<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Nacia
Podtytuł Powieść dla młodzieży
Wydawca Księgarnia G. Centnerszwera
Data wyd. 1896
Druk Drukarnia A. Ginsa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.
Michaś — panna.

Nazajutrz, wezwana telegraficznie przez matkę, przyjechała panna Julia. Towarzyszył jej pan Adam. Trafili na wizytę doktora, z którym pan Zaborowski długo rozmawiał, a po jego odejściu rzekł do siostrzenicy.
— Możebyś, Natalko, chciała posiedzieć trochę w Zaborach?
— Teraz, w czasie choroby mamy? Nigdy wuju.
— A jednak byłoby najlepiej, gdybyście obie z Józią wyniosły się z tego mieszkania.
— A mama?
— Mamy ruszać nie można, lecz dla was będzie zdrowiej.
— Gdy mama zostaje i ja również. Moim obowiązkiem jest znajdować się przy niej. Nazwij to uporem, wuju, ale według mego przekonania, tak być powinno.
Pan Adam ucałował siostrzenicę.
— Masz racyę — rzekł wzruszony — ale matka ciebie tak kocha, że obawiam się, by wyzdrowiawszy nie wzięła mi za złe....
— I ja mamę kocham bardzo — odparła z przekonaniem — tembardziej teraz, gdy zastanawiam się i cierpię.... Powinnam jej nie odstępować do czasu wyzdrowienia.
Wuj nie nalegał dłużej.
Została więc i nie napróżno. Z wytrwałością godną uznania po całych dniach pielęgnowała matkę, nie dając się wyręczyć pannie Julii, ani Pawłowej.
Dzierżawczyni przekąsek straciła zupełnie dawną śmiałość, od czasu gdy pan Adam podziękował jej i, pomimo oporu i wymawiania się dobrej kobieciny, wsunął do ręki sporą sumkę, jako wynagrodzenie za poczciwe pielęgnowanie chorej.
— Takie państwo! szepnęła do Marcysi — takie znaczne państwo. Ani wiem teraz jak do nich przemawiać. A człowiek tam się rozsiadał, niby, nieprzymierzając, w swojej chałupie.
Wpadała jednak po parę razy na dzień, ofiarując każdego wieczora swoje usługi, które przyjmowano od czasu do czasu, gdy panna Julia i Natalka były bardzo zmęczone.
Choroba pani Brzozowieckiej przeciągała się jakoś — gorączka mniejsza lub większa trwała ciągle, organizm słabnął. Nie ukrywano przed Nacią, że stan jest groźny — ona zamiast płakać modliła się i doglądała chorej z wielką starannością. Wreszcie po trzech tygodniach od dnia fatalnego nastąpił przełom. Pani Brzozowiecka obudziła się raźniejsza, rozmawiała z ożywieniem, a nawet sama zażądała posiłku.
Była ocalona.
Przeszły straszne godziny trwogi i najrozpaczliwszych przypuszczeń. Natalka miała odpocząć trochę i wrócić do nauk, Józia chodziła już znowu na pensyę.
— Zanudzisz się, matuchno, mówiła Nacia, całując rękę pani Brzozowieckiej — panna Julia odjeżdża, ja wyruszę z domu. Przywykłyśmy być ciągle razem....
Rekonwalescencya postępowała prawidłowo — doktór zalecił kąpiel ciepłą, a na drugi dzień przejażdżkę w odkrytym powozie. Uproszono Pawłowę, by zajęła się co żywo przyrządzeniem kąpieli.
Natalka zabawiała mamę rozmową, gdy dziwny szmer zwrócił uwagę pani Brzozowieckiej.
— Ktoś skrobie do drzwi przedpokoju, rzekła do córki.
— Skrobie?! zawołała Nacia. A to co nowego?
— Posłuchaj, proszę.
— Prawda — zobaczę zaraz.
