<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Na zgubnej drodze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk Drukarnia L. Chodźki w Piotrkowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII.

Od czasu powrotu do Paryża Marta zauważyła, że miłość kochanka słabnie. Pomimo wszelkich starań, aby go przy sobie zatrzymać, widziała, że powoli traci wpływ, chociaż w zachowaniu się jego nie znajdowała powodu do żądania wyjaśnień. Okazywał zawsze jednakową miłość, jednakowe przywiązanie; lecz w oznakach miłości tej był pewien odcień rezygnacyi, zupełnie różnej od zapału, jakim w pierwszych dniach był przejęty. Więcej czuł zadowolnienia na myśl, że jest kochany, niżli sam kochał. Często pogrążony był w głębokim smutku, zdradzającym przykre myśli i wyrzuty sumienia, których się Marta właściwie najwięcej obawiała. Te smutne, choć powolne odkrycia sprawiły, że boleśnie odczuwała zawód, jaki ją wkrótce miał spotkać.
Wiadomość, że Walentyna miała zostać matką, spadła na nią niespodziewanie i wywarła silne i straszne zarazem na niej wrażenie. Z własnego doświadczenia Marta przeczuła nowa siłę, w jaką macierzyństwo miało uzbroić żonę Rajmunda. Węzły łączące z mężem żonę, ścieśniają się jeszcze bardziej, gdy zostaje matką, a wpływ jej staje się większym. Jeżeli dziś Walentyna była tak kochaną, że rywalizacyi z nią mogła się Marta obawiać, to mające przyjść na świat dziecię, jeszcze większego i niebezpieczniejszego mogło jej dodać uroku. Dotąd Marta, w imię syna umiała Rajmunda przy sobie zatrzymać; mogła mu z dumą powiedzieć: „miłość Walentyny jest jałową, moja zaś wydała owoce“.
Z tego porównania wyciągała korzyść, którą się nieraz posiłkowała, a którą obecnie utracić mogła. Zresztą czyż nie można było przewidzieć, że Rajmund chętniej przygarnie do siebie swe prawe dziecko i jemu się w zupełności odda? Marta traciła więc jeden z najsilniej łączących ją z kochankiem węzłów. Nieraz z obawą zastanawiała się nad mającym wkrótce nastąpić faktem; czas jednak upływał, a ona wciąż jeszcze łudziła się nadzieją.
Jednak to, co miało nastąpić, było najstraszniejszem ze wszystkich wypadków ich związku. Odwaga jej zachwiała się.
Opłaciwszy szczęście niesławą, przeszedłszy tyle walk i boleści, czuła się niezmiernie przygnębioną. Nie była jeszcze tyle zepsutą, aby zapomnieć jak życie jej było zbrodnicze. Była nawet chwila, że przygnębiona wyrzutami sumienia, chciała położyć koniec wszystkiemu i wrócić Rajmundowi swobodę. Serce jej staczało tysiączne walki. Raz przeklinała los, który ją z nim połączył, to znów pragnęła zgłębić przyszłość, pełną dla niej samych smutnych jakichś obrazów. Podczas gdy Walentyna i Rajmund byliby szczęśliwi, ona, cierpiąc, wylewałaby tylko łzy gorzkie.
Wspominała szczęśliwe chwile gorącej miłości, a wspomnienie to wywoływało w niej jakiś dreszcz nieokreślony. Mówiła wówczas, że Rajmund nie może, nie powinien jej porzucić. Jakże wyrzucała sobie, że w dniu, w którym mąż zeszedł ich razem, nie ratowali się ucieczką! Jakież to zaślepienie skłoniło ją do popchnięcia Rajmunda w objęcia Walentyny? Były to przecież tylko przelotne wspomnienia, spóźnione i zbyteczne wyrzuty! Wszystkie te myśli zapełniały chorą jej wyobraźnię. Raz pragnęła, aby się coś stało, za chwilę znów chciała to wszystko odwołać. Niewidzialna ręka raniła ją bezustannie. W walce szukała napróżno ratunku, którego nikt jej nie mógł przynieść — naokół żadnego przyjaznego serca! Nawet najwyższe szczęście, syn, w którym matki znajdują w największych utrapieniach pociechę, nie był wstanie uspokoić wzburzonej wyobraźni, chociaż był tak podobnym do Rajmunda!
