć turkot kół.
I Marcin, śpiący w stodole, dźwięk trąbki pocztowej usłyszał i zmiarkował zaraz, że to nikt inny nie jedzie, tylko rządca. Po oddalonych, chociaż wyraźnych dźwiękach poznał, że dość daleko jeszcze musi być ekwipaż, to też nie spiesząc, powoli bramę otworzyć poszedł, a otworzywszy ją, na kamieniu usiadł i pacierz mówił półgłosem.
Tymczasem trąbka odzywała się coraz bliżej, słychać było jak koła zadudniły po moście i niebawem lekka bryczka pocztowa wpadła na dziedziniec.
Na bryczce siedział Dyrdejko... sam jeden. Pani Karolowa o nic go już pytać nie śmiała, stary obie jej ręce pochwycił i pocałunkami pokrywał — i zaraz oboje do pokoju weszli.
Służąca zaspana, przecierając oczy fartuchem, krzątała się, nakrywając do stołu. Dyrdejko w dużem krześle usiadł i milczał czas jakiś.
— Jak dzieci? — zapytał po chwili.
— Dobrze, zdrowe — wyrzekła — to jedno co pociesza w nieszczęściu.
— I za to Bogu dziękować — ucałować je kazał ojciec, małe upominki im przysłał, zawsze takoż o nich myśli.
— Czy zobaczą go kiedy te sieroty? — zapytała nieśmiało.
— Cierpliwości pani i męztwa... teraz nie myśleć o tem, ale jest nadzieja... czas przyjdzie.
— Czy nie zwodzisz mnie, panie?
— Nie — rzekł głosem stanowczym.
Spojrzała mu w oczy, wiedząc że kłamać nie umie. Stary wytrzymał to spojrzenie i rzekł:
— Niedługo może.
Pani Karolowa dopiero teraz spostrzegła, że przez czas tej podróży Dyrdejko zmienił się jakoś, twarz jego przeciągnęła się i pobladła, kości policzkowe wystawały więcej niż dawniej, a oczy zapadły.
— Czy pan nie chory? — zapytała trwożnie.
— Zkąd znowu? Ot, tylko po tych różnych psich drogach zmęczyłem się trochę, odpocząćby się chciało... kości stare już takoż, to je i lada głupstwo sforsuje. Bagatelka! w pole pójdę to i zdrowie znajdę. I wnet na inny przedmiot rozmowę zwrócił, o gospodarstwo i wszystkie szczegóły dopytywać się zaczął, chwalił jedno, zrzędził na drugie, o wydatki się pytał, każdy szczegół odrazu chciał zbadać.
Dopiero gdy się pożywił cokolwiek, gdy już ze stołu sprzątnięto i służąca oddaliła się z pokoju, zniżył głos trochę i rzekł:
— A wie pani kochanieńka, że Karolek nasz już ze Szwajcaryi wyjechał.
— I gdzież jest? — spytała z niepokojem.
— Do Belgii jego takoż zawiozłem, tam osiadł i zapomogę od nas przyjmować będzie. Ciężar to na folwarczek, ale powróci się z czasem.
— Co też pan mówisz?! Choćby mi przyszło zadłużyć się, majątek sprzedać, w służbę pójść! jeszczebym nie pomyślała że to ciężar — to obowiązek mój przecież!
— A zawsze ideały, zawsze poświęcenia! zawsze serce!...
— Czyż może być inaczej?
— Ideały, pani kochanieńka, ideały! a to takoż zguba nasza była. Poświęcić się, to tak jak orzech zgryźć! Poświęcić się! i siebie panie dobrodzieju zgubić i kogo nie poratować. Folwark sprzedać, pieniądze przejeść, w służbę pójść, a potem takoż... łapkę lizać!
— Ależ to obowiązek mój najświętszy.
— Faramuszki, pani dobrodziejko, faramuszki, serce częstokroć nas gubi.
— I pan to śmiesz mówić? pan, który nam dałeś tyle dowodów dobrego serca, nam, ludziom obcym prawie.
— Proszę pani, cóż tam ja? to znowu insza kategorya, kury do indyków nie należą...
— Więc nie powstawaj pan na poświęcenie, skoro się sam poświęcałeś dla drugich.
— Nie w tem rzecz, pani kochanieńka, nie w tem rzecz. Nie rozumiemy się; pomódz a pomódz to dyferencya duża, a i nasz Karolek poświęcenia nie żąda. To z sercem człowiek, on jałmużny nie przyjmie.
— Jałmużny? — spytała z wyrzutem.
— Paniusiu kochanieńka, nie płacz, nie krwaw że sobie serca... pogadajmy oto spokojnie jak przyjaciele, jeżeli ten zaszczytny tytuł przyznasz mi pani...
W odpowiedzi na to pani Karolowa rękę staremu podała.
Uścisnął ją serdecznie, a przysunąwszy krzesło swe bliżej, mówił głosem zniżonym:
— Widzi pani kochana, my wszyscy sercem grzeszyli, a nagrzeszyli tak dużo, że ledwie rozum długich lat te grzechy odkupi! Tak nas wychowano, tak myśmy nasze dzieci chowali! a przez to było źle i jest, pani kochanieńka, źle, bardzo źle jest z nami...
Nie odpowiadała pani, żmujdzin zaś rzecz swą dalej prowadził:
— I wychowanie nasze jakież było? Niby to każdy umiał coś, tu chwytnął, tam połapał, a w gruncie rzeczy nic nie było, bo nie było podstawy żadnej. Ot, w salonie, w towarzystwie, z ładnemi paniami takoż gadać to się umiało, no — i jak przyszło poświęcić się, to już się poświęcało bez granic! — ale trzeźwości, rozumu pani kochanieńka, nie było — i w tem nieszczęście, w tem zguba nasza, każdy był do wszystkiego zdatny, a jak do czynu przyszło... et! lepiej o tem nie mówić...
— Rzeczywiście, panie, gorzka to prawda.
— Widzisz pani, gorzka, ale pożyteczna, nauka w niej jest, nauka, jak dzieci do życia sposobić, jak się starych przesądów pozbywać, jak ludźmi być i po ludzku rzeczy rozumieć. Ot, weźmij pani naprzykład choćby ziemian tylko, gospodarzy. Byłże który gospodarzem naprawdę? wiedział-że dla czego pszenicy po pszenicy siać nie można? ot, robiło się takoż jak pradziadki, jak dziadki, ta sprzedało się żydom co Bóg zarodził, a zresztą nic, nic więcej. Karolek panią serdecznie prosić kazał, żeby Janka uczyć praktycznie, że jeśli gospodarzem być zechce, żeby fachowym był koniecznie, żeby kształcił się na to.
— Czyż ja wiem, co z niego będzie? takie dziecko...
— No, no, nie teraz, później; ale tak prosił, tak prosił, że na co pani chcesz chowaj go, aby chowaj dobrze!... Ma li szewcem być, niech umie buty szyć, niech na skórze się zna, niech wie gdzie sprzedać swój towar, bo to grunt, pani kochanieńka, to grunt! bez tego żyć nie można. Życie dziś twarde, paniusiu, jak krzemień...
— O twarde! zaprawdę, strasznie twarde jest ono.
— Tembardziej, pani. Ot i Karolek nasz tak rozmyślił, chociaż kaleka teraz biedak, jednę rękę ma tylko, ale nie chce na świecie żyć próżno, nie chce, żeby majątek przejadał. Wróci on do was, wróci niezawodnie, przyrzeczono mu to, ale jeszcze czekać trzeba. To właśnie my myśleli oba, żeby on przez ten czas uczył się, do szkoły rolniczej chodził — ot, i po to ja jego do Belgii zawiozłem, droga pani. On tam nauczy się i jak z powrotem przyjedzie, to gospodarzem prawdziwym już będzie. On znajdzie środki na edukacyę dzieci, na spokojny kawałek chleba na starość. Tak, tak, droga pani, nie płacz że go jeszcze nie widzisz, on powróci, ale powróci już innym, odrodzonym — i będzie pożytecznym tobie pani, dzieciom... i krajowi całemu. Już może moje stare oczy nie zobaczą tego, lecz wy młodzi zobaczycie, zobaczy to maleństwo, w którem dzisiaj cała wasza nadzieja i ufność...
Długo tak prawił stary żmujdzin, aż się już i jutrzenka zarysowała na niebie, a za nią blade światło do pokoju zaczęło się wciskać.
Pani Karolowa spostrzegła się dopiero, że czas tak szybko przeleciał, a starowina potrzebował przecież wypoczynku po drodze.
Prosić go więc zaczęła, by na spoczynek się udał, by kości nieco po uciążliwej drodze wyprostował.
Żmujdzin z trudnością dźwignął się z krzesła i ciężkim, chwiejnym nieco krokiem, do oficyny poszedł. Pani zamknęła się w swoim pokoju, przed natrętnem światłem dnia zasłoniła roletę i pomodliwszy się gorąco, w ubraniu rzuciła się na łóżko.
Dyrdejko jednak spać nie poszedł. Przed drzwiami oficynki czekał na niego stary Marcin, który miał mu do powiedzenia tak dużo. Ile kóp zwieziono, ile jest żyta w stertach, ile stogów na łące, ile jeszcze do zżęcia zostało, co tam przy budowlach brakuje?
Wszystko recytował stary, a Dyrdejko słuchał, głową kiwał, wąsa siwego pokręcał.
I o kłopotach różnych też Marcin zdawał relacyę. To wójt w same żniwa o jakieś zaległe stójki pretendował... to Wojtek szkodę w łąkach zrobił, to znowu srokaty koń zakulał, jeden wół do świeżej koniczyny się dorwał i odratowano go ledwie. Było, było kłopotów różnych co niemiara!
Uważnie słuchał Dyrdejko, jedno chwalił, drugie ganił, ale ostatecznie Marcinowi podziękował i rękę mu uścisnął, a potem walizkę podróżną otworzył, jakiś przedmiot w papier owinięty z niej wydobył i wręczył staremu, mówiąc:
— To ci, mój Marcinie, dziedzic przysyła, na pamiątkę, za twoje dobre serce i życzliwość.
Chłop papier rozwinął powoli. Była w nim ładna tabakierka, napełniona wonną francuzką tabaką.
— O Bóg zapłać paniskowi kochanemu — rzekł Marcin — że o mnie starym pamięta jesce, choć i między miemcami za morzem; ale na co se taki kośt wielgi zrobił? dyć to tabakiera, co jensy probosc takiej nie ma!
— No, pamiątkę chciał ci dać, na znak, że cię szanuje i lubi.
— To je śtuka piękna — mówił — schowam ją tez na same dno we skzynkę, bo juści z takiego statku pięknego to jeno chyba na wielganoc tabakę niuchać się godzi... albo jaką osobę spaniała potraktować; — na codzień to i moja brzozowa tabakierka z rzemykiem je dość.
— No, już jak tam twoja wola, mój bracie, a tymczasem w pole mnie trzeba...
— A dyć, wielmożny panie, pole nie zając, nie ucieknie, a tymcasem wartoby się krzynkę wywcasować po drodze... tyli śtuk świata przejechawsy.
— Nie, nie, Marcinie, pójdź ty do stajni, każ mi konia osiodłać, a sam takoż podjezdka jakiego weź, to pojedziemy oba. Zobaczę ja, co wyście tu zrobili?
— Na co dworskiego kunia dla mnie brać, dyć tu i moje kobylsko je, co mi dziedzicka pozwoliła, zeby się za stodołą pasła.
— No, to idźże bracie, a prędzej, bo ja niecierpliwy całą tę naszą biedę zobaczyć...
Po chwili fornal przyprowadził osiodłanego konia, a niebawem nadszedł i Marcin, prowadząc za grzywę swoją maleńką szkapinę.
On tam nie potrzebował ani uzdeczki, ani siodła, tylko pęto ze szkapy zdjęte w ręku trzymał i tem swoją wierzchówką kierował.
Niebawem obaj w pole ruszyli. Dyrdejko małego wzrostu, krępy, na rosłym koniu siedział, Marcina zaś wysokiego chłopa, niosła szkapina maleńka, tak, że prawie nogami ziemi dotykał.
Marcin ręką na pole wskazywał.
— Zyto zerżnąłem wsyćko za pogody — mówił — a zem se miarkował ze na owies i jęcmień we stodole miejsca nie siła, takem zara na parobków huknął i takie ci dwie sterciska śkaradne duchem postawili, jak kościoły wielgie, prosę pana.
— Dobrze, dobrze.
— Zeby jeno ludzie nie urzekli bez zajzdrość, bo piękne zyto było... z kuniem by się schował; a psenica, tez galanta, jeno co owies pod lasem przypaliło krzynkę, ale ze i on tez kiepski całkiem nie jest.
— Pani kontenta pewnie?
— Musi kontentna, ale musi i nie, bo lamentuje skaradnie... pewnie za dziedzicem tak...
— Ha! sama jedna...
— I pewnie — bo choć to je pani grzecna i delikatna, ale zawdy, na to mówiący, babie przez chłopa je markotno.
Dyrdejko się rozśmiał.
— Tak powiadasz, Marcinie?
— A wiadomo panie, ze tak. Ot, choć nie pzymiezając i moja... ino ze ja tu tera we folwarku siedzę, to juz tak cuduje stara, ze jaz strach.
— Czemu?
— A bo jej się kucy...
— A ileż twojej babie lat będzie?
— Kto ją ta wie? i pewnieby som pisorz nie zrachował! Ja jej gadom: Małgoś, cegoj-ze ty chces bestyjo? po dobrości — a ona nic, lamantuje i gado: siedź w chałupie, kiej ci dobze... a co mi ta z chałupy? ja już stary, grunt dzieciom odpisałem, jeno com se krowinę i to śkapsko ostawił.
— To wiesz ty takoż co? kiedy tak, to ja ci tu mieszkanie każę wyporządzić, ordynaryę i pensyę ci dam... Na karbowego chodź do nas, będziesz miał kawał chleba do śmierci.
Chłop po głowie skrobać się zaczął.
— Cóż? na łasce dzieci będziesz siedział? patrzył im na ręce?