Otworzyła drzwi z pośpiechem, a w tej że chwili wsunęło się na czworakach jakieś dziecko i nie patrząc na nią, pełzało przez cały pokój w stronę kuchni. Zdumiona tak osobliwą wizytą, Nacia wybuchnęła śmiechem. Dzieciak się zląkł, przysiadł i spojrzał w górę; twarzyczka o prześlicznych rysach, tylko blada i mizerna, wykrzywiła się do płaczu, duże ciemne oczy spoglądały przerażone. Jeszcze chwila, a rozpłacze się na całe gardło.
Dziewczynka pochyliła się nad małym gościem i pogłaskała jasnowłosą główkę.
Komiczny grymas zniknął, buzia się wygładziła.
— Michaś panna! — zawołał malec, odchylając w uśmiechu równe białe ząbki — panna! powtórzył z niejaką dumą.
Roześmieli się oboje — dziecko aż klasnęło w rączki.
Drzwi od kuchni skrzypnęły — wyjrzała przez nie głowa lokatorki z suteryn.
— Babcia! babcia! wrzasnął chłopak i posunął się na czworakach do starej.
— Jakie to śmieszne! ach, jakie śmieszne! wołała Natalka. O, mamo, „Michaś — panna“ taki zabawny.
Gdy Pawłowa z wnukiem na ręku stanęła przy łóżku pani Brzozowieckiej, malec dziwny jakiś w całej swojej figurze, wywołał nowy wybuch śmiechu.
Chora głaskała dziecko.
— To wasz wnuczek? — rzekła do Pawłowej.
— Jedyne jedności, proszę pani. Sześcioro umarło, a i to, żal się Boże!
Łzy jak grad spadały z jej oczu.
— Babusia płacze! zawołał Michaś, tuląc się do niej, nie płacz, cicho, babusia panna.
— Jaki śliczny! jaki milutki! podziwiała Natalka.
— Cóż mu jest biedakowi? — pytała pani Brzozowiecka — nie chory przecież, a mądry i grzeczny.
— Dobry dzieciak. Ojciec za nim przepada. Raz powiedział, że Michaś grzeczny jak panienka, to on już zawsze chwali się ze swoją grzecznością, że jest jak panna.
— Czemu nad nim płaczecie?
— Oj, nie mam płakać! — zawołała, rozżalona dobrem słowem — toć, proszę pani, kaleka będzie chyba z naszego Michasia.
— Kaleka! — zawołała Nacia blednąc.
— A bo nie? Półtrzecia roku chłopakowi — chodzić nie może, ani nawet stanąć, nożęta ma koszlawe jakieś, a w krzyżu mocy za grosz.
— Można wyleczyć.
— Pewno, ale nie nam takie leczenie. Bóg wie gdzie jeździć, całe majątki nie wystarczą.
Marcysia weszła do pokoju i dawała jakieś znaki Pawłowej.
— Idę, już idę.
— Ale bo tam szukają zguby.
Chłopiec śmiał się do kanarka, zdumionemi oczyma gonił za ptaszkiem, gdy babka wywodziła żale. Wesoły był i rozkoszny.
Gdy, ucałowawszy rękę pani Brzozowieckiej, Pawłowa opuściła pokój, Natalka miała oczy pełne łez.
— Musi umrzeć? — szepnęła do matki.
— Żyć będzie, ale trzeba starannej kuracyi, by mógł chodzić.
— Jaka szkoda! ach, jaka szkoda, mamo!
Gdy Józia wróciła z pensyi, Nacia pobiegła zaraz do niej i opowiedziała o Michasiu. Wzdychały obie nad wnuczkiem Pawłowej, a po obiedzie córka pana Marcina ukradkiem do suteryn się wymknęła. Michasia jednak w mieszkaniu nie było.
— Nie mogłaś zapytać, kiedy przyjdą? — strofowała ją Natalka.
— Mogę jeszcze raz się dowiedzieć.
Po paru godzinach znowu to samo pytanie:
— Byłaś u Michasia — i cóż?
