<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Na zgubnej drodze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk Drukarnia L. Chodźki w Piotrkowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Pewnego dnia, Varades jadł objad w towarzystwie swej pupilki, Walentyny de Chantoce. Ta młoda panienka, podówczas piętnastoletnia, kształciła się jakeśmy już wspomnieli w klasztorze Sacré-Coeur. Cztery razy do roku przepędzała kilka godzin przy swoim opiekunie, który żądał sam tego, nie dla przyjemności jej towarzystwa, ale ze względu na obowiązki opieki, która go uczyniła depozytorem majątku sieroty. — Zrobiwszy raz ten krok, zapewniający ważne korzyści, z narażeniem się na odpowiedzialność i wszelkie przykre następstwa, znosił je później cierpliwie, ale nie zadał sobie nigdy trudu okazywania swej pupilce przyjaznej życzliwości, otoczenia jej delikatnemi względami, któreby zatarły myśl bolesną, że się znajduje u obcych.
W dniu oznaczonym przyjeżdżała z rana, witała opiekuna, zamieniała z nim kilka zużytych grzeczności; poczem, nadto dumna, pomimo młodocianego wieku, by szukać rozrywki w towarzystwie służących, brała zwykle książkę z biblijoteki i zamykała się w swym pokoju na całodzienne czytanie.
Wszystkie dni rekreacyi, tyle pożądane dla koleżanek Walentyny, upływały jej w ten sam sposób, chyba że pan Varades, uradowany jakimś niespodziewanym zyskiem, zaproponował krótką, przejażdżkę, którą odbywano fiakrem, gdyż koni nie było w pałacu. Wróciwszy z lasku Bulońskiego, Varades notował skrupulatnie wydatki, spowodowane tym nadmiarem przyjemności, rozumie się na rachunek pupilki. — Potem spożywali wspólnie objad w nudach i milczeniu. Wieczorem alentyna wracała do klasztoru, szczęśliwa że nareszcie uwolniła się od nieznośnego przymusu, ciężącego jej straszliwie przez kilkanaście godzin.
Dzień, który tylko co upłynął, nie był weselszym od innych. Walentyna opuściła swego opiekuna z sercem ścieśnionem, oczyma łez pełnemi, czując swe sieroctw o dotkliwiej niż kiedykolwiek.
Pozostawiony sani sobie, Varades zamknął się w gabinecie i pogrążył w rozmyślaniu nad pewnym projektem, zajmującym go już od wczoraj. Ten pokój nie wyglądał tak smutno jak inne; zastawiony meblami, pochodzącemi z ostatniego stulecia, których jasna barwa rzucała na ściany wesoły odblask — stanowił rażącą sprzeczność z poprzedniemi, prawie pustymi salonami. — Pierwszy rzut oka przekonywał, że wszystkie objawy życia, płynącego posępnie w tych murach, ześrodkowały się, zbiegły w pracowni gospodarza. Tu zwykle przebywał, pracował, a często i jadał; tu sypiał w głębi alkowy, otwieranej dopiero przed nocą. Środek gabinetu zajmował duży stół, z narożnikami zdobnemi w złocone sfinksy; przed stołem, fotel podobnież ozdobiony; wprost, między oknami, biblijoteka; w kącie, nieco dalej, ciężka kassa, wmurowana w ścianę i zamknięta sztucznym zamkiem, bogatym w najzawilsze komplikacyje; nakoniec krzesła rozmaitego kształtu, figurki bronzowe i tym podobne drobnostki na kominku — oto całe umeblowanie, ujęte w ray obicia z materyi w deseń, dopełnione portretami kilku urzędników, członków rodziny Varades.