— To je panie prawda, jeno ze...
— No, więc cóż?
— Zawdy prześkoda je...
— A jakaż to, mój ty kochaneńki?
— Jedna, to widzi pan; baba...
— Baba?
— A bo nie? Zawdy hambicyjo taka, gospodynią była, a tera na starość we słuzbę, to jej się niebardzo spodoba.
— No, a druga?
— Druga panie gorsa — to je mój urząd.
— Jaki znów urząd?
— To wielmożny pan nie wiedzą? Dyć ja jestem za sołtysa.
— To takoż głupstwo kochanie... z babą pogadaj, namów ją.
— E! panie, abo to kto babę namówi jak se co uwidzi?
— Więc cóż zrobisz?
— Wypiorę babsko galanto i siabas! — to bajki, panie, ale najgozej z uzędem.
— No, to już ja się postaram, żeby cię zwolnili i innego wybrali, tylko ty baby nie bij, bo to takoż czort wie do czego podobne!?
Chłop milczał.
— No, namyśl się braciszku — mówił żmujdzin — źle tobie z nami nie będzie, toż ty dziedzica naszego dzieciakiem na ręku nosił.
— Oj! abo to raz, prosę pana?
— A no, więc tembardziej...
— Oj, nosiłem ja go, wielmozny panie, nosiłem, jak jesce nieboscyka starego pana młodym nazywali, a ten znowu prawdziwy stary pan, niby tego co go starym popóźniej nazywali ociec... to juz był letni cłowiek i niezadługo tez pomer. Dyć oni tu wsyćkie przy mnie urośli i wychowali się — jeno ze na żadnego taki ścisk śkaradny nie przysedł, jak na tego nasego pana...
— Na pana Karola?
— A juści, na onego pana Karola... pamiętam dokumentnie jak go krzcili; to heca była, bo nieboscyk, choć i pan Pieter, niech tam se z Bogiem odpocywa, bardzo za chłopami był, a nieboscka pani, no, jak pani, toby znowu ze samemi hrabiami chciała — i bez to bywały między niemi chwestyje...
— Kłócili się?
— E! nie — toć w pańskim stanie tak się nie swarzą, jak u naju, jeno jak co, to nieboscka pani w lament i zara se kaze powóz zaprzągać i duchem do ciotki, według pociesenia; a nieboscyk pan Pieter jeno się śmieje, bywało. Tak jak się, na to mówiący, pan Karol narodził, tedy go bez cały kwartał nie krzcili, bo Pani się chciało hrabiego z Dolinówki za kuma, a pan znow chciał prostego ślachcica, i znów się przemówili, bez to pani zara dziewkę do stajni pchnęła, zeby do powozu zakładać — i do ciotki! a pan, niby nieboscyk pan Pieter, znowu huknął na fornala, zeby do wozu zaprzągł.
— No, takoż komedya! i pewnie do jakiego wujaszka pojechał?
— Gdzie zaś? wielmozny panie. Ćtyry konie do woza załozyli, a wóz był wyrychtowany w drabiny jak do siana. Kiej Maciek, już on nie zyje dawno ten Maciek, zajechał przededwór, tak pan mówi do dziewki: — siadaj z bachorem! niby z panem Karolem — i pojechali na wieś. Dopieroz we wsi — stój! Nieboscyk pan z woza zlazł i zawołał gospodarza jednego, co się nazywał Karól Jaskółka, i znów z drugiej chałupy gospodynię, babę Wincentowę i powiada: ja was, moje ludzie, w kumy prosę! Zara siedli se na wóz, pojechali do kościoła, okrzcili, i według tego krzesnego ojca dali dziecku na imię Karól. To taka śtuka była!
— A cóż pani?
— Ha, cóż miała robić? drugi raz juz ksiądz nie okrzci! jeno jej się to najgozej przykzyło, ze imię dali chłopcu paskudne, bo ona chciała jakości Pumpilijon, poćtolijon... cy jakoś... bo i spamiętać trudno.
— A to ja nic nie wiedziałem o tem.
— Tak je panie, sprawiedliwie, toć ludzie we wsi wiedzą; — co tam później między państwem było, to ja nie wiem, jeno ze się dzieciok chował na psa urok... a dowścipny był panie i grzecny... i później cłowiek z niego był dobry, jeno ze tera Bóg miłosierny taką biedę na niego dopuścił...
Jechali jakiś czas milcząc. Dyrdejko po polach oczami wodził, chłop zaś w dawnych wspomnieniach zatonął, machinalnie tylko szkapę pętem po bokach uderzał, aby z koniem Dyrdejki dążyła.
Żmujdzin przypatrywał się polom, na których niewiele już do zbierania zostało.
Słońce, które właśnie wschodziło, oblewało całą okolicę złotym jakimś blaskiem, woda perliła się w rzece.
Po chwili Dyrdejko do przerwanej rozmowy powrócił.
— Jakżeż, Marcinie, namyśliłeś się? widzisz, mnie takoż jakiś uczciwy człowiek potrzebny, mnie już lata ciężą... jakoś nie tęgo się czuję...
— To tak z niewywcasu, wielmozny panie, jeno zeby się pan przespał krzynkę.
— A no, może i to być, ale tymczasem wyręczenia nie mam... namyśl się więc.
Chłop zastanowił się trochę, po chwili wreszcie rzekł z rezygnacyą:
— Ha, kiedy pan tak powiada, to juz co będzie to będzie, ryzyk fizyk — ostaję!
— No, to i dobrze, a co masz robić to wiesz.
— Co wypadnie, prosę pana, ludzi pobudzić, kuzdej roboty dojrzeć, dobytku dopilnować, jak wiadomo przecie w gospodarstwie. Mógłby ja i tak, przy dzieciach, jako tako do śmierci przebiedować, ale i pani mi krzynkę zal i przez roboty się kucy... no, i ornalija tez będzie...
Nim dojechano z powrotem do domu, już umowa stanęła. Marcin miał objąć niebawem mieszkanie i rozpocząć służbę, to też już nie wstępował na folwark, tylko wprost do wsi pojechał, żeby babie swej »przeperśwadować«. Dyrdejko wszakże upominał go surowo, żeby przy tej »perswazyi« nie używał ani pięści, ani innych tak zwanych tępych narzędzi, co chłop przyrzekł z niechęcią, twierdząc, że tak tylko »na gębę« baby w żaden sposób ani przekonać, ani przegadać nie można.
Dyrdejko powoli wjeżdżał do folwarku — dostrzegły go przez okno dzieci, które rano zazwyczaj wstawały, i ledwie stary z konia zdążył zsiąść, już Janek zawisł mu na szyi, Helenka pochwyciła za ręce, a mała Władzia czepiała się surduta.
— Ach, dureńki wy moje kochane — wołał stary — robaczki najmilsze!
I każde zosobna całował i pieścił, o bagatelki różne dopytywał.
— Was tak tatuś upieścić kazał, sto razy pocałować każde i gościńca wam przysłał ładnego — tylko już po to do mnie do stancyi chodźcie, bo tam w torbie zapakowane jest wszystko.
Z krzykiem wpadła dziatwa do skromnego pokoiku żmujdzina, a gdy się owa torba, niby puszka Pandory otwarła, krzyk jeszcze większy się zrobił.
Janek dostał kilka książek prześlicznych z obrazkami, Helenka szkatułeczkę do robót, w której były nożyczki, szydełka, igiełki i naparstek maleńki, a Władzia otrzymała prześliczną lalkę z oczami, z włosami, a taką przytem mądrą, że jak ją ścisnąć to wołała »mama«, a jak położyć, to zaraz zamykała oczy.
Władzia nigdy jeszcze tak mądrej lalki nie widziała; postanowiła też zaraz wszystkie dawne lalki za płot powyrzucać, jako brzydkie i głupie fatalnie.
Chcąc ten zamiar natychmiast wykonać, wzięła nową ulubienicę na rączki i szybko pobiegła do dworu. Helenka znowuż pragnęła się popisać przed mamą pięknym podarunkiem, a Jankowi pilno było ciekawe obrazki oglądać.
To też mali goście otrzymawszy podarunki, opuścili szybko pokoik Dyrdejki — i żmujdzin sam jeden w stancyjce swojej pozostał.
Rzucił okiem po ścianach bielonych, spojrzał dokoła, jakby witając wzrokiem przedmioty, do których się od lat tylu przyzwyczaił... potem głowę kilkakrotnie zimną wodą oblał, żeby rzeźwiejszym być, i zaraz wziął się do przejrzenia i uporządkowania rachunków. Pomimo znużenia i niewywczasu, spać nie szedł, gdyż przyzwyczajenie całego pracowitego życia nie pozwoliłoby mu zamknąć oczu przy świetle dziennem, kiedy wszystko dokoła rusza się i żyje.
Koło południa już regestra i rachunki uporządkował i przekonał się z nich, że się rezultat pracy zapowiada dobrze, że dochody nietylko na bieżące potrzeby i na zapomogę Karolowi, ale nawet na spłatę pewnej cząstki długu wystarczą. Rozjaśniła się twarz starego, wstał, przeszedł się kilka razy po pokoju, zatarł ręce, a potem wzrok na obraz nad łóżkiem wiszący rzucił.
Szczera modlitwa dziękczynna była w tem spojrzeniu...

. . . . . . . . .





VII.

Od czasu owego upłynęło lat dziesięć.
Dziesięć lat! Jak łatwo wymówić lub napisać dwa te wyrazy króciutkie, a jednak ileż to godzin pracy, ile uśmiechów, lub też łez i westchnień, składa się na ten okres czasu... Ile łez i westchnień, gdy zwłaszcza droga życia nie ściele się różami, gdy wędrówka odbywa się po ścieżce wąziutkiej, wśród ostrych cierni i głogów.
Dziesięć lat! Kawał to czasu niemały — przeszedł on dla Zarzecza cicho, jednostajnie, bez nagłych wstrząśnień i zmian gwałtownych. Rzeka toczyła jak przedtem srebrne swoje wody, niezmordowany młyn gdakał i trajkotał jak dawniej, stare lipy szumiały, na stodole klekotała dziesiąta generacya bocianów — i wszystko było jak niegdyś, tylko drzewa już cień większy dawały i rozrosły się bardziej, tylko w folwarku kilka nowych przybyło budynków.
Zniknął ślad pogorzeliska, nie masz już zgliszczy dymiących, wszystko zdaje się odradzać, do nowego życia wyrywać...
Wiatr pozwiewał popioły, węgle przyorano już dawno, a mogiły zapadły i zrównały się z ziemią. Macierzanka rośnie na nich i rozchodnik, młode zajączki tu igrają, czasem skowronek zapadnie i znów się wzbije w górę i śpiewa, zawieszony w powietrzu, między grobami a niebem.
Słońce pali się wysoko, złoci łąki i zboża, perlistą rosę z ziół spija; w górze białe obłoczki gonią się, rozdzielają i łączą, niby gołębi stada, a wietrzyk figluje na łące i barwne główki kwiatków kołysze; to je zupełnie w trawę chowa, to znowu podnosi i prostuje — ot, jak pustak zwyczajnie, za mały jeszcze na to, żeby śmigi u wiatraka obracał, więc poszedł figlować na łąkę...
Biały bocian kroczy poważnie po smugach, wrona za sochą dąży i pędraki z rozoranej roli dobywa; wysoko, wysoko w powietrzu bystrooki jastrząb się waży — jak zawsze, jak codzień, jak co rok.
I któżby powiedział, że ta ziemia pokryta zbożem bujnem, dźwigająca na sobie tyle istot żyjących, zestarzała się o całe lat dziesięć, kiedy jeszcze jest taka młoda, taka żyzna a piękna! Czas nie odbiera jej nigdy uroku młodości, on tylko dzieła rąk ludzkich niweczy, a na czołach naszych bruzdy orze.
Zobaczmy też, jakie ślady na naszych dobrych znajomych w Zarzeczu zostawił.
Wśród lśniących, czarnych jak krucze skrzydło, włosów pani Karolowej, przewijają się gęściej niż przedtem nitki srebrne, ale twarz nie straciła pomimo tego piękności dawnej i uroku. Z wyrazu oczu więcej już pogody, więcej nadziei przebija, na ustach błądzi czasem uśmiech, a biała, drobna ręka, nie jest tak wyszczuplała i sucha jak dawniej.
Kobieta to piękna, chociaż już jej wiosna, a nawet południe życia przeminęło, piękność jej da się porównać do piękności naszej polskiej jesieni, uśmiechniętej, pogodnej, spokojnej. W sercu tej kobiety nie wygasła jeszcze i tęsknota i żal. Samotna jak dawniej, czeka jeszcze — ale czeka z nadzieją, z pewnością już niemal, że dni smutków są policzone. Gdy o tem myśli, serce jej żywiej uderza, na twarzy wykwita rumieniec przelotny. I dla niej się jeszcze szczęście uśmiechnie — i dla niej powróci wiosna życia, którą niezwykłe mrozy zwarzyły przedwcześnie...
Wszak bywa tak czasem i w naturze; zdarza się że jabłonka na jesień obsypuje się kwiatem, że fiołki powtórnie kwitną...
Krótkotrwałe to kwiatki, co prawda, lecz kto same ciernie miał w życiu, temu i ów jesienny, przez kaprys przyrody rzucony kwiateczek, skarbem wydawać się musi.
Listy częste, coraz częstsze bywały i nadzieja rosła — a stary, wierny jak zawsze Dyrdejko, z niecierpliwością ziszczenia się tej nadziei wyglądał.
Oczekiwał, wyglądał. Czuł, że mu lata już ciężą, sił braknie, że jakaś niewidzialna dłoń żelazna schyla mu głowę ku ziemi. Często w zadumę wpadał i dziwna, niewytłómaczona ogarniała go tęsknota.