— Wróci jutro, bo matka jego ma robotę u jakiejś ciotki na Lesznie.
— O mój Boże, dopiero jutro!
Dziwne myśli trapiły Natalkę przez cały wieczór. Próbowała je odpędzić i udaną wesołością zagłuszyć smutek, dręczący ją bez powodu. Bo i czegoż się martwi, gdy mama prawie zdrowa? Chyba ten proces.... tak, proces.... Nie — mogłaby przysiądz, że od pewnego czasu wyszedł jej z pamięci, a nawet przypomniawszy go sobie, nie uczuwa już bezmiernego żalu, jaki ją dawniej ogarniał.
Po herbacie, naglona przez pannę Julię do spoczynku, na dobranoc, siadła obok łóżka mamy, zaczęła całować jej dłonie, a potem się rozpłakała bez żadnego powodu. Pani Brzozowiecka utuliła dziewczynkę, nie pytając, czego płacze; rozumiała ona po części stan duszy swej córki, domyślała się, odgadywała.
— Idź spać — rzekła z tkliwością — a wstań jutro wesoła i zdrowa.
Przez całą noc śnieg padał i otulił miasto białym, puszystym kobiercem; usłała się sanna doskonała, przymrozek zapewniał jej trwałość, mnóstwo też sanek wczesnym rankiem wyległo na ulicę.
Wśród dnia aż głuszyło od dzwonków, niby w olbrzymim wyścigu, pędziły na różne strony setki, tysiące sanek. Uśmiechnięte buziaki malców różowiły się nie z zimna, lecz z ukontentowania.
Taki sam rumieniec krasił twarz Naci, siedzącej obok mamy w szerokich wygodnych saniach. Śmiała się uradowana do obcych twarzy, które niby w kalejdoskopie migały przed nią, do bladego słońca, do koni, do gwaru ulic tętniących życiem: mama zdrowa! zdrowa! zdrowa! Powróciły wkrótce, by nie uchybić woli doktora — pierwszy spacer bowiem miał ściśle określony termin. Zdjąwszy futro co żywo — Natalka wybiegła do kuchni.
— Czy jest Pawłowa?
— Nie była dziś wcale — odpowiedziała służąca.
Jeżeli tak — pójdzie do niej, do wzgardzonych podziemi, „siedziby robaków.“ Musi koniecznie zobaczyć to biedne dziecko, którego nędza serce jej rozrywa.
Trzymając się poręczy, gdyż było tam już ciemno, zstępowała ostrożnie po schodach.
— Może on brudny — panienka się nie brzydzi? zawołała Marcysia, otworzywszy drzwi przedpokoju.
— Co ty wiesz! on brudny! zdawało się mówić urażone spojrzenie chwilowej piastunki malca, który obydwiema rączkami trzymał ją za szyję.
Gdy stanęła przed matką z Michasiem, w oczach pani Brzozowieckiej strzelił błysk tryumfu, lecz łza go przyćmiła.
— Ach mamusiu, rzekła Nacia, tak jestem ciekawą — tak chciałabym wiedzieć, co dolega temu biedactwu?
— Probuj małego postawić, a zaraz się przekonasz. Tylko trzymaj go dobrze pod rączkami.
Michaś zadrżał całem ciałem, zachwiał się i wygiął niby wątła trzcina, gdy wiatr nią miota. Twarzyczka jego zdradzała przerażenie — wreszcie głośno się rozpłakał.
Nacia łkała również.
Zdziwiło to Michasia. Podniósł na nią duże ciemne oczy, uspokoił się odrazu i szczuplutką rączyną po twarzy ją pogłaskał.
— Nie płacz, — rzekł, uśmiechając się przez łzy — cicho, tyś panna.
Rozżalenie Natalki nie dało się tak łatwo uspokoić.
— Biedny, biedny aniołek! powtarzała z westchnieniem.