Straszna gorączka niepokoju trawiła ją najbardziej po owym wieczorze, na którym doszła ja ta fatalna wiadomość. Noc nie przyniosła ukojenia! Sen niech ciał skleić powiek, a ranek zastał ją przygnębioną, niezdecydowaną, niezdolną nic przedsięwziąść, chociaż czuła, że coś postanowić należy. Wyszła raniutko, nie widząc męża, nieuścisnąwszy syna. Szła ulicą bez celu, popychana przez przechodniów, których uwagę zwracała pięknością i wdziękiem. Nie wiedząc o tem, zatrzymała się przed kościołem. Uklęknąwszy na boku, po raz pierwszy od zamążpójścia próbowała się modlić, lecz na nieszczęście — straciła wiarę! Chrystus ze skrwawionemi członkami rozpięty na krzyżu nad wielkim ołtarzem, święte obrazy, ołtarze i konfesyjonały nie miały już dla niej żadnego znaczenia! Po wyjściu z kościoła ogarnął ją jeszcze większy smutek. U schodów stał dorożkarz, który ujrzawszy wychodzącą, zsiadł z karety i otworzył drzwiczki! Milcząca, zamyślona, prawie bez czucia wsiadła do dorożki.
— Dokąd każe pani jechać?
Na to pytanie zbudziła się jakby ze snu. Pod wpływem myśli, jaka jej nagle przyszła do głowy dała adres Rajmunda. Powóz dążąc do Neuilly potoczył się szybko przez ulicę Bonapartego i pola elizejskie.
Przez drogę odzyskała nieco spokoju; myśli przybrały inny kierunek, gdyż zbliżając się do kochanka w swój wpływ nad nim nie wątpiła. Myśli jej tak się zmieniały, że wkrótce zaczęła się śmiać ze swego poprzedniego strachu i obawy.
— Byłam szaloną, mówiła. Dla czegożby nie miał mnie już kochać? Czyż jestem mniej piękną, niż przed pół rokiem? Czy trzy dni temu nie miałam go jeszcze u nóg swoich? Związek nasz jedynie śmierć rozburzyć jest wstanie!
A uchwyciwszy się tej nowej nitki nadziei, zatrzymała się przed ustroniem w Neuilly. Siedząc w powozie zauważyła po za sztachetami spacerującego w ogrodzie Rajmunda. Otworzyć drzwiczki, wysiąść, zapłacić dorożkarza, i pobiedz do kochanka — było dziełem jednej chwili.
— Kochasz mnie jeszcze? zapytała nagle. Tej nocy zwątpiłam o tobie. Nie opuszczaj mnie jeśli nie chcesz umrzeć i mojej śmierci nie pragniesz!
Mówiąc to unosiła się: twarz jej była w ogniu a oczy rzucały błyskawice. Rajmund, który na kilka dni przedtem robił plany ucieczki, spojrzał zrozpaczony wokoło.
— Uspokój się — szeptał błagalnie — Walentyna jest tam.
I ukazał na pierwszem piętrze domu okno od pokoju żony, która spoczywała jeszcze. — Lekarz zalecił jak największe starania, gdyż stan Walentyny może przybrać groźne rozmiary. Rajmund w krótkości uwiadomił Martę o szczegółach. Miejsce głębokiego smutku, jaki na jej twarzy zalegał, zajął uśmiech zadowolenia. Czyż bowiem z powodu choroby Walentyny, Rajmund nie był swobodniejszy? Wsparta na jego ramieniu, całą godzinę przechadzała się po odległych alejach ogrodu. Ukryła przed nim stan serca, które zresztą uderzało już spokojniej. Pełnemi uroku słowy wyjawiła mu cały ogrom miłości, aby odsunąć od niego myśl, a nawet nadzieję opuszczenia jej. Skoro Rajmund spostrzegł, jak jest kochany, przekonał się o bezużyteczności swych usiłowań. Kajdany jego należały do rzędu tych, których skruszyć nie podobna. Walentyna obudziwszy się, znalazła u swego łoża Martę uśmiechniętą, czułą, z otwartemi do uścisku ramiony. Spożyli razem śniadanie. Marta dawno nie była tak wesoła.