Wprawdzie najbliższych swoich przeżył; — wszyscy, których kochał niegdyś, pomarli, a nawet piękna ongi, modrooka, rozmarzona Jadzieńka, co później zapomniała o nim i za Kiełpsza poszła, także opuściła już ten padoł płaczu i niedoli, i legła na wiejskim cmentarzu na Żmujdzi... Sam jeden został starowina, sam tylko, więc nie miał się spieszyć do kogo. Tu raczej, w Zarzeczu, mogło go coś wiązać do ludzi, bo tu znalazł serca przychylne, szacunek sobie zaskarbił i miłość; — ale pomimo że go najserdeczniejszą otaczano troskliwością, niecierpliwił się stary, tęsknił, a wciąż się do drogi wybierał.
— Czas mnie już takoż — mówił — czas wielki!... już bo i grzbiet się wygiął i głowa ciąży ku ziemi... żebyż już raz nareszcie ten Karolek przyjechał, żeby ja mógł w ręce jemu was oddać i — odejść spokojnie.
— O, nie mów pan tak smutnie, panie Fulgenty — prosiła pani Karolowa — żyliśmy tyle czasu razem w ciężkiej doli — czyż więc teraz, gdy już lżej nieco, gdy promyk nadziei błyska, mamy się rozstawać, rozłączać?
— Ej, próżna to pociecha, pani kochanieńka, niedługo my z sobą będziemy... już bo do Dziundziszek mnie pora... matka mnie woła... Żmujdź święta. Tamby się chciało kości stare złożyć, tam spocząć, przy kościołku biednieńkim, drewnianym, co go ledwie z pośród starych lip widać. A jak tam cicho — jak pięknie!... Rwie się dusza do tego miejsca, rwie serce... ot, zdaje się piechotą, o kiju powlókłby się człowiek w strony tamte, oj powlókł...
Pani Karolowa uspokajała go, prosiła. Wmawiała w niego, że trzyma się jeszcze dobrze, że zdrów — chociaż sama wierzyć w to nie mogła.
Ów silny, krępy żmujdzin, do niepoznania się zmienił. Dreptał wprawdzie jeszcze po folwarku, niekiedy kałamaszką małą w pole wyjeżdżał, ale czuł biedak, że mu już sił braknie, i nogi odmawiają posłuszeństwa. Już teraz wygód większych potrzebował, snu więcej — a zdarzało się czasem, że na krześle usiadłszy, głowę schylił na piersi i drzemał. Sił brakło...
Gęste włosy zbielały mu całkiem, jak mleko, twarz pokryła się licznemi zmarszczkami. Uśmiech rzadko się na tej twarzy pojawiał, ale za to, gdy w marzeniach starowina utonął, gdy obrazy minionych czasów przywoływał na pamięć, to do oczu napływały mu łzy i dużemi kroplami spływały po twarzy.
W ciężkich godzinach doli twardej, w smutnych chwilach życia nie płakał nigdy Dyrdejko, mężnie każdą przeciwność i każdy ciężar znosił, a teraz, z lada powodu rozrzewniał się jak dziecko...
Czyż każdy człowiek musi wszystkie łzy swoje wypłakać?
Z upadkiem sił i zdrowia wymykał się także i zarząd gospodarstwem z rąk Dyrdejki. Pani Karolowa, która była ciągłym świadkiem pracy żmujdzina i zrozumiała doskonale jego system, teraz, nieznacznie, stopniowo, sama obejmowała rządy, a czyniła to z wysoką i szlachetną delikatnością, ze staraniem szczególnem, aby nie dać poznać żmujdzinowi, że już stary i słaby, że steru w drżących rękach utrzymać nie może.
Nominalnie wszystkim zarządzał Dyrdejko, w każdej kwestyi zasięgano jego rady, a klucze od spichrza, ten rodzaj rządcowskiej buławy, Marcin co wieczór regularnie do stancyjki pana Fulgentego odnosił, i o całym dniu relacyę dokładną mu zdawał.
To przekonanie, że jest jeszcze użytecznym, że pracuje — utrzymywało Dyrdejkę przy życiu i przy Zarzeczu. Gdyby nie ono, niechciał by starowina chleba darmo jeść — i powlókłby się pewno do swoich Dziundziszek, śmierci czekać, tak jak teraz przyjazdu Karola oczekiwał.
Starano się uprzyjemniać chwile staremu. Celowała w tem szczególniej Helenka, która już na piękną pannę wyrosła. Umiała ona zawsze zabawić i rozweselić żmujdzina. Dźwięcznym, metalicznym głosem czytywała mu często Mickiewicza, którego starowina bałwochwalczo uwielbiał, albo też Kaczkowskiego, z dawniejszych czasów obrazy. Stary słuchał, zachwycał się, płakał nieraz, a piękną swą lektorkę po rączkach całował i najdroższą swoją wnuczką nazywał.
W szachy też z sobą często grywali, a że Dyrdejko miał szczególną do strategii słabość, więc też plany szerokie rozwijał, ożywiał się a cieszył każdem wzięciem figury, każdem posunięciem szcześliwem. Z wygranej radował się jak dziecko.
— Widzisz takoż, Helusiu! czego się zachciało? Nie ze mną tobie wojować! nie ze mną! Ot, jeden szach, ot drugi i mat!! lecz nie martw się panienko. Wielki Napoleon był wielki, a czasem takoż zfuszerował porządnie... No, no, nie gniewaj się mała — daj łapkę, pocałuję za to.
Helenka udawała, że się martwi, że ją ta przegrana bardzo żywo obchodzi — a Dyrdejko śmiał się, cieszył, potem, zmęczony, ciszej już mówił, aż nareszcie w zwykłą swą zadumę zapadł, głowę na poręczy krzesła oparł i — usnął.
Wówczas Helenka z troskliwością, jak matka dziecku, poduszeczkę małą wsuwała Dyrdejce pod głowę i po cichutku wychodziła z pokoju.
Ze wszystkich dzieci pani Karolowej jedna tylko Helenka znajdowała się w domu obecnie. Janek już szkoły skończył i w instytucie rolniczym się kształcił. Władzia była w Warszawie na pensyi — Helenka tylko, ukończywszy edukacyę, powróciła pod strzechę nizkiego dworku w Zarzeczu.
Dworek też z przybyciem jej ożywił się znacznie. Ściany zdawały się bielsze i kwiaty piękniejsze, bo tu, gdzie niedawno jeszcze słychać było westchnienia tęskniącej i osamotnionej kobiety, dziś dźwięczał nieraz śmiech srebrzysty, lub rozlegały się tony rzewnej piosenki.
Młodość jest bowiem jak wiosna, roztacza ona w koło siebie czary i uroki, a widok jej starych nawet zachwyca i do życia zachęca.
Lecz przypatrzmy się Helence, którąśmy na początku niniejszego opowiadania jako sześcioletnią, lalkami zajętą dziewczynkę, poznali.
Zdawało się wówczas, że sensatka wielka z niej będzie — ale ta przepowiednia nie ziściła się ze wszystkiem, gdyż na różowych usteczkach dziewczęcia błądzi ciągle uśmiech wesoły a w dużych oczach świecą iskry życia.
Dziecko na piękną pannę wyrosło. Co święto w skromnym wiejskim kościołku nie jedno spojrzenie zwraca się ku niej, spojrzenie, pod wpływem którego dzieweczka spuszcza powieki, a wówczas długie, jedwabiste jej rzęsy rysują się wyraźnie na tle białej, zarumienionej lekko twarzyczki.
Dotychczas jednak serce dziewczęcia uderza spokojnie i równo. Dumki jej płyną cicho, jak kryształowy strumień wśród łąki. Dziewczyna kocha serdecznie matkę, ojca, do którego tęskni, Janka, Władzię i starego przyjaciela Dyrdejkę; zresztą serce jej jest wolne zupełnie, uśpione jak dziecię na kwiatach...
Helenka już pół roku w domu przebywa. Pomaga matce w zatrudnieniach domowych, pielęgnuje starca, który coraz więcej potrzebuje opieki. Pani Karolowa marzy, że gdy mąż powróci, to dom wówczas otworzą, przyjmować zaczną i może znajdzie się ktoś, dla którego serce dziewczęcia żywszem tętnem uderzy.
Kochająca matka może już upatrzyła kogoś, może snuje jakieś bliżej określone plany, ale te na później, na później odkłada i myśleć o nich nie lubi, bo ciężko będzie matce rozstać się z ukochaną pieszczotką swoją.
Tak dobrze jej z córką — takby ją długo przy sobie mieć chciała...
Spędziły razem lato i jesień — i zimy doczekały już, bo oto koniec lutego się zbliżał.
Noc była.
W dworku i folwarku spali już wszyscy oddawna, tylko w stancyjce Dyrdejki, w oficynie, paliło się światło.
Wicher hulał po polach, tumany śniegu rzucał, drzewami staremi wstrząsał. Ciężko było na świat wyjrzeć — psy nawet tuliły się pod budynkami skomląc żałośnie, taki szkaradny był czas tej nocy. Dyrdejko w stancyjce swojej leżał. Światło lampy padało na jego twarz, jak wosk żółtą, na oczy głęboko zapadłe... pierś podnosząca się z trudnością. Wyschłe ręce starca skubały ciągle kołdrę, wzrok utkwiony był stale w punkt jeden.
Po chwili chory wyciągnął rękę, wziął dzwonek ze stolika przy łóżku i głośno dzwonić zaczął.
Na ten dźwięk dziewczyna zaspana, w ogromnej chustce na głowie, do pokoju weszła.
Żmujdzin zobaczywszy ją, na poduszkach się uniósł i słabym głosem rzekł:
— Marcina zawołaj...
Nie w smak to było dziewczynie biedz w nocy na folwark, tembardziej że wichura nabawiała ją trwogą, ale spojrzawszy na twarz chorego, domyśliła się zaraz że o coś ważnego tu idzie...
Przeżegnała się też kilkakrotnie i boso pobiegła po śniegu, a po chwili całą siłą pięści kołatała do okienka w czworaku, wołając:
— Marcinie! a wstawajta ze duchem!
Wstał stary, obuł się, kożuch wziął na siebie i poszedł, chcąc dziewkę rozpytywać po drodze, ale nie dowiedział się wiele.
— A juści — rzekła — mom gadać!? dobrze wom w butach! a mnie ten śmig, psia dusa, parzy jak zielazo po nogach.
Miała słuszność Magda — i zanim Marcin dziesięć kroków uszedł, ona już była w sieni.
Chłop po cichu do stancyjki się wsunął i przy drzwiach stanął »pochwalony« rzekłszy.
Dyrdejko skinieniem ręki przywołał go bliżej.
— Słuchajno, Marcinie — rzekł głosem słabym — źle ze mną...
— Dyć je Bóg miłosierny, panie, poratuje...
— Ja też już tylko Boskiego poratunku pragnę i dla tegom cię budzić kazał.
— Cy według dochtora moze?
— Eh! bajesz takoż ty Marcinku z doktorem; doktór cudu nie zrobi! Śmierć idzie. Ot, ty do sanek każ zaprządz i po księdza mi pojedź, a pospiesz, pospiesz braciszku, bo już dnia nie doczekam może... proboszcza samego ty poproś.
Chłop milcząc do odejścia się zabierał, Dyrdejko jeszcze skinął na niego.
— Tylko, mój Marcinie, mój stary, pocichutku to zróbcie — dzwonka do sanek nie brać — pań nie budzić — niech one śpią spokojnie.
Marcin prędko sprawić się przyrzekł, a załzawione oczy rękawem ocierając, nachylił się nad chorym i szepnął:
— Je Bóg Wsechmogący, On przemieni...
I z temi słowy wysunął się z pokoju. O ile stare nogi pozwalały, szybko do stajni pobiegł, fornala obudził i nie upłynęło dziesięć minut a już wyjechali z folwarku.
Śnieg pozawiewał wszystko, nigdzie śladu drogi, konie stąpały ostrożnie, parskając, węsząc drogę, schylały coraz łby ku ziemi, jakby chcąc ślady znaleść. Ale gdzie tam ślad jaki!?
Trzeba się było zdać na instynkt zwierząt, bo nawet chłopskie oko, do ciemności i do dróg nocnych przyzwyczajone, nie mogło nic rozróżnić. Zaraz za folwarkiem stracili drogę, sanki uderzały o zagony, konie zapadały w rowy, jamy jakieś, Marcin głowę tracił...
Nareszcie ujrzeli jakieś światełko i obaj z fornalem zgodzili się na jedno, że to w Kościelnej, żyd karczmarz świeci jeszcze. Postanowili więc, nie szukając już drogi, wprost ku temu światłu się kierować. Na rzece lód mocny, a byle się tylko na łąki dostali, to pospieszą.
Rzeczywiście, wśród zawieruchy szkaradnej i ciemności, był to środek jedyny.
Fornal popędził konie i niezadługo uczuli, że spadają z jakiejś wysokości, którą, jak się domyślili łatwo, był urwisty brzeg rzeki. Podnieśli sanie, poprawili poplątaną uprzęż na koniach i szczęśliwie wydostali się na brzeg przeciwny, na łąkę.
Tu już, na równej przestrzeni, droga bezpieczniejszą była i konie czując pewniejszy grunt pod nogami, pomknęły szybko o tyle, o ile na to wiatr straszny pozwalał.
Marcin wzdychał ciężko i pacierz półgłosem odmawiał, fornal od czasu do czasu na konie krzyknął, a czerwone światełko coraz się bliżej a bliżej przysuwało.
Gdy stary Gajda z fornalem, wśród zamieci i wichru, przebijali się przez zaspy śnieżne, dążąc ku Kościelnej, w Zarzeczu na folwarku i we dworze ruch się zrobił; we wszystkich prawie okienkach zajaśniało światło.
Uśpionych zaalarmowała Magda, która lękając się być blizko konającego, pobiegła zaraz do kuchni i pobudziła służbę.
Na krzyk że »rządca« umiera, zerwali się wszyscy na nogi.
Pani Karolowa z Helenką, ubrawszy się naprędce, wnet do oficyny pospieszyły.
Dyrdejko nieprzytomny prawie, z oczami na w pół przymkniętemi leżał. Pochyliła się nad nim Helenka i mówić do niego zaczęła.
Chory oczy otworzył i uśmiechnął się do niej. Podali mu łyżkę wina starego. Widocznie orzeźwiło go ono, gdyż rękę do pani Karolowej wyciągnął i cichym głosem przemówił:
— Dzień to już, czy noc jeszcze?