O dziesiątej, właśnie wtedy, gdy pan domu oddał się najgorliwszej pracy, odgłos dzwonka u bramy przerwał mu nagle zajęcie. Podniósł głowę, niespokojnie obejrzał się dokoła, potem wstał spiesznie, spróbował czy kassa dobrze zamknięta i upewniwszy się o tem, stanął nieruchomy na środku pokoju, nadsłuchując bacznie dalszych następstw niezwykłego o tej porze hałasu. — Usłyszał wtedy, że służący schodzi na dół, wypytuje nocnego gościa, zamienia z nim słów kilka, a następnie wraca na górę szybkimi kroki.
— Oto list do pana; posłaniec czeka na odpowiedź — powiedział służący wchodząc do gabinetu. — Jednocześnie podał swemu panu list, zamknięty w kopercie małej, podłużnej, pokrytej pismem kobiecem, delikatnem i drobnem.
Varades przeczytał dwukrotnie adres, zanim się zdecydował otworzyć pismo, skreślone widocznie ręką, nieznaną. Adres jednakże wyraźny był i dokładny. — Rozdarł więc kopertę i czytał co następuje:
„Panie, mój ojciec umiera. — Pragnąc powierzyć mu rzecz ważną, kazał mi prosić pana, byś przybywał natychmiast. Niema chwili do stracenia. Lekarz twierdzi, że mój biedny ojciec nie przeżyje nocy. Błagam pana, wysłuchaj prośby umierającego i przybywaj śpiesznie“.

„Marta Paulet“

Varades odczytał dziesięć razy te słowa z niepewnością i podejrzeniami. Wyrazy w liście zawarte, nazwisko podpisane, nakazywały mu wypełnić żądanie piszącej. — Wszakże niepowinien odmawiać temu Pauletowi, którego dziadek zachował mu majątek; niepowinien odpychać w podobnej chwili tajemniczego, i bez wątpienia nader ważnego zeznania; — ale, ze zwykłą nieufnością, obawiał się zasadzki.
Dwadzieścia lat upłynęło, od czasu jak przestał widywać Pauleta. — Nie wiedział zatem, że podczas gdy Varades żył spokojnie na łonie bogactwa, wnuk człowieka, który w epoce Terroryzmu ocalił dom Varades’ów od ruiny niezawodnej zubożał skutkiem chybionych, spekulacyj, stracił fundusz odziedziczony po dziadku — i żył od dawna w mierności, która tylko usilna praca odgraniczała od nędzy. Varades nie wiedział o tem, gdyż nie przyszło mu nigdy na myśl, w ciągu lat dwudziestu, dowiadywać się o losach przyjaciela. Teraz, to nagłe przypomnienie przeszłości/ pochodzące od człowieka blizkiego śmierci, wskrzeszone pismem nieznajomej, Marty Paulet, zdziwiło go i przestraszyło zarazem lecz jednocześnie obudziło wyrzut i coś nakształt żalu w jego twardem sercu. Zapragnął pomówić z oddawcą listu, a gdy go wprowadzono, Varades ujrzał przez sobą zwyczajnego posłańca z ulicy. Widok tego poczciwca uspokoił obawę i rozproszył podejrzenia bogacza, tem więcej, że na wszystkie zapytania odpowiadał jasno i dokładnie; wkońcu dodał:
— Potrzebują tam bardzo pańskiej obecności; chory wzywa pana nieustannie.
— Chodźmy więc, rzekł Varades Czy to daleko?
— Przy ulicy Oratoire-du-Roule. Kazano mi wziąć powóz dla pośpiechu; jest już przed bramą.
— Idź na dół; ja zaraz śpieszę za tobą.
Mówiąc te słowa, pan Varades, opanowany silnem wzruszeniem, zmieniał szybko suknie, zabezpieczając się od wilgoci i chłodu nocy. Przez nadmiar roztropności, wsunął do kieszeni sztylet z rękojeścią z kości słoniowej — a w kilka chwil potem, zaleciwszy służącemu nie wychodzić z domu, dążył najętym powozem w kierunku przedmieścia Ś-go Honoryjusza.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.