Wizyty Michasia powtarzały się codziennie. Spożywał dobry, posilny obiad, wypijał parę szklanek mleka, gawędził po swojemu z Nacią, wreszcie zasypiał w dużym zielonym fotelu. Jednego poranku rzekła pani Brzozowiecka do córki.
— Czy wiesz, że rozpoczęłyśmy już kuracyę twego protegowanego?
— Kuracyę Michasia? — powtórzyła zdziwiona. Ależ mateczko....
— Źródłem choroby, jakiej on podlega, jest złe pożywienie, oraz w lokalu wilgotnym brak powietrza, światła i słońca. Trzymając go tutaj i żywiąc odpowiedniemi pokarmami, przynosimy mu ulgę. Chwilowo — dobra i ta odmiana, nie wystarczy jednak. Jeżeli się rodzice zgodzą, wyślemy go na wieś, pod opiekę twojej, starej niańki. Tam wyzdrowieje.
— Ach, co za szczęście! Mamo, tyś najlepsza, najszlachetniejsza, święta!

· · · · · · · · · · · · · · · · ·

We dworze zaborowskim gwarno i ludno. Pokój stołowy jaśnieje od świateł — Ignacy liczył je przed chwilą aby było do pary i spieszy zawiadomić panią, że waza podana. W bawialni świerk ogromny igiełkami o sufit się oparł, a co na nim różnych przysmaków! aż ślinka idzie do ust.... Józia podziwia piękne drzewo — to dla niej. Ale ona pod sekretem odstąpiłaby je Michasiowi, tylko że on również ma swoją choinkę. A jaki zuch z niego się robi! Doskonale wygląda, zmężniał, rumieńce mu na twarzy kwitną, gdy posiedzi przez lato w piasku na słońcu, bezwątpienia zacznie chodzić.
Grono sąsiadów zajmuje miejsce przy stole, — wuj Adam, narzeczona i jej rodzice, dalej pan Marcin z synem.
Gospodyni domu promieniejąca radością obdziela zupę.
— Dziś nie dam się wyręczyć — mówi do panny Julii — taki był zawsze zwyczaj u nas, że wigilijny obiad braliśmy z rąk matki.
Natalka rozmawia z Manią, obok niej siedzi Józia, ukochana siostrzyczka, wpatrzona w swego Waculka — wszyscy zadowoleni i pogodni.
Przed gankiem zabrzmiała pieśń — wpuszczono śpiewaków i ci zgodnym chórem zaśpiewali starą kolendę „Bóg się rodzi!“

· · · · · · · · · · · · · · · · ·

Wszyscy śpią w całym domu, tylko pani Brzozowiecka siedzi przy łóżku córki, objęła ją za szyję i słodko do niej przemawia.
— Chcesz zostać w Zaborach? — pyta z czułością. O, drogie dziecko, jakże twa prośba mnie uszczęśliwia!
— Lecz proces, mamo?
— Jutro sędziowie polubowni mają nas pogodzić; załatwi się ta sprawa bez trudu. Kawałek lasu oddam i jeszcze Adaś ze swego chce mi zwrócić tą małą stratę. Sąsiad się zgadza na moje warunki.
— I będzie jak dawniej?
— O, stokroć lepiej, bo teraz wiem, że moja córka, nauczywszy się kochać bliźnich, dla rozrywek w Paryżu, albo Londynie, nie sprzeda kiedyś własnego zagona. Wiem, że nie sprzeda, bo pojęła, że los, dając nam prawa, dał nam i obowiązki, które winniśmy spełnić. Łańcuch miłości, łączący jednostkę ze społeczeństwem ma ogniwa z czystego złota.... Nie wolno ich kruszyć!
— I mamusia pozwoli poszukać w Warszawie więcej dzieci, takich chorych jak Michaś?
— Nie tylko pozwolę, ale szukać będę sama i założymy we dwie pierwszą kolonię letnią dla małych dzieci rachitycznych.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.