— Noc, noc — odparła — widocznie było jakieś osłabienie chwilowe, dzień nadejdzie, z nim polepszenie i ulga.
— A czy Marcin pojechał? — spytał żmujdzin.
— Już, już, co tchu popędził, tylko co go nie widać.
— To dobrze, dobrze, pani kochanieńka, chciałoby się po chrześciańsku umrzeć, z Bogiem i ludźmi pojednać...
I znowu głowa starca na poduszki opadła. Helenka jeszcze mu trochę wina podała, chory je wypił i w senność wnet zapadł. Widocznie jednak wino pokrzepiło nieco siły już niknące, bo sen był spokojny, oddech równiejszy, nawet na wybladłych policzkach ukazał się słaby, ledwie dający się dostrzedz, rumieniec.
Tylko ręce na piersiach złożone poruszały się chwilami, skubiąc kołdrę, lub mały krzyżyk zawieszony na piersiach.
Pani Karolowa uklękła przy oknie i modliła się rzewnie. Helenka siedziała przy łóżku i załzawionemi oczyma patrzyła w twarz starca. Patrzyła z żalem i trwogą pewną, z tym nieokreślonym niepokojem, z jakim dziecię w grób otwarty spogląda...
Magda po stancyjce się krzątała, nakryła stolik serwetką białą, świece w srebrnych lichtarzach z dworku przyniosła. Rozpoczęły się przygotowania smutne. Żmujdzin spał ciągle. Stary zegar gdakał miarowo, minuty za minutami upływały, a każda tak się ciężką zdawała, tak długą.
Helenka pocichu zbliżyła się do matki. Ujęła ją za ręce — podniosła.
Obie kobiety spojrzały na siebie — jedna drugą uspakajała wejrzeniem, gdyż przemówić nie śmiały, by choremu snu nie przerwać. Matka oparła głowę na ramieniu córki, i tak splecione w uścisku, podtrzymując się wzajemnie, płakały pocichu.
Świtać już zaczynało. Od wschodu na niebie pas jaśniejszy się rysował, już i drzewa zaczęły się wychylać z ciemności.
Na dziedzińcu ukazały się sanki. Fornal spienione konie przed oficyną osadził. Z sanek wysiadł ksiądz z Marcinem.
Rozległ się cichy dźwięk małego dzwonka, a na ten odgłos Dyrdejko oczy szeroko otworzył. Uniósł się na łóżku, westchnął i wyschłą ręką na księdza skinął.
Wszyscy wyszli z pokoiku, tylko spowiednik przy chorym pozostał.
Długo trwała ta spowiedź, w której nabożny żmujdzin obrazy całego życia swego przedstawiał, przewinienia i błędy swe na pamięć przywodząc, a gdy już Sakramenta przyjął, pragnął jeszcze z panią Karolową pomówić. Nagle jednak inna myśl do głowy mu przyszła...
— Marcina mi tu przyślij, księże proboszczu — rzekł — mnie z nim trzeba w cztery oczy pomówić.
Ksiądz uścisnąwszy serdecznie dłoń starca, poszedł do dworku gdzie oczekiwano na niego, a po chwili Marcin przywołany przyszedł.
Dyrdejko pocieszony już, spokojny, rzeźwiejszym się zdawał. Nie leżał, lecz siedział raczej na poduszkach oparty, głos miał pewniejszy i w ogóle polepszenie czuł znaczne.
— Marcinie — rzekł do chłopa — żyliśmy tyle lat po Bożemu i zgodnie... ty więc i teraz nie odmówisz mi ostatniej przysługi?
— A co pan chcą? — zapytał pocichu.
Dyrdejko ręką pod poduszkę sięgnął i pęczek kluczy wydobył.
— Weź no ten kluczyk maleńki — tam pod ścianą dębowa skrzyneczka stoi — otwórz ją.
Chłop skrzynkę na stole postawił i otwierać zaczął.
— Tam — ciągnął Dyrdejko — woreczek taki szary znajdziesz, nieduży — a co, jest?
— Je, panie, worecek, maleńki akuratnie.
— To weźże ty jego, mój bracie, i przyjdź tu z nim bliżej, do łóżka; a wiesz-że co tam w nim jest w środku?
— Nie wiem, panie, cięzkie cościć jak piosek.
— Nie piasek to Marcinie, nie piasek, ale garstka ziemi... świętej ziemi, mój bracie, ze Żmujdzi, ztamtąd gdziem się urodził.
— Daleko musi ztąd?
— O daleko, daleko, mój stary. Widzisz więc, jak ja umrę, to ty mi oczy zamkniesz i na nie tej ziemi nasypiesz. Wszak zrobisz mi to, mój Marcinie, nie odmówisz tej przysługi ostatniej?
Chłop załzawione oczy ocierał.
— A dyć ja myślałem, ze wielmozny pan mnie staremu garść ziemi na trumnę rzuci...
— Wola Boga, braciszku — szepnął z cicha Dyrdejko — nie tu ja chciałem umierać — ano Bóg zrządził. Pójdźno ty jeszcze, pani i panienki tu poproś, niech ja popatrzę na nich.
Nie trzeba było prosić, gdyż w tej chwili pani Karolowa z Helenką do stancyjki weszły. Marcin ku drzwiom się cofnął.
— Pani kochanieńka — mówił Dyrdejko, ujmując rękę zapłakanej kobiety — i ty Helusiu kochana, przebaczcie jeślim was w czem ukrzywdził, lub obraził — nie wspominajcie źle... Ja was tak bardzo kochałem i Karolka naszego i Władziunię i Janka... Nie wspominajcie źle i niech was Bóg nie opuści nigdy...
Matka i córka głośnym wybuchnęły płaczem. Helenka wyschłą rękę starca pochwyciła, przycisnęła do ust, oblewała łzami.
Przez jakiś czas trwało uroczyste milczenie, przerywane tylko tłumionem łkaniem kobiet i ciężkiemi westchnieniami Marcina. Dyrdejko podniósł się trochę, na poduszkach oparł i zaczął mówić spokojnie.
Mówił długo o interesach, o folwarku, o gospodarstwie. Radził jak i co robić zanim Karol powróci, prosił pani Karolowej, żeby Marcina nadal zatrzymała — a i do niego także przemówił, żeby pani nie opuszczał i zawsze uczciwym, zawsze był wiernym, jak dotąd.
Chłop odezwał się jakby z wymówką:
— A dyćbym sumienia chyba nie mioł, zebym tę panią, matkę nasą, miał tak ostawić we frasunku — sierotą.
— Ja też ci wierzę, mój bracie — mówił żmujdzin — wierzę ci zupełnie, tyś dobry człowiek Marcinie.
Upłynęła godzina prawie, przez ten czas chory to w senność krótkotrwałą zapadał, to znowu ożywiał się, o różnych przedmiotach mówił i wogóle spokojnym był, tylko palcami wciąż przebierał i od czasu do czasu spojrzenie na obraz rzucał.
— A wiesz-że ty, Marcinku — zapytał — gdzie co na wiosnę siać będziemy?
— Wiem, wiem, wielmozny panie, dyć pan tyle razy pokazował.
— A tak, pamiętajże bracie: owies będzie pod lasem, groch tam, wiesz, od gościńca, jęczmień za stodołą zaraz...
To były ostatnie jego słowa.
Obfite krople potu wystąpiły mu na czoło, głowa opadła na ramię, z piersi wyrwało się ciężkie westchnienie.
Pani Karolowa na kolana przy łóżku upadła, bezwładną rękę starca pochwyciła i przycisnęła do ust.
— Przyjacielu... opiekunie nasz! ojcze!... — szeptała. Helenka zanosiła się od płaczu.
Zrobił się krzyk i lament w całym dworze. Służba się zbiegła, gromnicę zapalono.
Marcin do pani się zbliżył.
— Niech pani nie lamantuje — mówił — nie płace... Bóg Najwyzsy go zabrał, wola Jego święta... Już tu pani i panience robić tera co nie ma, ja się som przy nieboscyku ostanę.
Zanosząc się od płaczu kobiety wyszły z pokoju, w którym rozpostarła się żałobna powaga śmierci. Marcin ciało zmarłego wyprostował, grubemi palcami wpół otwarte powieki przymknął, a potem woreczek rozwiązał i zgodnie z ostatnią wolą żmujdzina szczyptę ziemi na nie nasypał. Resztę zachował starannie, by do trumny mu włożyć.
Służba, która się zbiegła z folwarku, patrzyła na to w milczeniu, a Marcin krzyżyk czarny ze ściany zdjął, w skostniałe palce umarłemu włożył i mówił:
— Niech cię Bóg wsechmogący do chwały swojej pzyjmie, boś był cłek sprawiedliwy, miłosierny, cudzej kzywdy niepragniący, na gros ludzki niechytry...
To rzekłszy, stary ręce zmarłego ucałował i zwracając się do obecnych ludzi, rzekł:
— Wy wsyćkie, chtóre tu jezdeśta, klęknijta, zmówta pacierz za dusę nieboscyka, aby se odpocywał we spokoju wiecnym.
Na to wezwanie wszyscy na kolana padli i rozległ się gwar wspólnej, gorącej modlitwy, a nad gwarem tym górował głos srebrnowłosego chłopa, poważny, uroczysty, westchnieniami ciężkiemi przerywany.
Twarz zmarłego nie wyrażała śladu cierpień przebytych, zastygł na niej raczej uśmiech dobrotliwy i jakby zaduma jakaś na poważnem, wysokiem czole.
Płomyk wielkiej, żółtej świecy woskowej drgał lekko, nad nim unosiła się czarna nitka dymu i ginęła w górze, zmięszana z westchnieniami ciężkiemi i szmerem żarliwej modlitwy prostaków...






VIII.

Wiosna przyszła z całem bogactwem barw, woni i jasnych promieni słonecznych. W powietrzu zawieszały się śpiewające skowronki, zwinne jaskółki zataczały kręgi nad wodą, muskając aksamitnem skrzydłem powierzchnię mieniącej się fali.
Ptactwo roiło się wśród gałęzi drzew, pszczoły pracowały na kwiatach. Ze śpiewem ptasząt mięszały się ludzkiej pieśni dźwięki — złota wierzba kąpała w rzece końce swych długich warkoczy.
Nawet brzozy na cmentarzach, te żałobnice smutne, szemrały gałązkami weselej, a na grobach barwne kwiateczki wykwitły.
Woły ciągnęły ciężkie pługi, konie pospieszały w bronach, a tu i owdzie, na poletkach małych, miedzami przedzielonych gęsto, uwijali się chłopi, rzucając w rolę grube ziarna jęczmienia.
Dworek zarzecki odnowiony, wybielony, jaśniał zdaleka, widocznie się na ciemnej drzew zieleni rysując, gałązki dzikiego wina oplatające ganek, liśćmi się pokrywać zaczęły.
W oknach białe firanki widać było i mnóstwo kwiatów pięknych, utrzymywanych starannie. Jedynie tylko w oficynce, w tym pokoiku, który przez lat tyle zajmował Dyrdejko, okiennice pozamykane były.
Nikt tam nie mieszkał...
Dobry, wierny, stary druh i przyjaciel dawno już legł w ziemi — i to w jakiej ziemi jeszcze!
Pani Karolowa, na wniosek Helenki, spełniła chociaż po śmierci, gorące pragnienie żmujdzina — i zwłoki jego w dwóch trumnach, zalutowanych szczelnie, wysłała tam daleko... do Dziundziszek, na cmentarz. Leży teraz, jak marzył, w swojej ziemi, wśród swoich, tuż przy ubogim kościołku drewnianym, którego z po za lip starych nie widać.
Tak więc spełniło się jedyne marzenie, które tyle czasu żywił w swej duszy dobrej, zacnej, szlachetnej.
W Zarzeczu wspominają o nim często — a nietylko wspominają ci, dla których opiekunem był w niedoli i ojcem prawie, ale mówią o nim częstokroć i we wsi, przypominają uczciwe jego rady — i nie masz w całem Zarzeczu chłopa, któryby wymawiając nazwisko starego »rządcy«, nie westchnął ze szczerym żalem, serdecznie, bo prawość i zacność to ma do siebie, że każde serce zniewala, bez względu, czy ono pod cienkim surdutem, czy też pod grubą siermięgą, uderza.
W tej wiosce, w ustroniu cichem położonej, nie ustawała praca, ale też i dobrobyt się wzmagał, a nietylko na folwarku znać to było, bo i włościańskie siedziby wyglądały lepiej. Bielsze ściany chałup, większe okienka były niż dawniej, a nawet i ogródki pozakładano. W środku wsi, z inicyatywy Dyrdejki jeszcze, wzniesiono spory i schludny domek szkolny, na budowę którego pani Karolowa drzewa potrzebną ilość dała. Karczma natomiast nie była tak gwarną jak dawniej, gdy jeszcze w niej nasz dobry znajomy, pan Jankiel Pacanower przemieszkiwał.
I w jego losach także zmiana zaszła. Już obecnie nie szynkuje, nie siedzi na karczmie, a jeżeli handluje okowitą, to już większemi partyami, bo Jankiel to już nie szynkarz teraz — to osoba! Ma w miasteczku swój dom własny, prześliczny, z zielonemi okiennicami, z gankiem na dwóch żółtych słupach opartym. W salonie, w którym zbankrutowanych swoich klientów przyjmuje, są już meble i wielki świecznik mosiężny.
Pan Jankiel jest »morejne« teraz, co sobota przywdziewa czapkę futrzaną i racimorowy żupan, pas jedwabny nosi, w synagodze na pierwszem miejscu zasiada... Należy do ojców miasta, kachalnym jest teraz i nawet go sam rabin odwiedza.
Powierzchowność Jankla również uległa pewnej zmianie. Zostały na niej ślady walki, walki tradycyi z postępem — i to walki żarliwej, zawziętej.