Od tego czasu Marta nie dała spokoju kochankowi. Ciągłe spotkania w ciągu dnia u niej, lub u niego lub wreszcie w lasku, wieczorem w teatrze lub na balu.
Korzystając z choroby Walentyny, towarzysząc wszędzie jej mężowi, starała się go silniej do siebie przywiązać. Popełniała jedno szaleństwo za drugiem. Raz śniadanie w jakimś handlu, to znowu schadzka na balu opery. Możemy powiedzieć, że starała się publicznie z nim pokazywać, aby dać poznać paryżanom to, z czem się dotychczas kryla. Gdy ją powstrzymywał:
— Mniejsza z tem — mawiała — skoro się dla ciebie kompromituję, honor zmusza cię nie opuszczać mnie.
Skompromitować się — oto był cel, który Marta teraz dosięgnąć pragnęła. Dopięła go też w zupełności.
Po upływie miesiąca wszyscy bliżsi znajomi a nawet ci, którzy znali ich tylko z widzenia, wiedzieli, że od kilku lat Rajmund Vilmort jest kochankiem Marty Varades. Opowiadano o nich najróżnorodniejsze historyje. Mówiono, że Marta posiadłszy Rajmunda, zmusiła go do zaślubienia wychowanki Varades’a, aby tem łatwiej oszukiwać męża, a zarazem zapewnić sobie sposób pokrycia zbytkownych wydatków. Różnie zapatrywano się na rolę, jaką Varades odgrywał. Jedni utrzymując, że jest niewinny, pomimo współczucia śmieli się z niego — inni przypisywali mu niegodną rolę.
— Jest skąpy, mówiono; nie gniewa się więc, że znalazł się taki naiwny, który chce ponosić wydatki żony.
Ogół kobiet ganił Martę — mężczyźni uniewinniali, zazdroszcząc losowi Rajmunda. Walentyna tylko budziła ich litość. Lecz na przekór tym pogłoskom, w których obmowa przewyższała jak zwykle prawdę, wszędzie bardzo chętnie przyjmowano winnych. Zdawało się, że się zmawiali ich znajomi, aby im ułatwić zbliżenie. Nie zapraszano jednego bez drugiej. Podczas wystawnych objadów, Rajmund miał sobie zawsze wyznaczone miejsce obok Marty, a jeżeli Varades był obecnym, sadowiono go na drugim końcu stołu. W razie zbliżenia się Rajmunda do kochanki, usuwano się od nich, aby większą, zostawić im swobodę. Doszło do tego, że kilka pomniejszych gazet, podało artykuły, z których łatwo można było domyśleć się o kim mowa. Jednem słowem powszechnie znano ich stosunek i aprobowano go. Stosunek ten zaliczyć można było do jednego z tych zwykłych monstrualnych czynów wysoko ucywilizowanego społeczeństwa (jakiem jest społeczeństwo paryzkie), które nader rzadko bywają przezeń potępiane. Opowiadano sobie tysiące szczegółów, z których żaden jednakowoż nie doszedł do wiadomości dwóch najwięcej interesowanych osób, to jest: żony Rajmunda i męża Marty.
Para kochanków zdawała się być cała oddana przyjemności, i owemu upojeniu, w którym ginie pamięć rozsądku; nie widziała nic i na nic nie zwracała uwagi. Rajmund musiał szaleć, aby zagłuszyć gorzkie wyrzuty sumienia, przypominającego mu wciąż słabość charakteru, hańbę i podłość. Życie jego składało się z dwóch części, jedną część poświęcał Walentynie, drugą Marcie. W sztuce kłamstwa doszedł do niesłychanej biegłości; przy boku żony serce nie biło mu silniej, ręce nie drżały; mógł się poszczycić spokojem, będącym udziałem czystego sumienia. Walentyna nic nie była wstanie odgadnąć. Postawa Rajmunda nie zdradzała żadnych występnych czynów; wiedział bowiem, iż katastrofa jest nieuniknioną i chciał jedynie opóźnić ją jak najbardziej. Miara jednak nieprawości przebrała się. Nie mógł dłużej powstrzymać przygotowującego się wybuchu. Varades miał się dowiedzieć o smutnej prawdzie — dało mu ją poznać zwykłe zdarzenie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.