Postęp przystrzygł mu nieco brodę, obrównał ją trochę, tradycya zaś wywalczyła dla siebie jarmułkę i dwa małe, filuternie zakręcone pejsiki na skroniach. Postęp obciął mu o kilka cali kapotę, tradycya z pod kamizelki aksamitnej, jakby postępowi na złość, wychyliła białe tasiemeczki, — »cycełe«. Postęp czyścił mu buty niekiedy, tradycya aksamitną krymkę obsypywała pierzami — i tak dzięki walce tych dwóch sił potężnych, Jankiel był największym elegantem między żydami i najgorliwszym żydem między elegantami miasteczka.
Utył pan Jankiel, zmężniał, tuszy okazałej nabrał, a chociaż starym jeszcze nie był, jednak już trzech synów ożenił, dwie córki za mąż wydał, i prócz tego jeszcze się radował w domu widokiem kilku delikatnych bardzo latorośli swego rodu, tak delikatnych jeszcze i małych, że im trzeba było pierniczki dla uciechy kupować...
Co rano, gdy na wzór Ateńczyków, obywatele żydowskiej mieściny schodzili się na forum błotnistem, na rynku — i komunikowali sobie nawzajem najświeższe nowości, przychodził także i pan Jankiel.
Jako człowiek mądry, skąpy był na słowa i niewiele zwykł mówić; słuchał jednak uważnie i według tego oryentował się w położeniu, jakie ta mikroskopijna giełda wytwarzała. Wstępował także po drodze na pocztę, gdzie uprzejmy urzędnik pozwalał mu przeglądać w gazecie ceny zboża i okowity.
Wszystko to czynił pan Jankiel z powagą, właściwą obecnemu jego stanowisku.
Właśnie i teraz się na rynek wybierał. Czapką aksamitną głowę nakrył, zakrzywioną laskę wziął w rękę i już przestępował próg swego domostwa, gdy od podwórka wpadł zadyszany żydek, wrzeszcząc zdaleka:
— Reb Jankiele, Jankiele! sy du a grojse nowine!! a sołche czekawe sache!!
Pan Jankiel, jak na poważnego męża przystało, ciekawości wielkiej nie okazywał. Spojrzał tylko na chłopaka badawczo — i lakonicznie zapytał:
— Ny?
— Aj waj! — wołał żydziak — a Zarzieckie purec ist os de zagranice cygekimt!
Jankiel uśmiechnął się nieznacznie, potem do głębokiej kieszeni sięgnął, a dobywszy z niej czworaka, dał go chłopcu za pomyślną nowinę.
Winniśmy teraz objaśnić, dla czego ta wiadomość mogła być interesującą dla Jankla — i dla czego wywołała ona wielkie ożywienie w całej zabłoconej mieścinie. Obywatele-handlujący przyjęli ją z wielką radością, nie dla tego wszakże, żeby ich tak szczęście cudze miało wzruszyć gwałtownie, lecz raczej z powodu, że przyjazd pana Karola przynosił im jakiś promyk nadziei. Od lat kilkunastu folwark zarzecki stopniowo, ale stale, przestawał być dla nich polem zarobku.
Dyrdejko do tego dążył konsekwentnie, z uporem i wytrwałością żmujdzina. Odprzedawszy chłopom część gruntu, wyzwolił folwark od wierzytelności uciążliwych i niebezpiecznych i uniknął konieczności zaciągania nowych długów, a później z pachciarzem kontraktu odnawiać już nie chciał; młyn wydzierżawił młynarzowi fachowemu, poznańczykowi jakiemuś, a na karczmie osadził mieszczanina rzeźnika.
Ostatni opuścił Zarzecze pan Jankiel Pacanower, któremu, jak widzieliśmy, nowy zawód, polegający na prowadzeniu interesów z zachwianymi finansowo właścicielami i dzierżawcami folwarków, przynosił piękne zyski.
W folwarku i we wsi było cicho, spokojnie, pijaństwo zmniejszyło się o wiele, chłopi do zamożności przychodzili potrosze.
Taki obrót rzeczy nie zachwycał wcale mieszkańców miasteczka, którzy też czynili wszystko co mogli, aby na utracone stanowiska powrócić. Przy Dyrdejce wszakże było to niepodobieństwem; dziad bowiem twardy był jak kamień, a nawet na wyższe ceny dzierżawne skusić się nie dał. Po śmierci żmujdzina rokowania rozpoczęły się na nowo; przyjeżdżał do Zarzecza pan Jankiel, tłómaczył ile taki system strat przyczynia, o ile większemi mogłyby być dochody stałe, gdyby korzystne oferty nowych konkurentów przyjęto — mówił nawet, że brzydko jest zrywać z trądycyą — i z pewną, nawet subtelną dyalektyką dowodził, że Pan Bóg już tak świat urządził, żeby szlachcic bez żyda istnieć nie mógł.
Pani Karolowa bardzo grzecznie Jankla przyjmowała, prosiła siedzieć, częstowała herbatą, pytała o nowości — ale co do interesu oświadczyła stanowczo, że musi się trzymać systemu rządcy — i że, aż do przyjazdu męża najmniejszej zmiany nie zrobi.
Delikatny rozum Jankla i dowodzenia jego pełne godności nie odniosły żadnego skutku — i z tego to powodu przyjazd pana Karola był dla miasteczka interesującą nowiną; z tej przyczyny żydziak, który Janklowi ją przyniósł, dostał tak wspaniałe, jak na te ciężkie czasy, honoraryum.
Janklowi wieść niespodziana program całego dnia zmieniła. Zamiast iść, jak zwykle, na rynek, powrócił do domu i do drogi wybierać się zaczął. Jednocześnie też zalecił swemu stangretowi, aby przygotował bryczkę, co nie należało do łatwych zadań, gdyż, przed każdym wyjazdem, kowal i rymarz musieli coś w tym pięknym ekwipażu reperować.
Dawniej, gdy Jankiel jeszcze w Zarzeczu mieszkał, jeździł zazwyczaj biedką, którą ciągnął znany nam już bucefał, ślepy kasztanek, ów waryat, co raz o mało swego chlebodawcy życia nie pozbawił.
Dziś zmieniły się czasy; kasztanka waryata dawno już psy zjadły na błoniu, a biedka ani zdrowiu, ani sytuacyi społecznej Jankla nie odpowiadała. Dziś podróż na tak niewygodnem siedzeniu sprawiałaby panu Janklowi dotkliwe ściskania w sercu, a przecież mąż ten nawet w roku zeszłym do Karlsbadu jeździł, wody pił, a ile go to kosztowało!? Jankiel nie bez pewnej dumy wspominał o tym wydatku, a do rozmowy wzmianki o szczegółach owej kuracyjnej wycieczki wtrącać lubił.
Gdy stangret, a zarazem pisarz od różnych interesów, Michel, zajął się kompletowaniem licznych śrubek i rzemieni, których przy ekwipażu brakowało, pan Jankiel zasiadł do śniadania i rozmyślał, w jaki sposób powracającego po tak długiej nieobecności powitać.
Układał on sobie w myśli mówkę krótką, ale serdeczną, która wyraziłaby nietylko indywidualną radość Jankla, ale uciechę całego miasteczka z powrotu tak godnej i szlachetnej osoby, a zarazem nadzieję, że przy dobrem zdrowiu i bardzo długiem życiu, wzajemne stosunki ułożą się harmonijnie i zgodnie, a system dawnego rządcy ulegnie tyle pożądanej dla obu stron reformie. Tak jak dziś jest, to do niczego niepodobne, tak się nigdy nie praktykowało i zapewne na przyszłość praktykować nie będzie.
Bo i do czego to prowadzi? Nawet zboża nie umieli sprzedawać za dawnego systemu. Niewiadomo było, jaki żyd kupił? kiedy kupił? czy kupił? tylko nagle, ni z tego ni z owego, włożyli worki na wozy, odesłali na kolej — i po wszystkiem! Co to porządnie jest? Czy to kiedy panowie, godne osoby, w ten sposób interesa prowadzą? Wolno było tamtemu, jako rządcy, podczas nieobecności właściciela, głupstwa robić, bo go nikt nie kontrolował, nikt mu w tej czynności nie przeszkadzał; ale gdy sam dziedzic rządy objął, to mu się kompromitować nie wypada, to musi już robić tak, jak inni bardzo godni i porządni panowie...
Długo tak rozmyślał Jankiel, brodę gładził i plan bardzo przekonywającej mówki układał; potem wstał, przybrał się w szaty odświętne, nową czapkę włożył i przechadzać się zaczął po stancyi, snując różne plany i kombinacye — a były one widocznie liczne i różnorodne, bo na fizyonomii Jankla różne też malowały się wrażenia. To uśmiechał się ironicznie i szyderczo, to zamyślał poważnie, to znów z gestem niecierpliwości skrobał się po głowie.
Wreszcie na nierównym bruku turkot się jakiś zrobił; po charakterystycznem klekotaniu i brzęku różnorodnego żelastwa, pan Pacanower poznał swój własny ekwipaż.
Ekwipaż pana Jankla istotnie przed gankiem stanął.
Była to najtyczanka na resorach, bardzo starożytnego fasonu, ongi podobnoś żółta, lecz dziś już nieokreślonej barwy. Z poobdzieranych jej boków niedyskretnie wyglądała słoma, a złamany stopień do wsiadania był przywiązany postronkiem.
Archeologiczny ów okaz nabył pan Pacanower na licytacyi po jakimś eksmitowanym dzierżawcy; ztamtąd też pochodziły i stare szory angielskie, w którą ustrojoną była para koni, dobrze w całym miasteczku a nawet i okolicy, znana. Jeden z nich był ogromnego wzrostu, ranżer kawaleryjski, który, pomimo lat podeszłych, fantazyi nie tracił i zawsze łeb nosił wysoko, druga zaś mała szkapina z zapadłemi bokami i głową spuszczoną ku ziemi.
Pan Jankiel w odświętne szaty ubrany, fajkę porcelanową na giętym cybuchu zapalił i na bryczce z powagą zasiadł. Michel biczem kilkakrotnie szkapy uderzył i ekwipaż z brzękiem i klekotaniem potoczył się po nierównym bruku miasteczka.
Nie będziemy towarzyszyli szanownemu finansiście w tej podróży, tembardziej, że zanim do Zarzecza dojedzie, jeszcze po drodze kilka interesów załatwić musi — a natomiast wyprzedzimy go i zajrzymy do znajomego dworku, w którym łzy i westchnienia ustąpiły radości, w którym teraz tak gwarno i wesoło.
Zdaje się, że wszystkie czarne chwile już pogrzebane zostały, a natomiast zajaśniała jutrzenka nowego i lepszego życia.
Co prawda, próżnem byłoby usiłowaniem kusić się o dokładny opis sceny powrotu i powitania po nieobecności tak długiej. W pierwszej chwili milczały usta, mówiły tylko łzy i uściśnienia serdeczne. Ale takie łzy schną szybko i po nich zazwyczaj następuje grad pytań krótkich, urywanych, tych pytań, któreby dziejów lat całych od razu dobadać się chciały — odpowiedzi, pragnących te dzieje w kilku wyrazach zawrzeć.
Pan Karol uszczęśliwiony, spoglądał to na żonę, w której pięknych oczach dawniejsze odnajdywał blaski, to na córkę znowu, co z małego dziecka, niewiadomo kiedy, na tak dorodną pannę wyrosła...
Marcin stary też przybiegł i głośnym płaczem panicza powitał, ludzie z folwarku się zeszli, chłopi z bliższych chat przybyli, tak że chwilowo robota nawet ustała, bo każdy się do dworu cisnął, aby tak dawno oczekiwanego powitać.
Pan Karol, pod względem powierzchowności nie zmienił się bardzo.
Zmężniał tylko nieco, spoważniał, czoło stało się wyższem, a blond włosy jakby jaśniejszej barwy nabrały.
Duże, siwe oczy, spoglądały otwarcie i szczerze, jak dawniej, a gdy się ku żonie lub córce zwracały, to w tem spojrzeniu malowały się radość i szczęście.
Była to chwila poobiednia. Helenka do swego pokoiku pobiegła i do pisania się wzięła, ażeby jak najprędzej z bratem i siostrą podzielić się radosną wiadomością, pan Karol zaś, jedyną swoją rękę żonie podał i do ogrodu z nią wyszedł.
Ileż wspomnień łączyło się z tym ogrodem! Cienisty, chłodny szpaler lipowy, słyszał niegdyś ciche szepty miłosne dwojga młodych, szczęśliwych, kochających się istot... tu także rozlegał się dźwięczny śmiech dziatek, a później to wszystko ucichło, ucichło na długo, i tylko westchnieniom osamotnionej, wtórował szmer liści, przez wiatr trącanych...
Dziś, po latach smutnych, a więc długich podwójnie, lipy znowu mają usłyszeć szept cichy, niedomówione wyrazy, które pocałunek w połowie przerywa... Usiedli na ławce, on białą rękę jej pieści, ona głowę na jego ramieniu wsparła i upojona radością, szczęśliwa, wsłuchuje się w dźwięk jego wyrazów, w których brzmi miłość i wdzięczność. Czyż nie należy jej się to słusznie za wytrwałość, za pracę, za staranne wychowanie dzieci? Więc też dziękuje jej słowem, spojrzeniem, uściśnieniem dłoni, dziękuje i nie widzi, że słońce ku zachodowi się schyla, że wielka jego tarcza już się obsunęła tak nizko, że z ciekawością w szpaler zagląda i po pod sklepienie zielone lip rzuca ogromny snop promieni czerwonawo-złotych.
W szczęściu tak szybko upływają chwile, jakby je czas skrzydłami obdarzył.
Jeszcze jeden uścisk i jeszcze jeden i jeszcze... po ostatnim następuje ostatni, a potem cały szereg pierwszych znowu.
Ręka szuka ukochanej dłoni do uścisku, pierś szybciej faluje, a w źrenicach drga promień miłości.
Spóźnione to może... lecz i na jesieni bywają dni słoneczne — i październik nawet uśmiecha się czasem do ziemi...
W takich chwilach fijołki kwitną powtórnie i bledniejąca trawka zieleńszej barwy nabiera...
Mrok już zapadał, w ogrodzie odzywały się słowiki, młodziutki księżyc, jak sierp wygięty, zdawał się płynąć po obłokach i gonić za chmurkami białemi.
Państwo Karolowie powracali do dworku przez ów szpaler lipowy, cichy, tajemniczy, na wpół ciemny już teraz.
Na spotkanie ich wybiegła Helenka. Już napisała listy do rodzeństwa, już uprosiła Marcina, aby je natychmiast na pocztę odesłał, a teraz spieszy do rodziców. Spotyka ich razem, rzuca się ojcu na szyję, szczebiocze do niego, to znowu ręce matki całuje, zapewnia, że dzień dzisiejszy to najszczęśliwszy w jej życiu. Żałuje tylko, że Janek i Władzia tego szczęścia nie dzielą.
Wszyscy troje zbliżają się ku dworkowi. Tam Marcin czeka już z raportem, z kluczami, z żądaniem dyspozycyi na jutro. Zamówił się dziad tylko temi interesami, a w gruncie rzeczy, chciał on się tylko z panem Karolem zobaczyć, wypytać go o historyę wypadku utraty ręki, opowiedzieć, co się przez ten czas w Zarzeczu działo, jak stary rządca gospodarował i jak umierał... Chciał się wygadać starowina o wszystkiem, a tyle się przecież materyału zgromadziło po temu...
Tymczasem na dziedzińcu turkot dał się słyszeć i psy ujadać zaczęły. Ekwipaż pana Jankla zatrzymał się przed gankiem.
Jednocześnie, gdy państwo Karolowie z Helenką przez drzwi od ogrodu do dworku wchodzili, pan Jankiel w przedpokoju otrzepywał się z kurzu.
Sam gospodarz drzwi mu od pokoju otworzył i wejść poprosił.
— Klaniam! bardzo klaniam wielmożnego pana i winsiuje państwa z tego wielkiego radościów, co pan dobrodżyj przyjechałesz do nas po tak długiego wojażu.
— A jak się masz, panie Jankiel? dziękuję, bardzo dziękuję za pamięć... siadaj pan, proszę, powiedz co tu u was słychać?
— Uf! jestem bardzo sfatygowany, bo sobie okropnie strzęsiułem. Jak tylko nasze żydki powiedzieli co wielmożny pan przyjechał! to ja zara kazałem zaprzęgać mojemu furmanowi moje pare koni do moje bryczke na resorach i leciałem tu jak parowa maszina, żeby wielmożnego pana powitacz.
— To już wiedzieliście żem przyjechał? zkąd?
— Co my nie wiemy?! to jedno; a po drugie, co my wielmożnemu panu tak wiglądali... tak prosili Pana Boga, żeby się pan psiewrócił do nas jak najprędzej...
— Niepodobna?
— Oj, oj! żeby ja tak nieścieście nie miałem, jak u nas buło całe nabozieństwo do tego interesu...
— Za mnie?
— Ny, co wielmożny pan miśli, że zidy to wrogi? uni tak pana kochają... tak kochają, co ja nawet nie umiem tego opowiedzieć.
— Nie zasłużyłem, mój panie Janklu, nie zasłużyłem na to.
— To bajki, proszę wielmożnego pana, to jeszcze można... odsłużyć.
— No i jakżeż tam przez te długie lata żyjecie? panie Janklu.
— Oj! takie życie! niech Bóg zabroni! niech nasze wrogi takie życie nie mają!
— Dla czego?
— Dla czego? ja wielmożnego pana co powiem: bez ten czas to cała okoliczność przewracała sobie do góry z nogami! Co buło dobre panowie, to skapcaniało; a co sze ostało, to już nie jest dobre. Cósz jest jakiś czas bardzo paskudne... szlachta sze odmieniła, nie poznać!
— Pod jakim względem?
— Pod kużdego wzgląd. Dawno to buło całkiem insze procedure. Byli panowie bogate, z pełnem giębem panowie. Prawda, co uni ksiknęli: »ej ty żydzie! Mordka! czy Szmul! idź tam! psinieś to!« trocha po grubiańsku nawet, ale mieli miętkiego serca, dali zidkowi żyć. I to bardzo porządnie buło.
— A dziś?
— A dziś? proszę wielmożnego pana, co to jest dziś? Czy to szwiat jest? czy to życie jest? Przyjdzie żydek do dworu, to szlachcic bardzo z wielgiem delikatnoszczem: — panie Jankiel, panie Szmul, każe jemu szadać na ksiesło!
— To właśnie dobrze, to grzecznie.
— Proszę pana, co z tego szedzenie, jak nie ma jedzenie? Un mi każe szadać, un mi mówi panie, a jak przyjdzie do interesu, to un jest takie twarde jak gnat, co jemu i z psieproszeniem wielmożnego pana, nawet pies nie ukąsi. Przy takiem politykiem to cała zguba jest!
Rozśmiał się pan Karol — a Jankiel dalej rzecz swoją prowadził:
— Prawdziwe ślachte — mówił — mało już gdzie tera jest; co buło najlepsie, to spsiedali ich na licytacye za bardzo kiepskie pieniądze; a co sze ostało, to niech Bóg zabroni! sama bieda! a te drugie co jest, te nowotne, to jest takie ludzie, co sze przy nich nikt nie dorobi. Ny, choć przez urazy wielmożnego pana, ten stary rządca, co buł tu, co już umarł, to un co dobrego zrobił?
— Wszystko jak najlepiej, mój panie Janklu, majątek utrzymał, z długów oczyścił, gospodarował dobrze, czegóż pan chcesz więcej?
— A dla czego un taki mądry buł? bo pół majątku między chłopy poprzedał! wielgie mecyje! cieszył sobie co mu się ostało kołnierź i z rękawami, jak sprziedał prawie całe kapote!..
— Więc cóż miał zrobić?
— Żeby się nas trzymał... My chcieli jemu dać pieniądzów, my jemu już dawali. Un nie chciał! un wolał tyle gruntu zmarnować! Un młyn popsuł, un propinacyjów popsuł, un pacht popsuł! a grzeczny, bardzo grzeczny buł! każdego żydka mówiał »panie«. Jak un gadał! jak gadał! un gadał jak z miodem — ale do interesu to buł jak z pieprzem. Kto co od niego zjadł, to miał bardzo gorźko w giębie. Zborzie to un chciał na warsiawskie cenę psiedawać! Czy wielmożny pan słuchał kiedy takie hece?
— Widzisz, panie Janklu, bieda rozumu uczy, rachować trzeba, kto tyle już przeszedł...
— Co psieszedł, psieszedł, wielgie rźeczy! i my psiechodzowali, a dla tego takie zidy jesteśmy jak dawno... przez żadne dyferencye.
— Przechodziliście także?
— Oj oj! wielmożny panie — i jak jeszcze!
— I pan, panie Janklu? co prawda, nie pamiętam żebym co słyszał o tem.
— Pan nie słuchał, bo pan sobie pojechał; ale ja pana co powiem: że nawet ten psiechodzowany trzewik, co już tak psiechodzowany, że sze z niego tylko same dziurów ostało, jeszcze tego nie psiechodził, co ja psiechodziułem!
— Nie może być?!
— Tak jest, nawet, proszę wielmożnego pana, nie tak ja sam psiechodziłem, jak uno po mnie chodziło, jak dziś sobie psipomnę, to jeszcze mi idzie... mróz na pleców!
— No proszę, ale powiedz mi, panie Janklu, kiedy to było? jak? bo o ile wiem, siedziałeś przecie spokojnie w Zarzeczu.
Na ustach pani Karolowej pojawił się uśmiech przelotny.
— Co o tem wspominać?! proszę wielmożnego pana, to buło pfe! to grubiaństwo buło, rozbójstwo!
— Ależ przecie... zaciekawiony jestem bardzo.
— Ny, to ja pana powiem: to buło czas bardzo paskudne... nikt nie mógł zmiarkować na wieczór, jaki się jemu rano może psipadek zrobić.
— Tak, to prawda, to prawda...
— Nawet ja pana powiem, co moja ziona miała takie dżywne ciucie od Pana Boga; ja pamiętam co w tego dnia, to w piątek buło, una mówiała do mnie, coby ja nie jechał do miasto. Una proszyła mnie, nawet z psieproszeniem honoru wielmożnego państwa, głaszczyła mnie za brodę i mówiała: słuchaj ty, moje Jankiel, nie jedź ty mój kichaneczku do miasta, bo mnie sze zdaje, co tam sze czebie cósz złego psitrafi.
— I pan nie posłuchałeś tej rady?
— Cósz ja miałem słuchać, kiedy mnie tam trzeba buło odebrać od Fiszla pieniądzów?
— No, ale to do historyi przejść pańskich nie prowadzi.
— Oj waj! zaprowadziło mnie uno, zaprowadziło w takie paskudne miejsce, co niech ja jego już więcej nigdy nie oglądam!.. ale niech wielmożny pan posłucha, jak sze to całe nieszczęście zrobiało. Pan wie, co to buło takie paskudne czas, co każdy musiał sobie poszwięcić...
— Więc i pan, panie Jankiel?
— Ny, co pan chce, wsistkie sobie poszwięcili, to i ja nie mogłem ostawać sze w tyłu...
— A cóżeś pan robił?
— Ja? ja dostawiułem zborzia dla wojsko! Uni tu stojali w miasteczku; antelernie buło i dragonów, a ten ciarny Fiszel, wielgi kupiec w te czasów, un buł za główny podrajczik! Oj, zieby ja tyle ścięścia miałem, wiele un ciećwierów jednego owsa dostawiuł! Tymciasem jemu psistawiali zborzie i drugie zidki, ciasem i ja, buwało, kupowałem od chłopy wiela? dwadzieścia, trzydzieści korcy owies... to Fiszel zaraz wsistkich zabierał.
— Jednak robiłeś pan na tem dobre interesa?
— Na owies, to może bić — ale na zito to ja zrobiłem interes! — aj sy git interes! niech moje wrogi dużo takich interesów zrobią! Wie pan dobrodżyj, jak to buło takie zawieruche, takie głupstwo — to trudno miałem szukać ziarno co samo celne jest i suche, tymciasem u pana Pękalskiego, co trzymał w Wywrotkach dzierżawe, zdybiało się może sześćdziesiąt korcy takie zito, co buło het zrośnięte i mokre, aż sze uno samo ruchało — to ja kupiałem jego, tak na oko, całe partyje za jedne sto rubli.
— I cóż panu ztąd przyszło?
— Ja jemu kazałem krźynkę przesuszyć i odstawiułem dla Fiszla, a un oddał dla te dragony. Pamięta wielmożny pan te dragony, co niesili białe lampasów na kaśkiety?
— Pamiętam, pamiętam.
— Wszystkoby buło bajki, zieby nie ich pułkownik; pewnie pan dobrodżyj wie, taki wielgi buł, z wąsami, co jemu siedzieli przy nos — jak dwa miotłów! To, panie, buł bardzo gwałtowny człowiek! i zły jak całe wilk, może jeszcze gorsze nawet...
— Więc zapewne nie przyjął tego żyta?
— To, widzi pan, buło takie mechanike, co un sam tego żyto nie widział, tylko że ciasem to un lubił mieć swego fanaberyjów...
— Fanaberye?
— Ny tak. Napsikład, raz to sze jemu zachciewało jeść sołdackiego chleba. Słuchał pan, co sze jemu zachciewało?! To nawet nie pasowało na takie osobe... z takiem wielgiem rangiem i honorem, żeby jeszcz ordynarne chleb, no, ale on miał swoje fanaberyjów, jak un ksiknął: chleba! to zara sam wachmistrz poleciał i przyniesił jemu tego chleba. Akuratnie un buł z moje zito.
— I zapewne nie bardzo smaczny?
— Ny, dla takie chłopska gębe, jak sołdaty mają, to na co ma być lepsiego? ale na pułkownika, to un naprawdę trochę kiepskie buł. Jak un wziął jeno w zęby kawałek, tak zaczął pluć i bardzo hałas wielgi zrobiuł! Sprowadzili tego sołdata co za piekarzia jest, przyniesili mąkę, przyniesili mojego żyta. Zrobiało się wielgiego giewałtu, a ten pułkownik to tak krzyczał, tak krzyczał, co aż wsistkie sołdaty frybre trzęsiuło! Jak un sze już wysapiuł, wydychał od tej złoszczy, tak powiedział do sołdatów, coby jemu pristawili podrajczika — w mig! Uni polecieli, tymciasem Fiszla nie buło, bo pojechał za zborziem, a ja akurat psijechałem w te chwile do miasto. Tak Fiszlowa powiada — ny, na co wam Fiszla? jest Jankiel — un także podrajczik. Ja nie chciałem iść, ale jak mnie trzy dragony złapili za kołnierź, to leciałem jak ptak.
— Spodziewam się.
— Ny, a co wielmożny pan miszli? czy ja miałem bić się z nimi?! przecie taki dragon to jest chłop, grubijan, może człowiekowi, broń Boże, rękę złomić! Więc tymciasem uni psiprowadzili mnie do pułkownika...
— Pewnie dobrze nakrzyczał na pana, panie Janklu?
— Niech Bóg zabroni! Un sobie już całkiem wysapiuł, już nie miał żadnej złoszczy. Pił sobie harbatę. Ja jemu pokłoniłem się grzecznie, delikatnie... un kiwnął z głowem i powiada: — a jak się macie podrajczik? wy porządny kupiec, wy ładnego zborzia psistawili. To ja się znowu kłaniałem do niego i gadałem, co w każde chwyle mogę z wielgiem akuratnoszciem, dla takie porziądne wojsko i dla takie godne kunie, zito i owies psistawić... Un to słuchał, kiwał z głowem i powiada: da, da, wy jesteście bardzo dobre kupiec... wam jeszcze za tego zito należy się reszta... Ja mówiałem, co Bogu dzięka, Fiszel mnie wsistko zapłaciuł i co nie mam ziadne a ziadne pretensyów. Un rozeszmiał się bardzo brzidko i jak ksiknął: Wziąść jego na koniusznie! to nawet nie miałem czasu ksiknąć aj waj! jak mnie te grubijany tam zaniesili!...
— Domyślam się jakiejś przykrej dla pana awantury.
— Tak, uno buło trochę psikre. Mnie dali za tego zito resztę... niedużo i niemało — same porcye — jedne sto!! Co to panie za cias buł paskudny! bez sprawe, bez apelacye, bez sąd! To pfe buło! grubiaństwo! Skrziwdzone bułem; miałem w żupanie z tyłu bardzo porządne porcynelowe fajke, od samego Gdańska, to co pan dobrodżyj powie? całe te fajke to uni mi potłukli na drobny mak!
— Ale właściwie to Fiszla powinno było spotkać; pan cierpiałeś za niego — i on też zapewne wynagrodził panu tę krzywdę?
— Ny, ny, niech jego... on mi dał żidowską nagrodę! tyle co mi fajkę odkupiuł, a całe miasto to sobie trzęsiuło od szmichu, »zastępcem« mnie zidy nazywali.
Pan Karol minę poważną zrobił, bo mu nie wypadało przecież śmiać się z tej przygody Janklowej.
— Ny, tera to niech sam pan dobrodżyj powie — i w swoje delikatne głowe wymiarkuje, jakie jest na szwiecie wdzięczność?
— Jakto?
— Ny, my czerpili, my sobie poszwięcili, a tera, jak trocha lepsze cias jest, to co my z tego interesu mamy?
— Nie rozumiem pana.
— Dżywuje sze bardzo co pan nie rozumie! Tera właśnie szlachta toby chciała żyć przez nasze pomoc... Niech pan dobrodżyj napsikład obaczy całe swoje majątek! Ma pan krowów, jest karczme, jest młyn — a gdzie żid? żida nie ma... Jemu wypędzili — a dla czego jemu wypędzili? bo un brat, un wielgie czerpienie miał, un sobie na głupstwo naraził... za to trzeba jemu odsunąć! trzeba tak kużde rzecz w garści szczysnąć, żeby un nawet kawałek te głupie propinacye nie powąchał! Trza tak wsistko zgniecić, zduszyć, żeby my całkiem życie nie mieli! To jest git interes! to jest myłoszerdzie! to ludzkoszcz jest! Jak tak wsistkie panowie będą robili, to gdzie my pójdziemy?
— Ależ, mój panie Jankiel, mogę naprzykład pana zapewnić, że jak pański syn będzie doktorem, to go każdy z nas wezwie i da mu zarobek uczciwy...
— No to co? to wsistkie żidy mają doktorziami być? a kto będzie chorował?
— Niekoniecznie — dla czego nie mają być kowalami, rymarzami, dla czego nie mają wyrabiać wozów, maszyn?
— Ny, co z tego? czy to handel, czy to interes? czy od tego można mieć życie?
— Jeżeli im się to nie podoba, to niech rąbią drzewo, niech się uczą kosić, niech do żniwa idą, do sochy, niech kartofle kopią...
— Co wielmożny pan mówi? pfe! czy to jest żydowski interes? taka paskudna robota! czy to z tego może życie być?
— Jednak są ludzie, którzy z tego żyją.
— To nie żidy, ale... z psieprosieniem osoby wielmożnego pana, co tu długo gadać? ja chcę panu dać za propinacye, za młyn, za krowów, trzydzieści procent więcej, niż te dzisiejsze dzierżawce, za dwa lata z góry gotówką płacę!
Pan Karol się zamyślił.
— Nie, panie Jankiel — rzekł po chwili — nie zgodzę się na to, nie mogę ruszać ludzi spokojnych, którzy osiedlili się już tutaj i pracują uczciwie.
— To jest pańskie ostatnie słowo? — zapytał wstając i biorąc czapkę do ręki.
— Najostatniejsze.
— Ny, to po co ja tu psijechałem?
— Z życzliwości przecież, jakeś pan sam mówił, powitać mnie...
— Powitacz? powitacz?! ny, niech i tak będzie — pfe! żeby to nasze dżiadki widzieli, toby sobie do góry nogami psiewrócili... Klaniam pana dobrodżeja, klaniam pani. Os dy gesehen? — folwark przez żida, szwiat przez ludzie, dzień przez słońce!... Ładne ciasów jest!!!
Kiedy Jankiel na swej pięknej bryczce opuszczał Zarzecze, już cicha, pachnąca noc wiosenna zapadła.
We wsi migotały światełka, na niebie gwiazdy jaśniały, po nad łąkami i moczarami zaś wlokła się mgła blada, zmieniając się w różne fantastyczne kształty, niby obłok tuż po nad powierzchnią ziemi płynący.
Michel drzemał na koźle, Jankiel zaś milczał i rozmyślał, a tak się dalece w dumaniach swoich zagłębił, że nie spostrzegł nawet, iż porcelanowa fajka gdańska wysunęła mu się z ręki i trzęsła się a podskakiwała na dnie bryczki, zkąd mogła bardzo łatwo wypaść na gościniec i stać się łupem jakiego przechodnia.
Utonął Jankiel w myślach poważnych i ciężkich; machinalnie podnosił rękę do głowy, odchylał czapkę i tarł czoło z całej mocy, pragnąc może ten nawał myśli i kwestyj różnych rozproszyć.
Szary świt już był, gdy się bryczka ku miasteczku zbliżała. Można już było dostrzedz smukłą wieżyczkę kościoła i wielką, murowaną, żółtą synagogę, przy której jak pisklęta drobne przy kokoszy, tuliły się małe domki żydowskie, wpół zapadłe, brudne, tonące w czarnych jak smoła kałużach.
Patrzył Jankiel zdala na miasteczko i trwogę jakąś uczuwał. Zdawało mu się, że ma sen przykry i że w tym śnie widzi, jak powoli, powoli, mieszkańcy tych domostw brudnych przestają bezczynnie wygrzewać się na słońcu, jak jakaś niewidzialna, ale żelazna ręka, biczem konieczności uzbrojona, zapędza ich do pracy, wytrąca z rąk złotodajną kwaterkę i wagę fałszywą i łokieć za krótki, jak pustoszeją hedery... milknie szwargot... jednem słowem, śnił, że się świat przewraca, że się kończy już, że lada moment wielki lewiatan machnie ogonem i cała ta niekształtna bryła ziemi, z gruntami, wodą, szlachtą, propinacyą, chłopami i żydami, wyleci odrazu w powietrze...
Pod tem wrażeniem Jankiel przymykał powieki, czuł że jakiś chłodny dreszcz wstrząsa jego ciałem, że mu dziwnie smutno na duszy, że jakaś przykra mara go przygniata... Zdawało mu się, że cały ten świat, w którym urodził się, wychował, wzrósł, trzęsie się, niby most oparty na słupach zbutwiałych, w które coraz to nowa ława kry uderza.
Smutno, smutno było Janklowi. Żałował tego miasteczka z całym jego ustrojem, żal mu było hederów dusznych i niechlujstwa i brudu, żal mu było atmosfery próżniactwa i łatwych dorobków.
Czuł, że mu łzy do oczu się cisną, widział, że świat taki jest czarny, brzydki, smutny, szkaradny... że już żyć chyba niewarto.
Wtem koło od bryczki gwałtownie uderzyło o kamień. Michel omało z kozła nie spadł, a sam pan Jankiel, skutkiem niespodzianego wstrząśnienia, odrazu oczy otworzył.
W blaskach zarumienionej jutrzenki ujrzał swoje ukochane miasteczko. Było ono równie brudne, równie brzydkie jak wczoraj. Bure kozy przeglądały się w kałużach, w niektórych domach okiennice już otwierano, wróble grzebały w śmieciach, a szynkownie otwierały swe gościnne podwoje...
Jankiel poznał, że był ofiarą snu przykrego, że wszystko dotychczas pozostało jak dawniej. Poprawił więc czapkę na głowie, uśmiechnął się szyderczo i rzekł zcicha, jak gdyby w odpowiedzi marom sennym:
— Nie tak to prędko jeszcze...






IX.

Zbliża się czytelniku, chwila, w której opuścimy już Zarzecze i jego mieszkańców; lecz aby wykończyć ten obrazek, aby go módz ostatecznie zamknąć w ramki niewykwintne, proste i skromne, jak ciche życie wioskowe, należy jeszcze kilka szczegółów uzupełnić.
Przedewszystkiem zmieniło się tło samo. Na początku zabarwiał je blask słońca, co krwawiąc się na zachodzie, zapowiadało dzień wietrzny, chłodny, gotów rzucać deszczem i piaskiem w zmęczone i niewyspane oczy pracowników, złamanych na duchu i smutnych; — dziś zaś światło równiejsze jest, bardziej spokojne, a i samo tło obrazka, chociaż w szarych barwach się trzyma, nie ma jednak na sobie plam czarnych zupełnie. W spokojnem, złotawem świetle zachodzącego słońca, bieleje wioska z długim rzędem domów nizkich o strzechach słomianych. Za wioską widać folwarczek porządny, ładnie zbudowany, czyściutki. Łąka pstrzy się milionami kwiatów, rzeka srebrem się przelewa, na pracowicie uprawnych łanach gęste, zwarte ściany zboża falują, kołysane łagodnem tchnieniem wiatru. Z oddalenia widać wieżyczkę kościelną, na której złocony krzyż jaśnieje, z wieżyczki dochodzi odgłos wieczornego dzwonu.
Zresztą cicho, spokojnie — a nie jest to już martwa, głucha cisza, co na cmentarzach mieszka, ale raczej cisza towarzysząca pracy i skupieniu ducha. Taki spokój bywa w głębiach lasów, o ile go łoskot burz nie przerywa. Drzewa milczą i rosną powoli, a każdy rok dorzuca im nowe słoje, rozwija konary i korzenie bardziej w głąb ziemi zapuszcza.
Z osób w tym obrazku naszkicowanych, zabrakło nam jednej — zacnego, starego żmujdzina. Nie zapomniano jednak o nim. Na ubogim cmentarzu w Dziundziszkach, na grobie Dyrdejki, postawiono piękny krzyż żelazny i zasadzono kilka wierzb płaczących. Nie mógł mieć stosowniejszego pomnika.
Żelazo było najwłaściwszym symbolem tego charakteru dzielnego i serca.
Na krzyżu znajdował się napis skromny — a młodziutkie wierzby szumiały gałązkami nad grobem.
Lecz opuśćmy cmentarze i umarłych — ci niech odpoczywają w spokoju, którego może nigdy nie zaznali podczas doczesnej pielgrzymki — a pójdźmy natomiast między żywych, pójdźmy tam, gdzie młodość do nadziei, a starość do wspomnień się uśmiecha.
W dworku zarzeckim gwarno jest dzisiaj i ludno. Szczery, wesoły śmiech, którym tylko młodość niezwarzona przedwcześnie, rozśmiać się umie, rozlega się tu, pod dachem nizkim.
Dzieci państwa Karolów zjechały się razem. Wszystkie są w domu — a jakże niepodobne do tych, któreśmy na początku niniejszego opowiadania poznali.
Helenkę już znamy jako piękną, dorosłą pannę, Władzia wesoła i figlarna jak zawsze, również powróciła do domu i długą sukienkę już przywdziała.
Janek między siostrami rej wodził. Agronom to już był przecież, wyższą szkołę rolniczą ukończył i tylko na czas krótki przyjechał do domu, gdyż miał zamiar w Poznańskie, do pewnego wzorowego majątku na praktykę pojechać. Czas obecny to wakacye dla niego, wypoczynek krótki. Znaczną jednak część chwil wolnych poświęca ojcu. Po folwarku z nim chodzi, w pole jeździ, o zawodzie swym przyszłym rozmawia. Wieczorem za to jest dla matki i pięknych siostrzyczek, które kocha tak bardzo. Tak im wszystkim spokojnie, tak dobrze w tem zaciszu domowem, w tej wiosce cichej, miłej, co się w cieniu lip starych i ogrodów kryje...
Ojciec i matka z pewną dumą spoglądają na tę młodzież hożą, cieszą się, widząc dzieci zgromadzone razem, a chwile tej uciechy policzone już są, bo Janek niebawem za chlebem w świat pójdzie, a panienki, tylko patrzeć, jak dom opuszczą.
Helenka nawet już teraz zamyśla się często i roztargnioną bywa, gdyż do Zarzecza przyjeżdża młody człowiek z sąsiedztwa i jest bardzo dobrze przez państwa Karolów widziany. Oświadczy się niezawodnie i nie dostanie odmowy, nie dostanie z pewnością; Helenka musi o tem coś wiedzieć, gdyż się rumieni i gniewa na Władzię, która figlarna jak zawsze, z jej zamyślenia, z jej smutków przelotnych się śmieje..
I Władzia również długo nie posiedzi w domu. Ładna i dobra dziewczyna podobać się musi, a gdy się w towarzystwie znajdzie, to niejedne oczy gonią za nią uparcie.
Rodzicom, gdy już samotni zostaną, gdy czas coraz szczodrzej głowy im posrebrzy, pozostanie tylko prócz pracy, do której przywykli, wspomnienie i kominek — no, i czasem dziecinny szczebiot wnuków, ta może najmilsza nagroda, jaką człowiek po spełnieniu obowiązków względem dzieci otrzymuje.
Państwu Karolom w osamotnieniu towarzyszyć będzie stary Marcin, ten chłop srebrnowłosy, taki podeszły w lata, a jednak rzeźki jeszcze i zdrów. Tyle się przecież sochy w swoim życiu nadźwigał, tyle ciężką siekierą i cepami namachał, tyle niewygód użył, a jednak trzyma się jeszcze dzielnie i wielu młodszych od siebie pochował.
Pogrzebał też i babinę swoją, z którą co najmniej pół wieku zgodnie przeżył, bo chociaż, gdy się przy czem uparła, »przeperśwadował« jej co po swojemu, niemniej jednak to na harmonię ich pożycia nie wpływało i uważanem było jako rzecz zwyczajna, jako wrażenie, które od czasu do czasu urozmaicało jednostajność życia.
Po stracie swej kobieciny, Marcin jeszcze bardziej przywiązał się do dworku i do państwa Karolów, nawet nie codzień na wieś zaglądał. Miał wprawdzie syna i córkę i kilkoro wnucząt jasnowłosych, pyzatych, ale i zięć i synowa niebardzo mu się »udali« — więc też dość zdaleka się trzymał. Wnuczkom, ile razy do miasta jeździł, zawsze obwarzanków przywoził, ale im czasu wiele nie poświęcał. Czasem tylko, w niedzielę wieczorem, na wzgórek pod krzyż przychodził, i zwabiwszy dzieciaki do siebie, pacierza je uczył — i na tem kończył się jego z najbliższą rodziną stosunek.
W folwarku za to był jak u siebie, cieszył się każdem powodzeniem, martwił suszą, lub deszczem nie w porę, a gdy co do pana Karola o gospodarstwie mówił, to pola, inwentarz, zboże nieinaczej jak »nasze« nazywał.
Dzieci bardzo też kochał. Kiedyś przypomniał Władzi »moranse« dawne i śmiał się dziadowina z panienki.
— Dyć ja wdowiec tera jezdem — mówił — ksiądz da ślub przez ambarasu i chwestyi; kiej mie panna Władziunia popierwej chciała, to jo mogę tera we cwartek pzyjść w zaloty, a w sobotę zara na zapowiedzie zaniosę. Słówko się zekło, panienko, a tera, chcący nie chcący, trza za pannę młodą być...
Władzia się śmiała.
— Mój Marcinie — mówiła — wprawdzie zrobiłam wam zawód, ale wynagrodzę to — zamiast mojej ręki, dostaniecie za to kolońskiej wody do tabaki — zgoda?
— A juści, lepsy rydz niźli nic, a od złego dłuznika to trza brać i łyka, jak to ludzie powiadają — zaś pachniąca tabaka to pono juz dla starego najlepse wesiele.
I delektował się stary ową tabaką pachniąca, a gdy Władzia odeszła, mówił do pana Karola:
— Mój Boze miłosierny, jak to porosło prędko, na pociechę wielmoznych państwa...
— Tak, tak Marcinie, czas idzie.
— Przez urazy, co wielmozny pon casu widzioł? kzynkę jeno; ale ja jesce nieboscyka pamiętom i wielmoznego pana jak maluśkim dzieciokiem jesce był — i te dziatecki pańskie, z nieboscykiem rządcą, niech se ta odpocywa z Bogiem, tośmy na ręcach nosili... Tyla ludzi się pzewinęło, jedne pomerli, drugie posiwieli, jense porośli, a cłek oto zyje i zyje, jak to stare gruscysko na miedzy, co ją co roku chłop sochą zawadzi, a ona se zawdy jak stojała tak stoi...
— Jak stara grusza na miedzy? ha, poczęści to i prawda, mój Marcinie.
— Bo i juści ze nie co jeno sprawiedliwa prawda, wielmozny panie.
— A wiesz-że ty, na co Pan Bóg ludziom niektórym, dobrym zwłaszcza, takie długie życie daje?
— A chtoby ta wolę Boską mógł pzeniknąć, chto ją zgadnie?
— Domyślać się można. Widzisz bo, mój bracie, tam daleko cmentarz... krzyże na nim stoją i trawa na mogiłach porasta — a tu ot, wioska i życie, w każdej prawie chałupie kolebka.
— A juści je, mało nie w kuzdej izbie, a w drugiej to i ze dwie się zdybie.
— Więc pomiędzy kolebką a cmentarzem starość jest, która te dwie tak sprzeczne rzeczy łączy i jak nić wiąże je ze sobą.
— Jak mić? — zapytał chłop zdziwiony — a bez co taka mić je? nie mogę se jakoś pomiarkować tego dokumentnie.
— Posłuchaj, wytłómaczę ci, kiedyśmy się rozgadali o tem. Powiedz-żeż, kto młodego nauczy?
— Dyć stary...
— Kto mu powie, co się tu działo dawniej, jak ludzie żyli, pracowali, cierpieli?
— Juści ze stary, on jeno moze se takie dawne historyje spamiętać.
— Widzisz więc, starość powinna być nauczycielką młodości, powinna czas dzisiejszy z dawnym łączyć — i dla tego to jest ona niby nić, łącząca to co już było z tem co jest obecnie... teraz zrozumiałeś, Marcinie?
— Dyć tak to je, wielmozny panie, sprawiedliwie, zawdy my stare musimy młodych ucyć, bo przez tego toby się tak to wsyćko rozwydrzyło, zeby na to mówiący — kijem do kościoła i do roboty nie nagnał.
Długo na ten temat gwarzył pan Karol z Marcinem, bo też stary ten chłop, będący niejako patryarchą swej wioski, nietylko nicią tradycyi łączył z przeszłością teraźniejszość, ale był także nicią, która wszystkie chaty z dworem łączyła, wpływem swym dopomógł niemało do ułożenia stosunków sąsiedzkich, w sposób dla obu stron bardzo pożądany. A jednak nie było to tak łatwem jak się zdaje. Nurtowały między ludźmi różne prądy, jak to się powszechnie po naszych wioskach działo, a i dzieje jeszcze; lecz odwracał je zawsze skutecznie wpływ Marcina, którego słuchano i szanowano we wsi.
Pan Karol, jakkolwiek obecny stan majątkowy pozwalał mu na większe wydatki, jednak ani rządcy, ani ekonoma nie trzymał, sam te obowiązki spełniał, tylko Marcin w dozorze go wyręczał, a pani Karolowa, lub Helenka, rachunki prowadziły, gdyż brak prawej ręki nie pozwalał kalece piśmiennym oddawać się zajęciom.
Oboje państwo prawie ciągle w domu przebywali, w sąsiedztwo nie jeździli często, bo i kółko sąsiadów dawnych, z którymi łączyły ich stosunki zażyłości, pokrewieństwa lub powinowactwa, przerzedziło się znacznie. Jedni na bruk miejski poszli biedę klepać i szamotać się z losem przeciwnym, aby zdobyć kawałek powszedniego chleba; inni, zamożniejsi, nie chcieli prowadzić gospodarstwa w warunkach zmienionych a cięższych, więc pozamieniali ziemię na kapitały, lub na domy w miastach i — wegetują bezczynnie.
Liczba dawnych dworów i dworków zmniejszyła się, zmalała; z niejednego folwarku nie pozostało i śladu, a na miejscach, gdzie niegdyś bory gęste czerniły się zdaleka, dziś po gołem polu wiatr hula, lub też rozbija się o domki kolonistów niemców. W jednym dworze żyd siedzi, pachciarz dawny lub propinator, nie dbając o grunta i o gospodarstwo, resztki lasu niszczy i pustoszy; indziej zbogacony przedsiębiorca lub rzemieślnik, co sielanki i życia wiejskiego zapragnął, topi zapracowane pieniądze, klnąc ziemię, z którą się zupełnie obchodzić nie umie; a są jeszcze i spekulanci, co na handel majątki kupują, rok posiedzą, obniszczą i znów w inne ręce puszczają, byle grosz jakiś zarobić.
Takich folwarków jak Zarzecze, co przetrwały klęski i podźwignęły się z ruin o własnej sile, niewiele — ale też co prawda — i niewielu było takich ludzi jak Dyrdejko nieboszczyk, pracowitych, konsekwentnych, wytrwałych. To też owa garstka tych ocalonych weteranów niedoli trzyma się z sobą krzepko, złączona wspólnością tradycyi, celów i przekonań — i żyje w swem kółeczku patryarchalnie, podawnemu, krzepi się nawzajem i wzmaga.
W tej właśnie sferze żyli i państwo Karolowie, z niej pochodzi ów gość w Zarzeczu częsty, na którego Helenka dobrem oczkiem spogląda, w tej sferze i Władzia na swojego trafi — i Janek kiedyś towarzyszkę znajdzie.
Węzły przyjaźni i harmonii zacisną się mocniej, szereg bardziej zwartym, bardziej ściśniętym się stanie — i ugruntuje się braterstwo z krwi, z przekonań i z ducha, braterstwo pracy i zacności.

. . . . . . . . .

Słońce zaszło pogodnie, na niebie gwiazdy już jaśnieją, cichy wietrzyk szeleści listkami. Noc nastaje cicha, pachnąca. Gdzieniegdzie jeszcze we wsi światełko miga w chatach, a we dworku we wszystkich oknach jasno.
Przed gankiem bryczka stoi w trzy dzielne konie zaprzężona, gotowa do drogi.
Konie z niecierpliwością wędzidła gryzą i kopytami w ziemię uderzają, wąsaty stangret coś koło siedzenia poprawia, a służąca coraz to jakiś nowy pakuneczek do bryczki przynosi.
We dworku gwarno jakoś. Rozmowa ożywiona jest, wesoła prawie; panienki śmieją się i żartują, Janek dotrzymuje im placu, tylko matka jedna ogólnej wesołości nie dzieli i zamyśla się smętnie...
Biedne te matki! — tak często zamyślać się muszą...
Zamyśliła się smętnie — i niedziw, syn odjeżdżał na długo, na kilka lat może.
Tak rzadko mogła swego jedynaka widywać; od czasu gdy mundurek szkolny przywdział, już gościem tylko bywał w domu, gościem jest i dziś i zawsze takim tylko dla niej będzie. Kiedyś rodzinę sobie znajdzie i jej już serce całkowicie odda, a matce tylko wspomnienia zostaną.
A jednak wychowała go, wypieściła, wykołysała na rękach swych własnych...
Taka to już dola matek na świecie!
Niedziw więc, że obecnie tak smutnie pani Karolowa spogląda, że oczy jej łzami zachodzą — całuje głowę syna i jeszcze go żegna i jeszcze raz i błogosławi na drogę.
Ojciec spokojniejszym się zdaje; jako mężczyzna, nie objawia uczuć swych łzami, lecz i jemu smutno. Ściska silnie dłoń syna i rady mu daje ojcowskie, przypomina o obowiązkach, o pracy.
Zbyteczne przypomnienie co prawda, bo chłopak dobry z gruntu, a matka i Dyrdejko stary dobre w niego zasady wpoili. Będzie człowiek z Janka, bo do pracy wciągnięty, w twardej szkole chowany — rozkoszy za młodu nie użył.
Dyrdejko zawsze mu życie w barwach szarych malował, zamiłowanie do pracy w niego wpajał, a w każdym niemal liście chłopca zachęcał, by o własnych siłach szedł, a na pomoc z domu się nie oglądał. Janek słuchał tej rady — i im wyżej w naukach postępował, tem mniej kosztował rodziców, a od lat kilku sam się już z własnej pracy a ciężkiej, bo z lekcyj, utrzymywał.
Wychowany w takiej szkole i teraz idzie między ludzi pracą kawałek chleba zdobywać.
W tej chwili właśnie już się z rodzicami żegna, a i siostrzyczki, co się tak śmiały wesoło, teraz, gdy już godzina odjazdu nadchodzi, rzucają mu się na szyję, z płaczem prawie.
Cała rodzina na ganek wyszła. Janek raz jeszcze skłonił się wszystkim, na bryczkę wskoczył, konie ruszyły, a ojciec, matka i siostry stali przed domem, dopóki bryczka nie zniknęła w zakręcie lipowej alei.
Noc była piękna, letnia, przezroczysta niemal. W łagodnym jej półcieniu i półświetle od gwiazd i księżyca, można było dostrzedz i wieżyczkę kościelną i rzekę szemrzącą tajemniczo, rzekę, której wody to ciemniejsze przybierały barwy, to mieniły się blaskami pożyczonemi z góry, od świateł wiecznie jednemi szlakami dążących. Ze wzgórza okolicę całą widać było: — i topole wysokie przy ludzkich siedzibach, jak obeliski smukłe, i obracające się leniwie skrzydła wiatraków — a cały ten obraz, tak powszedni, a jednak tak szczególnie piękny, ujęty był w czarne ramy borów, otaczających wieńcem owo koło przestrzeni dla oka ludzkiego dostępne.
Janek spoglądał na te tak dobrze sobie znane widoki, nie bez tęsknoty pewnej. Oglądał się często po za siebie, czy nie dojrzy jeszcze świateł migotających w oknach dworku.
Długo one błyszczały tej nocy — nikt bo jakoś do snu nie miał ochoty.
I Marcin stary też nie spał. Pożegnawszy panicza, siadł na kamieniu i dumał...
O czem rozmyślał, któż zgadnie? Przed oczami jego przesuwała się długa, bardzo długa panorama najrozmaitszych obrazów. Tu się w tej wiosce urodził, wychował, całe życie w niej spędził, tu kiedyś stare kości na spoczynek położy — szerszego świata nie zaznał, a jednak widział tak dużo! A gdy do tego doda to, co z ust ojców i dziadów słyszał, to mu się w myśli wysuwają dzieje całe tego małego zakątka — i zarazem wszystkich takich zakątków dzieje.
W długiem pasmie tych wspomnień tyle rozmaitych barw było: — jasnych i ognistych, krwawych i czarnych jak rozpacz — i szarych jak ta biedna ziemia, po której stąpamy.
Mały zakątek, mała garstka ludzi — a wspomnień smutnych tak dużo — ileż więc ich świat cały posiada?
Zląkł się chłop widać tego pytania, które mu się uparcie do głowy cisnęło, wstał i powoli, ciężkim krokiem, powlókł się ku wsi.
Poszedł ku swojej dawnej chacie, na wzgórek, na którym stał krzyż poczerniały, z fundacyi jego rodziców. Staruszek to już był także, ale trzymał się jeszcze — umocniony, podparty.
Marcin czapkę zdjął, ukląkł na ziemi i w modlitwie zatonął.
Wiatr łagodny rozrzucał jego włosy srebrne, chwytał na swe skrzydła westchnienia i niósł je daleko... daleko.
Chłop półgłosem się modlił i można było w ciszy nocnej dosłyszeć oderwane wyrazy:
— Zmarłym wiecne odpocnienie... zywym Twoje wspomozenie, a tym, chtóre cierzpiące są i smutne — pociesenie daj Panie...
Biegły w przestrzeń słowa serdecznej modlitwy prostaczej, a wtórowały im tajemnicze szmery uśpionej ziemi... te zagadkowe szepty, które tylko sercem odczuć i zrozumieć można...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.